Nie chciałbym zaczynać nadmiernie patetycznie, choć w takim dniu pewnie wybaczylibyście mi również patos, ale angielska piłka potrzebowała tego zwycięstwa. To, że Tottenham zajmie co najmniej czwarte miejsce w lidze i będzie walczył w eliminacjach do Ligi Mistrzów oznacza, po pierwsze, przełamanie monopolu Wielkiej Czwórki, niepodzielnie panującej na tutejszych boiskach w ciągu ostatnich kilku lat i dzięki pieniądzom z tejże Ligi Mistrzów powiększających dystans do reszty stawki. Oznacza po drugie, że pieniądze to nie wszystko: mimo setek milionów zainwestowanych przez szejków w Manchester City, to nie „hałaśliwi sąsiedzi” Alexa Fergusona wykorzystają tegoroczny kryzys Liverpoolu i zyskają szansę rywalizowania z europejską elitą. Wciąż czuję frajdę z powodu sukcesu drużyny, której przez lata kibicowałem bardziej na złe niż na dobre, ale nie mogę się nie zastanawiać, jak ten sukces wpłynie na przyszłoroczne rozgrywki Premier League. Myślę, że będzie jeszcze ciekawiej: MU, Chelsea i Arsenal z pewnością wzmocnią się przed sezonem, podobnie Manchester City, choć tu pozostaje wiele niewiadomych: czy szejkowie kolejny raz zdecydują się na zmianę trenera i czy najlepsi piłkarze świata, na których z pewnością polują, będą zainteresowani występami w Lidze Europejskiej. Smuta Liverpoolu może trochę potrwać, ale przecież nadal jest to Liverpool, zespół stworzony do walki o największe cele. A pozostają jeszcze Aston Villa i Everton, z fantastyczną grupą młodych i głodnych sukcesów piłkarzy. No i Tottenham: znając prezesa Levy’ego, ekstra pieniądze z gry w Champions League nie naruszą dyscypliny budżetowej, służąc zarówno roztropnym wzmocnieniom pierwszego zespołu, jak i planom przebudowy stadionu; zresztą awans do Ligi Mistrzów będzie oznaczał pewnie także lepsze pieniądze od sponsora, zyskującego prawo do umieszczenia swego logo na klubowych koszulkach (umowa z fimą Mansion wygasa po tym sezonie).
Ale angielska piłka potrzebowała tego zwycięstwa z jeszcze jednego powodu: w czasach zabezpieczania tyłów, zagęszczonego środka pola albo skróconego pola gry i wszystkich tych rzeczy, które powodują, że często zamiast meczów oglądamy partie szachów, triumf Tottenhamu jest również triumfem futbolu pozytywnego. Harry Redknapp, będący człowiekiem do bólu szczerym, mówił przed spotkaniem, że gra na remis nie wchodzi w grę, że ma piłkarzy stworzonych do atakowania. Już po meczu dodawał, że niektórzy (z podtekstu wynikało, że nawet członkowie jego sztabu szkoleniowego) doradzali mu ostrożność, grę jednym napastnikiem i piątką w drugiej linii; wszak remis również stawiał jego drużynę w lepszej pozycji przed niedzielną kolejką. On jednak pozostał wierny sobie: zaryzykował i mógł przekonać się na własnej skórze, że fortuna sprzyja odważnym.
Nie ja jeden przecierałem oczy, patrząc na to ustawienie: dwóch napastników, dwóch bardzo ofensywnie grających skrzydłowych i dwóch środkowych pomocników, z których każdy myśli przede wszystkim o grze do przodu, Palacios na ławce, Lennon zamiast Bentleya, słabszy ostatnio Defoe od pierwszej minuty (kiedy zastępował go Pawluczenko, była to wciąż zmiana ofensywna: na 10 minut przed końcem Redknapp wciąż bardziej myślał o zwycięstwie niż pilnowaniu remisu), a do tego dwa kluczowe komunikaty z frontu medycznego: i Gomes, i King zdolni do gry.
O Kingu mógłbym osobno i bez opamiętania (szkoda, że Bennett nie uznał jego bramki z pierwszej połowy), ale zdaje się, że już nieraz to robiłem. Wiadomo, że na skutek wielu kontuzji i kilku operacji facet właściwie nie ma chroniącej kości tkanki miękkiej w jednym z kolan (czy to się tak nazywa?). Od poniedziałku do czwartku zajmuje się więc głównie pływaniem i jazdą na rowerku w siłowni, a w piątek obserwuje trening taktyczny, podczas którego w jego roli u boku Michaela Dawsona występuje Sebastian Bassong, po czym przez 20 minut biega. Jeśli w tym czasie kolano wygląda dobrze, w sobotę gra. Jeśli w sobotę gra, w niedzielę jego kolano przypomina balon, więc w poniedziałek wraca na pływalnię i pod opiekę masażysty – i tak dalej. Tym razem jednak operację „King na Manchester” rozpoczęto od razu po zakończeniu meczu z Boltonem – kolano obłożono lodem, a co robiono w następnych dniach, pozostanie tajemnicą sztabu medycznego Tottenhamu, w każdym razie w środowe popołudnie kapitan drużyny oznajmił menedżerowi, że jest gotów do gry (bo to King zawsze podejmuje ostateczną decyzję). To ważny argument dla Fabio Capello, który we wtorek ma ogłosić 30-osobową kadrę, rozpoczynającą przygotowania do mundialu. Wczoraj przeczytałem nie tylko, że King i Dawson mogą być pewni powołania, ale i to, że powinni wychodzić w pierwszej jedenastce…
Cała drużyna zagrała bardzo dobrze lub przynamniej lepiej niż można się było spodziewać. Kiedy trzeba było, świetnie bronił Gomes, jeden z kandydatów do tytułu klubowego piłkarza roku. Kaboul, którego uważałem za najsłabsze ogniwo, nieźle radził sobie z Bellamym i świetnie włączał się w akcje ofensywne – to po jego dośrodkowaniu-strzale Fulop odepchnął piłkę w stronę Croucha. King z Dawsonem odebrali Tevezowi i Adebayorowi ochotę do gry (choć zwłaszcza ten pierwszy dawał z siebie wszystko), blokując każdy strzał i wygrywając niemal każdy pojedynek w powietrzu. Assou-Ekotto odwalił dobrą robotę przeciwko najlepszemu w drużynie City Johnsonowi: blokował dośrodkowania, odbierał piłki, dwukrotnie nonszalancko odgrywając je później piętą do Bale’a. Kameruński obrońca był ostatnio bohaterem mediów, a to w związku z wywiadem dla „Guardiana”, że gra w piłkę dla pieniędzy, a jego prawdziwe zainteresowania leżą zupełnie gdzie indziej. Może stąd bierze się ten jego boiskowy spokój: facet robi to, co do niego należy, ale przesadnie się nie podpala, bo wie, że za godzinę ma fajrant? Po Aaronie Lennonie widać było, że długo nie grał, ale kilka razy urwał się Bridge’owi i zdołał groźnie dośrodkować, podobnie jak znakomity Bale urywał się Zabalecie. Tym razem miałem wrażenie, że pod koniec meczu Walijczykowi brakuje sił na kolejny rajd, ale Bóg z nim: i tak zrobił więcej, niż do niego należało. Zresztą sama obecność Lennona i Bale’a działała trzeźwiąco na bocznych obrońców MC, którzy przesadnie nie angażowali się w ofensywę. Modrić tym razem mniej szarpał, ale miał kilka bardzo dobrych przechwytów, a przede wszystkim: nieustannie pokazywał się do gry kolegom. Patrzyłem, jak Chorwat przemieszcza się po boisku i miałem wrażenie, że widzę Xaviego: nie wiem, czy w którymkolwiek momencie był oddalony na więcej niż 15-20 metrów od piłki, cały czas gotów do rozegrania. Ocenę występu Huddlestone’a obniża incydent z Vieirą, którego sfaulowany Anglik usiłował nadepnąć, ale i on zrobił swoje. Defoe zagrał jeden z najlepszych meczów wyjazdowych w tym roku, angażując się w pressing i cały czas szukając wolnych sektorów boiska, a Peter Crouch… Moim zdaniem Anglik był najlepszym piłkarzem Tottenhamu, wygrywającym walkę o wszystkie górne piłki, odciążającym drugą linię, również mnóstwo biegającym, a nade wszystko: groźnie strzelającym (wiele było zastrzeżeń do Fulopa w bramce MC i zaryzykuję tezę, że w 82 minucie Shay Given zachowałby się lepiej, ale kilka innych interwencji Węgra było pierwszej wody).

Fot. AFP/Onet.pl
Ciężko trzeba było pracować na to zwycięstwo, ale nagroda jest zaiste fantastyczna. Dzisiejsze gazety jednomyślnie twierdzą, że sukces był zasłużony, a Tottenham zarówno w pierwszej, jak i w drugiej połowie przejmował inicjatywę – w drugiej połowie ze skutkiem zabójczym. Dlaczego City stanęło? Już na kilka minut przed bramką Croucha zacząłem zachodzić w głowę, skąd nagle wokół piłkarzy Tottenhamu tyle wolnego miejsca. Mający nóż na gardle zawodnicy gospodarzy postanowili się odkryć i odpuścili krycie? Ich plany pokrzyżowała kontuzja Barry’ego? To w gruncie rzeczy nie moje zmartwienie, choć jedno muszę przy okazji przyznać: w przedostatnim meczu sezonu, w którym trzeba było rozegrać o kilka spotkań więcej niż MC, to drużyna gości sprawiała wrażenie lepiej przygotowanej kondycyjnie. Z pewnością menedżer Kogutów nie każe im trenować dwa razy dziennie.
Teraz to Harry Redknapp jest faworytem do tytułu menedżera roku, a z pewnością jest menedżerem ostatniego półtora roku: kiedy w końcu października 2008 przejmował Tottenham, drużyna zajmowała ostatnie miejsce w tabeli, mając po ośmiu kolejkach dwa punkty. Brawo dla Phila McNulty’ego, który proroczo napisał wówczas, że odchodząc od modelu trener-dyrektor sportowy, i zatrudniając w ich miejsce starego angielskiego rutyniarza jako menedżera, prezes Levy wraca do korzeni i że może to być mistrzowskie posunięcie. W ciągu tego półtora roku pewne od lat opisywane cechy Redknappa znalazły potwierdzenie, np. spryt na rynku transferowym i znakomite podejście do ludzi (w ostatnich miesiącach za świetną passę Tottenhamu odpowiadali zawodnicy wcześniej skazywani na odejście lub siedzący na ławce: Gomes, Bale, Bentley czy Pawluczenko), ale zaczęto doceniać go także w innych dziedzinach, np. w przygotowaniu taktycznym (choć tu wiele zasług przypada szerszej niż gdzie indziej ekipie trenerskiej, współtworzonej także przez niedawnych piłkarzy, Lesa Ferdinanda i Tima Sherwooda) i umiejętności zdejmowania nadmiaru presji z niezbyt doświadczonych zawodników, nieustannie znajdujących się w czołówce tabeli. Kiedy przeglądam teraz wpisy z ostatnich miesięcy, widzę, że drużyna w zasadzie nie przechodziła w tym sezonie poważniejszego kryzysu: odniesione na White Hart Lane porażki ze Stoke czy Wolverhampton oraz remis z Hull okazywały się raczej wypadkami przy pracy, niż fragmentami dłuższej serii. A z kontuzjami radzono sobie dzięki grupie chętnych do gry dublerów. Łamał nogę Modrić? Proszę bardzo, godnie zastępował go Krajnczar. Leczył uraz Defoe? Dostawał szansę Pawluczenko i łapał ją obiema rękami, podobnie Bale po kontuzji Assou-Ekotto czy Bentley podczas czteromiesięcznej absencji Lennona. Kiedy nie mógł grać King, w środku obrony dobrze radził sobie Bassong itd. Co najważniejsze: za każdym razem mieliśmy do czynienia z DRUŻYNĄ, dobrze się rozumiejącą na i poza boiskiem, w której jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Kibic przez lata przyzwyczajony do przegrywania jest jak jamnik wychowany pod szafą. Czytam jeszcze raz swój stary tekst o historii Tottenhamu, pisany w ostatnich tygodniach epoki Juande Ramosa i mam poczucie, że od dziś tę historię trzeba będzie opowiadać inaczej. No chyba że w eliminacjach Ligi Mistrzów wylosujemy jakąś drużynę z Polski i odpadniemy…
PS Dzięki pomocy redaktora wydania internetowego „TP” i zarazem autora bloga „Popkulturalni” choć na chwilę zmieniam blogową winietę na bardziej świąteczną… A wszystkim, którzy pod poprzednim wpisem, na twitterze czy na swoich blogach składali mi gratulacje, bardzo serdecznie dziękuję. Niechybnie zbliżają się Wasze milionowe odwiedziny na tym blogu. Może by z tej okazji jakieś spotkanie Czytelników, przy piwie ma się rozumieć?