Archiwum kategorii: Bez kategorii

Prawo Murphy’ego

Pomyłki sędziów i bramkarzy zdominowały dyskusje wokół weekendowych meczów Premier League, ale główny temat ostatnich tygodni – wślizgi – wciąż nie pozwalał o sobie zapomnieć. Jak zapewne pamiętacie, podczas ostatniej kolejki najpierw wyleciał z boiska piłkarz Wolverhampton Karl Henry za brutalny faul na Jordim Gomezie z Wigan (tak, ten sam Henry, który kilka tygodni wcześniej złamał nogę Bobby’ego Zamory, a wiosną dostał czerwoną kartkę za faul na Rosickym), a potem Nigel de Jong złamał nogę Hatema ben Arfy w meczu MC z Newcastle (tak, ten sam de Jong, który podczas finału mistrzostw świata ciosem kung-fu omal nie pogruchotał klatki piersiowej Xabiego Alonso). Postępek Holendra najlepiej podsumował Bert van Marwijk, nie powołując go na mecze eliminacji mistrzostw Europy, ale jeszcze dalej posunęły się władze Olympique Marsylia (ben Arfa jest wciąż piłkarzem tego klubu, jedynie wypożyczonym do Newcastle), publicznie rozważając wystąpienie przeciw de Jongowi na drogę sądową. Sporów na temat boiskowych brutali było w następnych dniach co niemiara, podobnie jak pomysłów, co z nimi robić. Padła m.in. propozycja karania ich tak długą dyskwalifikacją, jak długo trwać będzie leczenie faulowanych przez nich piłkarzy. Propozycja nierealistyczna, podobnie jak dywagowanie o całkowitym zakazie wślizgów, ale jakoś oddająca problem: za straszliwe zaiste wejście w skrzydłowego Newcastle de Jong nie obejrzał nawet żółtej kartki…

Kiedy wydawało się, że debata cichnie, oliwy do ognia dolał pomocnik Fulham Danny Murphy, wskazując jako odpowiedzialnych za ostatnie wydarzenia trzech  menedżerów: Micka McCarthy’ego z Wolves, Tony’ego Pulisa ze Stoke i Sama Allardyce’a z Blackburn. Zdaniem Murphy’ego wszyscy oni wręcz podjudzają swoich piłkarzy do ostrej gry, tak pompując ich adrenaliną przed i w trakcie meczu, że nic dziwnego, iż któremuś zdarzy się stracić głowę. Awantura wybuchła nielicha, Murphy’ego skrytykowała nawet League Manager Association, zaś Sam Allardyce na przedmeczową konferencję prasową przyszedł z karteczką, żeby jak niegdyś Rafa Benitez mówić o „faktach” (nas nie oszukasz, wielki Samie, pamiętamy twój Bolton…). A dla mnie wszystko to nie jest czarno-białe, bo po pierwsze wcale nie jestem przekonany, czy w ostatnim czasie mamy do czynienia z jakąś eskalacją ostrej gry (pamiętam finał Pucharu Anglii sprzed 19 lat, w którym Paul Gascoigne zerwał własne wiązadła kolanowe podczas brutalnego wejścia w Gary’ego Charlesa z Nottingham Forest: wtedy takie faule były na porządku dziennym, dziś mimo wszystko zdarzają się rzadko), po drugie, także zespoły trenowane przez Marka Hughesa (obecny pracodawca Murphy’ego) lubią grać ostro, po trzecie wreszcie najgorszy wczoraj faul był dziełem piłkarza Arsenalu. A przecież to Kanonierzy zwykle skarżą się na zbyt ostre traktowanie…

Czerwoną kartkę na faul na Zigiciu obejrzał Jack Wilshere, poza tym bezsprzecznie najlepszy piłkarz meczu Arsenal-Birmingham (a moim zdaniem od kilku kolejek najlepszy piłkarz angielskiej ekstraklasy), niewiarygodnie kreatywny mistrz klepek – podczas jednej tylko akcji z Chamakhiem czterokrotnie odgrywali do siebie z pierwszej piłki… Kto wie jednak, jak potoczyłyby się losy tego spotkania, gdyby nie kontrowersyjny karny dla przegrywających Kanonierów w końcówce pierwszej połowy. Zgoda: próbujący wślizgu Scott Dann był daleko od piłki, ale moim zdaniem nie dotknął również nogi Chamakha, który widząc obrońcę Birmingham po prostu zanurkował…

To pierwsza kontrowersyjna decyzja sędziowska tego weekendu, druga dotyczy oczywiście zwycięskiego gola dla Tottenhamu w meczu z Fulham: Huddlestone uderzył zza pola karnego, piłka przeszła przez gąszcz nóg piłkarzy obu drużyn odbijając się przy okazji od Bairda, minęła znajdującego się na pozycji spalonej i usiłującego zmienić jej lot Gallasa i wpadła do bramki. Jak dla mnie, tak jak rozumiem ducha tej gry (bo nie przepisy), Gallas był na spalonym, a jego obecność przed bramką przeszkadzała w interwencji Schwarzerowi. Alan Shearer w Match of the Day tłumaczył jednak, że Francuz nie był na spalonym  a k t y w n y m: bramka nie zostałaby uznana, gdyby dotknął piłki, albo gdyby dobił strzał (jeśliby np. odbiła się od słupka), albo gdyby znajdował się na linii prostej, wytyczonej między Huddlestonem i Schwarzerem. Zawiłe, nieprawdaż? Już widzę, jak sędzia potrafił to ocenić w ułamku sekundy. Owszem więc: moja drużyna skorzystała na tym przepisie, ale w gruncie rzeczy wolałbym gwizdanie spalonych po staremu.

Inna sprawa, że z gry Tottenhamu byłem naprawdę zadowolony. Pierwszy kwadrans wyglądał jak sesja treningowa, polegająca na jak najdłuższym utrzymywaniu się drużyny przy piłce. Później, kiedy Fulham zdominowało środek pola i strzeliło bramkę, błyskawicznie udało się wyrównać, a w przerwie dokonać zmiany, która pozwoliła odzyskać kontrolę nad meczem: w miejsce skądinąd niezłego, choć nieco zbyt entuzjastycznego debiutanta Sandro (miał żółtą kartkę i każdy kolejny faul groził usunięciem z boiska), pojawił się Aaron Lennon, Modrić grający wcześniej po prawej stronie przeszedł do środka, a że w Fulham kontuzji doznał jeszcze wspomniany Danny Murphy, wyższość drugiej linii Tottenhamu przestała budzić wątpliwości. Znaki zapytania przed środowym meczem z Interem są w zasadzie dwa: kto zastąpi w obronie Ledleya Kinga, który kolejny raz musiał przedwcześnie zejść z boiska z urazem (w trzynastu meczach tego sezonu próbowano już jedenastu kombinacji środkowych obrońców!), i kto zastąpi Rafaela van der Vaarta, pauzującego za czerwoną kartkę w meczu z Twente. Budowanie drużyny „pod Holendra” ma jednak swoje wady – wczoraj ofiarą padł Luka Modrić, zagubiony przez pierwsze 45 minut na prawym skrzydle.

W kwestii Manchesteru United jestem równie daleko odgadnięcia zagadki masowo traconych w tym sezonie punktów, co pewnie większość jego kibiców. Aż sobie obejrzałem nad ranem retransmisję meczu z WBA, żeby spróbować zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. I przyznaję: nie znalazłem żadnej przekonującej odpowiedzi poza błogosławionym czy też przeklętym Przypadkiem. W pierwszej połowie Czerwone Diabły miały przewagę wystarczającą do strzelenia więcej niż dwóch bramek i nie wyglądało na to, że cokolwiek, poza Przypadkiem właśnie, może odebrać im punkty. Roberto di Matteo szczerze wyznał zresztą, że w przerwie nie miał wielkich nadziei: ot, namawiał zawodników, by dalej próbowali grać w piłkę (tak: WBA, podobnie jak Blackpool, gra w piłkę – jeszcze jeden kamyczek do ogródka panów Allardyce’a, Pulisa i McCarthy’ego), a jeżeli przypadkiem uda im się strzelić gola, to wtedy, kto wie… I zaiste, pierwszy gol był przypadkowy, drugi zaś padł po zdumiewającym błędzie van der Sara – warto jednak podkreślić, że podczas akcji, która przyniosła gościom wyrównanie, piłkarze MU nie przykładali się specjalnie do pressingu.

Może więc tu kryłaby się odpowiedź na pytanie, dlaczego Czerwone Diabły po raz trzeci w tym sezonie zremisowały mecz, w którym wcześniej prowadziły, i dlaczego po raz drugi roztrwoniły dwubramkową przewagę? Zaskakujące momenty dekoncentracji drużyny mogą mieć związek z brakiem lidera, czyli z fatalną formą tego, który w poprzednim sezonie niemal w pojedynkę ciągnął ją do przodu: Wayne’a Rooneya. Jeśli dodać do tego fakt, że z dwóch najlepiej grających w tym roku piłkarzy wicemistrza Anglii mających zadatki na przywódcę, czyli Ryana Giggsa i Paula Scholesa, jeden zszedł z boiska z kontuzją, a drugi pojawił się na nim dopiero w końcówce, jeśli – wracając do Rooneya – przypomnieć sobie medialne zamieszanie wokół jego ubiegłotygodniowej wypowiedzi, że wcale nie był kontuzjowany i dlatego nie rozumie, dlaczego sir Alex nie wystawiał go z Sunderlandem i z Valencią… Nie myślałem, że kiedykolwiek w życiu napiszę coś podobnego, ale wygląda na to, że nawet piłkarzom Manchesteru United brakuje czasem pewności siebie.

O tym, czym jest pewność siebie, zapomnieli chyba na dobre piłkarze Liverpoolu, w większości nieprzywykli przecież do przebywania w strefie spadkowej. Sytuacja poza boiskiem została wreszcie uporządkowana, widmo upadłości oddalone, znów mówi się o budowie nowego stadionu, ale sądząc po tym, co drużyna pokazała w pierwszych ośmiu kolejkach, John W. Henry będzie musiał zainwestować daleko więcej niż to 300 mln funtów, dzięki któremu przejął klub. Nie wiem, czy Amerykanin zna się na piłce, ale nie trzeba znać się na piłce, by w czasie dzisiejszych derbów stwierdzić, że piłkarzom Roya Hodgsona – z chlubnymi wyjątkami Carraghera, Kyrgiakosa i może Gerrarda – brakowało pasji. To zawodnicy Evertonu wygrywali większość pojedynków główkowych i wślizgów, to oni szybciej startowali do bezpańskich piłek, to oni więcej i szerzej biegali, to ich druga linia lepiej obsługiwała wybiegających na pozycje piłkarzy ofensywnych. Wiele się mówi o braku formy Fernando Torresa, ale żeby się o tym przekonać, trzeba by najpierw zobaczyć Hiszpana z piłką przy nodze: przez pierwszą godzinę nie dostał bodaj ani jednego podania. W dodatku Liverpool przez cały niemal czas pchał się środkiem: zarówno Cole, jak Maxi Rodriguez rzadko zbiegali w kierunku bocznej linii, a Carragher i Konchesky niechętnie przekraczali połowę – nawet gdy wynik był już mocno niekorzystny. Anemiczne to było i nadmiernie zachowawcze, a z ławki rezerwowych wiało bezradnością. Może, hmmm, Rafa Benitez nie był taki najgorszy? Przekonam się we środę…

Na zakończenie weekendu wszyscy kibicowaliśmy Blackpool. Gdyby mieli lepszych napastników, gdyby potrafili wykorzystać dominację z pierwszej połowy, gdyby sędzia nie podniósł chorągiewki przy „golu” Taylora-Fletchera na początku drugiej części (nie był na spalonym, na pozycji spalonej był D.J. Campbell, ale do cholery: jeśli Gallas nie uczestniczył w grze, to jakim cudem uczestniczył w niej napastnik Blackpool?), albo gdyby podniósł ją niedługo później przy golu Teveza… Niczego nie ujmując fantastycznej bramce Davida Silvy, wygląda na to, że bóg futbolu (a jeśli nie on, to z pewnością jego namiestnik z gwizdkiem) zbyt często staje po stronie silniejszych.

PS po paru godzinach, jeszcze o Rooneyu: angielskie media donoszą, że odmówił podpisania nowego kontraktu z MU, a obecny obowiązuje jeszcze tylko półtora roku, więc dla obu stron najlepsze wydaje się odejście w styczniu. I że powodem, dla którego odmawia, są relacje z Fergusonem. Niby nic nowego pod słońcem: odchodzili Keane, Beckham, van Nistelrooy, Ronaldo, a drużyna się odbudowywała. Niby… Jakoś wydaje mi się, że tym razem sytuacja jest inna: że sir Alex jest w innym momencie życiowym, a i w Manchesterze jakoś mniej piłkarzy klasy światowej. Pytanie z innego porządku, zadawane drżącym głosem i po raz pierwszy: dokąd miałby odejść? Odpowiedź, udzielana jeszcze bardziej drżącym głosem: może do Manchesteru City, bo jakoś poza Anglią trudno go sobie wyobrazić… Wiem, z problemami w życiu rodzinnym łatwiej byłoby sobie poradzić z dala od angielskich mediów, ale przecież bez złudzeń: one znajdą go wszędzie, tak jak znajdowały Beckhama. Że wszystko to niewyobrażalne? W momencie, w którym Rooney podważył wiarygodność Fergusona w sprawie kontuzji, niewyobrażalne być przestało. Mocno się obawiam, że na naprawienie tego błędu (bo, że Rooney popełnia błąd nie mam wątpliwości) jest już za późno…

Liverpoolski wirus

W zasadzie moja kondycja z ostatnich dni przypomina kondycję jednego z najbardziej zasłużonych klubów w historii angielskiej piłki. Kiedy ja leżałem z gorączką, zadłużony i zagrożony upadłością Liverpool już już miał zmienić właściciela, ale nie zmienił, bo panowie Hicks i Gilett zakwestionowali decyzję klubowego zarządu o sprzedaniu go New England Sports Ventures, i w ostatniej chwili próbowali zmienić skład tegoż zarządu. Kiedy ja próbowałem odzyskać kontrolę nad własnymi strunami głosowymi, wyglądało na to, że sprawę transakcji sąd rozstrzygnął po myśli zarządu, a wbrew Amerykanom. Kiedy ja znalazłem się w połowie kuracji antybiotykowej, Amerykanie, po porażce przed trybunałem brytyjskim odwołali się do trybunału w Teksasie i zdołali sprzedaż zablokować. Kiedy ja, odzyskawszy wreszcie mowę, zdecydowałem się nawiedzić redakcję, pojawiły się wieści, że Hicks i Gillett sprzedali swoje udziały Mill Financial, więc transakcja między zarządem Liverpoolu a NESV, skądinąd podobnie jak Mill amerykańskim, upada. Po kilku godzinach pracy, przy trzeciej herbacie z sokiem malinowym, przeczytałem dementi rzecznika prasowego Toma Hicksa, że Mill nie przejął jego udziałów. Za kilkadziesiąt minut sprawa wraca do sądu.

Jutro piątek: termin, w którym kontrolująca Liverpool firma Kop Football powinna spłacić ponad 200 mln długu, zaciągniętego w Royal Bank of Scotland. Jeśli tego nie zrobi, bank może zażądać ogłoszenia upadłości klubu i ustanowienia syndyka, co wiązać się będzie z odjęciem (i tak znajdującemu się w strefie spadkowej) Liverpoolowi dziewięciu punktów w tabeli. Najprawdopodobniej do ogłoszenia upadłości nie dojdzie, a w ciągu najbliższych kilkunastu godzin RBS otrzyma gwarancję, że ktoś (Mill? NESV?) zaspokoi jego roszczenia. Mam nadzieję, że w tym czasie poczuję się na tyle dobrze, by zrozumieć ten cały cyrk.

PS Kibiców Liverpoolu chciałbym jednak uspokoić: jakkolwiek rzecz się skończy, Hicks i Gillett już nie wrócą.

PS 2 O kondycji sportowej drużyny w ogóle się nie wypowiadam. Podobno na derby ma się wyleczyć Fernando Torres. O ile Hiszpan w formie z ostatnich miesięcy jest wzmocnieniem…

Niebiesko-czerwono-czerwono

Ech, wygłosiłby człowiek jakąś głęboko kontrowersyjną opinię, na przykład wziąłby pod lupę wczorajszy występ Manchesteru United i na tej podstawie obwieścił koniec epoki Alexa Fergusona. Albo upierałby się, że Arsenal jest materiałem na mistrza Anglii, bo przecież gdyby w pierwszej minucie Chamakh albo Kościelny trafili do siatki, dzisiejsze derby Londynu z pewnością potoczyłyby się inaczej. Albo zacząłby spekulować na temat zagrożenia spadkiem z angielskiej ekstraklasy Liverpoolu. Przed nami przerwa na reprezentację, chciałoby się na zakończenie pierwszych dwóch miesięcy spotkań z Premier League huknąć coś naprawdę mocnego, jak nie przymierzając Alex na bramkę Fabiańskiego…

Tymczasem na razie poza wyczynami Blackpool wszystko wydaje mi się oczywiste jak uwagi Alana Shearera w ostatnich wydaniach Match of the Day (flagowy program BBC otrzymuje od czasu mundialu w RPA same fatalne recenzje). Solidność, a kiedy trzeba – błyskotliwość Chelsea. Jej świetna organizacja gry, której fundamentem są ciężko pracujący środkowi pomocnicy Mikel, Essien i Ramires, umożliwiający ofensywnemu trójkątowi Malouda-Drogba-Anelka niewracanie na własną połowę i czyhanie na kolejny zabójczy kontratak. Czy ktoś tęskni za Lampardem? Essiena wychwalałem tu wiele razy, więc nie ma sensu się powtarzać. Ramires zebrał za poprzednią kolejkę słuszne cięgi, ale dziś był zdecydowanie lepszy (po jego wizjonerskim podaniu będący – jak to zwykle w meczach z Arsenalem – nie do upilnowania Ashley Cole zaliczył asystę), a o świetnym występie niedocenianego zwykle Mikela mówią statystyki: siedem przejęć piłki, pięć udanych wślizgów i ani jednego faulu… Arsenal jak zwykle grał pięknie (miło było patrzeć zwłaszcza na godnie zastępującego Fabregasa Wilshere’a; szkoda, że młodemu Anglikowi zabrakło sił w końcówce…), ale jak zwykle to „pięknie” nie wystarczyło – między innymi ze względu na ten trzyosobowy mur ustawiony  przed linią obrony, ale przede wszystkim ze względu na to, że kiedy oni grali, ich rywale strzelali gole. Chociaż tyle, że tym razem nie można naśmiewać się z bramkarza: przy bramkach Fabiański nie miał nic do powiedzenia, gdyby wpuścił jeszcze kilka, zwłaszcza w ciągu ostatnich paru minut, nikt nie miałby do niego pretensji, a wcześniej imponował pewnymi chwytami przy wychodzeniu do dośrodkowań.

Mimo wszystko (piąta z rzędu porażka, trzynasty gol Drogby w jedenastym meczu przeciwko Kanonierom) nie nazwałbym tego powtórką z rozrywki, zwłaszcza że pamiętam bolesne lekcje, udzielane chłopcom Wengera przez mężczyzn Ancelottiego w roku ubiegłym. Było lepiej. Trzeba jeszcze poprawić celność dośrodkowań (Clichy po lewej stronie Arsenalu wydawał się równie niebezpieczny jak Cole po lewej stronie Chelsea – cóż z tego, skoro bodaj ani razu nie potrafił podać na głowę Chamakha) i celność strzałów (kiedy wreszcie w 80. minucie zamiast Clichy’ego dośrodkował Rosicky, Chamakh uderzył koło prawego słupka), i powinno być już zupełnie dobrze. Bagatela…

Chelsea wydaje się nie do zatrzymania, a przynajmniej w tym momencie wszyscy uczestnicy grupy pościgowej wydają się mieć większe problemy niż ona. Wicelider, Manchester City, uporał się z dobrze grającym Newcastle dzięki przerażającej kontuzji Hatema ben Arfy (kiedy to piszę wszyscy są przekonani, że de Jong złamał mu nogę) i późniejszemu urazowi Collociniego, a także dzięki karnemu z kapelusza (niewykluczone, że w końcówce to gościom należała się jedenastka po wejściu Lescotta w Ameobiego). Manchester United był od Sunderlandu zdecydowanie słabszy – zwłaszcza druga linia z Andersonem i atak ze słabiutkim Owenem. Jeśli kłopoty Rooneya z tabloidami i kontuzjami nie skończą się szybko, to…

Tottenhamu nie traktuję jako członka grupy pościgowej. Na przekór wynikom z tego tygodnia myślę, że aktywność w Lidze Mistrzów (widać, że to w pierwszym rzędzie ona rozpala wyobraźnię piłkarzy…) wpłynie na jego formę w lidze. Owszem, na razie transferem lata wydaje się Rafael van der Vaart, ale jego wkomponowanie w zespół oznacza dla Harry’ego Redknappa poważne dylematy: albo wyklucza grę dwójką napastników, co zwłaszcza po powrocie do zdrowia Defoe’a może rodzić niemałe konflikty, albo przeraźliwie odsłania tyły, bo linia pomocy Bale, Huddlestone, Modrić, van der Vaart nie dość, że pozbawia miejsca na prawym skrzydle Lennona, to jeszcze poza skądinąd niezbyt szybkim Huddlestonem nie zawiera piłkarzy myślących o wspieraniu defensywy. Wiem, grzech narzekać w sytuacji, gdy sprowadzony za marnych 8 milionów facet w trzech ostatnich meczach na tym stadionie strzelił cztery gole, ale po pierwszej połowie spotkania z AV widać było, że problem istnieje. Chwała Redknappowi, że zdecydował się zdjąć z boiska dobrze przecież grającego Pawluczenkę, wprowadzić Lennona i przywrócić grze Tottenhamu niezbędną równowagę.

Liverpool to temat osobny. Zadłużony, bez wiary w siebie i najwyraźniej bez wiary w nowego menedżera, z niemogącym się odnaleźć Torresem, z niezałatanymi dziurami po Xabim Alobso i Mascherano, mimo obecności w drużynie kreatywnych zawodników (Gerrard! Cole!) bez pomysłów na rozegranie interesującej akcji, ale też nieumiejący w porę przerywać akcji rywali (statystyki po sześciu meczach, czyli bez dzisiejszego: 92 strzały na bramkę Reiny, przy 46 przed rokiem, 126 dośrodkowań w pole karne, przy 72 przed rokiem), a w końcówce chwytający się nawet tak desperackich rozwiązań jak wystawienie Kyrgiakosa na środku ataku)… Co się dzieje na Anfield Road? Jak napisał ktoś na twitterze: nie ma Beniteza, nie ma krycia strefowego (he, he), jest Gerrard na swojej ulubionej pozycji i piłkarze obejmują się przed pierwszym gwizdkiem, więc w czym problem? Sam mocno krytykowałem Beniteza, ale myślę, że obwinianie go za kiepskie wyniki drużyny dziś (co robili po meczu eksperci Sky Sports) jest grubą przesadą. Mamy nowy rozdział, nowego menedżera i znacząco przebudowany skład. Tylko właściciele nie chcą być nowi, ale to mimo wszystko inna historia.

Ech, wygłosiłby człowiek jakąś głęboko kontrowersyjną opinię, na przykład zażądałby zwolnienia Roya Hodgsona i zastąpienia go nie, jak skandowali dziś kibice, przez Kenny’ego Dalglisha, tylko przez Jamiego Carraghera. Ktoś w tej szatni powinien wreszcie zacząć wrzeszczeć.

PS Dopisuję po godzinie, bo Newcastle potwierdziło złamanie nogi ben Arfy. Dzisiejszy faul de Jonga i wczorajszy Henry’ego każą wrócić do dyskusji o tym, jak chronić zdrowie piłkarzy, jak karać za zbyt ostre wejścia itd. Padały w niej głosy skrajne, np. całkowity zakaz wślizgów, ale rosnąca liczba bardzo poważnych kontuzji (złamań w tym roku jest zdecydowanie więcej niż w ubiegłym) pokazuje, że problem istnieje. Choć Harry Redknapp w tym momencie z pewnością wzruszyłby ramionami, mówiąc, że w latach 60., panie, to dopiero faulowali…

Deszczowa piosenka

No nie można się nudzić z Tottenhamem, po prostu. Okropni w defensywie i fantastyczni w ataku. Z najlepszym na boisku piłkarzem, który nie dość, że nie wykorzystuje karnego, to wylatuje po godzinie gry za drugą żółtą kartkę, bo zwyczajnie nie potrafi powściągnąć emocji (pomyśleć, że ze wszystkich występujących dziś na White Hart Lane akurat on ma największe doświadczenie gry w Lidze Mistrzów…), a w międzyczasie zdobywa gola. Z mocno ryzykowną taktyką, kompletnie ignorującą ustawienie i mocne punkty rywala. Chętnie idący na wymianę ciosów (nawet, kiedy gra już w dziesiątkę!), z łatwością się otwierający, choć momentami imponujący w pressingu. Jak tu mu nie kibicować?

Oczywiście kluczem do zwycięstwa była mocno kontrowersyjna decyzja sędziego, zresztą nie pierwsza w tym meczu. Już pierwszy karny, podyktowany po kojarzącej się raczej z wrestlingiem walce wręcz Croucha z Wisgerhofem, należał do tej kategorii, której na Wyspach raczej się nie gwiżdże. Niejeden sędzia nakazałby zresztą jego powtórzenie po tym, jak Michajłow w momencie strzału znalazł się dobry metr przed linią. Doprawdy nie wiem, po co stojący za bramką dodatkowy sędzia, skoro nie potrafi takich rzeczy wyłapać. Co do drugiego karnego raczej nie można mieć wątpliwości, choć kontakt między Bale’m a Moralesem był minimalny, a Walijczyk wywrócił się nader chętnie. Karny trzeci natomiast… cóż, sędzia zdecydował się gwizdnąć po dobrej sekundzie, za rękę, która jeżeli w ogóle była, to wyglądała raczej na nastrzeloną (obrońca próbował się odwrócić i osłonić przed strzałem Pawluczenki) – w tym przypadku ewidentnie podpowiedział mu któryś z asystentów. Brawo dla Rosjanina za dwa strzelone karne (każdy inaczej!), ale też za mnóstwo biegania, za znajdowanie na boisku miejsc, w których umiał przyjąć piłkę, zastawić się, wyciągnąć za sobą obrońcę…

Zanim grający w dziesiątkę Tottenham wyszedł na 3:1 i opanował sytuację (oczywista zmiana Croucha na Jenasa pozwoliła dłużej rozgrywać piłkę w środku pola), Twente wielokrotnie pokazało, że jest do tego meczu dobrze przygotowane. Przeciwko bardzo ofensywnemu 4-4-2 (Tottenham zaczął i skończył mecz bez defensywnego pomocnika!), Holendrzy wyszli 4-2-3-1 i już w pierwszym kwadransie kilkakrotnie przedarli się pod bramkę Heurelho Gomesa. W 12. minucie Ruiz powinien strzelić gola – po przejęciu w środku pola i wykorzystaniu luki między pomocą a obroną Tottenhamu wyszedł sam na sam z bramkarzem, który, już siedząc, zatrzymał piłkę ścinką, która pasowałaby raczej do siatkówki. Goście wiedzieli także, jak sprawić gospodarzom kłopoty przy rzutach wolnych i rogach, do granic możliwości zagęszczając pole bramkowe i uniemożliwiając Gomesowi wyjście do dośrodkowań –  kontaktowy gol padł właśnie po stałym fragmencie. Właściwie to niewiarygodne, że ten mecz skończył się wynikiem 4:1, zważywszy na to, jak wiele sytuacji Twente potrafiło sobie wyrobić (ale też i na to, że np. słabszy tego dnia Luka Modrić nie wykorzystał sytuacji sam na sam, dając się dogonić Douglasowi).

Dwóm piłkarzom należy się osobny akapit: van der Vaartowi i Bale’owi. Ten pierwszy od pierwszej minuty przenosił grę Tottenhamu na inny poziom. Teoretycznie ustawiony na prawym skrzydle, faktycznie miał od Harry’ego Redknappa wolną rękę i po prostu biegał tam, gdzie akurat toczyła się akcja – często wręcz schodził na lewą stronę, co zmuszało Bale’a do przenosin na prawą, ale też umożliwiało rajdy pewniejszemu z meczu na mecz Alanowi Huttonowi. Holender stale pokazywał się do rozegrania, szukał również okazji do strzału – i za każdym razem strzelał w światło bramki. Jedyna wątpliwość wiąże się z tymi dwoma kartkami, ewidentnie wynikającymi z frustracji po niewykorzystanym karnym i po tym, jak musiał wysłuchać stosownej porcji obelg od holenderskich kibiców. Mimo wszystko oczekiwalibyśmy więcej zimnej krwi. Cholernie będzie go brakowało podczas wyjazdowego meczu z Interem.

Co do Bale’a to jestem pełen obaw, czy wiosną będziemy go jeszcze oglądać na White Hart Lane: w dzisiejszej formie powinien grać w którymś z absolutnie najlepszych klubów kontynentu, powiedzmy w Realu Madryt, bo na tej pozycji nie widać lepszych piłkarzy chyba w żadnej drużynie świata (a już na pewno nie widać takich dobrych rówieśników). Ileż to razy przedzierał się lewą stroną, z łatwością zostawiając za sobą dwójkę pilnujących go rywali, ileż to razy groźnie dośrodkowywał, ileż to razy po kilkudziesięciometrowym biegu bez wysiłku cofał się na własną połowę. A jeszcze ten gol…

No nie można się nudzić z Tottenhamem. W straszliwym deszczu, w dziesiątkę, wciąż na połowie rywala, gdzie zapędzali się nawet środkowi obrońcy, wciąż szukający kolejnej bramki. Ech, gdyby jeszcze zawodnikom udawało się opanowywać euforię po Lidze Mistrzów i nie tracić punktów w lidze. I gdyby jeszcze rada dzielnicy zaakceptowała plan rozbudowy White Hart Lane… Bo niezależnie od tego, jak ważny rozdział historii klubu udało się zapisać dzisiaj – pierwszy na tym stadionie mecz w najważniejszych rozgrywkach europejskich od czasu legendarnego boju z Benficą sprzed 49 lat – bodaj jeszcze ważniejszy rozdział będzie zapisywany jutro. Rada dzielnicy raz już projekt odrzuciła, tym razem – po poprawkach, uwzględniających uwagi konserwatora zabytków – ponoć ma on większe szanse na przyjęcie. Opublikowane w tych dniach rewelacyjne wyniki finansowe Arsenalu pokazują, że w drodze do wielkości stadion jest brakującym ogniwem. A może, kto wie, piłkarze Harry’ego Redknappa dali dziś radnym dodatkowy argument za powiedzeniem „tak”?

PS Kto widział Manchester United, niech opowie. Zdaje się, że nie było to przyjemne oglądanie… W każdym razie nie takie jak kogucio-kanonierskie. Wczoraj Jack Wilshere znów zapierał dech w piersiach.

Triumf catenaccio

Arsenal z West Bromwich Albion czy Manchester City z Chelsea? Ten pierwszy mecz zakończył się sensacyjnie, ale jest kilka dobrych powodów, by zacząć od drugiego. Po pierwsze, wywołany przy jego okazji (i w związku z długą listą kontuzjowanych piłkarzy MC) temat skądinąd nienowy: narzekań piłkarzy na zbyt ciężkie treningi pod Roberto Mancinim. Ostatnim, który go podjął, był Raymond Verheijen, holenderski ekspert od przygotowania fizycznego piłkarzy, pracujący do tych wakacji na City of Manchester Stadium, a zatrudniony jeszcze przez Marka Hughesa. Za czasów Walijczyka mieliśmy najlepiej przygotowaną kondycyjnie i jedną z najzdrowszych drużyn ekstraklasy, ale Włoch wszystko zepsuł – tak można streścić wywody Holendra. Niemal w każdym tygodniu Roberto Mancini organizuje któregoś popołudnia dodatkową sesję treningową – nic dziwnego, że wiele kontuzji wynika z przeciążenia organizmów piłkarzy i nie wydarza się w warunkach meczowych. Verheijen podobno jeździł nawet do Cardiff, doradzać Craigowi Bellamy’emu, jak po katastrofalnym okresie przygotowawczym w Manchesterze przeżyć dziewięć miesięcy biegania za piłką w Championship.

Po drugie, szeroko dyskutowany wywiad Manciniego dla Martina Samuela, zawierający zdanie, że piłkarze, których głównym zainteresowaniem jest wolny dzień, powinni sobie szukać innego klubu, a także napomnienie posadzonego wczoraj na ławce Adama Johnsona, że powinien skupić się na piłce, nie na życiu celebryty. Oraz przedłużająca się nieobecność w pierwszym składzie Emanuela Adebayora i Shaya Givena (by wymienić tylko najważniejszych). Po trzecie, konfrontacja dwóch najbogatszych właścicieli. Po czwarte, konfrontacja dwóch włoskich trenerów. Po piąte, konfrontacja podobnych w gruncie rzeczy ustawień (nawet jeśli to stosowane przez Chelsea bardziej przypomina 4-3-3, a to, w którym wychodzi Manchester City, 4-5-1) – jak widać schematów narracyjnych znalazłoby się co niemiara.

Skupiam się tu na kwestiach okołomeczowych, ale w końcu jaki to był mecz, sami widzieliście. Trzech środkowych pomocników gospodarzy neutralizowało ustawionych naprzeciwko trzech środkowych gości, na boisku panował tłok, a niecelnych podań było, jak na ten poziom drużyn, zaskakująco dużo. Ostatni kwadrans pierwszej połowy przyniósł wprawdzie rozluźnienie (zwłaszcza boczni obrońcy Chelsea zrobili się wówczas nieco odważniejsi), ale po przerwie wszystko wróciło do normy: gdyby nie frycowe, jakie w Premier League zapłacił Ramires, związane z jego stratą piłki, a następnie kilkudziesięciometrowym rajdem Teveza, zakończyłoby się pewnie bezbramkowo.

Sporo się mówi o wielomilionowych transferach Manciniego, ale tym razem najlepsi na boisku byli ci, których kupowali jeszcze poprzednicy Włocha, w dodatku piłkarze stosunkowo najmniej galaktyczni: de Jong (jak napisał Daniel Taylor: potrafi dużo więcej niż kopniak w klatę…), Barry oraz Kompany. Mnie zaimponował zwłaszcza bezbłędny Belg na środku obrony (z HSV sprowadzano go jako defensywnego pomocnika, ale czwórki defensywnych pomocników na boisku nawet Mancini nie zmieści…), inni chwalą oczywiście ciężko pracującego Teveza, który w odróżnieniu do Drogby nie czekał na podania, tylko w swoim stylu schodził do środka pola i uczestniczył w rozgrywaniu akcji. Pomysł MC na wygrywanie, a w każdym razie nieprzegrywanie z najlepszymi, przetestowany już w pierwszej kolejce na White Hart Lane, nie jest nowy, a w dodatku pochodzi z ojczyzny Manciniego: catenaccio…

Nie mówię, że potrafię wytłumaczyć to, co się stało na Emirates, bo nie potrafię. Nawet menedżer Arsenalu tym razem nie szukał wymówek, ostro krytykując całą drużynę od bramkarza po napastników. Tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie, był fakt, że aby rozbroić Kanonierów, West Bromwich nie musiało się uciekać do środków pozasportowych (nie faulowało, jak np. Blackburn czy Stoke): wystarczyło więcej biegać, rozpoczynać krycie jeszcze na połowie gospodarzy, asekurować się nawzajem, no i pozwalać sobie na dekoncentrację – tak jak pozwalali sobie na nią, popełniający kaskady błędów przy poszczególnych golach, zawodnicy Arsenalu. Nie chcę już się znęcać nad strategią transferową, polegającą na niekupowaniu bramkarza, powiem jednak, że opublikowane w tych dniach znakomite wyniki finansowe Kanonierów, czynią niesprowadzenie na Emirates jakiegoś piłkołapa (copyright Rafał Stec) jeszcze bardziej niezrozumiałym.

Kiedy mówimy o wynikach finansowych, myślimy przede wszystkim o Liverpoolu, który kończy właśnie jeden z gorszych tygodni w swojej najnowszej historii: od porażki z MU, przez katastrofalny wynik w Pucharze Ligi, po remis z Sunderlandem i wielotysięczny protest kibiców przeciwko amerykańskim właścicielom, a także pogłoski w prasie, że będący  największym wierzycielem klubu bank nie zawaha się przed żądaniem ogłoszenia jego upadłości. Co do samego meczu powiem od razu, że w kwestii słuszności uznania bramki Liverpoolu nie miałem najmniejszych wątpliwości, tak jak nie miałbym wątpliwości, gdyby zawodnik, który miał poczucie, że został sfaulowany, złapał piłkę w ręce i został za to ukarany przez sędziego. Zdrowy rozsądek zdrowym rozsądkiem, ale na boisku trzeba się wystrzegać dwuznaczności i nie decydować nigdy za arbitra. Kłopot w tym, że ta bramka nie wystarczyła…

W sumie przeżyliśmy weekend cudów. Robert Green znakomicie spisywał się w bramce West Hamu, a Mark Schwarzer – między słupkami Fulham (czy widziałeś, Arsene?). Bramka Emila Heskeya dała zwycięstwo Aston Villi w trenerskim debiucie Gerarda Houllier. Blackpool straciło gola w czwartej minucie doliczonego czasie gry, ze spalonego i po wcześniejszym faulu. Newcastle, mimo prowadzenia, nie zdołało wygrać ze Stoke. Manchester United nie zdołał wygrać z Boltonem, ale dwukrotnie odrobił straty – raz dzięki Owenowi. Nade wszystko: po raz pierwszy od grudnia 2008 żadna z drużyn tradycyjnej Wielkiej Czwórki nie zdobyła w ligowej kolejce kompletu punktów. Coś mi mówi, że to dopiero początek.

Bułgarski książę

Właściwie dopiero dziś, podczas drugiej połowy meczu Manchesteru United z Liverpoolem, ten sezon zaczął się dla mnie na dobre. Nie będę się nadmiernie rozpisywał nad przyczynami ubocznymi – główną był Dymitar Berbatow, dla mnie klasyczny przykład na to, jak wiele w tym sporcie rozgrywa się w głowach zawodników. Kiedy w grudniu ubiegłego roku zastanawiałem się, czy Berbatow zawiódł, nie kwestionowałem przecież jego wielkiego talentu. Widać było po prostu, że Bułgar nie potrafi się odblokować, że nie może zrzucić z barków presji związanej z 30 milionami funtów, jakie wytargował za niego Daniel Levy, że nie może tak naprawdę dobrze zacząć… Aż do tego sierpnia, kiedy pierwszego gola strzelił już podczas meczu o Tarczę Wspólnoty. Pisałem wtedy, że Ferguson ściskał go po meczu jak Maradona Messiego, jakby chciał powiedzieć „Jest nowy początek, chłopie, teraz już na pewno ci się uda”. No i się udało – choć dziś przy pierwszym golu zadanie ułatwił mu Torres (kto wyznaczył Hiszpana do opieki nad Bułgarem? I dlaczego nie powiedział mu, że Berbatow, ehm, rzadko wyskakuje w powietrze?). Jest nowy początek: jeśli Dymitar Berbatow nie złapie kontuzji, lawina bajecznych bramek i równie efektownych asyst nie powinna się już zatrzymać i w maju najdroższy w historii piłkarz MU może mieć nawet trzydzieści goli na koncie.

Wyobrażam sobie ulgę kibiców z Old Trafford, bo dzień wcześniej sam doświadczyłem  podobnej (Tottenham z 0:1 wyszedł na 3:1, dzięki dobrym zmianom Redknappa i świetnemu van der Vaartowi), tym bardziej, że pościg Liverpoolu po raz kolejny pokazał, że nie takie Diabły straszne. Przed nimi długi sezon, więc wypada spytać, gdzie ci zmiennicy Giggsa i Scholesa (sądząc po środowym meczu z Glasgow Rangers ławka nie jest tak znowu imponująca…)? Czy po kontuzji Valencii do rozwijania gry skrzydłami wystarczy Nani? Jak ocenić żelazną do niedawna obronę po dzisiejszych wpadkach Evansa i O’Shea? W jakiej właściwie formie jest Wayne Rooney?

Paradoksalnie w dzisiejszym meczu Liverpool długo mi się podobał i odnosiłem wrażenie, że efekty pracy Roya Hodgsona zaczynają być widoczne: przez spore partie spotkania goście bez problemów utrzymywali się przy piłce, ruchliwi Cole i Meireles znajdowali sobie wolne sektory boiska, a niektóre próby podań były naprawdę przedniej miary (nawet te niecelne wiązały się zazwyczaj – bo przecież nie w przypadku dośrodkowań Konchesky’ego – nie ze słabością techniczną, a raczej z nadmiarem ambicji – w każdym z przypadków tego typu zamysł był dobry). Szkoda tylko, że do zmiany ustawienia z 4-4-1-1 na 4-4-2 Gerrard ustawiony był tak głęboko i przez pierwszą godzinę tak niewiele zagrożenia przynosił pod bramką rywali, no i szkoda, że Fernando Torres pozostaje cieniem piłkarza, jakiego znaliśmy.

Czy Arsenal okazał się nie tak boski, jak pisaliśmy po meczu Kanonierów z Bragą? Gdyby piłkarzom Arsene’a Wengera udało się dowieść jednobramkowe prowadzenie z Sunderlandem, gdyby sędzia zakończył mecz równo z upływem czterech doliczonych minut, albo po prostu gdyby Rosicky strzelił karnego, pytanie byłoby bezprzedmiotowe. Faktem jest jednak, że Arsenal nie potrafił kontrolować gry w sposób, do jakiego przywykliśmy, Wilshere wydawał się odrobinę przemęczony, kontuzja Fabregasa i kartki Songa niczego nie ułatwiły, a o tym, że Clichy’emu zdarza się panikować, wiedzieliśmy nie od dziś. Nadal jednak mam wrażenie, że w walce o mistrzostwo Anglii Chelsea musi się obawiać Arsenalu co najmniej w równym stopniu, co Manchesteru United.

Tym razem nie rozpisuję się nadmiernie, co należy interpretować wyłącznie w ten sposób, że nowy numer „Tygodnika Powszechnego” jest jeszcze dziurawy jak obrona Blackpool w pierwszej – zaznaczam, w pierwszej – połowie meczu z Chelsea. Nadrobię w tygodniu. Mecz Pucharu Ligi między londyńską Wisłą i londyńską Cracovią już we wtorek…

Boski, boski Arsenal

Czasami mam wrażenie, że piłkę nożną wymyślono tylko dla Arsene’a Wengera i Arsenalu. Zabrzmiało mocno, prawda? Ale czy mogło zabrzmieć inaczej po takim meczu, jak wczorajszy? Tłumaczenie, że przeciwnik okazał się słaby, odrzucam, mając w pamięci to, jak Braga wyeliminowała w poprzedniej rundzie Sevillę. Po prostu Kanonierzy znów zagrali piłkę z innej planety, żeby nie powiedzieć jeszcze mocniej: z raju. Gdybym miał kiedyś napisać tekst złożony z samych ekstatycznych przymiotników, musiałbym go poświęcić Kanonierom, choć jestem, jasna cholera, kibicem Tottenhamu i ostatkiem sił próbuję przypomnieć sobie czasy George’a Grahama, kiedy był to „boring, boring Arsenal”.

Po pierwsze, Fabregas. Człowiek, którego każde dotknięcie piłki jest nienaganne. Rozgrywający akcje i akcje wykańczający. Pokazujący się partnerom i partnerów widzący. Prawdziwy lider, jak mówił po meczu Arsene Wenger, chwaląc Katalończyka zwłaszcza za sytuację z 84. minuty, kiedy po genialnym podaniu Wilshere’a znalazł się sam na sam z bramkarzem i zamiast strzelać, zdecydował się na odegranie do lepiej ustawionego Veli. Oto sposób na budowanie ducha drużyny, oto sposób na jej przewodzenie: zamiast, jak poprzedni kapitan, wrzeszczeć i wyrzekać na kolegów, pozwalać im stawać się jeszcze lepszymi. Strach pomyśleć, że facet ma dopiero 23 lata.

Po drugie, Wilshere. O tym, jaki ma potencjał, dowiedzieliśmy się podczas rozgrywek Pucharu Ligi przed dwoma laty, przed rokiem podczas wypożyczenia do Boltonu przekonaliśmy się, że ten potencjał potrafi się realizować na poziomie Premier League, dziś widzimy go błyszczącego w Lidze Mistrzów: potrafiącego zmienić tempo gry, przetrzymać albo szybko odegrać piłkę, ale też odebrać ją rywalowi zdecydowanym wślizgiem… Wciąż niepewny miejsca w pierwszej jedenastce, ma odwagę w takim meczu popisywać się zagraniami piętą (podanie do Chamakha z 34. minuty, ale i jedna z okazji stworzonych przez zespół w drugiej połowie). Strach pomyśleć, że facet ma dopiero 18 lat.

Po trzecie, Nasri i Arszawin, mistrzowie gry z piłką i bez piłki, nieustannie rozciągający obronę rywala albo ściągający ją na siebie, by zrobić miejsce na rajd bocznego obrońcy. Po czwarte, Chamakh, mający zalety Bendtnera (wzrost) bez jego wad (surowość techniczna i samolubność; Marokańczyk częściej niż szukaniem strzału zajmuje się zgrywaniem piłki do wchodzących z drugiej linii kolegów)… Po piąte, skuteczny po wejściu z ławki rezerwowych Vela. Zważcie, że ten pogrom dokonał się bez Walcotta, van Persiego i Diaby’ego…

Wiem, w sobotę z Sunderlandem pewnie będzie trudniej. Ale zwracam uwagę, że z Blackburn na wyjeździe potrafili sobie poradzić – a był to dokładnie przykład spotkania, które w poprzednich sezonach kończyły się gubieniem punktów. O technice i wyobraźni, o szybkości, a przy tym precyzji zagrań w tempo, o kunszcie akcji w trójkącie itd., w przypadku Arsenalu mówiono już wielokrotnie. Ale po kilku meczach tego sezonu zaczynam odnosić wrażenie, że wśród zalet jego piłkarzy pojawiła się także siła fizyczna i – co może najważniejsze, a z czym w przeszłości bywało kiepsko – koncentracja, wynikająca także z – kolejny kluczowy element – doświadczenia. Arsene Wenger nie ma klasowego bramkarza, są znaki zapytania, dotyczące linii obronnej, więc z odważniejszymi opiniami na temat mistrzowskiego potencjału wstrzymam się do październikowego meczu z Chelsea. Po prostu: jako kibic zwyczajnie się cieszę, że mogę co jakiś czas obejrzeć taki mecz, jak wczoraj.

Klasa mistrzowska

Sądząc po pierwszych czterdziestu minutach, potencjał tej drużyny jest ogromny. Debiutując w Lidze Mistrzów, grając na boisku stałego bywalca tych rozgrywek, szybko strzeliła dwa gola, a następnie wkręcała rywali w ziemię inteligentnym pass and move. Gdzieś po pół godzinie kibice gospodarzy, poirytowani faktem, że ich ulubieńcy mają kłopoty z wyjściem z własnej połowy, zaczęli buczeć i gwizdać; jeśli w tamtym momencie było słychać jakikolwiek doping, to ze strony fanów gości.

Sądząc po końcówce pierwszej połowy i sporych fragmentach drugiej, ilość pracy, która czeka tę drużynę, również jest ogromna. W sposób absolutny dominować na boisku, mieć dwie minuty do przerwy i dać sobie strzelić bramkę, która w oczywisty sposób musiała uskrzydlić przeciwnika… W dodatku całe zło zaczęło się od niepotrzebnego przerzutu lewego obrońcy, który zamiast zagrać bezpieczną piłkę do najbliżej ustawionego kolegi, próbował się popisać kilkudziesięciometrowym podaniem na drugie skrzydło i podarował rywalom aut, po którym padł gol kontaktowy.

Opowiadam o spotkaniu Werderu z Tottenhamem, którego menedżer Harry Redknapp mówił na przedmeczowej konferencji, że na naukę nigdy nie jest za późno – powołując się przy tym nie tylko na własną przygodę z Young Boys Berno, kiedy to ofensywne ustawienie na mecz wyjazdowy omal nie doprowadziło go do odpadnięcia z Ligi Mistrzów już na poziomie eliminacji, ale także na przykrości, które spotkały Alexa Fergusona w sobotnim meczu na Goodison Park. Owszem: na naukę nigdy nie jest za późno i trzeba przyznać, że Redknapp – przy całym przywiązaniu do ofensywnej piłki, dzięki któremu oglądaliśmy tak emocjonujące i otwarte spotkanie – wyciągnął wnioski, dobierając bardziej adekwatne do taktyki rywala, a zarazem moje ulubione ostatnio ustawienie 4-2-3-1, z van der Vaartem operującym za plecami wysuniętego Croucha. Tyle że dziś on i jego piłkarze otrzymali kolejną lekcję: jak kontrolować grę w sposób naprawdę konsekwentny, a nade wszystko: jak nie pozwalać sobie wydrzeć inicjatywy i nie tracić koncentracji w momentach absolutnie kluczowych, czyli przez kilka minut przed i po przerwie.

Zaczęło się, jak powiadam, fantastycznie. Assou-Ekotto podaje do Bale’a, który urywa się bocznemu obrońcy Werderu, i dośrodkuje tak precyzyjnie, że Pasanen może tylko skierować piłkę do własnej bramki: gdyby cofnął nogę, gola zapisano by Crouchowi. Sześć minut później bardzo dobry dziś Jenas popisuje się efektownym podaniem z woleja do ustawionego po lewej stronie van der Vaarta, ten przyjmuje piłkę, a następnie dośrodkowuje ją na głowę Croucha, który stoi wprawdzie daleko od bramki, ale uderza z taką siłą i precyzją, że bramkarz nie ma nic do powiedzenia. Potem zaczyna to wyglądać jak finał Champions League sprzed dwóch lat: Tottenham zabiera Werder na karuzelę, jak wtedy Barcelona zabrała MU. Podania krążą od nogi do nogi, coraz to inny piłkarz wybiega na pozycję, a kiedy rywal zdoła przejąć piłkę, to cała drużyna angażuje się w pressing, by błyskawicznie ją odzyskać. W centrum wszystkiego, co dobre w tej pierwszej połowie jest Rafael van der Vaart: cały czas blisko akcji, cały czas pokazujący się partnerom, gotów do wzięcia na siebie ciężaru gry. Szkoda, że – podobnie jak spełniający tę samą rolę w sobotę Luka Modrić – łapie kontuzję i musi zbyt wcześnie zejść z boiska.

Tym razem van der Vaart ma z kim grać. Peter Crouch lepiej przyjmuje i przetrzymuje piłkę niż Pawluczenko w sobotę, Jenas piłkarsko jest o niebo lepszy od Palaciosa, Bale utrzymuje się w wybornej formie (w tej pierwszej połowie sam mógł strzelić gola, w drugiej – dwukrotnie wyrobił dobre pozycje kolegom), a Huddlestone na swoim własnym poziomie; jeżeli idzie o zawodników przedniej formacji, to tylko o formę Lennona można się martwić. Liczyłem na to, że zrobi z Silvestre’a kotlet siekany, a w zasadzie nie zmusił go do biegania…

Na wspomnianej przedmeczowej konferencji Redknapp mówił, że nie trzeba być naukowcem, żeby zestawić optymalną jedenastkę, a kwestie taktyczne nie mają znowu tak wielkiego znaczenia: kluczem jest to, czy piłkarze nie spalą się psychicznie. Można się uśmiechać, że oto oglądamy kolejnego faceta, który laptopa używa jako podkładkę pod herbatę, ale można też przyznać mu rację: Werder po przerwie był lepszą drużyną, bo po strzeleniu przypadkowego gola uwierzył, że z Tottenhamem może jednak powalczyć. Choć nie bez znaczenia było pewnie i to, że po zmianie Bargfrede-Hunt także i goście przeszli na ustawienie 4-2-3-1 i nagle zaczęło funkcjonować coś, czego wcześniej nie oglądaliśmy: celne szybkie podania, akcje oskrzydlające, nieustanne pojawianie się znakomitego Marko Marina w wolnej strefie pomiędzy liniami Tottenhamu (młody reprezentant Niemiec był może najlepszy na boisku). W zasadzie kibice gości muszą mówić o szczęśliwym remisie, choć tak blisko byli zasłużonego zwycięstwa.

„Lekcja? Jaka lekcja?” – pytał wściekły Redknapp dziennikarzy po meczu, tłumacząc, że niczego nie można się nauczyć z faktu, iż zespół, który nie miał nic do powiedzenia, przypadkowo strzela gola i zaczyna wierzyć w siebie. Myślę jednak, że to zbyt proste: w 43 minucie Assou-Ekotto naprawdę mógł zagrać prostą piłkę, zamiast wygłupiać się z przerzucaniem jej na drugą stronę, zwłaszcza na tak śliskim boisku. Poza tym Redknapp sam jest sobie winien: było nie zaczynać z mówieniem o tej nauce, na którą nigdy nie jest za późno…

Bo w gruncie rzeczy można skończyć optymistycznie: jeśli menedżer Tottenhamu powściągnie zrozumiałe emocje i zechce jednak wyciągnąć wnioski z tego meczu, jego przygoda z Ligą Mistrzów ma wszelkie szanse przeciągnąć się do wiosny. Czego sobie i Wam życzę, bo, jak widać, z tą drużyną po prostu nie sposób się nudzić.

Straszne dni

Trzeba zacząć od Evertonu z Manchesterem United. Tylko jak zacząć, żeby nie popaść w banały? Przez pierwszych kilkadziesiąt minut po zakończeniu tego meczu fora internetowe, twitter, facebook i co tam jeszcze, przytykały się od nadmiaru wykrzykników i westchnień, w stylu „ach, jaka ta liga niezwykła”. No niezwykła, pewnie, ale trudno na tym poprzestać.

Teraz, kiedy wiemy już, jak się to wszystko zakończyło, tematem podstawowym jest pominięcie przy ustalaniu składu MU Wayne’a Rooneya. Taki Henry Winter np. od razu zawyrokował, że sir Alex wypuścił jednego piłkarza i dwa punkty, łącząc oba fakty. Dla mnie przebieg wydarzeń na boisku pokazał, że Ferguson miał rację (zwłaszcza w kontekście meczu Ligi Mistrzów w ciągu tygodnia) i że faktów tych łączyć nie sposób. Rooney, były piłkarz Evertonu, zawsze był obrażany na Goodison Park, a jak byłby obrażany teraz, po ujawnionym przed tygodniem skandalu obyczajowym, nie chcę sobie nawet wyobrażać (pytanie, oczywiście, czy zawodowy piłkarz nie powinien być uodporniony na najstraszliwsze nawet zaczepki: przykład kilku świetnych występów Sola Campbella dla Arsenalu w derbowych meczach z Tottenhamem pokazuje, że bywają one nawet mobilizujące…). Bez niego Manchester United nie tylko potrafił grać swoją grę, ale do ostatniej minuty był pewny zwycięstwa.

Tak jak w poprzednich dwóch sezonach formułowałem w tej kwestii wątpliwości, tak w tym kolejny raz przyznać muszę: Berbatow był znakomity. Do umiejętności technicznych (przyjęcie piłki!), elegancji i wizji doszła w końcu pewność siebie, a dodatkowo Bułgarowi posłużyła chyba decyzja o wycofaniu się z gry w reprezentacji i skupieniu na karierze klubowej. Znakomici byli także Scholes i Giggs, dobrze asystował Nani, pięknie uderzał Fletcher, w obronie Vidić pokazywał, że warto przecinać dyskusje na temat własnej przyszłości (został w Manchesterze i znów jest podporą drużyny), a i van der Sar robił, co do niego należało. Doprawdy: czy komuś poza Henrym Winterem brakowało Rooneya?

Eksperci Match of the Day dopatrzyli się w MU jednego słabego ogniwa: Jonny’ego Evansa, któremu występujący z konieczności w roli napastników pomocnicy Evertonu od pierwszej minuty starali się utrudniać życie. Mnie się wydaje, że także zejście Evry spowodowało perturbacje w defensywie, dwukrotnie wykorzystane przez gospodarzy w doliczonym czasie gry, no i nie sposób nie zauważyć, że dośrodkowania Leightona Bainesa (kolejny świetny mecz) padały ze strony, za którą odpowiedzialny jest Gary Neville. Można też „winić” Tima Howarda, którego znakomite interwencje uniemożliwiły MU strzelenie kolejnych trzech-czterech goli.

W ogóle był to weekend stojący pod znakiem bramkarzy. Blackpool zawdzięcza drugie w sezonie wyjazdowe zwycięstwo Mattowi Gilksowi, który powstrzymywał piłkarzy Newcastle w sytuacjach zaiste beznadziejnych, Liverpool dziękuje za skądinąd mało przekonujący remis z Birmingham Jose Reinie, który zrehabilitował się tym samym za mecz reprezentacji z Argentyną. W bramce Blackburn (sensacyjny punkt na City of Manchester Stadium!) bardzo dobrze spisywał się Paul Robinson, czego nie można powiedzieć o Joe Harcie, tym razem niepewnym – podobnie zresztą, jak w meczu reprezentacji ze Szwajcarią, i podobnie jak inny reprezentant Anglii, Robert Green, w meczu z Chelsea. Z Anglików oprócz Robinsona najlepiej wypadł więc Scott Carson, broniący m.in. w sytuacji sam na sam z Garethem Bale’m (a skoro jeszcze o bramkarzach: w końcówce meczu WBA-Tottenham Cudicini kilkakrotnie ratował Tottenhamowi remis, rehabilitując się z kolei za wpadkę z Wigan).

Debiutanci? Carlo Ancelotti podnosi zasługi „nowego” w drużynie Essiena (stracił większość poprzedniego sezonu z powodu kontuzji, w tym jest bajeczny). Bramkowo do Sunderlandu wprowadził się Gyan, w Liverpoolu z dobrej strony pokazał się Meirelles, w drużynie Harry’ego Redknappa swój pierwszy mecz rozegrali van der Vaart i Gallas. W przypadku tego pierwszego debiut był udany: Holender miał udział w bramce Modricia, wcześniej odegraniem piętą stworzył sytuację Lennonowi, później wypuścił sam na sam Bale’a, a wreszcie w dużym tłoku wyrobił pozycję strzelecką Huddlestone’owi. Po drugim znać było kilkumiesięczny odpoczynek od piłki, niestety także przy akcji dającej gospodarzom wyrównanie. W ogóle Tottenham stracił kilkadziesiąt procent wartości po zejściu Modricia (został kopnięty w nogę, w dokładnie to samo miejsce, które było przed rokiem złamane, i kibice Tottenhamu przeżyli kilkanaście godzin nerwów, że w ciągu zaledwie kilku dni stracą na wiele tygodni trzeciego, oprócz Dawsona i Defoe, niezastępowalnego piłkarza). O ile wcześniej przewaga gości w posiadaniu piłki była absolutna, futbolówka chodziła od nogi do nogi, a współpraca Modricia z van der Vaartem wydawała się wręcz telepatyczna (co brzmi niewiarygodnie, bo trenowali wspólnie tylko jeden dzień), to później zespół grał co najwyżej poprawnie, tempo i odwaga rozgrywania zmalały, a świeżych pomysłów było jak na lekarstwo. Harry Redknapp ma rację: w tym sezonie jego drużynie niejeden raz przyjdzie grać przeciwko zespołom broniącym się dziewięcioma piłkarzami, a poza Modriciem nie ma piłkarzy zdolnych do złamania ich oporu jednym niebanalnym podaniem, dryblingiem lub strzałem. Może teraz, kiedy sprowadził van der Vaarta, będzie lepiej…

Po czterech kolejkach wygląda na to, że wyścig o mistrzostwo i Ligę Mistrzów będzie jeszcze bardziej zacięty niż przed rokiem. Poza Chelsea i Arsenalem wszyscy gubią punkty (Arsenal zremisował na wyjeździe z Liverpoolem, ale trudno to uznać za zgubienie punktu), a zespoły skazywane na pożarcie walczą zajadle. Mimo wszystko niespodziewane są dla mnie kłopoty West Hamu, który pod Awramem Grantem zaczyna powoli przypominać… Portsmouth z początku poprzedniego sezonu, to znaczy: w każdym meczu ma momenty bardzo przyzwoitej gry, więc po każdym szkoleniowiec mówi, że wyniósł z niego wiele pozytywów, ale cóż z tego, skoro każdy przegrywa. W tym tygodniu izraelskiego menedżera czekają straszne dni, co piszę w sensie absolutnie ścisłym, bo Jom Kipur, przypada akurat w sobotę, kiedy West Ham ma grać mecz o sześć punktów z przedostatnim w tabeli Stoke. Każdy pobożny Żyd tego dnia powinien pościć i powstrzymywać się od pracy, więc niewykluczone, że Londyńczycy będą musieli grać bez swojego menedżera. Chyba że sprawa stanie się bezprzedmiotowa, bo właściciele klubu  zdecydują się rozwiązać z nim umowę…

Ciężar koszulki

Dlaczego Anglia była na mundialu tak zła, jak dobra jest w eliminacjach Mistrzostw Europy? Czy wystarczy odpowiedź Fabio Capello, że teraz jego piłkarze są wypoczęci, a wtedy byli przemęczeni? Czy równie łatwo poradziliby sobie z drużynami, które grają trójką środkowych pomocników? I co będą o włoskim trenerze pisać dziennikarze, którzy jeszcze kilka dni temu domagali się jego głowy? A o Rooneyu? Czy po wczorajszym golu tabloidy dadzą mu choć parę dni spokoju? Wszystkie te kwestie są oczywiście niezmiernie zajmujące, ale mnie ciekawi jeszcze jedna: błyskawiczny rozwój kariery reprezentacyjnej Adama Johnsona.

Był taki czas, kiedy Tottenham szukał lewoskrzydłowego i prowadził zaawansowane negocjacje z Middlesbrough na temat transferu Stewarta Downinga. Mogło się wtedy skończyć na Adamie Johnsonie, grającym w angielskiej młodzieżówce i będącym zmiennikiem powoływanego do dorosłej reprezentacji Downinga. Żaden z transferów nie wypalił, rozwiązaniem problemów Tottenhamu okazali się Modrić i Bale, ale ja przywykłem do monitorowania (tfu, co za słowo…) postępów młodego Anglika. Uważnie przyglądał mu się też Capello, zaglądający na Riverside Stadium nawet na mecze Championship i wymieniający go wśród przyszłych gwiazd drużyny narodowej na równi z Wilsherem, Gibbsem, Huddlestonem, Hartem czy Rodwellem – poza tym ostatnim wszyscy debiutowali już w reprezentacji. Naturalnie lewonożny, przyzwyczajony do grania również na prawym skrzydle i za napastnikami, szybki był zawsze. Zawsze też dużo biegał, umiał dryblować, strzelać z dystansu i co ważne: wykonywać stałe fragmenty gry, ale po transferze do Manchesteru City nabrał jeszcze taktycznej ogłady i pewności siebie podczas konfrontacji z najlepszymi obrońcami Premier League.

Niezwykłe, w jak szybkim tempie się to dokonało: jeszcze w grudniu toczył pojedynki z jakimiś pierwszoligowymi zabijakami, kilka miesięcy później był już o włos od wyjazdu na mundial, teraz w ciągu czterech dni zdobył dwa gole w reprezentacji, a w następnym meczu eliminacyjnym – w związku z dwoma żółtymi kartkami Milnera z Bułgarią i Szwajcarią – wyjdzie pewnie w pierwszym składzie. O swoją reprezentacyjną przyszłość martwić się muszą już nie tylko Downing, Joe Cole czy Ashley Young, ale także Aaron Lennon (choć największym przegranym po meczach z Bułgarią i Szwajcarią i tak może być Frank Lampard…).

A może tak naprawdę to tempo wcale nie było szybkie? Szczęście 23-letniego wszak Adama Johnsona polega na tym, że w jego przypadku wszystko odbywa się we właściwym czasie (pisaliście zresztą o tym w dyskusji pod poprzednim wpisem, zestawiając go np. z Wilsherem i Cleverleyem). Zamiast jako nastolatek trafić na ławkę wielkiego klubu, ogrywał się w Championship. Zamiast, jak Theo Walcott, przedwcześnie jechać na mistrzostwa świata, żeby potem stać się obiektem ironicznych komentarzy, solidnie odpoczął przez wakacje. Że wyjazd byłby przedwczesny, przekonywała opinia Capello po towarzyskim meczu z Meksykiem: Johnson wyznał Włochowi, że ciężko mu było złapać oddech, co ten skomentował zdaniem, że nie jest łatwo grać na Wembley w drużynie narodowej: koszulka jest wtedy bardzo ciężka… Dziś wygląda na to, że ciężar koszulki poważnie zmalał.