Archiwum kategorii: Bez kategorii

Dziennik Mundialu: o wuwuzeli ani słowa

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy byłem młody i dobrze się zapowiadałem, spotkał mnie zaszczyt zjedzenia kolacji z Wybitnym Dziennikarzem. Nie potrafię już sobie przypomnieć, kto i dlaczego wywołał temat piłki nożnej, dość powiedzieć, że w pewnym momencie Wybitny Dziennikarz wyciągnął ze mnie, ile mianowicie meczów jestem w stanie obejrzeć podczas weekendu. Wyciągnął i w zasadzie nie skomentował. Po chwili milczenia zapytał tylko, czy się zastanawiałem, ile w tym czasie można by napisać książek.

No faktycznie, zastanawiałem się, i to nie raz. Pewnie zresztą nie ja jeden. Mówi się trudno. Książki może jeszcze napiszę. Na razie szykuję się do mundialu, a w związku z tym pytanie brzmi, ile meczów jestem w stanie obejrzeć w ciągu dnia, tygodnia i miesiąca. Dzięki łaskawości macierzystej redakcji odciążony nieco od bieżących obowiązków, podobnie jak przed dwoma laty podczas Euro siadam przed monitorem, oglądam, a potem na gorąco spisuję swój Dziennik Mundialu. Bombardowany zewsząd informacjami i interpretacjami, studiujący wielkie analizy i króciutkie wpisy na twitterze, zapoznawany z ekonomiczną sytuacją RPA, a także z mniej lub bardziej realnymi zagrożeniami czekającymi na odwiedzających ten kraj gości, dyskutujący z kolegami, czy Maradona pogrzebie szanse Argentyny jak Domenech Francji, przysypiający podczas transmisji meczów towarzyskich (wyjąwszy, rzecz jasna, wczorajszą fiestę – po czymś takim nie można się już doczekać prawdziwego grania), i ze wszystkich sił usiłujący się uwolnić od swoich angielskich zakręceń, próbuję odnaleźć w tym wszystkim to, co najważniejsze: sens kibicowania.

O „planecie kibiców” napisałem duży tekst w dzisiejszym „Tygodniku” (na razie w sieci dostępnych jest tylko kilka pierwszych akapitów), ale rzeczywistość jak zwykle okazuje się lepsza niż moje przybliżenia. „Daily Telegraph” donosi, że ponad połowa brytyjskich pracodawców obawia się – szacowanych łącznie na miliard funtów – strat związanych z nieusprawiedliwionymi nieobecnościami pracowników (będą wychodzić z biur, żeby obejrzeć mecz) albo spadkiem wydajności (zamiast robić to, co do nich należy, będą gadać o piłce). Niektórzy przedsiębiorcy wprowadzili na okres mistrzostw ruchomy czas pracy. „Mieliśmy dwa wyjścia: zablokować strony internetowe, uniemożliwiając ludziom oglądanie meczów online, albo dać im możliwość oglądania, licząc także na podniesienie w ten sposób morale” – tłumaczy Stewart Lancaster z Afix Ltd (i rzeczywiście: pracownicy tej firmy umawiają się nawet na wspólne kibicowanie).

Ciekawe, czy pracodawcy modlą się o jak najszybsze odpadnięcie Anglii, żeby sytuacja wróciła do normy, czy przeciwnie: ściskają kciuki za reprezentację, licząc, że jej sukces spowoduje wzrost zadowolenia społecznego, które przełoży się na wzrost konsumpcji (podczas poprzedniego mundialu pewien akademik z Manchesteru obliczył, że jeśli pół miliona angielskich kierowców będzie jeździło z przyczepionymi do samochodu flagami, osiągając przy tym średnią prędkość 70 mil na godzinę, zużyje w ten sposób o prawie półtora miliona litrów benzyny więcej niż pół miliona jadących z tą samą prędkością kierowców bez flag). W każdym razie biadania Ruth Spellman z odpowiedzialnego za przeprowadzenie ankiety Chartered Management Institute, czytam nie bez rozbawienia: „To, że ponad połowa naszej kadry kierowniczej nie widzi sposobu zapobieżenia temu, że mistrzostwa świata rozpraszają pracowników albo wywołują nieusprawiedliwione nieobecności, pokazuje pilną potrzebę podniesienia standardów zarządzania. Lepiej wykwalifikowani menedżerowie mogliby podjąć proaktywne działania, by zarządzać sytuacją w sposób optymalny” (wybaczcie, ale pani Spellman mówi właśnie w ten sposób).

Wiem, miało być bez angielskich zakręceń, ale nie sądzę, żeby gdziekolwiek w świecie sytuacja mogła wyglądać inaczej. No, może poza Koreą Północną, w której wciąż nie wiadomo, czy Kim Dzong-Il pozwoli obejrzeć transmisje z mundialu, i której drużyna w RPA znajduje się w oblężonej twierdzy nie tylko ze względu na szlifowanie ostatnich elementów taktycznych. Przedstawiciele teoretycznie najsłabszego zespołu „grupy śmierci” w ściśle reglamentowanych wypowiedziach dla mediów zapowiadają niespodziankę – i doprawdy nie miałbym nic przeciwko temu, by kopciuszek zza jednej z ostatnich w świecie żelaznych kurtyn potrafił tu namieszać (na razie namieszał, usiłując naruszyć regulamin FIFA: trener Kim Dzong-Hun chciał wziąć na mistrzostwa tylko dwóch bramkarzy, robiąc w ten sposób miejsce dla dodatkowego napastnika – przepisy nakazują, by golkiperów było trzech).

Nie wiem, jak jest z Wami: czy będziecie wychodzić z pracy, opuszczać zajęcia, przenosić egzaminy na wrzesień itd., ale gdybyście mieli ochotę podyskutować o mistrzostwach świata – przez najbliższy miesiąc zapraszam codziennie. Trochę się oczywiście tego wszystkiego obawiam, z powodów, które przed dwoma laty wyłożyłem w tekście „O wyższości mistrzostw Europy nad mistrzostwami świata”: obawiam się organizacyjnego chaosu, poziomu sędziowania, nudów na poziomie rozgrywek grupowych, oszczędzania sił na kolejną fazę turnieju, kontuzji przemęczonych zawodników z czołowych klubów Europy itp. Z drugiej strony, nie mogę się już doczekać. Mundial ma nad Euro jedną niezaprzeczalną przewagę: zaczyna się pojutrze.

Pożegnanie z Benitezem

Redakcja „Tygodnika” zamówiła u mnie duży tekst o mundialu, więc musiałem na jakiś czas zaniedbać blogowanie. Teraz też wpadam tylko na chwilę, ale nie mogę nie wpaść, skoro Liverpool zdecydował się zaproponować Rafie Benitezowi rozwiązanie umowy o pracę i skoro Hiszpan zdecydował się tę propozycję przyjąć. Jak być może pamiętacie, jeszcze w styczniu, po porażce z drugoligowym Reading w III rundzie Pucharu Anglii, założyłem się z Rafałem Stecem o butelkę wina, że Benitez do sierpnia przestanie pracować na Anfield Road. Że wyszło na moje, stwierdzam bez satysfakcji, tym bardziej, że wcale nie jestem przekonany, czy w obecnej sytuacji rozwiązanie umowy z menedżerem jest najlepszym pociągnięciem Liverpoolu.

Dlaczego tego scenariusza się spodziewałem, stali Czytelnicy wiedzą aż za dobrze, bo ten temat w ciągu ostatnich miesięcy gościł na blogu aż za często (wybaczcie w związku z tym autocytaty, ale przy temacie tak spenetrowanym trudno o oryginalność). Po pierwsze, tegoroczne wyniki Liverpoolu były, jak na standardy tego wielkiego klubu, kompromitujące: odpadnięcie z Ligi Mistrzów, a potem także z Ligi Europejskiej, żenująca wpadka w Pucharze Anglii i porażka w Pucharze Ligi, przede wszystkim zaś tylko siódme miejsce w Premier League, a co za tym idzie – przynajmniej roczny rozbrat z najbardziej prestiżowymi i najlepiej wynagradzanymi rozgrywkami pucharowymi. Po drugie, rozsypała się relacja trener-piłkarze. Kiedy zabrakło wyników, znany z nieumiejętności budowania bliższych relacji z podwładnymi Benitez „stracił szatnię”, a pod koniec sezonu kilku zawodników pozwoliło sobie wręcz na publiczne krytyki pod jego adresem. Po trzecie, Hiszpan miał kiepską rękę do transferów (o to spieraliśmy się, zwłaszcza z Rogerem_Kintem, do upadłego, ale zostałem przy swoim zdaniu – zwłaszcza wydanie 20 milionów na Aquilaniego wydaje mi się niezrozumiałe, ale przykładów z tych sześciu lat mógłbym wymienić, i wymieniałem, dużo więcej). Po czwarte, w tym akurat sezonie Benitezowi przytrafiały się zaskakujące błędy taktyczne: w ustawieniu (trójka obrońców przeciwko Sunderlandowi), w doborze zawodników na poszczególne mecze (Ngog przeciwko Olympique Lyon), w grze obronnej (wciąż zawodne krycie strefowe). Po piąte, piłkarze decydujący o obliczu drużyny albo łapali kontuzje, albo nieoczekiwanie tracili formę (ktoś przecież pracował z nimi na treningu…). Po szóste, z każdą konferencją prasową menedżera Liverpoolu pogłębiało się wrażenie jego izolacji i zamknięcia w sobie. Po siódme, Hiszpan prowokował niepotrzebne konflikty, np. z Alexem Fergusonem, sędziami albo władzami ligi, oskarżanymi przezeń o niekorzystne dla klubu z Anfield układanie terminarza gier. Po ósme, trzeba było wydostać się z zaklętego kręgu niepowodzeń i dać zespołowi poczucie „nowego początku” – częsty motyw przy podejmowaniu decyzji o zmianie menedżera.

A jednak zwolnienie (bo przecież faktycznie jest to zwolnienie) Rafy Beniteza w tym akurat momencie mnie dziwi. Klub jest zadłużony i wystawiony na sprzedaż, choć za nierealistycznie wysoką cenę, przyszłość jego największych gwiazd w związku z niezakwalifikowaniem się do Ligi Mistrzów stoi pod znakiem zapytania – czy jest sens pogłębiać panującą na Anfield Road niepewność usuwając jeszcze jeden ważny element układanki? I czy przy niepewności dotyczącej kwestii tak fundamentalnych jak właścicielskie i finansowe łatwo będzie znaleźć następcę?

To jednak nie jest temat na teraz. Teraz wypada po prostu pożegnać Rafę Beniteza. Mam silne poczucie, że to właśnie jemu zawdzięczam dwa najwspanialsze przeżycia piłkarskie ostatniej dekady: finał Ligi Mistrzów w Stambule z 2005 r., i późniejszy o rok finał Pucharu Anglii w Cardiff. Kiedy więc będziemy z Rafałem otwierać wygraną przeze mnie butelkę (może powinna być z Hiszpanii?), pierwszy toast chciałbym wypić właśnie za zdrowie jego imiennika. Cokolwiek teraz czuje, on już nigdy nie będzie szedł sam.

Odpuśccie Liverpool

Pięć lat to cholernie dużo czasu. Niemal dokładnie pięć lat temu przeżywaliśmy jedną z najwspanialszych nocy w naszym kibicowskim życiu – noc, w której polski bramkarz stał się legendą Anfield Road dzięki „tańcowi-spaghetti” podczas rzutów karnych i dwóm wcześniejszym paradom po strzałach Andrija Szewczenki. Niewiarygodne emocje, klasyk Ligi Mistrzów i ostatni wielki sukces Liverpoolu. Obawiam się, że na kolejny trzeba będzie czekać długie lata.

Wyjątkowo obszerny, jak na prasowe standardy list Davida Mooresa do redakcji „Timesa”, powstał właśnie w piątą rocznicę tamtego zwycięstwa w Stambule. Były właściciel klubu tłumaczy w nim okoliczności sprzedaży swoich udziałów Amerykanom, deklaruje, że działał w przekonaniu o najlepszym interesie klubu, a widząc, czym okazały się wybrukowane jego dobre chęci, chce przynajmniej oczyścić swoje imię przed rozczarowanymi kibicami. Jest przy tym rozdzierająco szczery, więc zachęcam do przejścia przez procedurę rejestracji na stronie internetowej angielskiego dziennika, żeby przeczytać jego list w pełnej wersji.

Moores opowiada całą historię: jak ewoluował Liverpool w ciągu ostatnich 20 lat, i jak zmieniała się ekonomiczna otoczka, w której przyszło mu działać. Jego zdaniem przed Mistrzostwami Europy w 1996 r. futbol na Wyspach był kompletnie niemodny – sytuacja zmieniła się później, z nadejściem wielkich gwiazd i wielkich pensji (dodajmy także: wielkich kontraktów telewizyjnych i reklamowych), a w ślad za nimi: żądnych zysków i splendoru bogaczy, często kompletnie niezainteresowanych futbolem. „Kluby zaczęły być postrzegane bardziej jako źródło dochodu niż źródło dumy; były co najmniej w równym stopniu instytucjami finansowymi, jak miejscem sportowego dziedzictwa. Nadeszła era Abramowicza, a ja zrozumiałem, że nie jestem w stanie z nim rywalizować”.

Dla Mooresa kluczowy był sezon 2002-03, w którym mimo pokaźnych inwestycji (prowadzący wówczas drużynę Gerard Houllier sprowadził m.in. El Hadji Dioufa – w owym czasie rekordowy transfer Liverpoolu) nie udało się awansować do Ligi Mistrzów. To wtedy wraz z dyrektorem wykonawczym Rickiem Parrym zaczęli szukać inwestora, borykając się z wątpliwościami: czy wszystko jedno, jaki to będzie inwestor? „Zorientowaliśmy się, że oferta z Tajlandii była nieetyczna” – pisze np. Moores, przywołując sławną już uwagę Parry’ego o tym, że srebra rodowe sprzedaje się tylko raz. Wspomina także negocjacje z Robertem Kraftem z USA i Sameerem Al Ansarim z Dubaju, za każdym razem tłumacząc powody załamania rozmów. Dlaczego w końcu zdecydował się na Gilletta i Hicksa? „Wiele razy pytano mnie, czy zwykła wyszukiwarka Google’a nie powiedziałaby mi wszystkiego o Tomie Hicksie? Mógłbym nonszalancko odpowiedzieć, że nie wiem, co to Google (nigdy nie używałem komputera), albo podważać wiarygodność internetowych wyszukiwarek, ale prawda jest taka, że naszych przyszłych partnerów sprawdzaliśmy o wiele dokładniej” – przebieg transakcji nadzorowała firma Price Waterhouse Coopers, przy współudziale Rotszyldów, a więc najbardziej cenione marki na światowych rynkach finansowych. „Jeśli coś sobie wyrzucam, to fakt, że po czterech latach poszukiwań byliśmy może zbyt zwarci i gotowi usłyszeć dobrą nowinę, że George i Tom pomyślnie przeszli to badanie”…

Dziś, pięć lat po Stambule i trzy lata po sprzedaży klubu, Liverpool znów nie zakwalifikował się do Ligi Mistrzów, kończąc rozgrywki Premiership na siódmej pozycji. Co jednak bardziej niepokojące: obecni właściciele znacznie zwiększyli zadłużenie klubu (wynosi ponad 350 milionów funtów) i najprawdopodobniej nie będą w stanie sfinansować ani budowy nowego stadionu, ani wesprzeć Rafy Beniteza – jeśli to on będzie menedżerem w przyszłym sezonie – sensownym budżetem transferowym. O tym, że atmosfera w drużynie nie jest dobra, świadczy niedawna wypowiedź Jamiego Carraghera, że żaden piłkarz nie jest większy niż klub i że ci, którzy chcą odejść, niech po prostu odejdą (spekuluje się, że za nowym pracodawcą rozglądają się nawet – albo zwłaszcza – Fernando Torres i Steven Gerrard).

Dlatego Moores pisze: „Bardzo mi zależy na klubie, drużynie i kibicach. Mam nadzieję – choć pewnie płonną – że panowie Gillett i Hicks przeczytają ten list, albo przynajmniej jego fragment, i zrobią to, co trzeba. Koniec końców, narażają na szwank instytucję sportową o globalnej renomie, więc jeśli mają choć trochę rozsądku i godności, to ustąpią i pozwolą nowym właścicielom przejąć klub w imię jego przyszłych sukcesów i z myślą o jego życiodajnej sile – kibicach”.

I dalej: „Ogromnie żałuję sprzedaży klubu George’owi Gillettowi i Tomowi Hicksowi. Chciałbym wierzyć, że chodzi tylko o to, iż połknęli więcej niż mogli strawić. Zakładając ich niewinność – czyli że przyszli z wielkimi ideałami, którym nie byli w stanie sprostać – wzywam ich do ustąpienia, zaakceptowania swych ograniczeń jako współwłaścicieli Liverpoolu, uznania swojej roli w aktualnym upadku klubu i do rezygnacji z godnością, żeby kto inny mógł podjąć wyzwanie. Nie karzcie już więcej kibiców – Bóg wie, że dostali już za swoje. Przyjmijcie ofertę, bądźcie realistami w sprawie ceny, umożliwcie to. Odpuśćcie klub. Ustąpić w imię wyższego dobra to oznaka siły, a nie słabości”.

Nie mam wielkich złudzeń, że amerykańscy właściciele klubu posłuchają tych apeli: zdecyduje rachunek ekonomiczny, nie etyka. Pamiętam również, że jeśli chodzi o zarządzanie, to również za czasów Davida Mooresa Liverpool znajdował się kilka kroków za takim Manchesterem United. Z drugiej strony sprzedaż klubu planowano m.in. po to, by ten dystans zniwelować. Marna pociecha dla kibiców z Anfield: rywale z Old Trafford mają podobne problemy.

Przeżyjmy to jeszcze raz, czyli balonik i nie tylko

Będzie bez hierarchii i porządku, choć w miarę chronologicznie: pierwsze z podsumowań sezonu, który przyniósł prawdziwy koniec Wielkiej Czwórki, z wykorzystaniem moich archiwalnych wpisów i Waszych sugestii z Twittera. Tych ostatnich otrzymałem kilkadziesiąt, od ogólnych: „Big four no more, green and gold, Pompey spirit, Champions League fail” albo „rozbicie Big4, upadek LFC, półfinały LM bez Anglików, hity PL nie tak hitowe jak w poprzednich sezonach, przemiana Rooneya”, po szczegółowe („»To« podanie Gerrarda” do Drogby w przedostatniej kolejce, „Rodallega w 93 min., Wigan-Burnley 1:0”, „faul Fletchera i brak karnego w meczu MU-Arsenal”, „słynny mail Toma Hicksa jr i jego rezygnacja po upublicznieniu tegoż”, „11 porażek w lidze Liverpoolu, zmiana Torresa na St Andrews’, Phillips w 92 min. strzela Arsenalowi, gol Terry’ego z Burnley”). Nie wszystkich ćwierkających jestem w stanie zacytować, choć wielu z pewnością odnajdzie swoje obserwacje w poniższym wyliczeniu. Najczęściej wspominaliście balonik, który strzelił gola Liverpoolowi, poza tym zwracano uwagę na 11 porażek Liverpoolu i na historyczne wygrane Chelsea z zespołami z Wielkiej Czwórki – dla zrównoważenia przywołajmy jednak porażki mistrzów z MC…

Ale po kolei, od mocnego początku, czyli wygranej Tottenhamu z Liverpoolem i klęski Evertonu z Arsenalem, wejścia smoka Vermaelena, bramek Assou-Ekotto i Rodallegi. Potem przyszło odsunięcie Lescotta od treningów z Evertonem (przed transferem do MC, jednym z wielu imponujących zakupów tej drużyny ostatniego lata), urządzony przez Tottenham pogrom Hull i wyjazdowa porażka MU z Burnley. Z przyjemnością patrzyło się na twierdzę Turf Moor w pierwszych tygodniach sezonu (podtrzymuję pogląd, że gdyby Owen Coyle nie odszedł, Burnley utrzymałoby się w ekstraklasie), ze zgrozą natomiast słuchało się wieści z Fratton Park (przypomnijmy choćby sierpniowe bicie na alarm Davida Jamesa, ze zdziwieniem – wieści o transferze Sola Campbella do Notts County, z zawstydzeniem natomiast – wieści o rozróbie po meczu West Ham-Millwall.

Wkrótce przyszła wygrana MU z Arsenalem na Old Trafford po karnym i samobóju, wątpliwości wokół sprowadzenia Kakuty i zakazu transferów dla Chelsea, ostre strzelanie we wrześniowym meczu MC-Arsenal, tym z samobójem Almunii i prowokacyjnym zachowaniem Adebayora, a potem derby Manchesteru, gol Owena i „Fergie Time”, porażka Chelsea z Wigan i wściekły Carlo Ancelotti mówiący do swoich piłkarzy po włosku, pierwsze zwycięstwo Portsmouth, trenowanego wówczas jeszcze przez Paula Harta, załamanie formy Bena Fostera i utrata miejsca w bramce MU, snajperska regularność Darrena Benta, nawet jeśli czasem pomagał mu balonik i nieregularność napastników Tottenhamu (na szczęście było ich czterech: kiedy przygasał jeden, łapał formę inny – nawet Robbie Keane zdążył strzelić cztery gole Burnley)…

Kłopoty Beniteza w lidze, przyćmiła na moment porażka Chelsea z AV oraz problemy przyszłego mistrza Anglii z ustawieniem w diament i z obroną przy stałych fragmentach gry. Później jednak zwiększyły je kłopoty Beniteza w Lidze Mistrzów, znowu odsunięte na bok przez mecz przez duże „m”, czyli powrót Owena na Anfield i wygraną Liverpoolu z MU. Mniej więcej w tamtym czasie przeżywałem „one of those days”, czyli porażkę Tottenhamu na White Hart Lane ze Stoke (później czułem się podobnie po przegranej z Wolverhampton oraz remisie z Hull), ale nade wszystko jedenaście sekund jedenastej kolejki, czyli spektakularne samobójstwo Tottenhamu w derbach z Arsenalem. Liverpool jednak nie odpuszczał: skalę problemu unaoczniła nawet nie tyle porażka z Fulham, co skład na tamten mecz (nazwiska rezerwowych: Gulasci, Dossena, Ayala, Spearing, Plessis, Eccleston, Babel, w pierwszej jedenastce m.in. Kyriakos, Degen i Woronin), a potem znów wpadka w Lidze Mistrzów.

Zaiste epickie 3:3 Burnley na City of Manchester Stadium otworzyło serię remisów gospodarzy, zakończoną zwolnieniem Marka Hughesa. Poza ligą zbulwersowała nas ręka Henry’ego – to już w listopadzie, który pamiętam m.in. dzięki przesławnemu laniu Wigan na White Hart Lane czy rzezi niewiniątek w meczu Arsenal-Chelsea.
Jeszcze rok 2009 to powrót Awrama Granta do Portsmouth, cieszynka Bullarda, Wenger niepodający ręki Hughesowi i nurkujący Gerrard, Tottenham wypuszczający dwubramkowe prowadzenie w wyjazdowym meczu z Evertonem i Defoe, niewykorzystujący karnego w ostatniej minucie, a także – powracające przez następne miesiące w naszych dyskusjach – pytanie, czy Berbatow zawiódł. Dalej: kolejka, w której nikt nie chciał wygrać (to wtedy Tottenham przegrał u siebie z Wolves, Chelsea zremisowała 3:3 z Evertonem po błędach obrońców i Czecha, a MU przegrał u siebie z AV), seria zwycięstw Birmingham i forma Jamesa Milnera w AV, przegrana Liverpoolu z Portsmouth, wizerunkowo spalone powitanie Roberto Manciniego w Manchesterze i dwadzieścia sześć mgnień Fabregasa w meczu z Aston Villą.

Początek roku 2010 to sensacje Pucharu Anglii, z wygraną Leeds nad MU w pierwszej kolejności i późniejszymi bojami tej drużyny z Tottenhamem, oraz sukcesem Reading w zmaganiach z Liverpoolem (co zaowocowało moim zakładem z Rafałem Stecem, czy Benitez będzie pracował na Anfield w sierpniu 2010, powroty Vieiry i Campbella oraz  przerażający początek Pucharu Narodów Afryki (to znów poza światem Premier League).

Wielu oszałamiających spotkań nie było nam dane obejrzeć, ale mecz Arsenalu z Evertonem zapamiętałem: z grą do końca, pięknymi i przypadkowymi golami, podobnie jak ostre strzelanie Chelsea z Sunderlandem, kolejne derby Manchesteru, tym razem w Carling Cup, i kapitalny mecz Arsenal-MU.

Zimowe okienko transferowe było najspokojniejsze w ostatnich latach, gwałtowny wzrost pozaboiskowych emocji przyniosła natomiast afera obyczajowa z udziałem Johna Terry’ego. W pierwszych dniach lutego podjąłem swoje największe blogowe ryzyko, czyli postawiłem tezę o wyścigu dwóch koni, przedwcześnie skreślając Arsenal po porażce z Chelsea, a potem umieściłem tu kolejny ryzykowny wpis, popierający ideę play-off o Ligę Mistrzów. A skoro o Champions League: przeciwko MU w barwach Milanu zagrał David Beckham, pamiętamy zwłaszcza jego zielono-złoty szalik po meczu na Old Trafford. Niestety pamiętamy też pierwszy z kilku polskich błędów, czyli Fabiańskiego w meczu z Porto, a potem triumf Mourinho nad Ancelottim i spowodowaną tym wszystkim refleksję, czy liga angielska wciąż jest największa.

Wygrana Evertonu z MU (przede wszystkim młodzi Gosling i Rodwell, ale też przeziębiony Amerykanin), poprzedziła chyba jednak mecz sezonu na Stamford Bridge, rozpoczęty niepodaniem ręki, a zakończony zwycięstwem Manchesteru City, z dwiema czerwonymi kartkami po drodze.

Potem idą rzeczy przykre: makabryczny faul na Ramseyu (apelowałem wówczas o jego nieoglądanie). Rzeczy przykre i rzeczy wielkie: upadłość i waleczność Portsmouth. Rzeczy po prostu wielkie: Fulham w Lidze Europejskiej, aż po finał.

I znów futbol: rozstrzelanie Aston Villi przez Chelsea, kataloński koncert na Emirates, trzy gole w siedem minut MC na Turf Moor i przełomowa dla Chelsea wygrana na Old Trafford (napisałem wtedy, że spór o gola Drogby ze spalonego uważam za bezprzedmiotowy, jako że przykrywał kwestię nieprzykrywalną, czyli wyższość gości w każdej niemal dziedzinie: niejeden z Was do dziś mi to zdanie pamięta).

No i finisz Tottenhamu: zwycięstwa nad Arsenalem, po fenomenalnej bramce debiutującego w pierwszym składzie Danny’ego Rose’a, oraz nad Chelsea, z drugim w ciągu czterech dni golem Garetha Bale’a , a przede wszystkim, poprzedzona kilkudziesięciogodzinnym blogowaniem wyjazdowa wygrana z Manchesterem City, po której na kilkanaście kolejnych godzin zmieniłem blogową winietę. Ta ostatnia niedziela wreszcie, uzyskany dzięki niej imponujący bilans bramkowy mistrzów, a po niej jeszcze podwójna korona dla Chelsea.

Był to niewątpliwie sezon, w którym o osobowościach menedżerskich (Ancelotti, Redknapp, Hodgson, Wenger, Benitez, Hughes i Mancini, McLeish i Grant, O’Neill i Moyes) mówiło się równie często jak o osobowościach piłkarskich (Rooney, Drogba, Fabregas, Lampard, Milner, Tevez, w ostatnich miesiącach Bale – tu lista z pewnością jest dłuższa, ale o piłkarzach chcę napisać osobno). Był to niewątpliwie sezon, w którym sztuka bronienia na Wyspach przeżywała kryzys: oglądaliśmy mnóstwo bramek, ale zawdzięczaliśmy je nie tyle (a w każdym razie nie zawsze) geniuszowi napastników, ile okropnym nieraz wpadkom bramkarzy i obrońców. Był to niewątpliwie sezon bolesnych nieobecności (van Persie, Ferdinand, Essien, Lennon, Torres, Owen) i sezon, w którym mówiło się o długach, upadłościach i protestach kibiców. Był to wreszcie sezon Chrisa Hughtona: mój ulubiony przed laty lewy obrońca i wieloletni zasłużony asystent kolejnych menedżerów Tottenhamu, w imponującym stylu przywrócił ekstraklasę Newcastle. Sezon pewnie gorszy niż poprzedni, ale czy to znaczy, że nudny? Mnie się – jak widać po liczbie wklejonych tu linków – z pewnością nie nudziło.

Podwójna Chelsea

Złe wieści są takie, że następny TAKI mecz – o Tarczę Wspólnoty, między MU i Chelsea – odbędzie się dopiero ósmego sierpnia, czyli za 92 dni. Dobre wieści są takie, że wcześniej naoglądamy się piłki podczas mundialu, i że wielu bohaterów dzisiejszego dnia wybiera się do RPA. Wieści ani dobre, ani złe są takie, że przez cały ten czas będę blogował, a podczas mistrzostw świata nawet z większą intensywnością niż zwykle, bo podobnie jak przed dwoma laty podczas Euro mam zamiar prowadzić dziennik, a zanim do tego dojdzie, już w najbliższym tygodniu zabiorę się za podsumowywanie zakończonego dziś definitywnie sezonu.

Sezonu, dla którego rzetelnego opisania obaj finaliści Pucharu Anglii odegrali rolę bodaj czy nie największą. Chelsea pod wodzą debiutującego w Premiership Carlo Ancelottiego po raz pierwszy w historii tego klubu sięgnęła po mistrzostwo i Puchar Anglii, a Didier Drogba zdobył nie tylko tytuł króla strzelców (37 goli w lidze i pucharach), ale przesądził o obu sukcesach bramkami na Wembley i na Old Trafford. Zadłużone Portsmouth długo broniło się nie tylko przed spadkiem z ligi, ale przede wszystkim przed bankructwem, w klubie zmieniali się właściciele, rozpaczliwie wyprzedawano piłkarzy i zwalniano personel, przez dobrych parę miesięcy nie płacono pensji w terminie – a w tym samym czasie Awram Grant prowadził tych, którzy jeszcze zostali na tonącym okręcie, wypożyczonych lub sprowadzonych za darmo, do finału FA Cup. Historia zatoczyła koło: triumf Portsmouth w tych rozgrywkach, jeszcze pod wodzą Harry’ego Redknappa w 2008 r., okazał się początkiem końca. Wątpliwe, by którykolwiek z piłkarzy (o menedżerze nie wspominając), którzy dziś reprezentowali barwy tego klubu, grali na Fratton Park w przyszłym sezonie.

Wiele razy w ciągu ostatnich miesięcy temat Portsmouth wałkowałem, więc tym razem sobie odpuszczę – zachęcam jednak do rzucenia okiem na obszerny wywiad z Grantem, opublikowany przez „Daily Mail” (co ciekawe, jest także o kulisach jego pracy na Stamford Bridge). Niezależnie bowiem od tego, jak bardzo zasłużone okazało się zwycięstwo Chelsea, mecz na Wembley pokazał po raz kolejny, że Izraelczyk nie wypadł sroce spod ogona, a jego sukcesy z drużyną z zachodniego Londynu nie były zasługą Henka Ten Caate czy Stevena Clarke’a, jak się chętnie wówczas mówiło. Facet po prostu zna swój fach, a propozycja pracy w West Hamie jest tego kolejnym dowodem.

Portsmouth w meczu z Chelsea przyjęło podobną taktykę, jak w półfinale z Tottenhamem: zagęszczona obrona i próby agresywnego (momentami zbyt agresywnego) odbioru w środku pola, z nadzieją na szybką kontrę, kiedy przeciwnik będzie już nieco zniecierpliwiony falą nieudanych ataków. Kiedy Kevin Prince Boateng podchodził w 56. minucie do rzutu karnego, mogło się wydawać, że i tym razem się uda, „against all odds”, jak głosił jeden z transparentów niezrównanych kibiców tego zespołu. Byłoby to jednak tyleż romantyczne, co nieodzwierciedlające wydarzeń na boisku, nie tylko w kontekście pięciu słupków Chelsea w pierwszej połowie (z wyróżniającym się wśród nich pudłem Kalou). Mimo wciąż koszmarnego stanu murawy na Wembley obejrzeliśmy bardzo dobry mecz, w którym waleczne Portsmouth bynajmniej nie było tłem, ale… wygrali lepsi.

Fot. Reuters/Onet.pl

O fenomenie tegorocznych sukcesów Chelsea przyjdzie jeszcze pewnie pisać. Jose Mourinho ma pewnie trochę racji, twierdząc, że to wciąż jego piłkarze, grający według jego koncepcji taktycznej (Ancelotti po eksperymentach z diamentem wrócił do dawnego ustawienia). A jednak nowy menedżer Chelsea pokazuje, że Portugalczyk nie ma patentu na wyjątkowość. Ancelotti, przed laty znakomity piłkarz, umiał znaleźć wspólny język z zawodnikami – to, oprócz taktycznego nosa, wydaje się najistotniejsze, bo przecież nie znajomość kraju czy transfery (zabawne, że londyńczycy w zasadzie ich nie dokonywali, a jedyny kosztowny zawodnik, Żirkow, grał w sumie niewiele). Rutyniarz trafił na rutyniarzy, bo kolejny aspekt to ogromne doświadczenie, zbierane przez piłkarzy Chelsea w ligach całej niemal Europy (piszę o tym, świadom pewnej dwuznaczności: odnieśli sukces, więc nazywamy ich rutyniarzami, gdyby powinęła im się noga, mówilibyśmy pewnie, że są zbyt starzy…). I, co w gruncie rzeczy odnotowuję z największą przyjemnością, klasa. Carlo Ancelotti mówi, że nie jest wyjątkowy, tylko normalny, a przede wszystkim ma szczęście, bo łatwo się pracuje w fantastycznych klubach, z fantastycznymi współpracownikami i podwładnymi. Włoch umie wygrywać (patrz pomeczowe gratulacje dla Granta), ale i zdarzające się jego drużynie porażki potrafi przyjąć z godnością. Ciekawe, co by było, gdyby decyzje panelu Premier League i League Manager Association w sprawie tytułów Menedżera Roku podejmowano dopiero dziś – czy w pierwszym przypadku wygrałby Harry Redknapp, a w drugim Roy Hodgson. Zgoda, możliwości klubów kierowanych przez Anglików są nieporównanie mniejsze; z drugiej strony, czy trzeba przypominać, do jakiego stopnia nie udało się Scolariemu, i że także Hiddink, mimo iż zdołał posprzątać po Brazylijczyku, ostatecznie opuścił Londyn bez wygrania ligi, o Champions League nie wspominając?

Dziś o trzynastej parada zwycięstwa w zachodnim Londynie. A za te 92 dni zobaczymy pewnie inną drużynę, bo – choć Ancelotti mówi, że wygra Ligę Mistrzów z tymi samymi zawodnikami – w Chelsea mają być zarówno wielkie transfery, jak i promocja młodzieży z zaplecza. Nie mogę się doczekać.

Fulham w połowie pełne

Od czasu przebicia się Tottenhamu do eliminacji Ligi Mistrzów zacząłem odczuwać potrzebę zmiany dominującego tu od samego początku sposobu narracji. Czy rzeczywiście, jak pisał niegdyś Nick Hornby, naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie? Zdarzają się nam przecież chwile spełnienia. Nawet kibice Fulham, choć tak okrutnie się to wczoraj zakończyło, mieli ich w tym sezonie całe mnóstwo, podobnie zresztą jak w sezonie poprzednim.

Po tym jak Diego Forlan przesądził o triumfie Atletico, przez cały wieczór starałem się myśleć właśnie o tych chwilach spełnienia, ignorując prosty fakt, że do rzutów karnych brakowało zaledwie czterech minut, że mimo iż Atletico było drużyną lepszą, to piłkarze Roya Hodgsona kolejny raz walczyli jak lwy, tak jakby nie mieli za sobą trwającego 10 miesięcy i 63 mecze sezonu. Ech, gdyby Bobby Zamora, odpowiedzialny za wiele z tych pięknych chwil, nie zmagał się w ciągu ostatnich tygodni z kontuzją, gdyby stać go było na więcej niż tych 55 minut…

Ale właściwie nie mam ochoty wchodzić głębiej we wczorajszy mecz – ponownie przeżywać np. euforię po golu Simona Daviesa, którego koszulkę Tottenhamu, sprowadzoną przed sześcioma laty, wciąż jeszcze przechowuję gdzieś na dnie szafy. Interesuje mnie ta jedna kwestia: czy w życiu kibica (wszystko jedno, czy związał się z jedną z najlepszych drużyn świata, czy z zamykającym tabelę kopciuszkiem) więcej jest cierpień, czy uniesienia? Gdybym kibicował Fulham: czułbym dumę z tego, że udało się dojść tak daleko, pokonując po drodze Szachtar, Juventus i Wolfsburg, rozpacz, że tak niewiele brakowało, a może nadzieję na przyszłość, zwłaszcza że człowiek odpowiedzialny za renesans klubu, zasłużenie wybrany menedżerem roku przez League Manager Association, potwierdził wczoraj, że nie szuka lepszej pracy? Odczuwałbym te wszystkie rzeczy jednocześnie?

Pytanie dnia: jak to właściwie jest z tym okrucieństwem futbolu?

Capello na indeksie

Nie obyło się bez obciachu, co odnotowuję z satysfakcją, bo Anglia w wydaniu imperialnym bywa doprawdy nieznośna. Gładko przebyte eliminacje do mistrzostw świata pozwoliły dziennikarzom z Wysp głośno mówić o zwycięstwie w turnieju, nawet jeśli po drodze Hiszpania i Brazylia udowodniły w meczach towarzyskich, jakie jest właściwe miejsce Anglii w szeregu. Trener również mógł imponować: zawodników trzymał krótko, trudne decyzje podejmował błyskawicznie (choćby tę o pozbawieniu opaski kapitańskiej Terry’ego), jasno formułował kryteria, którymi będzie się kierował przy konstruowaniu kadry (zdrowie zawodników przede wszystkim i żadnych powołań za zasługi) i – co w końcu najważniejsze – wiedział, co robi podczas poszczególnych meczów. Wydawało się, że wszystko przebiega planowo; że w drugim tygodniu maja będziemy dyskutować wyłącznie o tym, czy piłkarz X powinien być w liczbie dwudziestu trzech szczęśliwców, którzy polecą do RPA, czy powinien się zadowolić miejscem w trzydziestce, a może w ogóle powinno go zabraknąć na ogłoszonej wczoraj liście, bo przecież w drugiej połowie sezonu Y był zdecydowanie lepszy.

A jednak nie. Fabio Capello z powodów komercyjnych zaangażował się w projekt „Capello Index” – portalu internetowego, który analizowałby i oceniał grę poszczególnych piłkarzy. Nawet jeśliby Włoch nie robił tego osobiście, wyglądałoby to niedobrze: już dwie godziny po meczu cały świat dowiaduje się, że trener reprezentacji bierze odpowiedzialność za wystawienie, powiedzmy, Rooneyowi noty 7, Hartowi noty 9, ale za to Gerrardowi jedynie noty 5. Jak coś takiego mogłoby wpłynąć na morale drużyny i gdzie tu logika: Capello, który domagał się od piłkarzy absolutnej koncentracji i karał np. za używanie telefonów komórkowych podczas wspólnych posiłków, samemu miałby pozwalać sobie na dekoncentrację i wspieranie biznesowego przedsięwzięcia? Jeszcze za mało mu płacimy – grzmiały oburzone media na kilka godzin przed ogłoszeniem szerokiej kadry na mundial?

Ostatecznie zwyciężył zdrowy rozsądek – Capello Index zacznie działać dopiero po mistrzostwach świata (na razie pod jej adresem w internecie mamy wersję beta), a my możemy się skupić na rozmawianiu o powołaniach do kadry – choć pytanie, czy autorytet Włocha ucierpiał w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin, wydaje się pytaniem retorycznym.

Zwłaszcza że ze składu ogłoszonego przez Football Association wynika, iż Capello zrezygnował z gromko deklarowanych wcześniej pryncypiów i w trzydziestce, z którą zamierza pracować w ciągu najbliższych tygodni, umieścił kilku piłkarzy mających poważne kłopoty ze zdrowiem, w tym jednego, który w ciągu tego czasu prawdopodobnie nie zdoła się wyleczyć (mowa o Barrym, ale także o Kingu czy Ferdinandzie), a w ostatniej chwili – w związku z kontuzją pomocnika MC właśnie, ale też dramatycznym spadkiem formy Michaela Carricka – usiłował namówić na wyprawę do RPA Paula Scholesa, który zrezygnował z gry reprezentacji, bagatela, 6 lat temu. I jeszcze na powrót z emerytury zdecydował się Jamie Carragher, mający wśród angielskich fanów tyleż zwolenników (za wielkie serce), co przeciwników (za nieco mniejsze umiejętności; przed czterema laty, po kontuzji Gary’ego Neville’a, nie sprawdził się i jako prawy obrońca musiał grać Owen Hargreaves).

Co powiedziawszy dodam jednak, że sama trzydziestka wydaje mi się niezbyt kontrowersyjna – w tym sensie prawdziwe emocje zaczną się, gdy przyjdzie czas zawężenia kadry do liczby 23. Owszem, można się zastanawiać, czy wśród bramkarzy nie znalazłoby się miejsce dla Paula Robinsona, albo czy wśród lewych obrońców Paul Konchesky nie jest co najmniej równie dobry jak Warnock czy Baines. Utalentowanych skrzydłowych Capello ma nadmiar – tak rozumiem decyzję o pominięciu Ashleya Younga czy Stewarta Downinga, zwłaszcza że z dotychczasowych sprawdzianów można wnosić, iż miejsce na lewej pomocy otrzyma Steven Gerrard (zresztą Adam Johnson i Aaron Lennon potrafią grać również jako lewoskrzydłowi, no i nie zapominajmy o Milnerze). Nazwiska Zamory nie wymieniam, bo Capello rozmawiał z nim i napastnik Fulham sam odrzucił propozycję włączenia do szerokiej kadry, by zaraz po dzisiejszym finale Ligi Europejskiej pójść na operację ścięgna Achillesa, ale może na powołanie zasługiwali inni napastnicy, Carlton Cole czy Gabriel Agbonglahor, kosztem np. lubianego przez Capello Emila Heskeya? Nawet jeżeli, to przecież nie są to pominięcia na miarę Nasriego czy Benzemy albo Cambiasso i Zanettiego. Jedynym powołanym na kredyt wydaje mi się Joe Cole.

Mnie oczywiście cieszy, że znalazło się miejsce zarówno dla duetu King-Dawson, jak dla Toma Huddlestone’a i Scotta Parkera. Wiem, trzy tygodnie to mnóstwo czasu: niejeden z piłkarzy może stracić, a niejeden odzyskać formę, ale gdyby mistrzostwa świata miały się rozpoczynać jutro, na miejscu Capello również i ja nie zawahałbym się przed wystawieniem młodego pomocnika Tottenhamu w pierwszym składzie, w miejsce kontuzjowanego Garetha Barry’ego, a obok Franka Lamparda (podobnie jak nie zawahałbym się przed wystawieniem w środku obrony Kinga). Bliska jest mi też idea, z oczywistych powodów lansowana przez zaprzyjaźnionego z Stevenem Gerrardem Henry’ego Wintera, ustawienia pomocnika Liverpoolu za Rooneyem, i wtedy skonstruowania linii pomocy w składzie: Milner, Huddlestone, Lampard, Lennon.

W drugiej linii możliwości manewru wyglądają stosunkowo najlepiej. Słabe punkty tej reprezentacji to obsada bramki (kto z powołanej trójki jest właściwie numerem jeden: od będącego w najlepszej formie Harta Capello wyraźnie woli Greena…), brak klasowego zmiennika dla lewego obrońcy i prawy obrońca lepiej sprawdzający się w ofensywie niż w trzymaniu linii, a także nierówna forma żelaznej dotąd dwójki stoperów.

Kto odpadnie 1 czerwca? Wiele będzie zależało od tego, czy szansę w sparingach wykorzysta Johnson i czy wyleczy się Barry. Na mundialu jednak potrzebne jest doświadczenie, stąd np. Joe Cole wydaje się bezpieczniejszym wyborem niż skrzydłowy MC. Z obrońców z pewnością nie pojedzie ktoś z duetu Baines-Warnock (Warnock?), a także, jak bardzo bym tego nie żałował, Michael Dawson. Z pomocników w Anglii zostaną Wright-Philips, Parker i Johnson, z napastników Bent. Kto będzie siódmym pechowcem? Nie wierzę w ozdrowienie Barry’ego…

Ta ostatnia niedziela

Żeby nie było tak miło, bo Wasze ostatnie komentarze wprost ociekały komplementami, zajrzałem do swojego „Przewodnika po Premiership”, pisanego przed rozpoczęciem sezonu, i przeczytałem wszystkie te nietrafne przepowiednie, z których najsilniej biją po oczach zapowiedzi degradacji Birmingham i utrzymania się Portsmouth, a także walki Liverpoolu o mistrzostwo Anglii. To prawda: nie ja jeden się pomyliłem, a i skończony właśnie sezon dostarczył nieoczekiwanych zwrotów akcji więcej niż którykolwiek z poprzednich – w sam raz żeby przykryć nimi obiektywną prawdę, że był to zarazem sezon słabszy niż poprzednie. Ale zanim zacznę podsumowywać to, co za nami, wolę jeszcze raz podsunąć Wam przed oczy tamto pisanie.

Bo zgodzimy się chyba co do tego, że lepiej pisać już o całości niż o dzisiejszej kolejce, która okazała się równie przewidywalna, jak nieprzewidywalny był sezon. Peregrynacja ligowego trofeum, przewiezionego wczoraj z Old Trafford na Stamford Bridge (na stadionie MU, gdzie piłkarze Fergusona podejmowali dziś Stoke, została na wszelki wypadek replika), pieczętowała fakt, że wszystkie rozstrzygnięcia zapadły tak naprawdę wcześniej i zarówno Manchester United, jak i Tottenham, potrzebowały cudu, żeby przeskoczyć w tabeli Chelsea i Arsenal.

Fot. Reuters/Onet.pl

A skoro o całości, to zacząć wypada od pochwał dla jakże zasłużonego mistrza. Najwięcej strzelonych bramek, najkorzystniejszy stosunek bramek, tytuł najlepszego strzelca dla Drobgy – wszystko to daje jakiś obraz, ale swoją wyższość piłkarze Ancelottiego udowodnili przede wszystkim pokonując najgroźniejszych rywali w bezpośrednich pojedynkach (MU i Arsenal także na wyjazdach), niekiedy – patrz mecz z Arsenalem na Emirates – dokonując istnej rzezi niewiniątek. Nie sprawdziły się obawy o formę starszych zawodników (zresztą często błyszczeli młodsi, jak jeden z najlepszych piłkarzy ostatnich miesięcy, Malouda) czy o osłabienia związane z Pucharem Narodów Afryki; paradoksalnie kryzys przyszedł później i wiązał się ze skandalem obyczajowym dotyczącym Johna Terry’ego, został jednak w porę powstrzymany. Przez cały sezon zachwycał lub przerażał – zależnie, z której strony spojrzeć – Didier Drogba, ale w jego cieniu kolejny niewiarygodny wyczyn strzelecki odnotował Frank Lampard (22 gole zdobyte przez pomocnika!). Chwała Carlo Ancelottiemu także za odejście od ustawienia „w diament”, które akurat Lampardowi chyba nie do końca odpowiadało.

Alex Ferguson mówił ostatnio, że szans na tytuł pozbawił go jeden kiepski tydzień, kiedy indziej narzekał na remis na Ewood Park. Ale przecież na boisku Blackburn punkty zostawiały także Chelsea i Arsenal… Dziś myślę raczej, że utrzymująca się przez niemal cały rok życiowa forma Wayne’a Rooneya zafałszowała rzeczywisty obraz sytuacji byłego mistrza Anglii: wiele inwestycji potrzeba, żeby ta drużyna wróciła do stanu, kiedy występowali w niej Ronaldo i Tevez, Rio Ferdinand i Nemandja Vidić nie narzekali na zdrowie, a Michael Carrick czy Dymitar Berbatow byli w formie choćby porównywalnej z ich występami w Tottenhamie.

Niezwykłość tego sezonu dobrze ilustrują przypadki Arsenalu. Niemiłosiernie ogrywani przez Chelsea i MU, piłkarze Arsene’a Wengera odbijali to sobie w starciach ze słabszymi rywalami, jak zwykle grając najpiękniejszy futbol w lidze. Ostatecznie przegrali przez kiepskich bramkarzy i kontuzję Robina van Persiego, co unaoczniły dwa rozstrzygające mecze sprzed kilkunastu dni: z Tottenhamem, gdzie Holender pojawił się na boisku zbyt późno, i z Wigan, gdzie nie pierwszy i nie ostatni raz wypuścił piłkę z rąk Łukasz Fabiański. Dzięki Kanonierom przeżyliśmy przecież także kilka niezwykłych niespodzianek, choćby powrót do Premier League Campella i debiut w niej Vermaelena, i chwil dramatycznych – przede wszystkim tej związanej z kontuzją Ramseya. Najważniejsze pytanie na najbliższe miesiące: czy zostanie Fabregas; ile znaczy dla tej drużyny pokazało jego wejście z ławki na kilkanaście minut z Aston Villą, ale i gol w derbach z Tottenhamem, tuż po rozpoczęciu gry przez piłkarzy Redknappa od środka, po utracie pierwszej bramki.

O Tottenhamie było tu aż za dużo, więc dziś zmilczę (po meczu z Burnley mam zresztą dobre powody, brr…) – o remisujących dziś Liverpoolu i Manchesterze City również. W sumie niemiłym zaskoczeniem jest dla mnie niska pozycja Evertonu: zespół Davida Moyesa zapłacił wysoką cenę za plagę kontuzji w pierwszej części sezonu, w drugiej na odrobienie strat było już za późno, ale już dziś ostrzę sobie zęby na ich występy w sezonie kolejnym. Byle tylko nie podkupiono Jacka Rodwella, tylko jednego z listy zdolnych młodzieńców Moyesa.

Aston Villa natomiast sezon może uznać za udany: szanse na czwarte miejsce straciła zaledwie przed tygodniem, awans do Ligi Europejskiej wywalczyła bez problemów, świetnych dziesięć miesięcy mieli James Milner i Richard Dunne (to właściwie niewiarygodne, że MC pozbyło się Irlandczyka, sprowadzając kilka razy droższego Lescotta: z postawy na boisku można by wnosić, że to Dunne kosztował 20 milionów). Aż dziwne, że tyle się mówi o zagrożonej posadzie Martina O’Neilla i jego konfliktach z właścicielem – jeśli menedżer AV miałby zmieniać pracę, to chyba na jakąś lepszą, np. (przepraszam kibiców jego dotychczasowej drużyny) na Anfield Road…

Do przyjemnych zaskoczeń sezonu zaliczam postawę Birmingam, a zwłaszcza jego wodoszczelnej defensywy, ze świetnym bramkarzem, rewelacyjną parą stoperów i cudownie odrodzonym – bo kontuzje skłaniały go już do zakończenia kariery – prawym obrońcą Carrem. Oraz Stoke, które bez trudu utrzymało się w lidze, czyniąc z własnego stadionu twierdzę niemal nie do zdobycia, a z wyrzucającego auty Rory’ego Delapa – najgroźniejszego wykonawcę stałych fragmentów gry w ekstraklasie. Fulham, niewiarygodne w Lidze Europejskiej, w Premier League musiało wypaść gorzej, ale i tak jego menedżer jest chyba jedynym rywalem Carlo Ancelottiego i Harry’ego Redknappa w walce o tytuł menedżera roku League Manager Association (Redknapp wygrał mniej prestiżowe wyróżnienie, przyznawane przez jury Premier League).

Zaskoczenia nieprzyjemne, poza postawą Liverpoolu (wielkie podsumowanie z dzisiaj: Steven Gerrard odpychający kibica)? Kryzys West Hamu, trenowanego przez Gianfranco Zolę, mimo tak obiecującej końcówki sezonu poprzedniego i mimo obecności w drużynie tak dobrych piłkarzy, jak Green, Upson, Parker czy Carlton Cole. Degradacja Burnley, a właściwie załamanie morale tej drużyny po odejściu Owena Coyle’a. Upadek Portsmouth, a właściwie szerzej: długi, które zakłóciły, zakłócają lub będą zakłócać funkcjonowanie jeszcze kilku angielskich klubów, z Manchesterem United i Liverpoolem na czele (z długami MU wiązałoby się zaskoczenie przyjemne: masowy ruch kibiców, walczących o odzyskanie wpływu na swój ulubiony klub).

To tyle na szybko; do tematu będę wracał w najbliższych dniach, pisząc szerzej o poszczególnych piłkarzach i menedżerach. Dziś wznoszę toast za Chelsea i… Burnley. Najzabawniejsze jest to, że jeśli we środę Fulham wygra Ligę Europejską, to w europejskich pucharach zagra również zdegradowany zespół z Turf Moor, dzięki wysokiej pozycji w klasyfikacji fair play. Właściwie bardzo bym sobie tego życzył: zobaczyć jakieś europejskie gwiazdy, jak próbują się pomieścić pod ciaśniutką budką, osłaniającą ławkę rezerwowych na stadionie Burnley.

Dziś futbol nie jest okrutny

Nie chciałbym zaczynać nadmiernie patetycznie, choć w takim dniu pewnie wybaczylibyście mi również patos, ale angielska piłka potrzebowała tego zwycięstwa. To, że Tottenham zajmie co najmniej czwarte miejsce w lidze i będzie walczył w eliminacjach do Ligi Mistrzów oznacza, po pierwsze, przełamanie monopolu Wielkiej Czwórki, niepodzielnie panującej na tutejszych boiskach w ciągu ostatnich kilku lat i dzięki pieniądzom z tejże Ligi Mistrzów powiększających dystans do reszty stawki. Oznacza po drugie, że pieniądze to nie wszystko: mimo setek milionów zainwestowanych przez szejków w Manchester City, to nie „hałaśliwi sąsiedzi” Alexa Fergusona wykorzystają tegoroczny kryzys Liverpoolu i zyskają szansę rywalizowania z europejską elitą. Wciąż czuję frajdę z powodu sukcesu drużyny, której przez lata kibicowałem bardziej na złe niż na dobre, ale nie mogę się nie zastanawiać, jak ten sukces wpłynie na przyszłoroczne rozgrywki Premier League. Myślę, że będzie jeszcze ciekawiej: MU, Chelsea i Arsenal z pewnością wzmocnią się przed sezonem, podobnie Manchester City, choć tu pozostaje wiele niewiadomych: czy szejkowie kolejny raz zdecydują się na zmianę trenera i czy najlepsi piłkarze świata, na których z pewnością polują, będą zainteresowani występami w Lidze Europejskiej. Smuta Liverpoolu może trochę potrwać, ale przecież nadal jest to Liverpool, zespół stworzony do walki o największe cele. A pozostają jeszcze Aston Villa i Everton, z fantastyczną grupą młodych i głodnych sukcesów piłkarzy. No i Tottenham: znając prezesa Levy’ego, ekstra pieniądze z gry w Champions League nie naruszą dyscypliny budżetowej, służąc zarówno roztropnym wzmocnieniom pierwszego zespołu, jak i planom przebudowy stadionu; zresztą awans do Ligi Mistrzów będzie oznaczał pewnie także lepsze pieniądze od sponsora, zyskującego prawo do umieszczenia swego logo na klubowych koszulkach (umowa z fimą Mansion wygasa po tym sezonie).

Ale angielska piłka potrzebowała tego zwycięstwa z jeszcze jednego powodu: w czasach zabezpieczania tyłów, zagęszczonego środka pola albo skróconego pola gry i wszystkich tych rzeczy, które powodują, że często zamiast meczów oglądamy partie szachów, triumf Tottenhamu jest również triumfem futbolu pozytywnego. Harry Redknapp, będący człowiekiem do bólu szczerym, mówił przed spotkaniem, że gra na remis nie wchodzi w grę, że ma piłkarzy stworzonych do atakowania. Już po meczu dodawał, że niektórzy (z podtekstu wynikało, że nawet członkowie jego sztabu szkoleniowego) doradzali mu ostrożność, grę jednym napastnikiem i piątką w drugiej linii; wszak remis również stawiał jego drużynę w lepszej pozycji przed niedzielną kolejką. On jednak pozostał wierny sobie: zaryzykował i mógł przekonać się na własnej skórze, że fortuna sprzyja odważnym.

Nie ja jeden przecierałem oczy, patrząc na to ustawienie: dwóch napastników, dwóch bardzo ofensywnie grających skrzydłowych i dwóch środkowych pomocników, z których każdy myśli przede wszystkim o grze do przodu, Palacios na ławce, Lennon zamiast Bentleya, słabszy ostatnio Defoe od pierwszej minuty (kiedy zastępował go Pawluczenko, była to wciąż zmiana ofensywna: na 10 minut przed końcem Redknapp wciąż bardziej myślał o zwycięstwie niż pilnowaniu remisu), a do tego dwa kluczowe komunikaty z frontu medycznego: i Gomes, i King zdolni do gry.

O Kingu mógłbym osobno i bez opamiętania (szkoda, że Bennett nie uznał jego bramki z pierwszej połowy), ale zdaje się, że już nieraz to robiłem. Wiadomo, że na skutek wielu kontuzji i kilku operacji facet właściwie nie ma chroniącej kości tkanki miękkiej w jednym z kolan (czy to się tak nazywa?). Od poniedziałku do czwartku zajmuje się więc głównie pływaniem i jazdą na rowerku w siłowni, a w piątek obserwuje trening taktyczny, podczas którego w jego roli u boku Michaela Dawsona występuje Sebastian Bassong, po czym przez 20 minut biega. Jeśli w tym czasie kolano wygląda dobrze, w sobotę gra. Jeśli w sobotę gra, w niedzielę jego kolano przypomina balon, więc w poniedziałek wraca na pływalnię i pod opiekę masażysty – i tak dalej. Tym razem jednak operację „King na Manchester” rozpoczęto od razu po zakończeniu meczu z Boltonem – kolano obłożono lodem, a co robiono w następnych dniach, pozostanie tajemnicą sztabu medycznego Tottenhamu, w każdym razie w środowe popołudnie kapitan drużyny oznajmił menedżerowi, że jest gotów do gry (bo to King zawsze podejmuje ostateczną decyzję). To ważny argument dla Fabio Capello, który we wtorek ma ogłosić 30-osobową kadrę, rozpoczynającą przygotowania do mundialu. Wczoraj przeczytałem nie tylko, że King i Dawson mogą być pewni powołania, ale i to, że powinni wychodzić w pierwszej jedenastce…

Cała drużyna zagrała bardzo dobrze lub przynamniej lepiej niż można się było spodziewać. Kiedy trzeba było, świetnie bronił Gomes, jeden z kandydatów do tytułu klubowego piłkarza roku. Kaboul, którego uważałem za najsłabsze ogniwo, nieźle radził sobie z Bellamym i świetnie włączał się w akcje ofensywne – to po jego dośrodkowaniu-strzale Fulop odepchnął piłkę w stronę Croucha. King z Dawsonem odebrali Tevezowi i Adebayorowi ochotę do gry (choć zwłaszcza ten pierwszy dawał z siebie wszystko), blokując każdy strzał i wygrywając niemal każdy pojedynek w powietrzu. Assou-Ekotto odwalił dobrą robotę przeciwko najlepszemu w drużynie City Johnsonowi: blokował dośrodkowania, odbierał piłki, dwukrotnie nonszalancko odgrywając je później piętą do Bale’a. Kameruński obrońca był ostatnio bohaterem mediów, a to w związku z wywiadem dla „Guardiana”, że gra w piłkę dla pieniędzy, a jego prawdziwe zainteresowania leżą zupełnie gdzie indziej. Może stąd bierze się ten jego boiskowy spokój: facet robi to, co do niego należy, ale przesadnie się nie podpala, bo wie, że za godzinę ma fajrant? Po Aaronie Lennonie widać było, że długo nie grał, ale kilka razy urwał się Bridge’owi i zdołał groźnie dośrodkować, podobnie jak znakomity Bale urywał się Zabalecie. Tym razem miałem wrażenie, że pod koniec meczu Walijczykowi brakuje sił na kolejny rajd, ale Bóg z nim: i tak zrobił więcej, niż do niego należało. Zresztą sama obecność Lennona i Bale’a działała trzeźwiąco na bocznych obrońców MC, którzy przesadnie nie angażowali się w ofensywę. Modrić tym razem mniej szarpał, ale miał kilka bardzo dobrych przechwytów, a przede wszystkim: nieustannie pokazywał się do gry kolegom. Patrzyłem, jak Chorwat przemieszcza się po boisku i miałem wrażenie, że widzę Xaviego: nie wiem, czy w którymkolwiek momencie był oddalony na więcej niż 15-20 metrów od piłki, cały czas gotów do rozegrania. Ocenę występu Huddlestone’a obniża incydent z Vieirą, którego sfaulowany Anglik usiłował nadepnąć, ale i on zrobił swoje. Defoe zagrał jeden z najlepszych meczów wyjazdowych w tym roku, angażując się w pressing i cały czas szukając wolnych sektorów boiska, a Peter Crouch… Moim zdaniem Anglik był najlepszym piłkarzem Tottenhamu, wygrywającym walkę o wszystkie górne piłki, odciążającym drugą linię, również mnóstwo biegającym, a nade wszystko: groźnie strzelającym (wiele było zastrzeżeń do Fulopa w bramce MC i zaryzykuję tezę, że w 82 minucie Shay Given zachowałby się lepiej, ale kilka innych interwencji Węgra było pierwszej wody).

Fot. AFP/Onet.pl

Ciężko trzeba było pracować na to zwycięstwo, ale nagroda jest zaiste fantastyczna. Dzisiejsze gazety jednomyślnie twierdzą, że sukces był zasłużony, a Tottenham zarówno w pierwszej, jak i w drugiej połowie przejmował inicjatywę – w drugiej połowie ze skutkiem zabójczym. Dlaczego City stanęło? Już na kilka minut przed bramką Croucha zacząłem zachodzić w głowę, skąd nagle wokół piłkarzy Tottenhamu tyle wolnego miejsca. Mający nóż na gardle zawodnicy gospodarzy postanowili się odkryć i odpuścili krycie? Ich plany pokrzyżowała kontuzja Barry’ego? To w gruncie rzeczy nie moje zmartwienie, choć jedno muszę przy okazji przyznać: w przedostatnim meczu sezonu, w którym trzeba było rozegrać o kilka spotkań więcej niż MC, to drużyna gości sprawiała wrażenie lepiej przygotowanej kondycyjnie. Z pewnością menedżer Kogutów nie każe im trenować dwa razy dziennie.

Teraz to Harry Redknapp jest faworytem do tytułu menedżera roku, a z pewnością jest menedżerem ostatniego półtora roku: kiedy w końcu października 2008 przejmował Tottenham, drużyna zajmowała ostatnie miejsce w tabeli, mając po ośmiu kolejkach dwa punkty. Brawo dla Phila McNulty’ego, który proroczo napisał wówczas, że odchodząc od modelu trener-dyrektor sportowy, i zatrudniając w ich miejsce starego angielskiego rutyniarza jako menedżera, prezes Levy wraca do korzeni i że może to być mistrzowskie posunięcie. W ciągu tego półtora roku pewne od lat opisywane cechy Redknappa znalazły potwierdzenie, np. spryt na rynku transferowym i znakomite podejście do ludzi (w ostatnich miesiącach za świetną passę Tottenhamu odpowiadali zawodnicy wcześniej skazywani na odejście lub siedzący na ławce: Gomes, Bale, Bentley czy Pawluczenko), ale zaczęto doceniać go także w innych dziedzinach, np. w przygotowaniu taktycznym (choć tu wiele zasług przypada szerszej niż gdzie indziej ekipie trenerskiej, współtworzonej także przez niedawnych piłkarzy, Lesa Ferdinanda i Tima Sherwooda) i umiejętności zdejmowania nadmiaru presji z niezbyt doświadczonych zawodników, nieustannie znajdujących się w czołówce tabeli. Kiedy przeglądam teraz wpisy z ostatnich miesięcy, widzę, że drużyna w zasadzie nie przechodziła w tym sezonie poważniejszego kryzysu: odniesione na White Hart Lane porażki ze Stoke czy Wolverhampton oraz remis z Hull okazywały się raczej wypadkami przy pracy, niż fragmentami dłuższej serii. A z kontuzjami radzono sobie dzięki grupie chętnych do gry dublerów. Łamał nogę Modrić? Proszę bardzo, godnie zastępował go Krajnczar. Leczył uraz Defoe? Dostawał szansę Pawluczenko i łapał ją obiema rękami, podobnie Bale po kontuzji Assou-Ekotto czy Bentley podczas czteromiesięcznej absencji Lennona. Kiedy nie mógł grać King, w środku obrony dobrze radził sobie Bassong itd. Co najważniejsze: za każdym razem mieliśmy do czynienia z DRUŻYNĄ, dobrze się rozumiejącą na i poza boiskiem, w której jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

Kibic przez lata przyzwyczajony do przegrywania jest jak jamnik wychowany pod szafą. Czytam jeszcze raz swój stary tekst o historii Tottenhamu, pisany w ostatnich tygodniach epoki Juande Ramosa i mam poczucie, że od dziś tę historię trzeba będzie opowiadać inaczej. No chyba że w eliminacjach Ligi Mistrzów wylosujemy jakąś drużynę z Polski i odpadniemy…

PS Dzięki pomocy redaktora wydania internetowego „TP” i zarazem autora bloga „Popkulturalni” choć na chwilę zmieniam blogową winietę na bardziej świąteczną… A wszystkim, którzy pod poprzednim wpisem, na twitterze czy na swoich blogach składali mi gratulacje, bardzo serdecznie dziękuję. Niechybnie zbliżają się Wasze milionowe odwiedziny na tym blogu. Może by z tej okazji jakieś spotkanie Czytelników, przy piwie ma się rozumieć?

Arcyważny mecz o wszystko: non stop blog

4 maja 2010, 21.00

Zaczynam to pisanie dwadzieścia cztery godziny przed pierwszym gwizdkiem – i tak długo się trzymałem, patrząc na te wszystkie nagłówki. „To będzie dla nas jak finał pucharu” – mówi Roberto Mancini. „Mecz o trzydzieści milionów” – piszą dziennikarze prasy uchodzącej za poważną. „Mecz o sześćdziesiąt milionów – piszą dziennikarze prasy uchodzącej za brukową, mnożąc trzydzieści przez dwa; brzmi lepiej niż mecz o sześć punktów, nieprawdaż?

Jutro mogą, choć nie muszą, rozstrzygnąć się losy ostatniego miejsca uprawniającego do gry w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów (najpierw w eliminacjach do tejże): piąty w tabeli Manchester City podejmuje czwarty Tottenham. W tabeli oba zespoły dzieli punkt, oba oprócz bezpośredniego pojedynku zagrają jeszcze po jednym meczu wyjazdowym: MC z ledwo uratowanym przed spadkiem West Hamem, Tottenham ze zdegradowanym Burnley.

 

4 maja 2010, 21.30

Byłem już w takiej sytuacji dwukrotnie. Za pierwszym razem w 2001 roku, kiedy w Cardiff Tottenham grał w półfinale Pucharu Anglii z Arsenalem. Mecz decydował nie tylko o awansie do finału – w przypadku Tottenhamu także o grze w Pucharze UEFA, bo drugi finalista miał już zapewniony awans do Ligi Mistrzów. Oraz, jak się wtedy łudziłem, o pozostaniu Sola Campbella w klubie: jeśliby drużyna kierowana wówczas przez Glenna Hoddle’a wywalczyła sobie prawo występów na europejskich boiskach, jej ambitny kapitan zapewne podpisałby nowy kontrakt, zostając na White Hart Lane. Pamiętam noc poprzedzającą tamten mecz, pamiętam, że w którymś momencie zrozumiałem, że nie zasnę, wstałem z łóżka i zacząłem przenosić na papier kolejne scenariusze przebiegu wydarzeń na boisku (w gruncie rzeczy coś podobnego robię i teraz). Pamiętam również, niestety, sam mecz: nieoczekiwane prowadzenie Tottenhamu po golu Gary’ego Doherty’ego (kibice irocznicznie ochrzcili Irlandczyka mianem „Ginger Pele”, a kolejni trenerzy nie mogli się zdecydować, czy ma grać w obronie, czy w ataku – w obu formacjach wypadał równie słabo), później kontuzję Sola Campbella i wyrównującą bramkę Arsenalu, która padła akurat w momencie, kiedy nasz obrońca przebywał poza boiskiem, a wreszcie zwycięskiego gola Roberto Piresa w drugiej połowie, w której piłkarze Hoddle’a właściwie nie istnieli. Wyrównanie dla Arsenalu i asysta przy bramce Piresa były udziałem niejakiego Patricka Vieiry.

Za drugim razem o włos od wielkiej przyszłości Tottenham znajdował się przed ostatnim meczem sezonu 2005/06. W tabeli miał punkt przewagi nad Arsenalem: do zajęcia czwartego miejsca w lidze i prawa gry w eliminacjach Ligi Mistrzów wystarczyło wygrać na wyjeździe z West Hamem. Tamtą noc również pamiętam dobrze, ale lepiej pamiętam wczesne popołudnie następnego dnia, z napływającymi z Londynu wiadomościami, że cała drużyna walczy z tajemniczym wirusem; że piłkarze i trenerzy na przemian wymiotują i mają rozwolnienie; że klub apeluje o przełożenie meczu, a policja ze względów bezpieczeństwa zgadza się jedynie na opóźnienie go o godzinę. Pamiętam późniejsze protesty, policyjne śledztwo, pamiętam nazwę pięciogwiazdkowego hotelu, w którym doszło do zatrucia lazanią, a nawet to, że w hotelowej kuchni pracowała Polka. Co w kontekście jutrzejszego wieczoru ważniejsze: tamte wydarzenia, porażkę z West Hamem i gorycz poczucia, że wysiłek całego sezonu poszedł na marne, pamiętają również Ledley King, Michael Dawson, Jermain Defoe, Tom Huddlestone, Jermaine Jenas czy Aaron Lennon. Jak ta pamięć może na nich wpłynąć?

 

4 maja 2010, 22.20

Autoterapeutyczne jak dotąd to pisanie (do analiz taktycznych, sytuacji kadrowej etc. dojdziemy, obiecuję), więc wspomnę i to, że kiedy jako uczeń podstawówki wybierałem się na mecz Cracovii, nie mogłem usiedzieć w domu i już wczesnym rankiem wyruszałem po kolegów (piechotą przez całe miasto, żeby zabić trochę czasu), a potem razem wyruszaliśmy na stadion, by następnie czekać przed nim długie minuty na otwarcie bram, i kolejne minuty, zanim z głośników ruszy muzyka, a piłkarze pojawią się na rozgrzewce. To z tamtych czasów datują się rozliczne drobne rytuały, związane z nadzieją na dobry wynik. Nie ma chyba drugiego równie przesądnego plemienia, jak piłkarscy kibice. Zaglądam na forum kibiców Tottenhamu i natrafiam na zażartą dyskusję w sprawie strojów wyjazdowych: czy szczęśliwsze są te żółte, czy może granatowe, a w ogóle, skoro barwy MC są jasnobłękitne, to może lepiej zagrać w białych koszulkach? Czy Harry Redknapp powinien mieć garnitur, dres czy może płaszczyk? W jakim kolorze buty ma wybrać Jermain Defoe?

W gruncie rzeczy lepiej teraz myśleć o tym, niż zastanawiać się, czy Heurelho Gomes i Ledley King mają szansę wystąpić – tego nie dowiemy się jeszcze przez prawie 20 godzin. Bramkarz Tottenhamu odniósł kontuzję pachwiny w ostatniej minucie sobotniego meczu z Boltonem, obrońcy chroniczna kontuzja kolana nie pozwala trenować między meczami, które powinno oddzielać od siebie sześć dni – tyle potrzeba na zniknięcie opuchlizny. Ale… ale był już w tym sezonie przypadek, że King zagrał po czterodniowej przerwie. Może udałoby się i tym razem?

Jak powiadam: na razie dyskusja jest akademicka. Harry Redknapp uważa występ obu piłkarzy za wątpliwy, choć niewykluczony. Kibice wierzą, że obaj zagrają, nawet jeśli Gomes nie będzie wykopywał autów bramkowych.

 

4 maja 2010, 23.55

Temat występu Gomesa fascynuje głównie headlinerów. Byłoby zaiste zabawne, gdyby w meczu tej rangi w bramkach stali zawodnicy o dwie klasy gorsi od wszystkich pozostałych na boisku – w dodatku w miejsce fachowców uważanych za najlepszych w Anglii. W Manchesterze City zabraknie Shaya Givena, który nie zagra do końca sezonu. Kiedy przed ponad tygodniem wyeliminowała go kontuzja, klub uzyskał specjalne zezwolenie Premier League i wypożyczył z Sunderlandu Martina Fulopa; w sobotę z Aston Villą Węgier bronił mocno niepewnie, zwłaszcza w pierwszej połowie. Harry Redknapp mówił wówczas, że on o nic nie prosiłby ligowych władz, bo gdyby już znalazł się w podobnej sytuacji, postawiłby po prostu na Bena Alnwicka, dawnego reprezentanta angielskiej młodzieżówki. Czy teraz żałuje tamtych słów? Alnwicka widziałem w akcji w kilku meczach pucharowych, w poprzednim sezonie i podczas jednego z licznych wypożyczeń; delikatnie mówiąc nie sprawiał wrażenia pewnego własnych umiejętności.

Żeby było ciekawiej: Alnwicka Tottenham kupił z Sunderlandu za 1,2 miliona funtów. Do kasy na Stadium of Light wpłynęła nieco ponad połowa tej sumy – w rozliczeniu do Sunderlandu trafił również Marton Fulop; ten sam, który zagra jutro przeciw dawnemu pracodawcy.

No dobra, ja też uważam, że Gomes zagra.

 

5 maja 2010, 00.12

Statystyki mówią, że obie drużyny nie są w tym miejscu tabeli przypadkowo. Przez cały sezon Tottenham zajmował miejsca od pierwszego do siódmego, MC natomiast – od drugiego do szóstego. Gospodarze przez dziewiętnaście kolejek mieścili się w pierwszej czwórce, goście – przez siedemnaście.

MC jest ulubionym ligowym rywalem Tottenhamu: dostarczył londyńczykom 58 punktów w 25 spotkaniach w dotychczasowej historii Premier League. W ubiegłym sezonie na tym stadionie zwyciężyli piłkarze Redknappa, podobnie w tym sezonie na White Hart Lane.

Szczegółowo tabela:

4 Tottenham 36 20  7  9  64-37  27  67
5 Man City      36 18 12  6  72-43  29  66
(dwie ostatnie pozycje to stosunek bramek i punkty).

I jeszcze jedno: po porażce Arsenalu z Blackburn istnieje teoretyczna możliwość, że któraś z grających dziś drużyn zajmie TRZECIE miejsce w tabeli. Warunkiem niezbędnym jest jednak zwycięstwo, a później wygrana w meczu niedzielnym i liczenie na kolejną wpadkę Kanonierów.

 

5 maja 2010, 00.27

„Mind games” zaczął Harry Redknapp. „Presja ciąży na Manchesterze” – powiedział, jeśli ktoś zastanawiał się przed sezonem nad szansami poszczególnych drużyn na złamanie monopolu Wielkiej Czwórki, to musiałby wskazać na City z ich bajecznymi pieniędzmi. My już nic nie musimy, dodał menedżer Tottenhamu, w końcu i tak mieliśmy fantastyczny sezon.

Jeżeli idzie o presję, ma niewątpliwie rację: w kontrakcie Roberto Manciniego jest klauzula o możliwości zwolnienia, jeśli nie zakwalifikuje się do Ligi Mistrzów. Z drugiej strony Włoch ma w drużynie piłkarzy, którzy wiedzą, jak presję wytrzymywać, grających już nieraz w Champions League, znających również smak mistrzostwa kraju. W tym sensie piłkarze Tottenhamu to żółtodzioby, które pod presją wielokrotnie zawodziły – przypomnijmy choćby ich przygodę z Pucharem UEFA przed dwoma laty i porażkę z PSV Eindhoven po rzutach karnych (w bramce PSV stał wówczas niejaki Heurelho Gomes…).

Ale Redknapp idzie dalej: opowiada o swoich ubiegłorocznych rozmowach z Patrickiem Vieirą o potencjalnym transferze z Interu do Tottenhamu i o tym, że Francuz miał na te przenosiny wielką ochotę mimo swojej kanonierskiej przeszłości. Mancini, jak mi się zdaje, mówił jeszcze w weekend, że liczy na dobrą postawę swojego pomocnika, dodatkowo umotywowanego faktem, że będzie grał przeciwko tradycyjnemu rywalowi Arsenalu (skądinąd kanonierską przeszłość mają także Emanuel Adebayor i Kolo Toure).

No i niezbyt przyjemny wątek przedmeczowej wypowiedzi Redknappa: kasa, Misiu, kasa. Że w MC mają forsy jak lodu, że kiedy chciał sprowadzić na White Hart Lane Bellamy’ego, to mu go podkupili, w dodatku grożąc, że jeśli nie wycofa swojej oferty, podkupią mu jeszcze Palaciosa z Wigan. Komunikat ukryty, adresowany do kibiców neutralnych, jest taki: nie kibicujcie im, kibicujcie nam. W interesie angielskiej piłki jest to, żebyśmy to my awansowali, a oni i tak za trzy-cztery lata kupią sobie mistrzostwo.

Nie żeby nie miał racji, ale jakoś nie wydaje mi się, że jego słowa podnoszą kulturę debaty publicznej. Inna sprawa, że wielu angielskich komentatorów nie kryje, że myśli dokładnie tak samo.

Zaczynacie komentować. Taxi_rock najsłuszniej w świecie przywołuje mnie do porządku, mówiąc, że MC jest faworytem, bo świetnie gra u siebie, kiedy tymczasem Koguty na wyjazdach nie błyszczą. Święte słowa, niestety. Stawiam kropkę w duchu realizmu. Do blogowania wrócę rano.

 

5 maja 2010, 00.51

Jednak jeszcze słówko, bo z obozu MC dochodzą słuchy, że jakiegoś urazu na treningu doznał Tevez. Mind games Manciniego?

 

5 maja 2010, 07.35

A skoro wczoraj zakończyłem Argentyńczykiem, Argentyńczykiem też rozpocznę. Chociaż innym. Jest rok 1981, w finale Pucharu Anglii Tottenham mierzy się z Manchesterem City. Piłkę przed polem karnym otrzymuje Ricky Villa. Wciąż mam w uszach głos Johna Motsona: „Villa. And still Ricky Villa. What a fantastic run, he scores; amazing goal!”, choć w tym klipie na Youtube komentuje ktoś inny.

Do porannej kawy, na dobry początek dnia.

 

5 maja 2010, 09.50

Zanim przejdziemy do tematów poważnych (taktyka) zauważmy jeszcze, że w tym sezonie los kolejnych menedżerów MC zależy od piłkarzy Tottenhamu. Grudniowa porażka 3:0 na White Hart Lane przesądziła o zwolnieniu Marka Hughesa, każdy inny wynik niż zwycięstwo może zakończyć manchesterską przygodę Roberto Manciniego. Nie sądzę jednak, by Włocha przesadnie to zajmowało: w tym zawodzie musiał się przyzwyczaić do życia pod presją, a że łaska szejków na pstrym koniu jeździ wiedział już zimą, podpisując z nimi umowę.

Porozmawiajmy więc raczej o taktyce obu zespołów, zaczynając – tak wypada – od gospodarzy. Spodziewam się ustawienia 4-4-2 przechodzącego w 4-2-3-1, opartego na tych samych mniej więcej zawodnikach. W bramce z braku Givena Fulop, w obronie od prawej: Zabaleta, Toure, Kompany (Lescott jest kontuzjowany) i Bridge, w środku pomocy dwóch piłkarzy z trójki de Jong, Vieira, Barry (raczej dwóch pierwszych), na skrzydłach Johnson i Bellamy, z przodu Tevez i Adebayor. Dwaj środkowi pomocnicy grają bliżej linii obronnej, cały ciężar rozegrania akcji zostawiając skrzydłowym i często cofającemu się do środka Tevezowi. Obłędna siła ataku, wielkie nadzieje wiązane z Adamem Johnsonem, który – jak wynika ze statystyk „Timesa” – kreuje średnio 2,2 szanse bramkowe w ciągu meczu (Bellamy i Tevez – 1,7), szybkością Bellamy’ego, siłą fizyczną Adebayora i pracowitością Teveza… Jest się czego bać.

Ale podobnie w przypadku Tottenhamu, choć tu niewiadomych jest więcej. Czy od pierwszej minuty wystąpi Lennon, przyprawiając Wayne’a Bridge’a o szybsze bicie serca? Czy Bale zagra w drugiej linii, licząc na zamiłowanie Zabalety do wślizgów (i jego tendencję do wślizgów nietrafionych)? Co z drugą linią: czy i tym razem zostawić Palaciosa poza składem, czy liczyć na to, że będzie asekurował obrońców? Do głowy przychodzi mi wiele wariantów, łącznie z tym, że Redknapp zagęści środek, wystawiając tylko jednego, za to wysokiego napastnika, a bezpośrednio za nim Gudjohnsena lub Modricia. Najbardziej prawdopodobne jest jednak tradycyjne 4-4-2, z Gomesem w bramce, w obronie od prawej Kaboulem, Kingiem (a jeśli nie wyzdrowieje: Bassongiem), Dawsonem i Assou-Ekotto lub Balem, w pomocy z Bentleyem lub Lennonem (rozsądniej byłoby zostawić tego ostatniego znów na ławce, wpuszczając dopiero na podmęczonego Bridge’a, a Bentleyowi polecić częste schodzenie do środka, by zrobić miejsce na rajdy Kaboula), Palaciosem, Huddlestonem i Modriciem lub Balem (jeśli z Walijczykiem, to Palacios usiądzie na ławce, a Chorwat wystąpi w środku), Defoem i Crouchem lub Pawluczenką w ataku (spodziewam się raczej wysokiego Anglika – wygra więcej główek z niższymi obrońcami MC).

Jak widać Harry Redknapp ma więcej możliwości niż Roberto Mancini (i więcej możliwości dokonania dobrych zmian). Albo więcej pokus. Np. wspomnianej gry z jednym napastnikiem, w zasadzie jeszcze nie próbowanej, choć menedżer Tottenhamu wspominał, że w przyszłym sezonie będzie jej próbował w meczach wyjazdowych; odpowiedni piłkarze są do dyspozycji. Pamiętajmy, że Tottenham nie musi wcale wygrać tego meczu – taka myśl pewnie będzie się kołatać gdzieś w tyłach głów sztabu szkoleniowego, podobnie jak myśl o znalezieniu na boisku miejsca dla Palaciosa i o stworzeniu Bale’owi asekuracji przez Assou-Ekotto: pędzący do przodu Walijczyk zostawia za sobą wolne miejsce i aż się prosi, żeby po przejęciu piłki Vieira czy de Jong kierowali ją właśnie tam.

O taktyce mógłbym bez przerwy: że Modrić i Huddlestone będą często strzelać z dystansu, zwłaszcza w pierwszych minutach, kiedy Fulop będzie nie rozgrzany. Że jeśli Gomes zagra, to przy każdym rzucie rożnym będzie go osaczać kilku rywali, licząc, że w tłoku źle oceni sytuację i że przy jakimś upadku może odnowić mu się kontuzja. Że Bellamy będzie szukał rzutu karnego podczas pojedynków z Kaboulem. Nawet najlepsza strategia przecież nie wystarczy, jeśli któremuś z piłkarzy zagotuje się głowa.
Paradoksalnie obie drużyny najmocniejsze są tam, gdzie rywale są najsłabsi: Kaboul i Assou-Ekotto będą mieli problemy z Bellamym i Johnsonem, a Zabaleta i Bridge z Balem i Lennonem. Padną bramki.

 

5 maja 2010, 11.10

No ładnie. me262schwalbe pisze, że dziś już nic nie potrafi zrobić w firmie: „Tak mnie ten mecz pobudził, mam nadzieję, że przełożeni to zrozumieją, a zaległości odrobię w najbliższym czasie” (a ja, nieszczęśliwy, prowadzę numer „Tygodnika”, i muszę jakoś pogodzić obsesję z obowiązkiem). Michał A. czeka na każdy kolejny wpis na tym blogu „jak narkoman” i chce przejść przyspieszony kurs portugalskiego, żeby dowiedzieć się, co z Gomesem. Moim zdaniem niepotrzebnie: od Brazylijczyków nic się nie dowiemy, pozostaje analiza języka ciała Harry’ego Redknappa na wczorajszej konferencji – mnie natchnęła optymizmem, bo podobnie jak taxi_rock myślę, że z Alnwickiem w bramce Tottenham nie ma żadnych szans.

Kto jest moim kandydatem na bohatera spotkania, pyta Michał Zachodny. W świetnej formie są Johnson i Bale, więc to pierwsze kandydatury (przy okazji: o tym, że Bale może się nie spełnić, pisałem z wielkim smutkiem, bo osobiście zawsze wiązałem z nim wielkie nadzieje – ale pomyśl Michał, co by było, gdyby zimą Assou-Ekotto nie złapał kontuzji?). Kolejne nazwiska to Vieira, który jako eks-Kanonier ma dodatkową motywację, oraz – jeśli zagrają – King i Gomes. Wszystkie media skupiają się na pojedynku Teveza z Dawsonem, Argentyńczyk powiedział zresztą, że uważa Anglika za najlepszego obrońcę, przeciwko któremu kiedykolwiek grał. A Harry Redknapp rzuca wyzwanie Jermainowi Defoe: że czas najwyższy, aby znów zagrał na poziomie z pierwszej połowy sezonu… To rzeczywiście jest problem Tottenhamu: napastnicy ostatnio pudłują straszliwie – przede wszystkim Pawluczenko, który w drugiej połowie sezonu przejął pałeczkę od Defoe’a. A może napastników wyręczy i bohaterem zostanie Aaron Lennon? Skrzydłowy gości na pewno pali się do startu, bo ma niewiele czasu na udowodnienie Fabio Capello, że jest gotowy do wyjazdu na mundial…

Zatrzymajmy się w tym punkcie: emocje emocjami, ale zwierzęcy obiektywizm każe mi przyznać, że to Manchester City jest faworytem tego spotkania. Oni bardziej muszą, to prawda, ale z drugiej strony piłkarze tacy jak Vieira czy Tevez bardziej wiedzą, jak to osiągnąć: bywali już w podobnej sytuacji, i wychodzili z niej zwycięsko.

 

5 maja 2010, 11.50

Tymczasem „Times” donosi, że przedstawiciele Manchesteru City, wściekli za wczorajszą wypowiedź Redknappa o kulisach transferów Bellamy’ego i Palaciosa, rozważają kroki prawne przeciwko menedżerowi Tottenhamu. Jakby emocji wokół tego spotkania było mało…

A przy okazji: warto przyjrzeć się zamieszczonej przez dziennik infografice.

 

5 maja 2010, 12.30

Słówko o rachunkach: 52 proc. obrotów Tottenhamu to pensje piłkarzy, w przypadku MC ostatnie znane dane mówią o 94 proc., ale dziś z pewnością jest to jeszcze więcej. Oto dlaczego Michel Platini apeluje o finansowe fair play: z takim właścicielem, jak szejk, można zarządzać klubem w zasadzie nie przejmując się rachunkiem ekonomicznym.

Z drugiej strony pieniądze to nie wszystko: można zaoferować kolejne setki milionów za Torresa czy Gerrarda (padają takie nazwiska, podobnie jak np. nazwisko Ibrahimovicia) – pytanie, czy gwiazdy tego formatu będą chciały grać na City of Manchester Stadium, jeśli klub nie awansuje do Ligi Mistrzów? Oto jeszcze jeden powód, dla którego gospodarzom tak zależy. I oto jeszcze jeden powód, dla którego trzeba z nimi wygrać: jeśli awansują, w przyszłym roku mogą być już nie do zatrzymania.

A przy okazji ciekawostka z bloga Dana Roana: jeśli awans do Ligi Mistrzów może przynieść klubowi 30 milionów, to meczem związanym z o wiele większymi pieniędzmi jest finał play-off o… awans do Premier League. Za grę w angielskiej ekstraklasie można dostać od sponsorów 40-50 milionów za sezon, plus 22 miliony wypłacanego w ciągu dwóch lat zabezpieczenia w przypadku degradacji, a ta kwota może się jeszcze zwiększyć.

 

5 maja 2010, 14.10
W tej chwili myślę, że Gomes jednak nie zagra. Na stronie Tottenhamu informacja o wezwaniu z wypożyczenia do Shrewsbury młodego bramkarza Davida Buttona. Czy byłby wzywany, gdyby Brazylijczyk był w pełni sił? W tej sytuacji pozostaje mi zacytować początek niedzielnego wpisu: „A gdyby ten i tak wyjątkowo nieprzewidywalny sezon potrzebował jeszcze mocnego akcentu dramaturgicznego na koniec, to kontuzja Heurelho Gomesa byłaby jak znalazł – w dodatku kontuzja odniesiona w okolicznościach tak absurdalnych”…

 

5 maja 2010, 14.35

Jednak na innych portalach nie brzmi to aż tak dramatycznie, jak na stronie Tottenhamu: Button nie został wezwany, tylko skończył mu się okres wypożyczenia. Jamie Redknapp, syn menedżera i ekspert Sky Sports, powiedział w radiu TalkSport, że Gomes powinien zagrać.

 

5 maja 2010, 15.35

Bukmacherzy nie mają wątpliwości: czwarte miejsce zajmie Manchester City, a w dzisiejszym meczu padną co najmniej trzy gole. A mnie ciągle chodzi po głowie miażdżące zdanie Alana Hansena, że Tottenham jest taką drużyną, która jeśli może coś spieprzyć, to na pewno spieprzy, wszystko jedno, czy na ostatniej prostej, czy wcześniej. Tyle że w tym sezonie, choć Kogutom zdarzały się nieoczekiwane wpadki (porażki u siebie z Wolverhampton czy Stoke to przykłady najbardziej bolesne), to pojawiały się również sensacyjne wzloty – ze zwycięstwami nad Arsenalem czy Chelsea w pierwszym rzędzie. Wiele razy piłkarze Redknappa potrafili również zrobić to, co do nich należało – bez wielkich fajerwerków, ale skutecznie (patrz choćby sobotni mecz z Boltonem). Może dlatego Alan Hansen stawia tym razem na Tottenham?

Padło pytanie o sędziego. Moim zdaniem Steve Bennett jest OK. Przy incydentach w polu karnym raczej puści grę w sytuacji wątpliwej niż da się nabrać na jakieś nurkowanie. Zabaleta i Kaboul muszą mieć się na baczności, żeby nie wylecieć z boiska. Uleganie presji trybun raczej w tym przypadku nie grozi, a pyskowanie się nie opłaci. Bałbym się, jak wszyscy kibice Tottenhamu (karny z kapelusza dla MU przed rokiem na Old Trafford) i jak wszyscy Polacy, Howarda Webba.

 

5 maja 2010, 15.45

Jako że zaczynam myśleć o obiedzie, to powiem, że tym razem zatrucie pokarmowe piłkarzom Tottenhamu nie grozi. Harry Redknapp od dawana zapowiadał, że w Manchesterze zaordynuje im kuchnię koszerną : rosołek i jakąś rybkę. Żartował oczywiście, ale te żarty również były elementem odczarowywania stawki tego meczu. „Nie mówię piłkarzom ani słowa o Lidze Mistrzów”, mówił, „nie mam zamiaru doprowadzić do ich paraliżu”. Nie będzie nagrody za pierwszą prawidłową odpowiedź, czy użył także swojej ulubionej frazy o „dwóch punktach w ośmiu meczach” (które Tottenham miał w momencie, gdy HR przejmował drużynę).

 

5 maja 2010, 16.30

A propos komentarza Miszy i wątku kardiologicznego: już w pierwszym wpisie na tym blogu pisałem, że z badań przeprowadzonych przez Lloyds Pharmacy wynika, że kibice Tottenhamu najbardziej ze wszystkich fanów Premiership są zagrożeni ryzykiem ataku serca i Lloyds oferuje im nawet darmowe badania kardiologiczne. Przykład bardzo a propos dzisiejszego meczu: IV runda Pucharu Anglii 2004, mecz z Manchesterem City. Do przerwy Tottenham prowadzi 3:0, jeszcze w ciągu pierwszych 45 minut MC traci najlepszego napastnika po kontuzji i groźnego rozgrywającego po czerwonej kartce, a prowadzący wówczas tę drużynę Kevin Keegan pyta swojego asystenta, gdzie jest najbliższe biuro pracy. A potem jego piłkarze wychodzą na drugą połowę i strzelają cztery gole (skrót z tego wydarzenia znajdziecie tutaj – zwróćcie uwagę na wyraz twarzy Ledleya Kinga w okolicy piątej minuty i czterdziestej sekundy; oprócz Kinga tamto spotkanie pamięta Shaun Wright-Philips). Jak to jednak dobrze, że nie gramy już trójką obrońców…

 

5 maja 2010, 17.30

Teraz już bez złudzeń: przez najbliższe dwie godziny nie dowiemy się niczego nowego, skazani będziemy na powtarzanie tych wątłych wiadomości, które mamy, i równoczesne nakręcanie spirali emocji. Tevez zagra, wszystko wskazuje na to, że zagra również Gomes. King zdecyduje w trakcie rozgrzewki – podkreślam, zdecyduje sam King, nie Redknapp czy lekarze. Lennon pali się do gry i zdaje się, że wystąpi od pierwszej minuty. Na pytanie Michała Zachodnego o mój własny scenariusz odpowiem, że stworzyłem ich zbyt wiele, aby teraz zdecydować się na któryś. Ale o epickości pojedynku jestem przekonany.

Jeśli między moimi słowami widzicie zdenerwowanie, to widzicie dobrze 🙂

 

5 maja 2010, 20.10

Wszystkie obowiązki pozapiłkarskie za mną. W samą porę, bo przyszedł właśnie skład Tottenhamu:  Gomes; Kaboul, Dawson, King, Assou-Ekotto; Lennon, Huddlestone, Modric, Bale; Crouch, Defoe. A w MC Barry za Vieirę.

 

5 maja 2010, 20.15

Co to znaczy? To znaczy, że w najważniejszym meczu sezonu w pierwszym składzie wychodzą wszyscy najlepsi poza Czorluką – pytanie oczywiście, na ile zdrowi. A to z kolei oznacza, że Harry Redknapp był, właściwie zresztą jak zwykle (łapię się na zdziwieniu: menedżer i nie manipuluje), szczery. Tottenham będzie walczył o swoje, będzie chciał strzelać bramki i nie zamierza murować dostępu do swojej, co byłoby z góry skazane na niepowodzenie. Wielka odpowiedzialność przed Modriciem i Huddlestonem, którym przypadnie wiele obowiązków obronnych. Wysoki Crouch ma być zmorą stoperów, Bale ma wkręcać w ziemię Zabaletę, a Lennon Bridge’a. Jeśli się nie spalą, jeśli człowiek, który jest menedżerem od 27 lat, rzeczywiście potrafił dać im mieszankę koniecznego rozluźnienia i niezbędnej mobilizacji, może być dobrze.

Manchester City, które – powtarzam – pozostaje faworytem, rozpocznie w składzie: Fulop, Zabaleta, Kompany, Toure, Bridge, Barry, de Jong, Johnson, Bellamy, Adebayor, Tevez.

 

5 maja 2010, 20.30
Będę się powoli wyłączał – choć nadal zachęcam do komentowania. Cieszę się, że zawitał tu Angamoss, kibic MC, na którego bloga zaglądam – zaglądnijcie i Wy, żeby zobaczyć, jak rzecz wygląda z perspektywy drugiej strony. A że Rafał Stec napisał mi przed chwilą na twitterze „Good luck, ale sam wiesz: Tottenham jak Cracovia w narracji Pilcha, gdy ma wygrać – remisuje, gdy ma zremisować – przegrywa”, przypomnę jeszcze, że tytuł „Arcyważny mecz o wszystko” jest od Pilcha właśnie. Dobrych parę lat spędziliśmy w jednej redakcji, dzieląc kibicowską niedolę (skądinąd gdziekolwiek w świecie wiążę serce z jakąś drużyną, z czasem okazuje się, że jest to Cracovia Kraków: z piękną przeszłością, od lat bez sukcesów, a w dodatku uważana za żydowski klub), potem on kilka razy zmieniał barwy klubowe, wciąż jednak żywiąc niejaki sentyment do redakcji, której był wychowankiem.

Przyjmijmy, że Tottenham ma wygrać i niech zremisuje.

 

5 maja 2010, 23.00

Nie znajduję słów. Może zresztą poszukam ich jutro, a teraz będę się po prostu cieszył. Tottenham zagra w eliminacjach Ligi Mistrzów. Ten cholerny kibic we mnie, kibic Tottenhamu rzecz jasna, jamnik wychowany pod szafą, mówi mi natychmiast, że w tych eliminacjach zawsze można odpaść (Everton świadkiem), ale nakazuję mu milczeć. Myślę sobie raczej, że w tych eliminacjach wcale nie trzeba grać : w niedzielę można jeszcze przeskoczyć Arsenal i zająć trzecie miejsce.

Był rok 1999, ostatnia minuta finału Pucharu Ligi, prawą stroną urwał się Steffen Iversen i zagrał piłkę wzdłuż bramki Leicester. Kesey Keller instynktownie odbił ją przed siebie, wprost na głowę Alana Nielsena. Dzisiejsza akcja Kaboula, niepewna interwencja Fulopa i główka Croucha były niemal kopią tamtej akcji.

Ale widzę, że znowu zaczynam się wymądrzać. Wymądrzał się będę jutro. Dzisiaj otwieram wino, najlepsze, jakie mam, śpiewam kibicowskie piosenki i triumalnie esemesuję do redaktora Mucharskiego, który siedzi gdzieś w Toskanii i nie ma pojęcia, co się porobiło.

Dziękuję za gratulacje. Myślę, że nie byliście rozczarowani. Ja z pewnością nie byłem.