To było wiele lat temu: siedzieliśmy przy choince i Andrzej nagle gwałtownie odsunął fotel. Zapomniał, że drzewko stoi niedaleko, zawadził oparciem o gałąź i po chwili musieliśmy zbierać potrzaskane bombki. Pamiętam, jak Marian uśmiechnął się od ucha do ucha. „Choć raz nie ja”, powiedział.
Podobnie jak Marian musi czuć się teraz niejeden polski kibic, przez lata przyzwyczajany do kompromitacji własnych piłkarzy lub działaczy. Czegoś takiego, co zafundowali dziś swoim fanom Francuzi, nie notowała dotąd nie tylko historia PZPN-u. Owszem, zgrupowanie Irlandczyków jeszcze przed mistrzostwami w 2002 r. opuścił Roy Keane, a w 1998 r. z imprezy wyjechał Faustino Asprilla, oburzony decyzją o zdjęciu go z boiska podczas meczu z Rumunią. Ale żeby kapitan drużyny na oczach dziennikarzy szarpał się z jednym z trenerów, a potem żeby cała reprezentacja odmówiła udziału w treningu w związku z decyzją o usunięciu kolegi z kadry, szkoleniowiec był zmuszony do odczytania dziennikarzom ich oświadczenia, a jeden z działaczy składał przed kamerami rezygnację, by następnie trzasnąć drzwiami samochodu i odjechać w siną dal – no tego naprawdę się nazbierało.
Ale nazbierało się też w obozie Anglików, którzy dzisiejszego wieczora odbyli kryzysowe spotkanie z Fabio Capello, żeby przeanalizować to, co poszło nie tak podczas meczu z Algierią – czyli przeanalizować pełne 93 minuty, jak to dziś ujął na konferencji prasowej John Terry. A także spróbować wspólnie zastanowić się, co dalej.
To, jak interpretować wypowiedzi kapitana Chelsea (i niedawnego kapitana reprezentacji, przypomnijmy; dziś też brzmiał jak niekwestionowany lider drużyny), podzieliło dziennikarzy. Większość była zachwycona szczerością i pasją, mniejszość, do której się zaliczam, w deklaracjach o braniu spraw swoje ręce dopatrzyła się podważania pozycji Fabio Capello. „Jeśli to, co sobie powiemy, zdenerwuje go, albo zdenerwuje któregokolwiek z kolegów, to trudno – mówił Terry. – Najważniejszy jest efekt, czyli wygrana ze Słowenią”.
Widać gołym okiem, że coś pękło w relacjach między włoskim trenerem a angielskimi piłkarzami. Sam Capello mówił zresztą zaraz po meczu z Algierią, że nie ma pojęcia, co się stało z piłkarzami, którzy tak znakomicie radzili sobie na treningu. „Sądzę, że to może być prawdopobnie presja”… Zwróćcie uwagę na to „sądzę”, „może” i „prawdopodobnie”: on naprawdę nie wie, co się stało. I trudno się dziwić, skoro podczas ich wspólnej historii nigdy nie doszło do prawdziwego zbliżenia – Capello trzymał piłkarzy na dystans, a w rolę dobrego policjanta wcielił się jego asystent Franco Baldini. Tyle że ponieważ przez eliminacje przeszli jak burza, nikomu to nie przeszkadzało. Zawodnicy mówili o nim „Mr Capello”, otaczał go nimb nieomylności, wzmocniony niepokojem, co będzie, jeśli np. któremuś podczas wspólnego posiłku zadzwoni telefon (surowo zakazane!). Tyle że do tej pory widywali się rzadko i na krótko – tydzień, góra dziesięć dni. A teraz są ze sobą już miesiąc – miesiąc męczącego zgrupowania w Austrii, niesatysfakcjonujących sparringów, a wreszcie przyjazdu do RPA i codziennej rutyny, która mocno różni się od tej, do której przywykli na codzień.
Zdumiewające bywają przyczyny niepowodzeń jakiegoś projektu piłkarskiego, w który zaangażowany jest bardzo dobry trener. Juande Ramos, który omal nie spuścił Tottenhamu do Championship, wprowadził reżim, którego do szpiku angielscy piłkarze nie chcieli zaakceptować (zakaz używania keczupu? jedzenia słodyczy?!), a jeszcze nie potrafił się z nimi porozumieć w ich języku. Roberto Mancini wprawdzie nadal pracuje w Manchesterze City, ale narzekań na dwa treningi dziennie było co niemiara. Fabio Capello nie dość, że dopiero wczoraj pozwolił piłkarzom na pierwsze spotkanie z partnerkami, to przez cały czas nie wyraża zgody na ukochane przez większość swoich podopiecznych gry wideo. Nuda, nuda – użalają się ci odważniejsi na to, że między obiadem a kolacją nie wiedzą, co ze sobą zrobić, i tęsknią za angielskim fachurą, który zrozumie ich i przytuli, a potem, stosując sprawdzone od dekad metody, zaprowadzi ich na szczyty, jak nie przymierzając Harry Redknapp Tottenham.
Tylko nieliczni komentatorzy, jak przywoływany przeze mnie wczoraj Duncan White, widzą to z perspektywy szkoleniowca. To nie jest przecież tak, że Fabio Capello z tygodnia na tydzień przestał być jednym z najwybitniejszych fachowców w tym zawodzie (a Diego Maradona stał się jednym z najwybitniejszych…). Po prostu materiał ludzki jest trudniejszy, niż się spodziewał – a jeszcze jeden z kluczowych składników tego materiału po serii urazów w końcówce sezonu ligowego zatracił formę z zimy i wczesnej wiosny.
Tak jest: dożyliśmy momentu, w którym padają głosy o konieczności posadzenia Wayne’a Rooneya na ławce (i postawienia np. na duet Defoe-Crouch; z odstawieniem Heskeya pogodzili się już wszyscy), a tematem powszechnie omawianym jest także to, czy Fabio Capello otrzyma odszkodowanie, jeśli zostanie zwolniony po odpadnięciu z mundialu już na etapie rozgrywek grupowych. Oczywiście nie spodziewam się, by Rooney trafił na ławkę, choć zmiany będą z pewnością – także w sposobie ogłaszania składu, bo dotąd Capello trzymał drużynę w niepewności niemal do ostatniej chwili, co piłkarzom się nie podobało, a teraz zgodził się ponoć na wcześniejsze odkrywanie kart.
Od pierwszej minuty mecz ze Słowenią zacznie zapewne Joe Cole, o którego upomniał się również Terry. Ależ daleko zaszliśmy: piłkarz, który formalnie nie jest kapitanem, sugeruje trenerowi, kogo powinien wystawić w meczu, który dla Anglików będzie meczem o wszystko. Żeby zacytować w całości poirytowany komentarz redakcyjny z „Daily Telegraph”. „Lwy na angielskiej koszulce można równie dobrze zastąpić bezgłowymi kurczakami, sądząc po samookaleczającej nędzy podczas bezbramkowego remisu z Algierią. Tyrady i przeprosiny Rooneya, Terry ogłaszający naradę i Capello przepowiadający własne zwolnienie. Żeby użyć niepiłkarskiej frazy: dość tego! Jest mecz ze Słowenią we środę. Czy nie możemy po prostu wygrać? Prosimy…”.
Anglia. Francja. Hiszpania. Włochy. Przecież to mogłaby być czwórka półfinalistów, a tu proszę… Dodajmy zaskakująco stateczną Holandię i mamy powrót tematu, którym ten dziennik otwieraliśmy: mistrzostw zmęczonych. Niby Włosi w dzisiejszym meczu z Nową Zelandią fizycznie wytrzymali, niby ich akcje rozgrywały się w bardzo dobrym tempie – więc w tym przypadku nie chodziło o zmęczenie fizyczne, a raczej o rodzaj wypalenia, braku świeżych idei albo większej liczby piłkarzy z wyobraźnią (Pirlo!!!). No i o ekstra ambicję chłopaków z Nowej Zelandii. Ustawieni 3-4-1-2, kiedy byli przy piłce, i piątką w obronie, kiedy ją tracili, bronili się ofiarnie i umiejętnie, jak wielu teoretycznych słabeuszy na tym turnieju. Owszem: sędzia nie powinien był uznawać bramki Smeltza, bo padła ze spalonego, ale również o karnym dla Włochów można dyskutować (to coś jak z decyzją Webba w meczu Polaków z Austriakami: przepisy nie zostawiają wątpliwości, że był faul, ale Duch Gry wzdraga się, gdy słyszy gwizdek). W sumie jedyne, na co pozwalała Nowa Zelandia piłkarzom Lippiego, to strzały z dystansu, a sama bliska była sprawienia sensacji w końcówce, kiedy Chris Wood, osiemnastolatek z West Bromwich, uderzył minimalnie obok słupka.
Hity, jak widać, leżą gdzie indziej i na czymś innym polegają (w Nowej Zelandii nie ma nawet zawodowej ligi piłkarskiej, a tu proszę…), choć przecież mecz wieczoru również nie rozczarował. Brazylijczycy pod Dungą grają wprawdzie niezwykle ekonomicznie, ale kiedy osiągnęli już dwubramkowe prowadzenie, zaczęli czarować w stylu, którego byśmy od Brazylijczyków oczekiwali. Wielu emocji dostarczył nam francuski sędzia (zły dzień Francuzów, zaiste): przy drugiej bramce Luisa Fabiano nie zauważył aż dwóch zagrań ręką, nie zapanował nad zbyt ostrą grą piłkarzy z Wybrzeża Kości Słoniowej, a kiedy było już naprawdę nerwowo, dał się nabrać na teatralny upadek Keity i niesłusznie usunął Kakę z boiska. No ale może Brazylijczyk odpocznie przed decydującymi meczami, jak Zidane w 1998 roku…
Najbardziej w tym meczu podobał mi się Elano. Niechciany w Manchesterze City pomocnik mógłby być symbolem Brazylijczyków a la Dunga: dziko pracowity, biegający po całym boisku, celnie podający i czysto odbierający piłkę rywalom (miał siedem udanych wślizgów), strzelił kolejnego na tym mundialu gola. Miejmy nadzieję, że zniesiony z boiska po brutalnym – i niezauważonym przez sędziego! – faulu Tiote, zdoła się szybko wykurować.
O Słowakach ani słowa – miałem wielką ochotę wybrać się do nich na oglądanie któregoś meczu, ale taką grą nie zdołali mnie jeszcze zachęcić. Może powinni posłuchać swojego hymnu? Spieraliśmy się dziś o niego w redakcji, bo mój znakomity kolega twierdził, że Słowacy śpiewają o wieszaniu Janosika za poślednie ziobro, i że coś takiego właśnie zrobili im piłkarze Paragwaju. Mój znakomity kolega się mylił. W hymnie Słowacji mowa o tym, że „Nad Tatrami się błyska / gromy dziko biją./ Zatrzymajmy je, bracia, / one z pewnością zanikną, / Słowacy ożyją. // Ta Słowacja nasza / mocno do dziś spała. / Ale błyski gromu / zachęcają do tego, / aby się zbudziła”. Czy Słowacy ożyją? Czy Słowacja zbudzi się na mecz z Włochami? Może jednak pojadę w Tatry, żeby to zobaczyć.