Archiwum kategorii: Bez kategorii

Dziennik Mundialu: głosy

Wspomnienia z mistrzostw świata. Rok 1974, raczej z rodzinnej legendy, w której plątający się pod nogami dorosłych Michałek powtarza za poirytowanym wujkiem „Lato, fajłtapo, idź na niego!”. Rok 1978, pamiętany bardziej przez obrazki z komiksu, i pierwsze w kibicowskim życiu (patrz tytuł bloga) gorzkie rozczarowania: że Deyna nie wykorzystuje karnego i że to oni mają Kempesa… Rok 1982, proporczyk z Naranjito i oglądanie na koloniach. Wyławianie flag Solidarności na trybunach jako dyscyplina dodatkowa, ale przede wszystkim Boniek – narodowy dramat po odsunięciu go za kartki w półfinale i niewystawieniu w jego miejsce Szarmacha. Rok 1986, Meksyk: zakłócone egzaminy do liceum, poprzeczka Karasia i słupek Tarasiewicza z Brazylią, ale przede wszystkim trzy gole Linekera i jedno z bardziej dwuznacznych doświadczeń mojego życia, kiedy uświadomiłem sobie, że istnieją więzi intensywniejsze niż narodowa. Plus zachwyt i trauma po bramkach Maradony, oczywiście.

Rok 1990: obiektywnie straszliwe nudy i mnóstwo czerwonych kartek, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało, zwłaszcza, że na tym tle błyszczał Kamerun z Rogerem Millą. Gol Pleata w dogrywce z Belgią, a potem kolejna dwuznaczność, że to właśnie Anglicy eliminują ten wspaniały Kamerun, żeby w półfinale trafić na swoją niemiecką Nemezis. Pudła Waddle’a i Pearce’a podczas rzutów karnych (dramat tego ostatniego, przezwyciężony dopiero 6 lat później, podczas mistrzostw Europy), a wcześniej łzy Gascoigne’a.

Rok 1994: oglądanie w Rzymie, gdzie ks. Adam Boniecki wspaniałomyślnie akceptował moją futbolową manię i gdzie po meczach Włochów ludność gromadziła się na Piazza Venezia, by jeździć w kółko przed tą dziwną maszyną do pisania. Śmierć Escobara, kaskada goli Salenki, grupa z Irlandią, gdzie wszystkie zespoły skończyły z tą samą liczbą punktów, kołyska Bebeto i koniec emocji po meczu Holandia-Brazylia.

Rok 1998, mnóstwo okoliczności okołofutbolowych, z których najbardziej niezapomnianą było oglądanie meczu o trzecie miejsce z Katarzyną Z. w jakiejś knajpie na Kazimierzu. Przeżywany w samotności TAMTEN mecz Anglii z Argentyną, bramka Owena, czerwona kartka dla Beckhama i nieuznany gol Campbella w dogrywce: jedno z najbardziej frustrujących doświadczeń w kibicowskim życiu. Ale też rewanż na Argentyńczykach wzięty przez Holendrów (Bergkamp!) i znów koniec emocji po ich odpadnięciu, z chłodnym docenieniem klasy Zidane’a i kolegów. Oraz wywiad z Wiktorem Osiatyńskim, robiony dla „Tygodnika” kilka minut po finale, nocne spisywanie, niejako zapowiadające czasy blogowania.

Zabawne, bo tę lawinę wspomnień (oczywiście ciekaw jestem Waszych – póki się nie zacznie na dobre, możemy sobie jeszcze na nie pozwolić…) uruchomił dzisiejszy wywiad z Tomaszem Zimochem dla „Dużego Formatu”. Bo w zasadzie jest tak, że kiedy próbuję sobie przypomnieć jakiś mecz, nie tyle widzę piłkarzy, ich dziwne już niekiedy stroje czy fryzury, ale słyszę głos komentatora: w pierwszym rzędzie Ciszewskiego i Szpakowskiego, później Graya i Tylera albo Motsona. Od chwili, kiedy to sobie uświadomiłem, znacznie wzrosła moja tolerancja dla dziennikarskich lapsusów.

Owszem, w sytuacji idealnej (czyli raczej niepolskiej, choć widzowie Canal Plus znajdą wyjątki) sprawozdawca potrafi czytać grę i w związku z tym podnosi głos na sekundę przed podaniem otwierającym drogę do bramki, a nie sekundę po tym, jak piłka przeleciała wysoko nad poprzeczką. Ale nie wymagajmy zbyt wiele: najważniejsze, żeby w chwilach rozstrzygających potrafili towarzyszyć naszym emocjom („Wie pan, w takich momentach wchodzi się na taką orbitę, że się niczego nie pamięta – mówi Zimoch. – A poza tym po takich transmisjach jest się wykończonym, ból przechodzi od głowy do stóp”).

Szczęście komentatora polega na tym, że chwile, które stały się dla nas może najwspanialszymi w życiu, nigdy już nie dadzą się oddzielić od jego wołania, nawet jeśli w tamtym momencie był w stanie wykrzyczeć tylko nazwisko strzelca. To prawda, jadący na swój dziesiąty (!) mundial John Motson powiedział kiedyś: „Po bezbramkowej pierwszej połowie, wynik do przerwy brzmi 0:0”, ale i tak zawsze będziemy go kochali. To jak z matką. Pamiętam, jak przed laty wróciłem do domu, by obejrzeć retransmisję meczu rozegranego kilka godzin wcześniej. „Nie podam ci wyniku, ale nie spodziewaj się bramek” – powiedziała, przynosząc mi herbatę.

Dziennik Mundialu: o wuwuzeli ani słowa

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy byłem młody i dobrze się zapowiadałem, spotkał mnie zaszczyt zjedzenia kolacji z Wybitnym Dziennikarzem. Nie potrafię już sobie przypomnieć, kto i dlaczego wywołał temat piłki nożnej, dość powiedzieć, że w pewnym momencie Wybitny Dziennikarz wyciągnął ze mnie, ile mianowicie meczów jestem w stanie obejrzeć podczas weekendu. Wyciągnął i w zasadzie nie skomentował. Po chwili milczenia zapytał tylko, czy się zastanawiałem, ile w tym czasie można by napisać książek.

No faktycznie, zastanawiałem się, i to nie raz. Pewnie zresztą nie ja jeden. Mówi się trudno. Książki może jeszcze napiszę. Na razie szykuję się do mundialu, a w związku z tym pytanie brzmi, ile meczów jestem w stanie obejrzeć w ciągu dnia, tygodnia i miesiąca. Dzięki łaskawości macierzystej redakcji odciążony nieco od bieżących obowiązków, podobnie jak przed dwoma laty podczas Euro siadam przed monitorem, oglądam, a potem na gorąco spisuję swój Dziennik Mundialu. Bombardowany zewsząd informacjami i interpretacjami, studiujący wielkie analizy i króciutkie wpisy na twitterze, zapoznawany z ekonomiczną sytuacją RPA, a także z mniej lub bardziej realnymi zagrożeniami czekającymi na odwiedzających ten kraj gości, dyskutujący z kolegami, czy Maradona pogrzebie szanse Argentyny jak Domenech Francji, przysypiający podczas transmisji meczów towarzyskich (wyjąwszy, rzecz jasna, wczorajszą fiestę – po czymś takim nie można się już doczekać prawdziwego grania), i ze wszystkich sił usiłujący się uwolnić od swoich angielskich zakręceń, próbuję odnaleźć w tym wszystkim to, co najważniejsze: sens kibicowania.

O „planecie kibiców” napisałem duży tekst w dzisiejszym „Tygodniku” (na razie w sieci dostępnych jest tylko kilka pierwszych akapitów), ale rzeczywistość jak zwykle okazuje się lepsza niż moje przybliżenia. „Daily Telegraph” donosi, że ponad połowa brytyjskich pracodawców obawia się – szacowanych łącznie na miliard funtów – strat związanych z nieusprawiedliwionymi nieobecnościami pracowników (będą wychodzić z biur, żeby obejrzeć mecz) albo spadkiem wydajności (zamiast robić to, co do nich należy, będą gadać o piłce). Niektórzy przedsiębiorcy wprowadzili na okres mistrzostw ruchomy czas pracy. „Mieliśmy dwa wyjścia: zablokować strony internetowe, uniemożliwiając ludziom oglądanie meczów online, albo dać im możliwość oglądania, licząc także na podniesienie w ten sposób morale” – tłumaczy Stewart Lancaster z Afix Ltd (i rzeczywiście: pracownicy tej firmy umawiają się nawet na wspólne kibicowanie).

Ciekawe, czy pracodawcy modlą się o jak najszybsze odpadnięcie Anglii, żeby sytuacja wróciła do normy, czy przeciwnie: ściskają kciuki za reprezentację, licząc, że jej sukces spowoduje wzrost zadowolenia społecznego, które przełoży się na wzrost konsumpcji (podczas poprzedniego mundialu pewien akademik z Manchesteru obliczył, że jeśli pół miliona angielskich kierowców będzie jeździło z przyczepionymi do samochodu flagami, osiągając przy tym średnią prędkość 70 mil na godzinę, zużyje w ten sposób o prawie półtora miliona litrów benzyny więcej niż pół miliona jadących z tą samą prędkością kierowców bez flag). W każdym razie biadania Ruth Spellman z odpowiedzialnego za przeprowadzenie ankiety Chartered Management Institute, czytam nie bez rozbawienia: „To, że ponad połowa naszej kadry kierowniczej nie widzi sposobu zapobieżenia temu, że mistrzostwa świata rozpraszają pracowników albo wywołują nieusprawiedliwione nieobecności, pokazuje pilną potrzebę podniesienia standardów zarządzania. Lepiej wykwalifikowani menedżerowie mogliby podjąć proaktywne działania, by zarządzać sytuacją w sposób optymalny” (wybaczcie, ale pani Spellman mówi właśnie w ten sposób).

Wiem, miało być bez angielskich zakręceń, ale nie sądzę, żeby gdziekolwiek w świecie sytuacja mogła wyglądać inaczej. No, może poza Koreą Północną, w której wciąż nie wiadomo, czy Kim Dzong-Il pozwoli obejrzeć transmisje z mundialu, i której drużyna w RPA znajduje się w oblężonej twierdzy nie tylko ze względu na szlifowanie ostatnich elementów taktycznych. Przedstawiciele teoretycznie najsłabszego zespołu „grupy śmierci” w ściśle reglamentowanych wypowiedziach dla mediów zapowiadają niespodziankę – i doprawdy nie miałbym nic przeciwko temu, by kopciuszek zza jednej z ostatnich w świecie żelaznych kurtyn potrafił tu namieszać (na razie namieszał, usiłując naruszyć regulamin FIFA: trener Kim Dzong-Hun chciał wziąć na mistrzostwa tylko dwóch bramkarzy, robiąc w ten sposób miejsce dla dodatkowego napastnika – przepisy nakazują, by golkiperów było trzech).

Nie wiem, jak jest z Wami: czy będziecie wychodzić z pracy, opuszczać zajęcia, przenosić egzaminy na wrzesień itd., ale gdybyście mieli ochotę podyskutować o mistrzostwach świata – przez najbliższy miesiąc zapraszam codziennie. Trochę się oczywiście tego wszystkiego obawiam, z powodów, które przed dwoma laty wyłożyłem w tekście „O wyższości mistrzostw Europy nad mistrzostwami świata”: obawiam się organizacyjnego chaosu, poziomu sędziowania, nudów na poziomie rozgrywek grupowych, oszczędzania sił na kolejną fazę turnieju, kontuzji przemęczonych zawodników z czołowych klubów Europy itp. Z drugiej strony, nie mogę się już doczekać. Mundial ma nad Euro jedną niezaprzeczalną przewagę: zaczyna się pojutrze.

Pożegnanie z Benitezem

Redakcja „Tygodnika” zamówiła u mnie duży tekst o mundialu, więc musiałem na jakiś czas zaniedbać blogowanie. Teraz też wpadam tylko na chwilę, ale nie mogę nie wpaść, skoro Liverpool zdecydował się zaproponować Rafie Benitezowi rozwiązanie umowy o pracę i skoro Hiszpan zdecydował się tę propozycję przyjąć. Jak być może pamiętacie, jeszcze w styczniu, po porażce z drugoligowym Reading w III rundzie Pucharu Anglii, założyłem się z Rafałem Stecem o butelkę wina, że Benitez do sierpnia przestanie pracować na Anfield Road. Że wyszło na moje, stwierdzam bez satysfakcji, tym bardziej, że wcale nie jestem przekonany, czy w obecnej sytuacji rozwiązanie umowy z menedżerem jest najlepszym pociągnięciem Liverpoolu.

Dlaczego tego scenariusza się spodziewałem, stali Czytelnicy wiedzą aż za dobrze, bo ten temat w ciągu ostatnich miesięcy gościł na blogu aż za często (wybaczcie w związku z tym autocytaty, ale przy temacie tak spenetrowanym trudno o oryginalność). Po pierwsze, tegoroczne wyniki Liverpoolu były, jak na standardy tego wielkiego klubu, kompromitujące: odpadnięcie z Ligi Mistrzów, a potem także z Ligi Europejskiej, żenująca wpadka w Pucharze Anglii i porażka w Pucharze Ligi, przede wszystkim zaś tylko siódme miejsce w Premier League, a co za tym idzie – przynajmniej roczny rozbrat z najbardziej prestiżowymi i najlepiej wynagradzanymi rozgrywkami pucharowymi. Po drugie, rozsypała się relacja trener-piłkarze. Kiedy zabrakło wyników, znany z nieumiejętności budowania bliższych relacji z podwładnymi Benitez „stracił szatnię”, a pod koniec sezonu kilku zawodników pozwoliło sobie wręcz na publiczne krytyki pod jego adresem. Po trzecie, Hiszpan miał kiepską rękę do transferów (o to spieraliśmy się, zwłaszcza z Rogerem_Kintem, do upadłego, ale zostałem przy swoim zdaniu – zwłaszcza wydanie 20 milionów na Aquilaniego wydaje mi się niezrozumiałe, ale przykładów z tych sześciu lat mógłbym wymienić, i wymieniałem, dużo więcej). Po czwarte, w tym akurat sezonie Benitezowi przytrafiały się zaskakujące błędy taktyczne: w ustawieniu (trójka obrońców przeciwko Sunderlandowi), w doborze zawodników na poszczególne mecze (Ngog przeciwko Olympique Lyon), w grze obronnej (wciąż zawodne krycie strefowe). Po piąte, piłkarze decydujący o obliczu drużyny albo łapali kontuzje, albo nieoczekiwanie tracili formę (ktoś przecież pracował z nimi na treningu…). Po szóste, z każdą konferencją prasową menedżera Liverpoolu pogłębiało się wrażenie jego izolacji i zamknięcia w sobie. Po siódme, Hiszpan prowokował niepotrzebne konflikty, np. z Alexem Fergusonem, sędziami albo władzami ligi, oskarżanymi przezeń o niekorzystne dla klubu z Anfield układanie terminarza gier. Po ósme, trzeba było wydostać się z zaklętego kręgu niepowodzeń i dać zespołowi poczucie „nowego początku” – częsty motyw przy podejmowaniu decyzji o zmianie menedżera.

A jednak zwolnienie (bo przecież faktycznie jest to zwolnienie) Rafy Beniteza w tym akurat momencie mnie dziwi. Klub jest zadłużony i wystawiony na sprzedaż, choć za nierealistycznie wysoką cenę, przyszłość jego największych gwiazd w związku z niezakwalifikowaniem się do Ligi Mistrzów stoi pod znakiem zapytania – czy jest sens pogłębiać panującą na Anfield Road niepewność usuwając jeszcze jeden ważny element układanki? I czy przy niepewności dotyczącej kwestii tak fundamentalnych jak właścicielskie i finansowe łatwo będzie znaleźć następcę?

To jednak nie jest temat na teraz. Teraz wypada po prostu pożegnać Rafę Beniteza. Mam silne poczucie, że to właśnie jemu zawdzięczam dwa najwspanialsze przeżycia piłkarskie ostatniej dekady: finał Ligi Mistrzów w Stambule z 2005 r., i późniejszy o rok finał Pucharu Anglii w Cardiff. Kiedy więc będziemy z Rafałem otwierać wygraną przeze mnie butelkę (może powinna być z Hiszpanii?), pierwszy toast chciałbym wypić właśnie za zdrowie jego imiennika. Cokolwiek teraz czuje, on już nigdy nie będzie szedł sam.

Odpuśccie Liverpool

Pięć lat to cholernie dużo czasu. Niemal dokładnie pięć lat temu przeżywaliśmy jedną z najwspanialszych nocy w naszym kibicowskim życiu – noc, w której polski bramkarz stał się legendą Anfield Road dzięki „tańcowi-spaghetti” podczas rzutów karnych i dwóm wcześniejszym paradom po strzałach Andrija Szewczenki. Niewiarygodne emocje, klasyk Ligi Mistrzów i ostatni wielki sukces Liverpoolu. Obawiam się, że na kolejny trzeba będzie czekać długie lata.

Wyjątkowo obszerny, jak na prasowe standardy list Davida Mooresa do redakcji „Timesa”, powstał właśnie w piątą rocznicę tamtego zwycięstwa w Stambule. Były właściciel klubu tłumaczy w nim okoliczności sprzedaży swoich udziałów Amerykanom, deklaruje, że działał w przekonaniu o najlepszym interesie klubu, a widząc, czym okazały się wybrukowane jego dobre chęci, chce przynajmniej oczyścić swoje imię przed rozczarowanymi kibicami. Jest przy tym rozdzierająco szczery, więc zachęcam do przejścia przez procedurę rejestracji na stronie internetowej angielskiego dziennika, żeby przeczytać jego list w pełnej wersji.

Moores opowiada całą historię: jak ewoluował Liverpool w ciągu ostatnich 20 lat, i jak zmieniała się ekonomiczna otoczka, w której przyszło mu działać. Jego zdaniem przed Mistrzostwami Europy w 1996 r. futbol na Wyspach był kompletnie niemodny – sytuacja zmieniła się później, z nadejściem wielkich gwiazd i wielkich pensji (dodajmy także: wielkich kontraktów telewizyjnych i reklamowych), a w ślad za nimi: żądnych zysków i splendoru bogaczy, często kompletnie niezainteresowanych futbolem. „Kluby zaczęły być postrzegane bardziej jako źródło dochodu niż źródło dumy; były co najmniej w równym stopniu instytucjami finansowymi, jak miejscem sportowego dziedzictwa. Nadeszła era Abramowicza, a ja zrozumiałem, że nie jestem w stanie z nim rywalizować”.

Dla Mooresa kluczowy był sezon 2002-03, w którym mimo pokaźnych inwestycji (prowadzący wówczas drużynę Gerard Houllier sprowadził m.in. El Hadji Dioufa – w owym czasie rekordowy transfer Liverpoolu) nie udało się awansować do Ligi Mistrzów. To wtedy wraz z dyrektorem wykonawczym Rickiem Parrym zaczęli szukać inwestora, borykając się z wątpliwościami: czy wszystko jedno, jaki to będzie inwestor? „Zorientowaliśmy się, że oferta z Tajlandii była nieetyczna” – pisze np. Moores, przywołując sławną już uwagę Parry’ego o tym, że srebra rodowe sprzedaje się tylko raz. Wspomina także negocjacje z Robertem Kraftem z USA i Sameerem Al Ansarim z Dubaju, za każdym razem tłumacząc powody załamania rozmów. Dlaczego w końcu zdecydował się na Gilletta i Hicksa? „Wiele razy pytano mnie, czy zwykła wyszukiwarka Google’a nie powiedziałaby mi wszystkiego o Tomie Hicksie? Mógłbym nonszalancko odpowiedzieć, że nie wiem, co to Google (nigdy nie używałem komputera), albo podważać wiarygodność internetowych wyszukiwarek, ale prawda jest taka, że naszych przyszłych partnerów sprawdzaliśmy o wiele dokładniej” – przebieg transakcji nadzorowała firma Price Waterhouse Coopers, przy współudziale Rotszyldów, a więc najbardziej cenione marki na światowych rynkach finansowych. „Jeśli coś sobie wyrzucam, to fakt, że po czterech latach poszukiwań byliśmy może zbyt zwarci i gotowi usłyszeć dobrą nowinę, że George i Tom pomyślnie przeszli to badanie”…

Dziś, pięć lat po Stambule i trzy lata po sprzedaży klubu, Liverpool znów nie zakwalifikował się do Ligi Mistrzów, kończąc rozgrywki Premiership na siódmej pozycji. Co jednak bardziej niepokojące: obecni właściciele znacznie zwiększyli zadłużenie klubu (wynosi ponad 350 milionów funtów) i najprawdopodobniej nie będą w stanie sfinansować ani budowy nowego stadionu, ani wesprzeć Rafy Beniteza – jeśli to on będzie menedżerem w przyszłym sezonie – sensownym budżetem transferowym. O tym, że atmosfera w drużynie nie jest dobra, świadczy niedawna wypowiedź Jamiego Carraghera, że żaden piłkarz nie jest większy niż klub i że ci, którzy chcą odejść, niech po prostu odejdą (spekuluje się, że za nowym pracodawcą rozglądają się nawet – albo zwłaszcza – Fernando Torres i Steven Gerrard).

Dlatego Moores pisze: „Bardzo mi zależy na klubie, drużynie i kibicach. Mam nadzieję – choć pewnie płonną – że panowie Gillett i Hicks przeczytają ten list, albo przynajmniej jego fragment, i zrobią to, co trzeba. Koniec końców, narażają na szwank instytucję sportową o globalnej renomie, więc jeśli mają choć trochę rozsądku i godności, to ustąpią i pozwolą nowym właścicielom przejąć klub w imię jego przyszłych sukcesów i z myślą o jego życiodajnej sile – kibicach”.

I dalej: „Ogromnie żałuję sprzedaży klubu George’owi Gillettowi i Tomowi Hicksowi. Chciałbym wierzyć, że chodzi tylko o to, iż połknęli więcej niż mogli strawić. Zakładając ich niewinność – czyli że przyszli z wielkimi ideałami, którym nie byli w stanie sprostać – wzywam ich do ustąpienia, zaakceptowania swych ograniczeń jako współwłaścicieli Liverpoolu, uznania swojej roli w aktualnym upadku klubu i do rezygnacji z godnością, żeby kto inny mógł podjąć wyzwanie. Nie karzcie już więcej kibiców – Bóg wie, że dostali już za swoje. Przyjmijcie ofertę, bądźcie realistami w sprawie ceny, umożliwcie to. Odpuśćcie klub. Ustąpić w imię wyższego dobra to oznaka siły, a nie słabości”.

Nie mam wielkich złudzeń, że amerykańscy właściciele klubu posłuchają tych apeli: zdecyduje rachunek ekonomiczny, nie etyka. Pamiętam również, że jeśli chodzi o zarządzanie, to również za czasów Davida Mooresa Liverpool znajdował się kilka kroków za takim Manchesterem United. Z drugiej strony sprzedaż klubu planowano m.in. po to, by ten dystans zniwelować. Marna pociecha dla kibiców z Anfield: rywale z Old Trafford mają podobne problemy.

Przeżyjmy to jeszcze raz, czyli balonik i nie tylko

Będzie bez hierarchii i porządku, choć w miarę chronologicznie: pierwsze z podsumowań sezonu, który przyniósł prawdziwy koniec Wielkiej Czwórki, z wykorzystaniem moich archiwalnych wpisów i Waszych sugestii z Twittera. Tych ostatnich otrzymałem kilkadziesiąt, od ogólnych: „Big four no more, green and gold, Pompey spirit, Champions League fail” albo „rozbicie Big4, upadek LFC, półfinały LM bez Anglików, hity PL nie tak hitowe jak w poprzednich sezonach, przemiana Rooneya”, po szczegółowe („»To« podanie Gerrarda” do Drogby w przedostatniej kolejce, „Rodallega w 93 min., Wigan-Burnley 1:0”, „faul Fletchera i brak karnego w meczu MU-Arsenal”, „słynny mail Toma Hicksa jr i jego rezygnacja po upublicznieniu tegoż”, „11 porażek w lidze Liverpoolu, zmiana Torresa na St Andrews’, Phillips w 92 min. strzela Arsenalowi, gol Terry’ego z Burnley”). Nie wszystkich ćwierkających jestem w stanie zacytować, choć wielu z pewnością odnajdzie swoje obserwacje w poniższym wyliczeniu. Najczęściej wspominaliście balonik, który strzelił gola Liverpoolowi, poza tym zwracano uwagę na 11 porażek Liverpoolu i na historyczne wygrane Chelsea z zespołami z Wielkiej Czwórki – dla zrównoważenia przywołajmy jednak porażki mistrzów z MC…

Ale po kolei, od mocnego początku, czyli wygranej Tottenhamu z Liverpoolem i klęski Evertonu z Arsenalem, wejścia smoka Vermaelena, bramek Assou-Ekotto i Rodallegi. Potem przyszło odsunięcie Lescotta od treningów z Evertonem (przed transferem do MC, jednym z wielu imponujących zakupów tej drużyny ostatniego lata), urządzony przez Tottenham pogrom Hull i wyjazdowa porażka MU z Burnley. Z przyjemnością patrzyło się na twierdzę Turf Moor w pierwszych tygodniach sezonu (podtrzymuję pogląd, że gdyby Owen Coyle nie odszedł, Burnley utrzymałoby się w ekstraklasie), ze zgrozą natomiast słuchało się wieści z Fratton Park (przypomnijmy choćby sierpniowe bicie na alarm Davida Jamesa, ze zdziwieniem – wieści o transferze Sola Campbella do Notts County, z zawstydzeniem natomiast – wieści o rozróbie po meczu West Ham-Millwall.

Wkrótce przyszła wygrana MU z Arsenalem na Old Trafford po karnym i samobóju, wątpliwości wokół sprowadzenia Kakuty i zakazu transferów dla Chelsea, ostre strzelanie we wrześniowym meczu MC-Arsenal, tym z samobójem Almunii i prowokacyjnym zachowaniem Adebayora, a potem derby Manchesteru, gol Owena i „Fergie Time”, porażka Chelsea z Wigan i wściekły Carlo Ancelotti mówiący do swoich piłkarzy po włosku, pierwsze zwycięstwo Portsmouth, trenowanego wówczas jeszcze przez Paula Harta, załamanie formy Bena Fostera i utrata miejsca w bramce MU, snajperska regularność Darrena Benta, nawet jeśli czasem pomagał mu balonik i nieregularność napastników Tottenhamu (na szczęście było ich czterech: kiedy przygasał jeden, łapał formę inny – nawet Robbie Keane zdążył strzelić cztery gole Burnley)…

Kłopoty Beniteza w lidze, przyćmiła na moment porażka Chelsea z AV oraz problemy przyszłego mistrza Anglii z ustawieniem w diament i z obroną przy stałych fragmentach gry. Później jednak zwiększyły je kłopoty Beniteza w Lidze Mistrzów, znowu odsunięte na bok przez mecz przez duże „m”, czyli powrót Owena na Anfield i wygraną Liverpoolu z MU. Mniej więcej w tamtym czasie przeżywałem „one of those days”, czyli porażkę Tottenhamu na White Hart Lane ze Stoke (później czułem się podobnie po przegranej z Wolverhampton oraz remisie z Hull), ale nade wszystko jedenaście sekund jedenastej kolejki, czyli spektakularne samobójstwo Tottenhamu w derbach z Arsenalem. Liverpool jednak nie odpuszczał: skalę problemu unaoczniła nawet nie tyle porażka z Fulham, co skład na tamten mecz (nazwiska rezerwowych: Gulasci, Dossena, Ayala, Spearing, Plessis, Eccleston, Babel, w pierwszej jedenastce m.in. Kyriakos, Degen i Woronin), a potem znów wpadka w Lidze Mistrzów.

Zaiste epickie 3:3 Burnley na City of Manchester Stadium otworzyło serię remisów gospodarzy, zakończoną zwolnieniem Marka Hughesa. Poza ligą zbulwersowała nas ręka Henry’ego – to już w listopadzie, który pamiętam m.in. dzięki przesławnemu laniu Wigan na White Hart Lane czy rzezi niewiniątek w meczu Arsenal-Chelsea.
Jeszcze rok 2009 to powrót Awrama Granta do Portsmouth, cieszynka Bullarda, Wenger niepodający ręki Hughesowi i nurkujący Gerrard, Tottenham wypuszczający dwubramkowe prowadzenie w wyjazdowym meczu z Evertonem i Defoe, niewykorzystujący karnego w ostatniej minucie, a także – powracające przez następne miesiące w naszych dyskusjach – pytanie, czy Berbatow zawiódł. Dalej: kolejka, w której nikt nie chciał wygrać (to wtedy Tottenham przegrał u siebie z Wolves, Chelsea zremisowała 3:3 z Evertonem po błędach obrońców i Czecha, a MU przegrał u siebie z AV), seria zwycięstw Birmingham i forma Jamesa Milnera w AV, przegrana Liverpoolu z Portsmouth, wizerunkowo spalone powitanie Roberto Manciniego w Manchesterze i dwadzieścia sześć mgnień Fabregasa w meczu z Aston Villą.

Początek roku 2010 to sensacje Pucharu Anglii, z wygraną Leeds nad MU w pierwszej kolejności i późniejszymi bojami tej drużyny z Tottenhamem, oraz sukcesem Reading w zmaganiach z Liverpoolem (co zaowocowało moim zakładem z Rafałem Stecem, czy Benitez będzie pracował na Anfield w sierpniu 2010, powroty Vieiry i Campbella oraz  przerażający początek Pucharu Narodów Afryki (to znów poza światem Premier League).

Wielu oszałamiających spotkań nie było nam dane obejrzeć, ale mecz Arsenalu z Evertonem zapamiętałem: z grą do końca, pięknymi i przypadkowymi golami, podobnie jak ostre strzelanie Chelsea z Sunderlandem, kolejne derby Manchesteru, tym razem w Carling Cup, i kapitalny mecz Arsenal-MU.

Zimowe okienko transferowe było najspokojniejsze w ostatnich latach, gwałtowny wzrost pozaboiskowych emocji przyniosła natomiast afera obyczajowa z udziałem Johna Terry’ego. W pierwszych dniach lutego podjąłem swoje największe blogowe ryzyko, czyli postawiłem tezę o wyścigu dwóch koni, przedwcześnie skreślając Arsenal po porażce z Chelsea, a potem umieściłem tu kolejny ryzykowny wpis, popierający ideę play-off o Ligę Mistrzów. A skoro o Champions League: przeciwko MU w barwach Milanu zagrał David Beckham, pamiętamy zwłaszcza jego zielono-złoty szalik po meczu na Old Trafford. Niestety pamiętamy też pierwszy z kilku polskich błędów, czyli Fabiańskiego w meczu z Porto, a potem triumf Mourinho nad Ancelottim i spowodowaną tym wszystkim refleksję, czy liga angielska wciąż jest największa.

Wygrana Evertonu z MU (przede wszystkim młodzi Gosling i Rodwell, ale też przeziębiony Amerykanin), poprzedziła chyba jednak mecz sezonu na Stamford Bridge, rozpoczęty niepodaniem ręki, a zakończony zwycięstwem Manchesteru City, z dwiema czerwonymi kartkami po drodze.

Potem idą rzeczy przykre: makabryczny faul na Ramseyu (apelowałem wówczas o jego nieoglądanie). Rzeczy przykre i rzeczy wielkie: upadłość i waleczność Portsmouth. Rzeczy po prostu wielkie: Fulham w Lidze Europejskiej, aż po finał.

I znów futbol: rozstrzelanie Aston Villi przez Chelsea, kataloński koncert na Emirates, trzy gole w siedem minut MC na Turf Moor i przełomowa dla Chelsea wygrana na Old Trafford (napisałem wtedy, że spór o gola Drogby ze spalonego uważam za bezprzedmiotowy, jako że przykrywał kwestię nieprzykrywalną, czyli wyższość gości w każdej niemal dziedzinie: niejeden z Was do dziś mi to zdanie pamięta).

No i finisz Tottenhamu: zwycięstwa nad Arsenalem, po fenomenalnej bramce debiutującego w pierwszym składzie Danny’ego Rose’a, oraz nad Chelsea, z drugim w ciągu czterech dni golem Garetha Bale’a , a przede wszystkim, poprzedzona kilkudziesięciogodzinnym blogowaniem wyjazdowa wygrana z Manchesterem City, po której na kilkanaście kolejnych godzin zmieniłem blogową winietę. Ta ostatnia niedziela wreszcie, uzyskany dzięki niej imponujący bilans bramkowy mistrzów, a po niej jeszcze podwójna korona dla Chelsea.

Był to niewątpliwie sezon, w którym o osobowościach menedżerskich (Ancelotti, Redknapp, Hodgson, Wenger, Benitez, Hughes i Mancini, McLeish i Grant, O’Neill i Moyes) mówiło się równie często jak o osobowościach piłkarskich (Rooney, Drogba, Fabregas, Lampard, Milner, Tevez, w ostatnich miesiącach Bale – tu lista z pewnością jest dłuższa, ale o piłkarzach chcę napisać osobno). Był to niewątpliwie sezon, w którym sztuka bronienia na Wyspach przeżywała kryzys: oglądaliśmy mnóstwo bramek, ale zawdzięczaliśmy je nie tyle (a w każdym razie nie zawsze) geniuszowi napastników, ile okropnym nieraz wpadkom bramkarzy i obrońców. Był to niewątpliwie sezon bolesnych nieobecności (van Persie, Ferdinand, Essien, Lennon, Torres, Owen) i sezon, w którym mówiło się o długach, upadłościach i protestach kibiców. Był to wreszcie sezon Chrisa Hughtona: mój ulubiony przed laty lewy obrońca i wieloletni zasłużony asystent kolejnych menedżerów Tottenhamu, w imponującym stylu przywrócił ekstraklasę Newcastle. Sezon pewnie gorszy niż poprzedni, ale czy to znaczy, że nudny? Mnie się – jak widać po liczbie wklejonych tu linków – z pewnością nie nudziło.

Podwójna Chelsea

Złe wieści są takie, że następny TAKI mecz – o Tarczę Wspólnoty, między MU i Chelsea – odbędzie się dopiero ósmego sierpnia, czyli za 92 dni. Dobre wieści są takie, że wcześniej naoglądamy się piłki podczas mundialu, i że wielu bohaterów dzisiejszego dnia wybiera się do RPA. Wieści ani dobre, ani złe są takie, że przez cały ten czas będę blogował, a podczas mistrzostw świata nawet z większą intensywnością niż zwykle, bo podobnie jak przed dwoma laty podczas Euro mam zamiar prowadzić dziennik, a zanim do tego dojdzie, już w najbliższym tygodniu zabiorę się za podsumowywanie zakończonego dziś definitywnie sezonu.

Sezonu, dla którego rzetelnego opisania obaj finaliści Pucharu Anglii odegrali rolę bodaj czy nie największą. Chelsea pod wodzą debiutującego w Premiership Carlo Ancelottiego po raz pierwszy w historii tego klubu sięgnęła po mistrzostwo i Puchar Anglii, a Didier Drogba zdobył nie tylko tytuł króla strzelców (37 goli w lidze i pucharach), ale przesądził o obu sukcesach bramkami na Wembley i na Old Trafford. Zadłużone Portsmouth długo broniło się nie tylko przed spadkiem z ligi, ale przede wszystkim przed bankructwem, w klubie zmieniali się właściciele, rozpaczliwie wyprzedawano piłkarzy i zwalniano personel, przez dobrych parę miesięcy nie płacono pensji w terminie – a w tym samym czasie Awram Grant prowadził tych, którzy jeszcze zostali na tonącym okręcie, wypożyczonych lub sprowadzonych za darmo, do finału FA Cup. Historia zatoczyła koło: triumf Portsmouth w tych rozgrywkach, jeszcze pod wodzą Harry’ego Redknappa w 2008 r., okazał się początkiem końca. Wątpliwe, by którykolwiek z piłkarzy (o menedżerze nie wspominając), którzy dziś reprezentowali barwy tego klubu, grali na Fratton Park w przyszłym sezonie.

Wiele razy w ciągu ostatnich miesięcy temat Portsmouth wałkowałem, więc tym razem sobie odpuszczę – zachęcam jednak do rzucenia okiem na obszerny wywiad z Grantem, opublikowany przez „Daily Mail” (co ciekawe, jest także o kulisach jego pracy na Stamford Bridge). Niezależnie bowiem od tego, jak bardzo zasłużone okazało się zwycięstwo Chelsea, mecz na Wembley pokazał po raz kolejny, że Izraelczyk nie wypadł sroce spod ogona, a jego sukcesy z drużyną z zachodniego Londynu nie były zasługą Henka Ten Caate czy Stevena Clarke’a, jak się chętnie wówczas mówiło. Facet po prostu zna swój fach, a propozycja pracy w West Hamie jest tego kolejnym dowodem.

Portsmouth w meczu z Chelsea przyjęło podobną taktykę, jak w półfinale z Tottenhamem: zagęszczona obrona i próby agresywnego (momentami zbyt agresywnego) odbioru w środku pola, z nadzieją na szybką kontrę, kiedy przeciwnik będzie już nieco zniecierpliwiony falą nieudanych ataków. Kiedy Kevin Prince Boateng podchodził w 56. minucie do rzutu karnego, mogło się wydawać, że i tym razem się uda, „against all odds”, jak głosił jeden z transparentów niezrównanych kibiców tego zespołu. Byłoby to jednak tyleż romantyczne, co nieodzwierciedlające wydarzeń na boisku, nie tylko w kontekście pięciu słupków Chelsea w pierwszej połowie (z wyróżniającym się wśród nich pudłem Kalou). Mimo wciąż koszmarnego stanu murawy na Wembley obejrzeliśmy bardzo dobry mecz, w którym waleczne Portsmouth bynajmniej nie było tłem, ale… wygrali lepsi.

Fot. Reuters/Onet.pl

O fenomenie tegorocznych sukcesów Chelsea przyjdzie jeszcze pewnie pisać. Jose Mourinho ma pewnie trochę racji, twierdząc, że to wciąż jego piłkarze, grający według jego koncepcji taktycznej (Ancelotti po eksperymentach z diamentem wrócił do dawnego ustawienia). A jednak nowy menedżer Chelsea pokazuje, że Portugalczyk nie ma patentu na wyjątkowość. Ancelotti, przed laty znakomity piłkarz, umiał znaleźć wspólny język z zawodnikami – to, oprócz taktycznego nosa, wydaje się najistotniejsze, bo przecież nie znajomość kraju czy transfery (zabawne, że londyńczycy w zasadzie ich nie dokonywali, a jedyny kosztowny zawodnik, Żirkow, grał w sumie niewiele). Rutyniarz trafił na rutyniarzy, bo kolejny aspekt to ogromne doświadczenie, zbierane przez piłkarzy Chelsea w ligach całej niemal Europy (piszę o tym, świadom pewnej dwuznaczności: odnieśli sukces, więc nazywamy ich rutyniarzami, gdyby powinęła im się noga, mówilibyśmy pewnie, że są zbyt starzy…). I, co w gruncie rzeczy odnotowuję z największą przyjemnością, klasa. Carlo Ancelotti mówi, że nie jest wyjątkowy, tylko normalny, a przede wszystkim ma szczęście, bo łatwo się pracuje w fantastycznych klubach, z fantastycznymi współpracownikami i podwładnymi. Włoch umie wygrywać (patrz pomeczowe gratulacje dla Granta), ale i zdarzające się jego drużynie porażki potrafi przyjąć z godnością. Ciekawe, co by było, gdyby decyzje panelu Premier League i League Manager Association w sprawie tytułów Menedżera Roku podejmowano dopiero dziś – czy w pierwszym przypadku wygrałby Harry Redknapp, a w drugim Roy Hodgson. Zgoda, możliwości klubów kierowanych przez Anglików są nieporównanie mniejsze; z drugiej strony, czy trzeba przypominać, do jakiego stopnia nie udało się Scolariemu, i że także Hiddink, mimo iż zdołał posprzątać po Brazylijczyku, ostatecznie opuścił Londyn bez wygrania ligi, o Champions League nie wspominając?

Dziś o trzynastej parada zwycięstwa w zachodnim Londynie. A za te 92 dni zobaczymy pewnie inną drużynę, bo – choć Ancelotti mówi, że wygra Ligę Mistrzów z tymi samymi zawodnikami – w Chelsea mają być zarówno wielkie transfery, jak i promocja młodzieży z zaplecza. Nie mogę się doczekać.

Fulham w połowie pełne

Od czasu przebicia się Tottenhamu do eliminacji Ligi Mistrzów zacząłem odczuwać potrzebę zmiany dominującego tu od samego początku sposobu narracji. Czy rzeczywiście, jak pisał niegdyś Nick Hornby, naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie? Zdarzają się nam przecież chwile spełnienia. Nawet kibice Fulham, choć tak okrutnie się to wczoraj zakończyło, mieli ich w tym sezonie całe mnóstwo, podobnie zresztą jak w sezonie poprzednim.

Po tym jak Diego Forlan przesądził o triumfie Atletico, przez cały wieczór starałem się myśleć właśnie o tych chwilach spełnienia, ignorując prosty fakt, że do rzutów karnych brakowało zaledwie czterech minut, że mimo iż Atletico było drużyną lepszą, to piłkarze Roya Hodgsona kolejny raz walczyli jak lwy, tak jakby nie mieli za sobą trwającego 10 miesięcy i 63 mecze sezonu. Ech, gdyby Bobby Zamora, odpowiedzialny za wiele z tych pięknych chwil, nie zmagał się w ciągu ostatnich tygodni z kontuzją, gdyby stać go było na więcej niż tych 55 minut…

Ale właściwie nie mam ochoty wchodzić głębiej we wczorajszy mecz – ponownie przeżywać np. euforię po golu Simona Daviesa, którego koszulkę Tottenhamu, sprowadzoną przed sześcioma laty, wciąż jeszcze przechowuję gdzieś na dnie szafy. Interesuje mnie ta jedna kwestia: czy w życiu kibica (wszystko jedno, czy związał się z jedną z najlepszych drużyn świata, czy z zamykającym tabelę kopciuszkiem) więcej jest cierpień, czy uniesienia? Gdybym kibicował Fulham: czułbym dumę z tego, że udało się dojść tak daleko, pokonując po drodze Szachtar, Juventus i Wolfsburg, rozpacz, że tak niewiele brakowało, a może nadzieję na przyszłość, zwłaszcza że człowiek odpowiedzialny za renesans klubu, zasłużenie wybrany menedżerem roku przez League Manager Association, potwierdził wczoraj, że nie szuka lepszej pracy? Odczuwałbym te wszystkie rzeczy jednocześnie?

Pytanie dnia: jak to właściwie jest z tym okrucieństwem futbolu?

Capello na indeksie

Nie obyło się bez obciachu, co odnotowuję z satysfakcją, bo Anglia w wydaniu imperialnym bywa doprawdy nieznośna. Gładko przebyte eliminacje do mistrzostw świata pozwoliły dziennikarzom z Wysp głośno mówić o zwycięstwie w turnieju, nawet jeśli po drodze Hiszpania i Brazylia udowodniły w meczach towarzyskich, jakie jest właściwe miejsce Anglii w szeregu. Trener również mógł imponować: zawodników trzymał krótko, trudne decyzje podejmował błyskawicznie (choćby tę o pozbawieniu opaski kapitańskiej Terry’ego), jasno formułował kryteria, którymi będzie się kierował przy konstruowaniu kadry (zdrowie zawodników przede wszystkim i żadnych powołań za zasługi) i – co w końcu najważniejsze – wiedział, co robi podczas poszczególnych meczów. Wydawało się, że wszystko przebiega planowo; że w drugim tygodniu maja będziemy dyskutować wyłącznie o tym, czy piłkarz X powinien być w liczbie dwudziestu trzech szczęśliwców, którzy polecą do RPA, czy powinien się zadowolić miejscem w trzydziestce, a może w ogóle powinno go zabraknąć na ogłoszonej wczoraj liście, bo przecież w drugiej połowie sezonu Y był zdecydowanie lepszy.

A jednak nie. Fabio Capello z powodów komercyjnych zaangażował się w projekt „Capello Index” – portalu internetowego, który analizowałby i oceniał grę poszczególnych piłkarzy. Nawet jeśliby Włoch nie robił tego osobiście, wyglądałoby to niedobrze: już dwie godziny po meczu cały świat dowiaduje się, że trener reprezentacji bierze odpowiedzialność za wystawienie, powiedzmy, Rooneyowi noty 7, Hartowi noty 9, ale za to Gerrardowi jedynie noty 5. Jak coś takiego mogłoby wpłynąć na morale drużyny i gdzie tu logika: Capello, który domagał się od piłkarzy absolutnej koncentracji i karał np. za używanie telefonów komórkowych podczas wspólnych posiłków, samemu miałby pozwalać sobie na dekoncentrację i wspieranie biznesowego przedsięwzięcia? Jeszcze za mało mu płacimy – grzmiały oburzone media na kilka godzin przed ogłoszeniem szerokiej kadry na mundial?

Ostatecznie zwyciężył zdrowy rozsądek – Capello Index zacznie działać dopiero po mistrzostwach świata (na razie pod jej adresem w internecie mamy wersję beta), a my możemy się skupić na rozmawianiu o powołaniach do kadry – choć pytanie, czy autorytet Włocha ucierpiał w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin, wydaje się pytaniem retorycznym.

Zwłaszcza że ze składu ogłoszonego przez Football Association wynika, iż Capello zrezygnował z gromko deklarowanych wcześniej pryncypiów i w trzydziestce, z którą zamierza pracować w ciągu najbliższych tygodni, umieścił kilku piłkarzy mających poważne kłopoty ze zdrowiem, w tym jednego, który w ciągu tego czasu prawdopodobnie nie zdoła się wyleczyć (mowa o Barrym, ale także o Kingu czy Ferdinandzie), a w ostatniej chwili – w związku z kontuzją pomocnika MC właśnie, ale też dramatycznym spadkiem formy Michaela Carricka – usiłował namówić na wyprawę do RPA Paula Scholesa, który zrezygnował z gry reprezentacji, bagatela, 6 lat temu. I jeszcze na powrót z emerytury zdecydował się Jamie Carragher, mający wśród angielskich fanów tyleż zwolenników (za wielkie serce), co przeciwników (za nieco mniejsze umiejętności; przed czterema laty, po kontuzji Gary’ego Neville’a, nie sprawdził się i jako prawy obrońca musiał grać Owen Hargreaves).

Co powiedziawszy dodam jednak, że sama trzydziestka wydaje mi się niezbyt kontrowersyjna – w tym sensie prawdziwe emocje zaczną się, gdy przyjdzie czas zawężenia kadry do liczby 23. Owszem, można się zastanawiać, czy wśród bramkarzy nie znalazłoby się miejsce dla Paula Robinsona, albo czy wśród lewych obrońców Paul Konchesky nie jest co najmniej równie dobry jak Warnock czy Baines. Utalentowanych skrzydłowych Capello ma nadmiar – tak rozumiem decyzję o pominięciu Ashleya Younga czy Stewarta Downinga, zwłaszcza że z dotychczasowych sprawdzianów można wnosić, iż miejsce na lewej pomocy otrzyma Steven Gerrard (zresztą Adam Johnson i Aaron Lennon potrafią grać również jako lewoskrzydłowi, no i nie zapominajmy o Milnerze). Nazwiska Zamory nie wymieniam, bo Capello rozmawiał z nim i napastnik Fulham sam odrzucił propozycję włączenia do szerokiej kadry, by zaraz po dzisiejszym finale Ligi Europejskiej pójść na operację ścięgna Achillesa, ale może na powołanie zasługiwali inni napastnicy, Carlton Cole czy Gabriel Agbonglahor, kosztem np. lubianego przez Capello Emila Heskeya? Nawet jeżeli, to przecież nie są to pominięcia na miarę Nasriego czy Benzemy albo Cambiasso i Zanettiego. Jedynym powołanym na kredyt wydaje mi się Joe Cole.

Mnie oczywiście cieszy, że znalazło się miejsce zarówno dla duetu King-Dawson, jak dla Toma Huddlestone’a i Scotta Parkera. Wiem, trzy tygodnie to mnóstwo czasu: niejeden z piłkarzy może stracić, a niejeden odzyskać formę, ale gdyby mistrzostwa świata miały się rozpoczynać jutro, na miejscu Capello również i ja nie zawahałbym się przed wystawieniem młodego pomocnika Tottenhamu w pierwszym składzie, w miejsce kontuzjowanego Garetha Barry’ego, a obok Franka Lamparda (podobnie jak nie zawahałbym się przed wystawieniem w środku obrony Kinga). Bliska jest mi też idea, z oczywistych powodów lansowana przez zaprzyjaźnionego z Stevenem Gerrardem Henry’ego Wintera, ustawienia pomocnika Liverpoolu za Rooneyem, i wtedy skonstruowania linii pomocy w składzie: Milner, Huddlestone, Lampard, Lennon.

W drugiej linii możliwości manewru wyglądają stosunkowo najlepiej. Słabe punkty tej reprezentacji to obsada bramki (kto z powołanej trójki jest właściwie numerem jeden: od będącego w najlepszej formie Harta Capello wyraźnie woli Greena…), brak klasowego zmiennika dla lewego obrońcy i prawy obrońca lepiej sprawdzający się w ofensywie niż w trzymaniu linii, a także nierówna forma żelaznej dotąd dwójki stoperów.

Kto odpadnie 1 czerwca? Wiele będzie zależało od tego, czy szansę w sparingach wykorzysta Johnson i czy wyleczy się Barry. Na mundialu jednak potrzebne jest doświadczenie, stąd np. Joe Cole wydaje się bezpieczniejszym wyborem niż skrzydłowy MC. Z obrońców z pewnością nie pojedzie ktoś z duetu Baines-Warnock (Warnock?), a także, jak bardzo bym tego nie żałował, Michael Dawson. Z pomocników w Anglii zostaną Wright-Philips, Parker i Johnson, z napastników Bent. Kto będzie siódmym pechowcem? Nie wierzę w ozdrowienie Barry’ego…

Ta ostatnia niedziela

Żeby nie było tak miło, bo Wasze ostatnie komentarze wprost ociekały komplementami, zajrzałem do swojego „Przewodnika po Premiership”, pisanego przed rozpoczęciem sezonu, i przeczytałem wszystkie te nietrafne przepowiednie, z których najsilniej biją po oczach zapowiedzi degradacji Birmingham i utrzymania się Portsmouth, a także walki Liverpoolu o mistrzostwo Anglii. To prawda: nie ja jeden się pomyliłem, a i skończony właśnie sezon dostarczył nieoczekiwanych zwrotów akcji więcej niż którykolwiek z poprzednich – w sam raz żeby przykryć nimi obiektywną prawdę, że był to zarazem sezon słabszy niż poprzednie. Ale zanim zacznę podsumowywać to, co za nami, wolę jeszcze raz podsunąć Wam przed oczy tamto pisanie.

Bo zgodzimy się chyba co do tego, że lepiej pisać już o całości niż o dzisiejszej kolejce, która okazała się równie przewidywalna, jak nieprzewidywalny był sezon. Peregrynacja ligowego trofeum, przewiezionego wczoraj z Old Trafford na Stamford Bridge (na stadionie MU, gdzie piłkarze Fergusona podejmowali dziś Stoke, została na wszelki wypadek replika), pieczętowała fakt, że wszystkie rozstrzygnięcia zapadły tak naprawdę wcześniej i zarówno Manchester United, jak i Tottenham, potrzebowały cudu, żeby przeskoczyć w tabeli Chelsea i Arsenal.

Fot. Reuters/Onet.pl

A skoro o całości, to zacząć wypada od pochwał dla jakże zasłużonego mistrza. Najwięcej strzelonych bramek, najkorzystniejszy stosunek bramek, tytuł najlepszego strzelca dla Drobgy – wszystko to daje jakiś obraz, ale swoją wyższość piłkarze Ancelottiego udowodnili przede wszystkim pokonując najgroźniejszych rywali w bezpośrednich pojedynkach (MU i Arsenal także na wyjazdach), niekiedy – patrz mecz z Arsenalem na Emirates – dokonując istnej rzezi niewiniątek. Nie sprawdziły się obawy o formę starszych zawodników (zresztą często błyszczeli młodsi, jak jeden z najlepszych piłkarzy ostatnich miesięcy, Malouda) czy o osłabienia związane z Pucharem Narodów Afryki; paradoksalnie kryzys przyszedł później i wiązał się ze skandalem obyczajowym dotyczącym Johna Terry’ego, został jednak w porę powstrzymany. Przez cały sezon zachwycał lub przerażał – zależnie, z której strony spojrzeć – Didier Drogba, ale w jego cieniu kolejny niewiarygodny wyczyn strzelecki odnotował Frank Lampard (22 gole zdobyte przez pomocnika!). Chwała Carlo Ancelottiemu także za odejście od ustawienia „w diament”, które akurat Lampardowi chyba nie do końca odpowiadało.

Alex Ferguson mówił ostatnio, że szans na tytuł pozbawił go jeden kiepski tydzień, kiedy indziej narzekał na remis na Ewood Park. Ale przecież na boisku Blackburn punkty zostawiały także Chelsea i Arsenal… Dziś myślę raczej, że utrzymująca się przez niemal cały rok życiowa forma Wayne’a Rooneya zafałszowała rzeczywisty obraz sytuacji byłego mistrza Anglii: wiele inwestycji potrzeba, żeby ta drużyna wróciła do stanu, kiedy występowali w niej Ronaldo i Tevez, Rio Ferdinand i Nemandja Vidić nie narzekali na zdrowie, a Michael Carrick czy Dymitar Berbatow byli w formie choćby porównywalnej z ich występami w Tottenhamie.

Niezwykłość tego sezonu dobrze ilustrują przypadki Arsenalu. Niemiłosiernie ogrywani przez Chelsea i MU, piłkarze Arsene’a Wengera odbijali to sobie w starciach ze słabszymi rywalami, jak zwykle grając najpiękniejszy futbol w lidze. Ostatecznie przegrali przez kiepskich bramkarzy i kontuzję Robina van Persiego, co unaoczniły dwa rozstrzygające mecze sprzed kilkunastu dni: z Tottenhamem, gdzie Holender pojawił się na boisku zbyt późno, i z Wigan, gdzie nie pierwszy i nie ostatni raz wypuścił piłkę z rąk Łukasz Fabiański. Dzięki Kanonierom przeżyliśmy przecież także kilka niezwykłych niespodzianek, choćby powrót do Premier League Campella i debiut w niej Vermaelena, i chwil dramatycznych – przede wszystkim tej związanej z kontuzją Ramseya. Najważniejsze pytanie na najbliższe miesiące: czy zostanie Fabregas; ile znaczy dla tej drużyny pokazało jego wejście z ławki na kilkanaście minut z Aston Villą, ale i gol w derbach z Tottenhamem, tuż po rozpoczęciu gry przez piłkarzy Redknappa od środka, po utracie pierwszej bramki.

O Tottenhamie było tu aż za dużo, więc dziś zmilczę (po meczu z Burnley mam zresztą dobre powody, brr…) – o remisujących dziś Liverpoolu i Manchesterze City również. W sumie niemiłym zaskoczeniem jest dla mnie niska pozycja Evertonu: zespół Davida Moyesa zapłacił wysoką cenę za plagę kontuzji w pierwszej części sezonu, w drugiej na odrobienie strat było już za późno, ale już dziś ostrzę sobie zęby na ich występy w sezonie kolejnym. Byle tylko nie podkupiono Jacka Rodwella, tylko jednego z listy zdolnych młodzieńców Moyesa.

Aston Villa natomiast sezon może uznać za udany: szanse na czwarte miejsce straciła zaledwie przed tygodniem, awans do Ligi Europejskiej wywalczyła bez problemów, świetnych dziesięć miesięcy mieli James Milner i Richard Dunne (to właściwie niewiarygodne, że MC pozbyło się Irlandczyka, sprowadzając kilka razy droższego Lescotta: z postawy na boisku można by wnosić, że to Dunne kosztował 20 milionów). Aż dziwne, że tyle się mówi o zagrożonej posadzie Martina O’Neilla i jego konfliktach z właścicielem – jeśli menedżer AV miałby zmieniać pracę, to chyba na jakąś lepszą, np. (przepraszam kibiców jego dotychczasowej drużyny) na Anfield Road…

Do przyjemnych zaskoczeń sezonu zaliczam postawę Birmingam, a zwłaszcza jego wodoszczelnej defensywy, ze świetnym bramkarzem, rewelacyjną parą stoperów i cudownie odrodzonym – bo kontuzje skłaniały go już do zakończenia kariery – prawym obrońcą Carrem. Oraz Stoke, które bez trudu utrzymało się w lidze, czyniąc z własnego stadionu twierdzę niemal nie do zdobycia, a z wyrzucającego auty Rory’ego Delapa – najgroźniejszego wykonawcę stałych fragmentów gry w ekstraklasie. Fulham, niewiarygodne w Lidze Europejskiej, w Premier League musiało wypaść gorzej, ale i tak jego menedżer jest chyba jedynym rywalem Carlo Ancelottiego i Harry’ego Redknappa w walce o tytuł menedżera roku League Manager Association (Redknapp wygrał mniej prestiżowe wyróżnienie, przyznawane przez jury Premier League).

Zaskoczenia nieprzyjemne, poza postawą Liverpoolu (wielkie podsumowanie z dzisiaj: Steven Gerrard odpychający kibica)? Kryzys West Hamu, trenowanego przez Gianfranco Zolę, mimo tak obiecującej końcówki sezonu poprzedniego i mimo obecności w drużynie tak dobrych piłkarzy, jak Green, Upson, Parker czy Carlton Cole. Degradacja Burnley, a właściwie załamanie morale tej drużyny po odejściu Owena Coyle’a. Upadek Portsmouth, a właściwie szerzej: długi, które zakłóciły, zakłócają lub będą zakłócać funkcjonowanie jeszcze kilku angielskich klubów, z Manchesterem United i Liverpoolem na czele (z długami MU wiązałoby się zaskoczenie przyjemne: masowy ruch kibiców, walczących o odzyskanie wpływu na swój ulubiony klub).

To tyle na szybko; do tematu będę wracał w najbliższych dniach, pisząc szerzej o poszczególnych piłkarzach i menedżerach. Dziś wznoszę toast za Chelsea i… Burnley. Najzabawniejsze jest to, że jeśli we środę Fulham wygra Ligę Europejską, to w europejskich pucharach zagra również zdegradowany zespół z Turf Moor, dzięki wysokiej pozycji w klasyfikacji fair play. Właściwie bardzo bym sobie tego życzył: zobaczyć jakieś europejskie gwiazdy, jak próbują się pomieścić pod ciaśniutką budką, osłaniającą ławkę rezerwowych na stadionie Burnley.

Dziś futbol nie jest okrutny

Nie chciałbym zaczynać nadmiernie patetycznie, choć w takim dniu pewnie wybaczylibyście mi również patos, ale angielska piłka potrzebowała tego zwycięstwa. To, że Tottenham zajmie co najmniej czwarte miejsce w lidze i będzie walczył w eliminacjach do Ligi Mistrzów oznacza, po pierwsze, przełamanie monopolu Wielkiej Czwórki, niepodzielnie panującej na tutejszych boiskach w ciągu ostatnich kilku lat i dzięki pieniądzom z tejże Ligi Mistrzów powiększających dystans do reszty stawki. Oznacza po drugie, że pieniądze to nie wszystko: mimo setek milionów zainwestowanych przez szejków w Manchester City, to nie „hałaśliwi sąsiedzi” Alexa Fergusona wykorzystają tegoroczny kryzys Liverpoolu i zyskają szansę rywalizowania z europejską elitą. Wciąż czuję frajdę z powodu sukcesu drużyny, której przez lata kibicowałem bardziej na złe niż na dobre, ale nie mogę się nie zastanawiać, jak ten sukces wpłynie na przyszłoroczne rozgrywki Premier League. Myślę, że będzie jeszcze ciekawiej: MU, Chelsea i Arsenal z pewnością wzmocnią się przed sezonem, podobnie Manchester City, choć tu pozostaje wiele niewiadomych: czy szejkowie kolejny raz zdecydują się na zmianę trenera i czy najlepsi piłkarze świata, na których z pewnością polują, będą zainteresowani występami w Lidze Europejskiej. Smuta Liverpoolu może trochę potrwać, ale przecież nadal jest to Liverpool, zespół stworzony do walki o największe cele. A pozostają jeszcze Aston Villa i Everton, z fantastyczną grupą młodych i głodnych sukcesów piłkarzy. No i Tottenham: znając prezesa Levy’ego, ekstra pieniądze z gry w Champions League nie naruszą dyscypliny budżetowej, służąc zarówno roztropnym wzmocnieniom pierwszego zespołu, jak i planom przebudowy stadionu; zresztą awans do Ligi Mistrzów będzie oznaczał pewnie także lepsze pieniądze od sponsora, zyskującego prawo do umieszczenia swego logo na klubowych koszulkach (umowa z fimą Mansion wygasa po tym sezonie).

Ale angielska piłka potrzebowała tego zwycięstwa z jeszcze jednego powodu: w czasach zabezpieczania tyłów, zagęszczonego środka pola albo skróconego pola gry i wszystkich tych rzeczy, które powodują, że często zamiast meczów oglądamy partie szachów, triumf Tottenhamu jest również triumfem futbolu pozytywnego. Harry Redknapp, będący człowiekiem do bólu szczerym, mówił przed spotkaniem, że gra na remis nie wchodzi w grę, że ma piłkarzy stworzonych do atakowania. Już po meczu dodawał, że niektórzy (z podtekstu wynikało, że nawet członkowie jego sztabu szkoleniowego) doradzali mu ostrożność, grę jednym napastnikiem i piątką w drugiej linii; wszak remis również stawiał jego drużynę w lepszej pozycji przed niedzielną kolejką. On jednak pozostał wierny sobie: zaryzykował i mógł przekonać się na własnej skórze, że fortuna sprzyja odważnym.

Nie ja jeden przecierałem oczy, patrząc na to ustawienie: dwóch napastników, dwóch bardzo ofensywnie grających skrzydłowych i dwóch środkowych pomocników, z których każdy myśli przede wszystkim o grze do przodu, Palacios na ławce, Lennon zamiast Bentleya, słabszy ostatnio Defoe od pierwszej minuty (kiedy zastępował go Pawluczenko, była to wciąż zmiana ofensywna: na 10 minut przed końcem Redknapp wciąż bardziej myślał o zwycięstwie niż pilnowaniu remisu), a do tego dwa kluczowe komunikaty z frontu medycznego: i Gomes, i King zdolni do gry.

O Kingu mógłbym osobno i bez opamiętania (szkoda, że Bennett nie uznał jego bramki z pierwszej połowy), ale zdaje się, że już nieraz to robiłem. Wiadomo, że na skutek wielu kontuzji i kilku operacji facet właściwie nie ma chroniącej kości tkanki miękkiej w jednym z kolan (czy to się tak nazywa?). Od poniedziałku do czwartku zajmuje się więc głównie pływaniem i jazdą na rowerku w siłowni, a w piątek obserwuje trening taktyczny, podczas którego w jego roli u boku Michaela Dawsona występuje Sebastian Bassong, po czym przez 20 minut biega. Jeśli w tym czasie kolano wygląda dobrze, w sobotę gra. Jeśli w sobotę gra, w niedzielę jego kolano przypomina balon, więc w poniedziałek wraca na pływalnię i pod opiekę masażysty – i tak dalej. Tym razem jednak operację „King na Manchester” rozpoczęto od razu po zakończeniu meczu z Boltonem – kolano obłożono lodem, a co robiono w następnych dniach, pozostanie tajemnicą sztabu medycznego Tottenhamu, w każdym razie w środowe popołudnie kapitan drużyny oznajmił menedżerowi, że jest gotów do gry (bo to King zawsze podejmuje ostateczną decyzję). To ważny argument dla Fabio Capello, który we wtorek ma ogłosić 30-osobową kadrę, rozpoczynającą przygotowania do mundialu. Wczoraj przeczytałem nie tylko, że King i Dawson mogą być pewni powołania, ale i to, że powinni wychodzić w pierwszej jedenastce…

Cała drużyna zagrała bardzo dobrze lub przynamniej lepiej niż można się było spodziewać. Kiedy trzeba było, świetnie bronił Gomes, jeden z kandydatów do tytułu klubowego piłkarza roku. Kaboul, którego uważałem za najsłabsze ogniwo, nieźle radził sobie z Bellamym i świetnie włączał się w akcje ofensywne – to po jego dośrodkowaniu-strzale Fulop odepchnął piłkę w stronę Croucha. King z Dawsonem odebrali Tevezowi i Adebayorowi ochotę do gry (choć zwłaszcza ten pierwszy dawał z siebie wszystko), blokując każdy strzał i wygrywając niemal każdy pojedynek w powietrzu. Assou-Ekotto odwalił dobrą robotę przeciwko najlepszemu w drużynie City Johnsonowi: blokował dośrodkowania, odbierał piłki, dwukrotnie nonszalancko odgrywając je później piętą do Bale’a. Kameruński obrońca był ostatnio bohaterem mediów, a to w związku z wywiadem dla „Guardiana”, że gra w piłkę dla pieniędzy, a jego prawdziwe zainteresowania leżą zupełnie gdzie indziej. Może stąd bierze się ten jego boiskowy spokój: facet robi to, co do niego należy, ale przesadnie się nie podpala, bo wie, że za godzinę ma fajrant? Po Aaronie Lennonie widać było, że długo nie grał, ale kilka razy urwał się Bridge’owi i zdołał groźnie dośrodkować, podobnie jak znakomity Bale urywał się Zabalecie. Tym razem miałem wrażenie, że pod koniec meczu Walijczykowi brakuje sił na kolejny rajd, ale Bóg z nim: i tak zrobił więcej, niż do niego należało. Zresztą sama obecność Lennona i Bale’a działała trzeźwiąco na bocznych obrońców MC, którzy przesadnie nie angażowali się w ofensywę. Modrić tym razem mniej szarpał, ale miał kilka bardzo dobrych przechwytów, a przede wszystkim: nieustannie pokazywał się do gry kolegom. Patrzyłem, jak Chorwat przemieszcza się po boisku i miałem wrażenie, że widzę Xaviego: nie wiem, czy w którymkolwiek momencie był oddalony na więcej niż 15-20 metrów od piłki, cały czas gotów do rozegrania. Ocenę występu Huddlestone’a obniża incydent z Vieirą, którego sfaulowany Anglik usiłował nadepnąć, ale i on zrobił swoje. Defoe zagrał jeden z najlepszych meczów wyjazdowych w tym roku, angażując się w pressing i cały czas szukając wolnych sektorów boiska, a Peter Crouch… Moim zdaniem Anglik był najlepszym piłkarzem Tottenhamu, wygrywającym walkę o wszystkie górne piłki, odciążającym drugą linię, również mnóstwo biegającym, a nade wszystko: groźnie strzelającym (wiele było zastrzeżeń do Fulopa w bramce MC i zaryzykuję tezę, że w 82 minucie Shay Given zachowałby się lepiej, ale kilka innych interwencji Węgra było pierwszej wody).

Fot. AFP/Onet.pl

Ciężko trzeba było pracować na to zwycięstwo, ale nagroda jest zaiste fantastyczna. Dzisiejsze gazety jednomyślnie twierdzą, że sukces był zasłużony, a Tottenham zarówno w pierwszej, jak i w drugiej połowie przejmował inicjatywę – w drugiej połowie ze skutkiem zabójczym. Dlaczego City stanęło? Już na kilka minut przed bramką Croucha zacząłem zachodzić w głowę, skąd nagle wokół piłkarzy Tottenhamu tyle wolnego miejsca. Mający nóż na gardle zawodnicy gospodarzy postanowili się odkryć i odpuścili krycie? Ich plany pokrzyżowała kontuzja Barry’ego? To w gruncie rzeczy nie moje zmartwienie, choć jedno muszę przy okazji przyznać: w przedostatnim meczu sezonu, w którym trzeba było rozegrać o kilka spotkań więcej niż MC, to drużyna gości sprawiała wrażenie lepiej przygotowanej kondycyjnie. Z pewnością menedżer Kogutów nie każe im trenować dwa razy dziennie.

Teraz to Harry Redknapp jest faworytem do tytułu menedżera roku, a z pewnością jest menedżerem ostatniego półtora roku: kiedy w końcu października 2008 przejmował Tottenham, drużyna zajmowała ostatnie miejsce w tabeli, mając po ośmiu kolejkach dwa punkty. Brawo dla Phila McNulty’ego, który proroczo napisał wówczas, że odchodząc od modelu trener-dyrektor sportowy, i zatrudniając w ich miejsce starego angielskiego rutyniarza jako menedżera, prezes Levy wraca do korzeni i że może to być mistrzowskie posunięcie. W ciągu tego półtora roku pewne od lat opisywane cechy Redknappa znalazły potwierdzenie, np. spryt na rynku transferowym i znakomite podejście do ludzi (w ostatnich miesiącach za świetną passę Tottenhamu odpowiadali zawodnicy wcześniej skazywani na odejście lub siedzący na ławce: Gomes, Bale, Bentley czy Pawluczenko), ale zaczęto doceniać go także w innych dziedzinach, np. w przygotowaniu taktycznym (choć tu wiele zasług przypada szerszej niż gdzie indziej ekipie trenerskiej, współtworzonej także przez niedawnych piłkarzy, Lesa Ferdinanda i Tima Sherwooda) i umiejętności zdejmowania nadmiaru presji z niezbyt doświadczonych zawodników, nieustannie znajdujących się w czołówce tabeli. Kiedy przeglądam teraz wpisy z ostatnich miesięcy, widzę, że drużyna w zasadzie nie przechodziła w tym sezonie poważniejszego kryzysu: odniesione na White Hart Lane porażki ze Stoke czy Wolverhampton oraz remis z Hull okazywały się raczej wypadkami przy pracy, niż fragmentami dłuższej serii. A z kontuzjami radzono sobie dzięki grupie chętnych do gry dublerów. Łamał nogę Modrić? Proszę bardzo, godnie zastępował go Krajnczar. Leczył uraz Defoe? Dostawał szansę Pawluczenko i łapał ją obiema rękami, podobnie Bale po kontuzji Assou-Ekotto czy Bentley podczas czteromiesięcznej absencji Lennona. Kiedy nie mógł grać King, w środku obrony dobrze radził sobie Bassong itd. Co najważniejsze: za każdym razem mieliśmy do czynienia z DRUŻYNĄ, dobrze się rozumiejącą na i poza boiskiem, w której jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

Kibic przez lata przyzwyczajony do przegrywania jest jak jamnik wychowany pod szafą. Czytam jeszcze raz swój stary tekst o historii Tottenhamu, pisany w ostatnich tygodniach epoki Juande Ramosa i mam poczucie, że od dziś tę historię trzeba będzie opowiadać inaczej. No chyba że w eliminacjach Ligi Mistrzów wylosujemy jakąś drużynę z Polski i odpadniemy…

PS Dzięki pomocy redaktora wydania internetowego „TP” i zarazem autora bloga „Popkulturalni” choć na chwilę zmieniam blogową winietę na bardziej świąteczną… A wszystkim, którzy pod poprzednim wpisem, na twitterze czy na swoich blogach składali mi gratulacje, bardzo serdecznie dziękuję. Niechybnie zbliżają się Wasze milionowe odwiedziny na tym blogu. Może by z tej okazji jakieś spotkanie Czytelników, przy piwie ma się rozumieć?