Archiwum kategorii: Bez kategorii

Ostatnia prosta

A gdyby ten i tak wyjątkowo nieprzewidywalny sezon potrzebował jeszcze mocnego akcentu dramaturgicznego na koniec, to kontuzja Heurelho Gomesa byłaby jak znalazł – w dodatku kontuzja odniesiona w okolicznościach tak absurdalnych. Była 91. minuta meczu Tottenhamu z Boltonem, gospodarze bronili jednobramkowego prowadzenia, któryś z zawodników gości dośrodkował w pole karne, piłka poszybowała wysoko ponad głowami wszystkich zainteresowanych, a Gomes wyskoczył w górę, udając tylko, że ma zamiar ją złapać. Kłopot w tym, że na ziemi wylądował zbyt twardo i nadwerężył pachwinę. Kibice zastygli w przerażeniu, podobnie jak prezes Daniel Levy (co wyłapała telewizja), a pomeczowe wypowiedzi Harry’ego Redknappa nie pozwoliły odpowiedzieć na pytanie, czy Gomes zagra we środę w najważniejszym meczu sezonu: z Manchesterem City na wyjeździe – tym Manchesterem City, nad którym na dwa spotkania przed końcem Tottenham ma zaledwie punkt przewagi…

Przypomnijmy: przed tygodniem kontuzję barku odniósł Shay Given, i Roberto Mancini, mający do dyspozycji tylko jednego niedoświadczonego rezerwowego bramkarza, uzyskawszy zgodę Premier League w nadzwyczajnym trybie wypożyczył z Sunderlandu Martona Fulopa. Wywołało to pomruki niezadowolenia we wszystkich niemal klubach rywalizujących z MC (najostrzej wypowiadali się przedstawiciele Aston Villi); niemal, bo Harry Redknapp powiedział, że Given jest i tak niezastępowalny, i że gdyby on sam znalazł się w podobnej sytuacji, zamiast myśleć o wypożyczeniu nie wahałby się postawić na młodego Bena Alnwicka (Cudicini wciąż przechodzi rehabilitację po wypadku motocyklowym). Oby nie musiał, bo tych kilka razy, kiedy widziałem Alnwicka w akcji, zapamiętałem, niestety, niedobrze.

Ale jako się rzekło: jeśliby Gomes nie mógł zagrać przeciwko MC, wpisałoby to się znakomicie w logikę kończącego się nieubłaganie sezonu. Wczoraj wprawdzie Tottenham wygrał z Boltonem, ale między innymi dzięki Brazylijczykowi, który interweniować musiał dwa razy, ale w obu przypadkach ratował zespół w sytuacji niemal beznadziejnej. W ogóle trzeba przyznać, że piłkarze Owena Coyle’a postawili poprzeczkę wysoko – i to też coś mówi o lidze, na której temat co tydzień tu rozmawiamy. Bolton wystawiło dwójkę napastników, kryło, jak to ono, niezwykle agresywnie (na temat łokci Kevina Daviesa można by chyba książkę napisać), a do tego znakomite spotkanie zagrała para stoperów… Naprawdę, żeby złamać opór tej drużyny potrzeba było czegoś absolutnie ekstra, i czymś takim okazało się uderzenie Toma Huddlestone’a w okienko bramki Jaaskalainena.

Generalnie Tottenham nie zachwycił, jeśli nie liczyć kilku błysków Garetha Bale’a (z fenomenalnym dośrodkowaniem z woleja, w końcówce pierwszej połowy, na czele) i – to niespodzianka – Younesa Kaboula. Francuz, pozbawiony szans gry w ubiegłotygodniowym meczu na Old Trafford, udowodnił Redknappowi, że była to zła decyzja: nie tylko zdołał wybić piłkę z pustej bramki przy jednej z akcji Boltonu, a w kilku innych popisał się kapitalnymi wślizgami, ale groźnie atakował prawą flanką, celnie dośrodkowując np. na głowę Pawluczenki. Trzeba przyznać, że miał mnóstwo miejsca: David Bentley bardzo często schodził do środka, robiąc przewagę w tej strefie boiska mniej więcej jak Modrić, kiedy Redknapp decyduje się ustawić Chorwata po lewej stronie. To już drugi mecz, który rekonwalescent Lennon zaczyna na ławce i wcale nie jest powiedziane, czy nie będzie tak również we środę: przeciw Boltonowi Bentley zagrał więcej niż przyzwoicie.

Przed meczem z Manchesterem City Redknappa musi martwić forma napastników: wczoraj zarówno Defoe i Pawluczenko, jak rezerwowi Crouch i Gudjohnsen nie wykorzystali kilku świetnych okazji. Kłopotem jest także zdrowie Ledleya Kinga: decydując się na wystawienie go przeciwko Klasniciowi i Daviesowi, Harry Redknapp praktycznie przesądził o tym, że przeciwko Adebayorowi i Tevezowi zagrają Bassong z Dawsonem, bo kapitan Tottenhamu raczej nie zdoła rozegrać dwóch meczów w ciągu tygodnia. Szkoda, bo – to już naprawdę ostatnie zdania na temat tej drużyny – kiedy parę stoperów tworzą King z Dawsonem, to drżyjcie najlepsi napastnicy świata. Cały ubiegły tydzień angielskie media spekulowały, że mimo chronicznej kontuzji kolana Ledley King pojedzie na mundial, bo kiedy jest zdrowy, wypada lepiej niż Ferdinand czy Terry; co do mnie chętnie wysłałbym do RPA także Dawsona, którego prawie na pewno umieszczę w swojej jedenastce roku.

We środę więc arcyważny mecz o wszystko, a przynajmniej o 30 milionów funtów, bo na tyle wycenia się korzyści z awansu do Ligi Mistrzów. Sądząc po występie MC przeciwko Aston Villi – będzie się działo. Tottenham nie lubi się bronić, więc gra na remis wydaje się zbyt ryzykowna – zresztą menedżer tego zespołu szczerze podkreśla, że ma piłkarzy o mentalności ofensywnej i nie bardzo ma ochotę tę mentalność zmieniać. A skoro tak, to kluczem do sukcesu Manchesteru City wydaje się nie fenomenalny Tevez, zawsze groźny Adebayor, szybki Bellamy czy rewelacyjnie wprowadzający się do Premiership Johnson (wczoraj trzej pierwsi strzelali, ostatni wypracowywał), ale najlepszy na boisku w meczu z AV… Patrick Vieira. Nie chodzi tylko o to, że Francuz jako wieloletnia podpora Arsenalu ma z Tottenhamem porachunki, ale o to, że ktoś w tej drużynie musi myśleć o asekurowaniu obrony i mocno niepewnego Fulopa. Wczoraj Viera wykonywał te zadania znakomicie, a jego dyscyplina taktyczna (przejawiająca się choćby w konsekwentnym niezapędzaniu się pod bramkę rywala, co było nieodłącznym elementem jego stylu gry w Arsenalu) doczekała się pomeczowych komplementów Manciniego. Na wieczornej konferencji prasowej Włoch był zresztą w świetnym nastroju: pytany, czy Tevez ma jakąś niezaleczoną kontuzję, odpowiedział, że Argentyńczyk jest po prostu zmęczony trenowaniem dwa razy dziennie (Tevez nie krył, że metody treningowe Manciniego niezbyt mu odpowiadają).

Stawiam tu kropkę, bo o Manchesterze City i Tottenhamie myślę pisać jeszcze przed środą, a przecież dziś odbył się mecz bez porównania istotniejszy niż oba wczorajsze: Liverpool podejmował Chelsea i przegrywając, ostatecznie pogrzebał iluzoryczne szanse na awans do Ligi Mistrzów, a zarazem uczynił iluzorycznymi nadzieje Manchesteru United na obronę mistrzowskiego tytułu. „A gdyby ten i tak wyjątkowo nieprzewidywalny sezon potrzebował jeszcze mocnego akcentu dramaturgicznego na koniec”, to gol Didiera Drogby byłby jak znalazł – w dodatku gol „zdobyty w okolicznościach tak absurdalnych”…

Oczekiwanie na ten mecz zdominowały najdziksze spekulacje o tym, że gospodarze „podłożą się” Chelsea, byle tylko nie dać satysfakcji Czerwonym Diabłom. Gdyby Jan Pospieszalski interesował się futbolem, z pewnością miałby używanie po tym, jak Steven Gerrard podarował gościom pierwszego gola. Ale dla mnie jest oczywiste, że za porażkę Liverpoolu odpowiadają zmęczenie długim sezonem, zbyt duża liczba kontuzji oraz demoralizacja wywołana odpadnięciem z Ligi Europejskiej i pogłoskami o rychłym odejściu menedżera. Kaperowany przez Juventus Rafa Benitez jedzie już po bandzie, otwarcie krytykując dotychczasowych pracodawców za brak wsparcia na rynku transferowym…

Ale jeśli nawet odrzucić teorie spiskowe, trzeba przyznać, że przez pierwsze pół godziny mecz przypominał raczej przedsezonowy sparring niż spotkanie rozstrzygające o mistrzostwie Anglii. Chelsea grała ospale, poza jednym strzałem Aquilaniego Liverpool nie potrafił jej zagrozić, kibice ożywiali się rzadko. Później, kiedy kapitan gospodarzy sprezentował gościom gola, było jeszcze trudniej, a w drugiej połowie, gdy kontuzje wyeliminowały Rodrigueza i Carraghera, a piłkarze Ancelottiego podkręcili tempo, było to już niemożliwe. Reina, bodaj jedyny w tym klubie, który nie obniżył standardów z poprzedniego sezonu, uwijał się jak w ukropie, żeby nie doszło do pogromu…

O Chelsea również trzeba będzie pisać osobno, w tym miejscu zauważę tylko, jak wiele do jej gry wniósł grzejący ławę przez większość sezonu Salomon Kalou. Jeśli Carlo Ancelotti czymś mi imponuje, to takimi właśnie trafieniami: wystawieniem Joe Cole’a na Old Trafford i Kalou na Anfield Road, a do tego rozsądnym żonglowaniem między partnerami Lamparda w środku pomocy. Oraz tym, że w drodze po mistrzostwo Anglii (?) dwukrotnie pokonywał wszystkich najgroźniejszych rywali. No może z wyjątkiem, ehm, Tottenhamu i Manchesteru City. Czy mnie się już wszystko z nimi kojarzy?

Sezon Kopciuszków

Naczelny „Tygodnika” powtarza nam przy każdej okazji, że dziennikarz nie klaszcze. Wczoraj dziennikarze angielscy klaskali, kiedy na konferencji prasowej po meczu Fulham-HSV pojawił się menedżer gospodarzy Roy Hodgson. Przyznaję: skłonny jestem do nich dołączyć, nawet ryzykując krzywy uśmiech Adama Bonieckiego.

Awansować do finału europejskiego pucharu, w którym po drodze wyeliminowało się takie firmy jak Juventus czy Szachtar, w którym od lipca (!) ubiegłego roku trzeba było rozegrać 18 meczów, pokonując w podróżach przez Europę prawie 34 tysiące kilometrów, z czego część autobusem (do Hamburga na pierwszy mecz, w związku z wulkanicznym paraliżem ruchu lotniczego), a wszystko to stojąc na czele zespołu, który dwa lata temu wywinął się przed degradacją z Premier League tylko dzięki różnicy bramek… Napisałem to już przy okazji z jednej z poprzednich rund, ale teraz powtórzę: jeśli Harry Redknapp nie zajmie czwartego miejsca w lidze, albo jeśli Carlo Ancelotti nie skompletuje mistrzostwa i Pucharu Anglii, to moim faworytem do tytułu menedżera roku będzie właśnie Roy Hodgson.

Fot. EPA/PAP/Onet.pl

Fulham wystąpiło w tym sezonie już w 59 spotkaniach, cały czas grając małym składem (trzon kadry pierwszego zespołu stanowi zaledwie 22 piłkarzy – niemal tyle samo, co piłkarzy, którzy w tym sezonie strzelali gole dla Tottenhamu). Miało to rzecz jasna swoje ograniczenia – np. w lidze nie udało się zajść tak daleko, jak w roku ubiegłym (choć niejeden faworyt zostawiał przecież punkty na Craven Cottage…), i przez co najmniej kilka spotkań, ze wczorajszym włącznie, trzeba było ryzykować zdrowiem Zamory. A przecież w momentach kluczowych ta niewielka grupa zawodników dawała z siebie więcej niż można się było spodziewać. Ani w dwumeczu z Juventusem, ani wczoraj – mimo utrzymującego się przez ponad godzinę niekorzystnego rezultatu – Hodgson nie tracił siły spokoju, a kiedy trzeba było, podejmował trafne decyzje, np. o wprowadzeniu Dempseya w miejsce swojego teoretycznie najważniejszego piłkarza; dopiero zdjęcie z boiska będącego nie w pełni sił Zamory rozkręciło Fulham. Nowa „drużyna pucharowa”, jak przez lata mówiło się o Tottenhamie?

Tymczasowego trenera Hamburga, Ricardo Moniza, pamiętam z czasów, gdy właśnie w Tottenhamie był jednym z podwładnych Martina Jola, odpowiedzialnym za podnoszenie indywidualnych umiejętności piłkarzy. Kiedy pracował na White Hart Lane, głównie z grupą zawodników, która nie mieściła się w meczowej osiemnastce, miał wiele do czynienia z Dannym Murphym. Przedwczoraj wspominał, że wielokrotnie podnosił byłego pomocnika Liverpoolu na duchu, tłumacząc, że wszystko jeszcze przed nim. Wczoraj miał się o tym boleśnie przekonać: rozgrywający Fulham, jak wiele razy w tym sezonie, zdominował środek pola, a jego podanie do Daviesa, owocujące wyrównującą bramką, było zaiste arcydzielne.

A przecież Murphy jest tylko jednym z długiej listy odrodzonych pod okiem Hodgsona piłkarzy, którym wróżono schyłek kariery (Duff, Davies czy Schwarzer) albo takich, którym zrobienia wielkiej kariery nigdy nie wróżono ( Zoltan Gera, a przede wszystkim Zamora); miał też menedżer Fulham kilka udanych pociągnięć transferowych – przykładem pierwszym z brzegu jest Brade Hangeland, rewelacyjny w poprzednim sezonie i bardzo dobry w bieżącym.

Tak, wiem, wczoraj z Ligi Europejskiej odpadł Liverpool, i porażka ta – odniesiona po wyczerpującym dwugodzinnym pojedynku – może mieć nie tylko wpływ na przyszłość w klubie Rafy Beniteza czy Stevena Gerrarda, ale także na losy mistrzostwa Anglii, bo następnym rywalem zmęczonego i podłamanego Liverpoolu będzie Chelsea. Ale to odpadnięcie wiąże mi się z tytułową tezą: Wielka Czwórka wyeliminowana z Ligi Mistrzów, w finale Pucharu Anglii Chelsea zmierzy się z… Portsmouth, a do finału Ligi Europejskiej awansuje Kopciuszek, którego największym dotąd osiągnięciem był występ w przegranym finale Pucharu Anglii w 1975 r., i który jeszcze kilkanaście lat temu tułał się po niższych ligach.

Roy Hodgson kiedyś już prowadził zespół w finale Pucharu UEFA – był to włoski Inter. Tak się zastanawiam, czy w świetle jego obecnych sukcesów (i w świetle wysokości obecnego kontraktu Beniteza w Liverpoolu), inny włoski klub na gwałt poszukujący trenera, zamiast po Hiszpana, nie zechce sięgnąć po Anglika…

Teraz albo nigdy

Będzie znowu trochę prywatnie, ale wybaczcie: piszę bloga dopiero od dwóch lat i tak się złożyło, że w ciągu tych dwóch lat (jak zresztą niemal przez całe moje kibicowskie życie…) Ukochana Ma Drużyna w tym momencie sezonu grała już raczej o pietruszkę. Jest 28 kwietnia, do końca rozgrywek w zasadzie dwie kolejki (Tottenham i Manchester City mają trzy mecze do rozegrania), a tu proszę: „moi” wciąż na czwartym miejscu.

Najchętniej pisałbym o tym codziennie – na szczęście pula obowiązków ze świata realnego skutecznie mi to uniemożliwia. Pisałbym o tym codziennie, bo mam poczucie, że szansa jest duża i że „teraz albo nigdy”. Ten dziwny sezon jest przecież sezonem niespotykanego w ostatnich latach kryzysu Liverpoolu, a dla Manchesteru City okazał się sezonem przejściowym: pieniądze zostały wydane, piłkarze sprowadzeni, ale po pierwsze, wciąż nie na wszystkie pozycje (oj, przydałby się klasowy rozgrywający…), a po drugie – chyba wciąż jeszcze nie powstała z nich drużyna. Trudno zakładać, ze za rok Liverpool również będzie dołował albo że szejkowie nie wydadzą kolejnych milionów – tym razem nie po to, żeby bić się o Ligę Mistrzów, ale po prostu o mistrzostwo. Trudno też się spodziewać, żeby jakiś grubszy kryzys przytrafił się zespołom obecnej pierwszej trójki: na wakacje zakupy zapowiadają i Chelsea, i MU, i Arsenal. Równie dobry moment na zajęcie czwartego miejsca i awans do Ligi Mistrzów może się więc już nie zdarzyć.

Pytanie, czy to realne? Najpierw spójrzmy na terminarz. Tottenham gra u siebie z bezpiecznym już Boltonem, a na wyjeździe z Manchesterem City i zdegradowanym już Burnley. Siedem punktów jest możliwe, ale i pięć może wystarczyć; najważniejsze nie przegrać na City of Manchester Stadium. Manchester City gra u siebie z Aston Villą i Tottenhamem oraz na wyjeździe z uratowanym przed spadkiem West Hamem. Siedem punktów może nie wystarczyć, jeśli tyle samo zdobędzie Tottenham. Aston Villa gra tylko na wyjeździe z MC i u siebie z Blackburn – konieczne do przeskoczenia Tottenhamu sześć punktów wydaje się mało prawdopodobne. Mówiąc o Liverpoolu, tracącym w tej chwili do londyńczyków dwa punkty, mówimy już raczej o szansach teoretycznych: grają u siebie z Chelsea i na wyjeździe ze zdegradowanym Hull. Rafa Benitez, który jeszcze niedawno „gwarantował” Ligę Mistrzów na Anfield Road, nie dotrzyma słowa.

Zarówno aktualna forma, jak i sytuacja kadrowa wydają się faworyzować Tottenham: z ostatnich dziewięciu meczów piłkarze Redknappa wygrali siedem, w tym z Arsenalem i Chelsea, do zdrowia wrócili Ledley King i Aaron Lennon (choć tego pierwszego, zdolnego do rozegrania tylko jednego meczu w tygodniu, lepiej zostawić wyłącznie na pojedynek z MC). Problemem jest postawa w spotkaniach wyjazdowych (aż dwa z trzech), ale zdegradowane już Burnley – choć będzie chciało godnie pożegnać się z ekstraklasą – po odejściu charyzmatycznego Owena Coyle’a nie jest już tak twardym orzechem do zgryzienia. Z Manchesterem City zaś ostatnio grało się Tottenhamowi nie najgorzej.

Piłkarze Manciniego, i sam Mancini, będą zresztą pod o wiele większą presją. W formie są dobrej, choć akurat spotkania z najgroźniejszymi rywalami (MU, Arsenal, Everton) tę ocenę osłabiają – a tu trzeba grać z równie niewygodnymi i zmobilizowanymi AV i Tottenhamem. Kluczowe pytanie o sytuację kadrową dotyczy bramkarza – fenomenalny Shay Given nie zagra do końca sezonu, Gunnar Nielsen jest niesprawdzony, więc w trybie nagłym i za zgodą władz Premier League udało się wypożyczyć z Sunderlandu Martona Fulopa. Pamiętam Węgra z Tottenhamu: bramkarzem jest przyzwoitym (powiedzieć „przeciętnym” byłoby jednak zbyt mocne), ale siebie nie przeskoczy. Z szatni MC dobiegają pomruki niezadowolenia, że menedżer każe zbyt ciężko trenować, ale nie sądzę, żeby to niezadowolenie mogło mieć wpływ na postawę zespołu podczas kluczowych meczów. Wszystkie oczy na Teveza…

Obawiam się, że po sobotnio-niedzielnych meczach – przypomnijmy: Tottenham-Bolton, MC-AV i Liverpool-Chelsea – raczej niewiele się wyjaśni, i że przez najbliższych kilkanaście dni podobnie autoterapeutycznych wpisów pojawi się na tym blogu jeszcze kilka. Co mnie zastanawia: jeśli czytać angielskie gazety między słowami, to sympatia dla drużyny z White Hart Lane stała się nagle powszechna (obawiam się jednak, że nie o sprawy czysto piłkarskie w tym chodzi, ale o prosty nacjonalizm: klub nie funkcjonuje za pieniądze szejków, jego trener jest stąd, podobnie jak stąd są kluczowi zawodnicy: Crouch, Dawson, Defoe, Huddlestone, King czy Lennon). Nawet krytyczny zazwyczaj Alan Hansen uważa, że to Tottenham jest najlepiej przygotowany do zajęcia czwartego miejsca: że ma lepszych piłkarzy, lepszą drużynę i lepsze rezerwy niż najgroźniejszy rywal. No nie wiem… Mecz z Manchesterem United pokazał, że ci dobrzy piłkarze – w pierwszym składzie i na zaiste potwornie silnej ławce rezerwowych – mogą zostać źle ustawieni albo mogą nie wytrzymać presji. O tym, że mogą się zatruć lazanią (pamiętacie mecz z West Hamem przed czterema laty?), że sędzia może nie zauważyć prawidłowo strzelonego gola (pamiętacie mecz z MU sprzed pięciu lat) albo podyktuje karnego za faul, którego nie było (pamiętacie ubiegłoroczny mecz z MU?), a w końcu że zagapią się przy rozpoczynaniu gry od środka (pamiętacie gola Fabregasa w tegorocznych derbach?) już nie chce mi się nawet mówić. Cholera, mecz z MC dopiero za tydzień, a ja rozegrałem go w myślach już kilkanaście razy.

Wygrywanie we krwi

24 kwietnia 2010 roku był to dziwny dzień: kibice Manchesteru City ściskali kciuki za Manchester United, a kibice Tottenhamu za Arsenal, licząc na pomoc tradycyjnie największych rywali w walce swoich drużyn o awans do Ligi Mistrzów. Szkoda tylko, że ani Manchester City, ani Tottenham nie potrafiły pomóc same sobie.

Zwłaszcza postawą Tottenhamu można było być nieprzyjemnie rozczarowanym, mając w pamięci wygrane dopiero co mecze tej drużyny z Arsenalem i Chelsea. Wbrew buńczucznym zapowiedziom, że czas na trzeci skalp, podopieczni Harry’ego Redknappa w zasadzie nie podjęli walki, długo grając na utrzymanie bezbramkowego remisu i nie próbując nadmiernie uprzykrzać życia rywalom. Nic to, że przed meczem okazało się, iż nie zagrają Rooney (zasłużenie wybrany właśnie Piłkarzem Roku), Ferdinand i Neville, a w trakcie spotkania kontuzje lub efekty jakiegoś zatrucia wyeliminowały dodatkowo Evrę i Valencię; Tottenham po prostu zaparkował autobus na własnej połowie i tyle.

Od wczoraj zastanawiam się nad przyczynami. Kompleks Old Trafford? Założenie, że przede wszystkim trzeba pilnować tyłów, licząc na przeprowadzenie udanej kontry dopiero wtedy, kiedy zdesperowany MU będzie musiał rzucić wszystko na jedną kartę? A może powrót po dwumeczowym zawieszeniu Wilsona Palaciosa i związane z tym zmiany w ustawieniu? Z Arsenalem i Chelsea w środku pola grali Huddlestone i Modrić (ten ostatni przed wczorajszym meczem niezwykle mocno komplementowany przez Alexa Fergusona: menedżer MU mówił o najlepszych „niziołkach” w historii Premiership, wymieniając Chorwata obok Zoli, Scholesa i Juninho), a szalejącego po lewej stronie Bale’a asekurował Assou-Ekotto. Tym razem Redknapp wrócił do wcześniejszej koncepcji, z Modriciem jako nominalnym lewym pomocnikiem i Bale’m jako nominalnym lewym obrońcą, odsyłając Assou-Ekotto na prawą obronę, a Palaciosa do środka pomocy. I dwaj ostatni piłkarze zawalili ten mecz.

Nie chodzi mi tylko o rzuty karne. Palacios nie czuł gry od samego początku, kilkakrotnie tracąc piłkę na własnej połowie i faulując przy próbie jej odzyskania. Assou-Ekotto na prawej obronie tracił zbyt wiele czasu na przyjęcie piłki i przełożenie jej sobie na „właściwą” nogę. Sytuację odmieniła dobra zmiana w drugiej połowie: z wejściem Lennona (powrót po czteromiesięcznej kontuzji) powiązano przesunięcie Assou-Ekotto na lewą obronę i Bale’a na lewą pomoc. To wtedy Tottenham nie tylko wyrównał, ale miał kilka minut zdecydowanej przewagi. Problem w tym, że na manewr Redknappa Alex Ferguson odpowiedział swoim: wprowadził Machedę, zmienił ustawienie na 4-4-2 i po chwili miał efekt w postaci świetnej akcji z udziałem Naniego, którego na czystą pozycję wyprowadził, a jakże, Macheda. A potem był kolejny błąd Palaciosa i kolejny karny…
Żeby się nadmiernie nie rozgadywać: to była bolesna lekcja. Manchester United nie rzucił się do huraganowych ataków, nie forsował tempa (co musiało odpowiadać zwłaszcza Scholesowi i Giggsowi), nie odsłaniał się i cierpliwie czekał na błąd gości. Nawet jeśli cierpiało na tym widowisko, ta strategia okazała się skuteczna, zwłaszcza że po niespodziewanym wyrównaniu Tottenhamu piłkarze, którzy wygrywanie mają we krwi, nie zaczęli panikować. Chapeaux bas.

Czy Manchester City przegoni Tottenham? Kilkakrotnie pisałem, że wszystko rozstrzygnie się w bezpośrednim pojedynku, 5 maja na City of Manchester Stadium (a przecież w walce o czwarte miejsce nie można wciąż skreślać AV, choć jej dzisiejszy mecz z Birmingham był równie nieemocjonujący jak wczorajsze, jeśli nie licząc kontrowersji wokół karnego;  teoretycznie także Liverpool nie stracił jeszcze szans). Za remis z Arsenalem piłkarze Manciniego zapłacili drogo: kontuzję barku odniósł Shay Given, który nie zagra do końca sezonu, a że kontuzjowany jest także Stuart Taylor, zaś Joe Harta wypożyczono do Birmingham, MC został na ostatnie mecze tylko z niedoświadczonym Gunnarem Nielsenem (przyszłość Roberto Manciniego w rękach młodzieńca z Wysp Owczych…). Także ten mecz musiał rozczarować: mało strzałów na bramkę, przewaga Arsenalu, ale niwelowana przez dobrą grę Kolo Toure w obronie MC, osamotniony Tevez w ataku… Patrząc na grę Manchesteru City miałem wrażenie, że Harry Redknapp właśnie takiej postawy i takiego wyniku oczekiwał od swoich podopiecznych na Old Trafford, niezależnie od tego, że tzw. kibice neutralni musieli usypiać.

Cóż jeszcze? Znamy spadkowiczów, z których Hull zgubił syndrom drugiego sezonu (w pierwszym wiele klubów utrzymuje się siłą rozpędu, którego na drugi już nie wystarcza) i pewnie także niepotrzebna zmiana menedżera. Nieplanowane odejście szkoleniowca z całą pewnością pogrążyło Burnley; szkoda, bo atmosfera na Turf Moor długo dawała się porównać jedynie z atmosferą na… Fratton Park. O tym, jak mi żal Portsmouth pisałem już wystarczająco wiele razy, a ich wczorajsza pogoń za Boltonem dostarczyła kolejnych argumentów, choć informacje o rzeczywistej skali długów tego klubu również mnie podniosły włosy na głowie. Czy wiecie, że na same pensje w ubiegłym sezonie poszło 108 procent obrotów Portsmouth? Tak zarządzanego klubu nie powinno być w ekstraklasie.

Moment jest taki, że mało kto ogląda się na styl, w jakim rozgrywane są mecze: liczą się punkty. No chyba że w którejś drużynie znajdzie się piłkarz klasy Scotta Parkera – ten niesłusznie, moim zdaniem, zapomniany przez Fabio Capello pomocnik nie tylko wielokrotnie podrywał West Ham do walki o utrzymanie w lidze, ale ostatecznie o tym utrzymaniu rozstrzygnął fenomenalnym uderzeniem zza pola karnego Wigan. Albo jeśli komuś – jak Chelsea ze Stoke – zdarza się, że pogodzony już z porażką przeciwnik nagle przestaje grać i wtedy można na pełnym luzie poprawiać sobie bilans bramkowy. Chelsea, podobnie jak Manchester United, ma wygrywanie we krwi; trudno to coś zdefiniować, choć nie mam wątpliwości, że mówię o czymś, czego Arsenal, Tottenham i Manchester City wciąż nie mogą się nauczyć, a Liverpool jakoś w tym dziwnym sezonie zapomniał.

Oczywiście pięknych meczów nie spodziewamy się też w przyszłą niedzielę w Liverpoolu i za dziesięć dni w Manchesterze. Mam jednak poczucie, że styl będzie wówczas ostatnim tematem do rozmowy.

Wyścig trwa

Kibic, wiadomo: uważa swoją drużynę za najlepszą na świecie. Nie widzi fauli, popełnianych przez jej piłkarzy, natomiast dostrzega wszystkie – nawet rzekome – przewinienia rywali. Krytykuje sędziów, którzy uparcie nie chcą dyktować rzutów karnych dla jego drużyny, o czerwonych kartkach dla przeciwnika nie wspominając. Wszystko sprzysięga się przeciwko niemu: godzina rozgrywania meczu, pogoda, stan murawy, i – oczywiście – stronnicze media. Rzeczywistość dla kibica nie istnieje, żyje w świecie fantasmagorii. Strzeżcie się kibiców piszących o piłce: są kompletnie niewiarygodni.

Nie jestem typowym kibicem, choć kiedy spoglądam co jakiś czas na swoje pisanie o Tottenhamie, widzę, że również jestem niewiarygodny. Chociaż z nieco innych powodów: jako człowiek emocjonalnie związany z tą drużyną i przez ponad 20 lat przyzwyczajony raczej do spektakularnych wpadek na prostej drodze niż do zasłużonych zwycięstw odnoszonych nad najlepszymi w kraju, mam skłonność do zdecydowanego umniejszania tego, na co ją stać. Tam, gdzie inni widzą zespół zdolny do zajęcia czwartego miejsca w lidze, ja wciąż nie chcę dopuścić do siebie tej myśli, jako ostateczny argument wystawiając choćby nieświeżą lazanię, która pozbawiła Tottenham szans na awans do Ligi Mistrzów w ostatniej kolejce sezonu 2006/07.

Co nie znaczy oczywiście, że nie jestem dumny i szczęśliwy. Do licha: podobnie jak z Arsenalem we środę, wczoraj z Chelsea podopieczni Harry’ego Redknappa byli niewątpliwie lepsi, a gdyby nie rozregulowany celownik Pawluczenki i dobra postawa Czecha wynik byłby zdecydowanie bardziej efektowny niż to 2:1. Podobnie jak z Arsenalem, kluczem do sukcesu okazało się podjęcie walki w środku pola i pressing, rozpoczynany przez jednego z napastników natychmiast po utracie piłki (widać to od pierwszej minuty: Defoe lub Pawluczenko uganiający się za Mikelem, a później za Deco). Inaczej jednak niż z Arsenalem, to gospodarze od pierwszej minuty mieli więcej z gry – druga linia z Modriciem i Huddlestonem nie tylko okazała się wystarczająca do zneutralizowania liczniejszej pomocy Chelsea, ale potrafiła rozwinąć skrzydła. Gareth Bale – wspierany przez Benoit Assou-Ekotto – ganiał po lewej stronie w stylu, do którego zdołaliśmy się w ostatnich tygodniach przyzwyczaić i który słusznie przyrównuje się do Roberto Carlosa (biedny Paolo Ferreira, dawno już nikt nie zrobił z niego takiej sałatki…). Michael Dawson był nie do przejścia (Fabio Capello powinien się poważnie zastanowić, który z kapitanów – Chelsea czy Tottenhamu – zasługuje w obecnej formie na wychodzenie w pierwszym składzie reprezentacji). Pawluczenko i Defoe rozciągali obronę. Gomes, kiedy już trzeba było (bo dzięki m.in. Dawsonowi długo nie było trzeba), wykazywał się kunsztem, z którego słynął w Holandii i który wystawił na szwank w pierwszych miesiącach pobytu w Anglii (apeluję, by więcej do tego nie wracać – podobnie jak do wspominania czarnej serii meczów, których Tottenham nie mógł wygrać, bo w pierwszym składzie wychodził pewien młody Walijczyk).

Gareth Bale przyjmuje gratulacje kolegów. Fot. AFP/Onet.pl

Ta kwestia frapuje mnie od dłuższego czasu: Harry Redknapp jest jedynym trenerem drużyn z czołówki, który trzyma się systemu 4-4-2 i mimo iż zwykle oznacza to jednego zawodnika mniej w drugiej linii – ma efekty. A może to kwestia doboru ludzi? Może nieobecność Palaciosa w dwóch ostatnich meczach okazała się tak naprawdę błogosławiona, bo Modrić i Huddlestone nie tylko pokazali, że umieją bronić równie dobrze, jak ich odsunięty za kartki kolega, ale każdy z nich potrafi rozegrać piłkę w sposób, na który jego nigdy nie będzie stać? Pozytywne myślenie menedżera to coś, czego nie sposób przecenić: Redknapp zdaje się zupełnie nieprzejęty perspektywą zakwalifikowania się bądź nie do Ligi Mistrzów. Podobnie jak nie sposób przecenić ducha zespołu, wyrażającego się nie tylko w rytualnym uścisku przed meczem, ale i w podbieganiu kolegów do Gomesa z podziękowaniami za każdą udaną interwencję w derbach z Arsenalem, a w meczu z Chelsea – zbiorowymi gratulacjami dla Dawsona po kapitalnym wślizgu blokującym strzał Drobgy.

Znamienne: słowo „soft”, tyle razy używane w ostatnich latach pod adresem Tottenhamu, tym razem padło z ust Carlo Ancelottiego na określenie własnych piłkarzy. O tym, jak Chelsea nie funkcjonowała, świadczy choćby fakt, że jej włoski menedżer wykorzystał limit zmian w 45 minucie i że w przerwie posadził na ławce dwóch zawodników, którzy mieli zabezpieczać prawą flankę – właśnie tę, którą atakował Bale. A także to, że lider tej drużyny, który już w pierwszej połowie powinien dostać żółtą kartkę (ciągnął za koszulkę wychodzącego na czystą pozycję Defoe’a), w ciągu kilku minut drugiej połowy kompletnie stracił głowę i po faulu na Walijczyku musiał opuścić boisko. Pytanie też, kto tu wyglądał na zmęczonego, grającego trzeci mecz w ciągu siedmiu dni, z czego jeden z dogrywką? I kto tu mógł narzekać na osłabienia? Przypominam, że z Chelsea udało się wygrać nie tylko bez Lennona i Kinga, ale także bez Krajnczara, Jenasa, Palaciosa, Czorluki i Woodgate’a… O wykorzystany przez Defoe’a rzut karny można się oczywiście spierać (choć z punktu widzenia tych, którzy na początku tygodnia oglądali mecz Chelsea z Boltonem sprawiedliwości stało się zadość) – mnie się wydawało, że bardziej na gwizdek zasługiwało wcześniejsze sponiewieranie Bale’a przez Mikela.

Przed kilkoma tygodniami Harry Redknapp mówił o pięciu punktach, jakie Tottenham powinien zdobyć w meczach z Arsenalem, Chelsea i MU – czyli jeszcze przed wyjazdem na Old Trafford ma punkt ponad plan. Ja, zgodnie z tym, co napisałem na początku, po trzech meczach spodziewałem się dwóch punktów, i teraz znów boję się powiedzieć głośno, jak ten sezon może się jeszcze skończyć dla Kogutów.

Tym bardziej, że – niezależnie od tego, jak fantastyczną główkę zaliczył na kilkanaście sekund przed końcem meczu Paul Scholes – przyszłotygodniowy rywal Tottenhamu wczoraj długo rozczarowywał: Rooneyowi brakowało wsparcia, a jego koledzy w dobrych sytuacjach strzelali anemicznie lub niecelnie. Jak na derby Manchesteru, i mecz o taką stawkę w rywalizacji zarówno o mistrzostwo, jak i o czwarte miejsce, spotkanie na City of Manchester Stadium było mocno przeciętne (a są tacy, którzy używają słów znacznie bardziej zdecydowanych). Gospodarze – kolejny rywal Tottenhamu w najbliższych tygodniach – dużo biegali, ale ani Adebayor, ani Tevez nie dochodzili do sytuacji strzeleckich (świetny, może najlepszy w sezonie mecz Vidicia!); nie posłużyły im także dokonywane w drugiej połowie zmiany, zwłaszcza zejście dynamicznego Johnsona i najlepszego na boisku de Jonga. Goście atakowali niewielką liczbą zawodników, a to, że w drugiej linii najjaśniej błyszczał 36-letni Scholes mówi równie wiele o nim, jak o jego młodszych partnerach. Choć przecież trzeba docenić to, że trzeci raz w tym sezonie odprawili „hałaśliwych sąsiadów” w doliczonym czasie gry.

Wyniki meczów sobotnich oznaczały, że Arsenal znów może się liczyć w grze o tytuł – i liczył się, do czasu, kiedy tuż przed końcem biedny Łukasz Fabiański nie zdołał utrzymać w rękach piłki bitej z rzutu rożnego. Błąd niewątpliwy, ale Fabiański biedny, bo jego koledzy kilkanaście minut wcześniej właściwie przestali grać, po raz kolejny uzasadniając tezę, że czegoś tej drużynie brakuje, i że to coś leży bardziej w głowach zawodników niż gdziekolwiek indziej.

Trzy albo cztery mecze – tyle zostało drużynom angielskiej ekstraklasy do rozegrania. Wciąż nie wiadomo, kto będzie mistrzem, kto zajmie czwarte miejsce i kto poza Portsmouth spadnie, ba: ósmy Everton ma matematyczne szanse na przeskoczenie w tabeli siódmego Liverpoolu (to by było dopiero…). Nawet jeśli narzekamy czasem na poziom, nie możemy narzekać na emocje. Niech i tak będzie.

Futbolowa gorączka

Mecz Tottenhamu z Arsenalem był w jakimś sensie wielką metaforą kończącego się sezonu: więcej walki niż piękna, więcej wślizgów niż dryblingów, więcej błędów w defensywie (zwłaszcza przy golach gospodarzy) niż snajperskiego geniuszu. Jak zwykle emocje od pierwszej do ostatniej minuty, jak zwykle szybkie tempo i, prawie jak zwykle, niespodziewane rozstrzygnięcie. Oraz – tu wielka metafora sezonu się kończy, bo to nie był dobry rok dla angielskich arbitrów – fantastyczne sędziowanie Marka Clattenburga. Mecz toczył się o ogromną stawkę – oglądaliśmy przecież nie tylko pojedynek dwóch największych rywali z dzielnicy i miasta, i nie tylko powrót Sola Campbella na stadion, który pamięta początki jego kariery, ale także spotkanie, które miało przedłużyć lub przekreślić szanse obu zespołów na mistrzostwo Anglii (przypadek Arsenalu) i wywalczenie prawa do gry w Lidze Mistrzów (przypadek Tottenhamu). Byłem pod wrażeniem tego, do jakiego stopnia Clattenburg pozwalał uczestniczącym w meczu wysokiego ryzyka piłkarzom na starcia bark w bark, jak w każdym możliwym przypadku stosował przywilej korzyści, jak dyskretnie kontrolował przebieg wydarzeń nie zakłócając płynności gry. Najlepszy na boisku?

Benoit Assou-Ekotto, Danny Rose i Tom Huddlestone. Fot. AFP/Onet.pl

Jestem, jak wiadomo, kibicem Tottenhamu, więc musiałem odczekać paręnaście godzin, żeby zabrać się za pisanie o tym meczu bez nadużywania emocji – zwłaszcza, że kilka odrębnych zdań wypada poświęcić także Arsenalowi. Kluczy do zasłużonego zwycięstwa „mojej” drużyny widzę kilka; są to równocześnie znaki zapytania pod adresem rywali.

Po pierwsze, pozytywne myślenie menedżera. Harry Redknapp już przed meczem mówił, że nie ma znaczenia fakt, iż trzy dni wcześniej, kiedy Arsenal odpoczywał, jego piłkarze musieli ganiać pełne dwie godziny na straszliwej murawie Wembley – będą gotowi i tyle. Nie uskarżał się też, jak całkiem niedawno Benitez i Wenger, że w ciągu dziesięciu dni przyjdzie mu grać kolejno z Arsenalem, Chelsea i MU; nie oskarżał ligowego komputera, że np. sprzyja Manchesterowi City – po prostu cieszył się, że będzie mógł się sprawdzić z najlepszymi.

Pozytywne myślenie menedżera to także pozostanie przy ustawieniu 4-4-2, oznaczającym przecież przewagę jednego piłkarza Arsenalu w środku pola (Modrić i Huddlestone przeciwko Denilsonowi, Diaby’emu i Nasriemu; obaj pomocnicy Tottenhamu biegali między rywalami do utraty tchu, a ilość bloków, wślizgów i odbiorów maleńkiego Chorwata była zdumiewająca). I wreszcie pozytywne myślenie menedżera to pełny debiut w lidze (w takim meczu!) 19-letniego Danny’ego Rose’a. Szybki skrzydłowy, który dawane mu szanse do tej pory wykorzystywał mniej więcej pół na pół, w dziesiątej minucie zdobył bramkę miesiąca (z perspektywy kogoś niezaangażowanego), sezonu (z perspektywy kibica Tottenhamu) i życia (z własnej perspektywy). Można się zastanawiać, co by było, gdyby i Wenger zechciał myśleć pozytywnie; rozumiem, że nie zamierzał ryzykować zdrowiem van Persiego, ale zostawienie na ławce Walcotta wydało mi się jednak zbyt asekuranckie.

Klucz numer dwa: solidność bramkarza i defensywy. Prosty błąd Almunii przyniósł Tottenhamowi gola numer jeden, i to w momencie, kiedy goście zdawali się dominować (niezależnie od tego, jak wysoko oceniamy kunszt uderzenia Rose’a). Prosty błąd całej formacji defensywnej przy rutynowym ustawianiu pułapki ofsajdowej przyniósł gola numer dwa (niezależnie od tego, jak wysoko oceniamy kunszt podania Defoe’a) – i to minutę po przerwie, w psychologicznie najgorszym możliwym momencie meczu. Trzy zapierające dech w piersiach interwencje Gomesa po strzałach van Persiego i główce Campbella, oraz znakomita gra duetu Dawson-King (wystawienie tego drugiego od pierwszej minuty po dwumiesięcznym rozbracie z piłką również wymagało pozytywnego myślenia) unaoczniają słabe punkty w kadrze Arsenalu. Jeden Sol Campbell – do wejścia van Persiego niewątpliwie najlepszy gracz Kanonierów, pewny w pojedynkach jeden na jednego, groźny w ofensywie i nieustannie próbujący mobilizować kolegów okrzykami i gestami – nie mógł załatać wszystkich dziur.

Klucz numer trzy: głód wygranej. Nawet Arsene Wenger podkreślał, że zawodnicy gospodarzy sprawiali wrażenie świeższych i szybszych, bardziej zdeterminowanych, wygrywających więcej „drugich piłek” itd. Chętnie przyznaję, że Arsenal ostatnio – zwłaszcza po kontuzji Ramseya – imponował zaangażowaniem, wiele mówi o tym zresztą statystyka bramek strzelanych już w doliczonym czasie gry, tu jednak trafił na drużynę, której chciało się jeszcze bardziej. Pozytywny efekt półfinałowej porażki w Pucharze Anglii? Jeśli tak, dobrze to świadczy o charakterze drużyny…

Klucz numer cztery: lepsze radzenie sobie z presją. Tu znów wypada powiedzieć słówko o menedżerach. Harry Redknapp przez cały czas konsekwentnie powtarza, że jego piłkarze nic już nie muszą, za to wszystko mogą; że – zwłaszcza mając w pamięci ubiegły rok – rozgrywają fantastyczny sezon, że gdyby w sierpniu powiedziano im, iż w połowie kwietnia naprawdę będą się bić o Ligę Mistrzów, szczypaliby się nawzajem z niedowierzania. Na tym tle wystarczy przypomnieć sobie twarz Arsene’a Wengera przy każdym zbliżeniu ławki Arsenalu; ktoś w przerwie żartował, że drugiej połowy nie będzie, bo menedżer Kanonierów eksploduje w szatni, wysadzając przy okazji połowę stadionu. Szczęśliwie nie eksplodował, ba: przeprowadził bardzo dobre zmiany, choć i w tym punkcie Redknappowi należy się szacunek (w pierwszej połowie jego napastnicy grali bardzo szeroko, schodząc do boków, zmuszając do biegania stoperów i rozciągając defensywę Arsenalu – pojawienie się w drugiej połowie Gudjohnsena w miejsce Defoe’a i cofnięcie go w kierunku drugiej linii, pozwoliło grać więcej piłką, spokojniej, choć nadal czyhając na kontrę).

Przy okazji słówko rozwinięcia niewinnego, jak mi się wydawało, zdania z jednego z poprzednich wpisów, które doczekało się fundamentalnej krytyki na odwiedzanym przeze mnie blogu pewnego kibica Arsenalu: że Arsene Wenger dochodzi do kresu możliwości swojej obecnej drużyny. Zdanie niewinne, bo przecież uzasadnione przez fakty: znamy menedżera Kanonierów z wiary w rozwijanie młodych talentów i niejakiej awersji do transferów „gotowych” piłkarzy; znamy go z przywiązania do gry opartej na niezwykle kunsztownym konstruowaniu akcji (co często grozi, że będzie o jedno podanie za dużo, kiedy prosiłoby się o prostsze rozwiązania), i z większego nacisku na swobodę w ataku niż dyscyplinę w obronie. Ograniczenia tego idiomu pokazywały w minionych miesiącach nie tylko drużyny formatu MU, Chelsea czy Barcelony…

Owszem, widzę i to, że – zwłaszcza po traumie spowodowanej kontuzją Ramseya, w grze Arsenalu pojawiło się więcej kontrolowanej agresji, na którą skądinąd menedżer Kanonierów tak często się uskarżał w wydaniu rywali. Ale oprócz zmiany stylu potrzebna jest również zmiana personelu; nie ja jeden uważam, że zestawiając np. poszczególne formacje Tottenhamu i Arsenalu tylko druga linia pozostaje miejscem, gdzie Kanonierzy prezentują się lepiej – choć przydałby się im jeszcze defensywny pomocnik… Mój polemista wymienia Songa, Vermaelena, Fabregasa (czy zostanie w klubie?), Walcotta, van Persiego, Nasriego, Ramseya, Gibbsa itd., pytając, czy przestaną się oni rozwijać. Oczywiście nie, nie przestaną: każdy z nich jest fantastycznie uzdolnionym młodym człowiekiem. Tyle że oprócz pytania o piłkarski talent, jest jeszcze pytanie o charakter, o mentalność zwycięzcy – poza Campbellem i, pożal się Boże, Silvestrem, nie ma w tej drużynie ludzi, którzy wiedzieliby, jak to jest: sięgać po te największe trofea. Jeśli po raz nie wiadomo który czytam, jak Arsene Wenger mówi, że jego piłkarzom zabrakło dojrzałości – i widzę równocześnie, że średnia wieku wyjściowej jedenastki Kanonierów wyniosła 26 lat, przy – uwaga, nadchodzą „dzieci Redknappa” – średniej 25 lat pierwszego składu Tottenhamu, to, owszem, mam wrażenie, że dotychczasowa formuła pracy Wengera z drużyną zaczęła się wyczerpywać. Zwróćcie uwagę: trzon ekipy pozostaje ten sam, ci ludzie ciężko pracują ze sobą od kilku lat, czekając na sukces, który wciąż nie może przyjść. Czy nie potrzeba zmian bardziej fundamentalnych, niż sprowadzenie Chamakha? Czy Francuzowi uda się tchnąć w tych samych piłkarzy nadzieję i wiarę, że tym razem to już na pewno się uda? Pytam z sympatią i troską, bo – jak wielokrotnie podkreślałem – uwielbiam patrzeć, jak Kanonierzy rozgrywają piłeczkę po obwodzie…

I jeszcze jedno a propos: „prewencyjna cenzura” i „wstępna moderacja komentarzy” tutaj? Miko, oszalałeś?

Wielka cisza

Jedno z najbardziej nadużywanych zdań na temat piłki nożnej brzmi: „Futbol to nie jest sprawa życia i śmierci, to coś znacznie ważniejszego”. W chwilach takich jak obecna jego niestosowność bije po oczach w sposób wyjątkowo dojmujący. Futbol to tylko sport, zabawa, choćby nie wiem, jak nas zajmował na co dzień.

Wiem, że niedzielny wieczór to czas, w którym tu zaglądacie, czekając na kolejny wpis o angielskiej piłce. Dziś go nie będzie, choć pewnie byłoby o czym pisać. Istnieją rzeczy ważniejsze niż futbol, o czym przekonuje zresztą nie tylko tragedia pod Smoleńskiem: jeden z piłkarskich bohaterów dnia, Awram Grant, przyjeżdża jutro do Polski, by na terenie Auschwitz wziąć udział w Marszu Żywych…

Nadchodzi przesilenie

Nie można przegrać w ładnym stylu, można tylko przegrać – tłumaczył kiedyś Arsene Wenger swoje okropne zachowanie po którejś z porażek Arsenalu. Zdanie pasujące jak ulał do wypowiedzianej przez Alexa Fergusona kwestii „typowi Niemcy”, adresowanej skądinąd do Francuza i Holendra, czyli Francka Ribery’ego i Marka van Bommela. Frustrację Typowego Szkota można zrozumieć, choć nie sposób się z nią utożsamić. Manchester United odpadł z Ligi Mistrzów przez własne błędy, albo przez własne problemy, które błędy te pozwoliły unaocznić.

Jakież to zresztą było typowe: świetnie grająca drużyna gospodarzy zdejmuje na chwilę nogę z gazu i w pierwszej chwili gapiostwa traci bramkę, wydarza się to tuż przed przerwą, podczas której w jednej z szatni dominuje nadzieja, że wystarczy już tylko jeden gol, w drugiej zaś – rozczarowanie, że tyle pracy poszło na marne… To komunał, że przy takim wyniku kluczowe momenty meczu przychodzą kilka minut przed przerwą i kilka minut po przerwie – jeżeli wówczas prowadzenie udaje się ochronić, później powinno być już dobrze.

Ten mecz jest już jednak historią, podobnie jak udział angielskich drużyn w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów (po raz pierwszy od 2003 r. wszystkie odpadły przed półfinałami). Nie ma sensu rozpisywać się o czerwonej kartce dla Rafaela (była słuszna), ani o tym, czy warto było ryzykować z Rooneyem (sądząc z wyniku, i z tego, że Anglikowi odnowiła się kontuzja – nie warto było, choć pewnie z Berbatowem w wyjściowej jedenastce tak miażdżący początek MU nie byłby możliwy). Nie ma także sensu rozważać (choć zawsze interesująco czytać, kiedy robi to David Pleat), czy w ciągu ostatnich 30 minut można było przyjąć inną taktykę, nie oddając Bayernowi aż tyle terytorium. I nie ma sensu wracanie do pierwszego meczu – biadanie nad utratą koncentracji piłkarzy MU w ciągu ostatnich 20 minut i pytanie, czy wprowadzenie na boisko Berbatowa i Valencii było słuszne.

Faktem jest, że poza dwumeczem z Milanem zespół Fergusona w tym sezonie Champions League nie przekonywał. Faktem jest, że do obsady kilku pozycji na boisku można mieć zastrzeżenia (a wyobraźcie sobie, co by się działo, gdyby na wiele miesięcy wypadli z gry Evra i Fletcher; o życiu bez Rooneya napisano już aż za dużo). Faktem jest, że Szkot ma problem z ustabilizowaniem formy kilku piłkarzy: jeśli nawet lepiej grają Valencia czy Nani, to dramatycznie bez formy pozostaje Carrick, Berbatow zdaje się nie wierzyć w siebie, podobnie jak zdaje się nie wierzyć w niego jego trener, Scholes, Giggs i Neville nie zrobią się już młodsi, a dostający coraz częściej szanse Rafael – przy niewątpliwym talencie – nie potrafi wydorośleć. Jak mówił po wczorajszym meczu Luis van Gaal (przywołując kolejny komunał), jednym z podstawowych elementów piłkarskiego elementarza jest panowanie nad sobą: każdy piłkarz, który otrzymał żółtą kartkę musi wiedzieć, że w przypadku drugiej wyleci z boiska.

Zostajemy z pytaniami. O końcówkę sezonu Manchesteru United, tracącego do Chelsea dwa punkty. O zdrowie Wayne’a Rooneya (w weekend z Blackburn pewnie nie zagra). O przebudowę drużyny po sezonie – zwłaszcza o przyszłość Carricka, Berbatowa, Andersona, Owena oraz seniorów. I najważniejsze, a propos seniorów: o wolę Alexa Fergusona, by zrobić to wszystko jeszcze raz.

W kwestii wczorajszej – czy liga angielska wciąż jest najmocniejsza – odpadnięcie Manchesteru hipotezę moją raczej wzmacnia, a do listy tych, którzy wyjechali, wypada dopisać Robbena. Kolejne argumenty ćwierknął mi Rafał Stec: „Mniej wielkich meczów, drużyny z czołówki pełne skaz, nie ma już TAMTEGO Manchesteru, nie ma supergrupy jak tamta niezniszczalna Chelsea i jak zniewalający Arsenal »niezwyciężonych«”. I to pewnie pytanie najciekawsze: o kształt posezonowego przesilenia, które niewątpliwie czeka drużyny dotychczasowej Wielkiej Czwórki, niezależnie od tego, które miejsce zajmą na koniec sezonu. Nie tylko ze względu na mundial, czeka nas wyjątkowo gorące lato: zapowiedzi zakupów płyną z obozów Chelsea i Arsenalu, a gołym okiem widać, że również MU i Liverpool będą musiały się wzmocnić. Czy będą miały za co i czy ci najbardziej pożądani będą chcieli przyjść akurat do nich, to zupełnie inna kwestia.

Czy liga angielska wciąż jest największa

To jest hipoteza mocno robocza i nie całkiem przemyślana, ale w końcu od czego ma się bloga, jak nie od stawiania hipotez roboczych i nie całkiem przemyślanych. Głosi ona mianowicie wyczerpywanie się hegemonii ligi angielskiej w piłkarskiej Europie.

Dowody? Nie tylko odpadnięcie Liverpoolu w fazie grupowej, Chelsea w jednej ósmej, a Arsenalu w ćwierćfinale Ligi Mistrzów (wcale nie jest powiedziane, że w ślady Kanonierów nie pójdą dziś Czerwone Diabły…), chociaż w ostatnich latach przywykliśmy do intensywniejszej obecności angielskich zespołów w najlepszej ósemce i najlepszej czwórce Champions League. Także stopniowe wypłukiwanie z Wysp najlepszych piłkarzy. Wszystko jedno: z powodów podatkowych, emocjonalnych czy sportowych, w tym sezonie Premier League straciła Ronaldo i Xabiego Alonso, wcześniej osłabiło ją m.in. odejście Henry’ego, za kilka miesięcy wyjadą zapewne Fabregas i Mascherano. Najlepszy piłkarz świata ani myśli ruszać się z Barcelony, oferty z Anglii odrzucali Kaka, Ribery, Benzema czy David Villa, nie grają tu Iniesta, Xavi, Ibrahimović czy Eto’o, a miejscowe gwiazdy – jak Lampard, Ferdinand, Terry, Cole czy Essien – stopniowo się starzeją, mają kłopoty ze zdrowiem lub z aferami w życiu osobistym. Wspaniały wyjątek Rooneya, obawiam się, wiosny nie czyni, podobnie jak szalone zakupy szejków z Manchesteru City (Robinho, zresztą, furory nie zrobił i już się spakował)…

Angielskim zespołom brakuje także kolejnego zastrzyku myśli szkoleniowej: wyjechali Mourinho i Hiddink, sir Alex jest coraz bliżej emerytury, Arsene Wenger i Rafa Benitez wyraźnie dochodzą do kresu możliwości swoich obecnych drużyn, a Roberto Mancini to jednak nie ta skala. Co znajduje, oczywiście, przełożenie na boisku – nie tylko w szokującej dysproporcji, jaka ujawniła się zwłaszcza w pierwszej połowie meczu Arsenalu z Barceloną na Emirates, ale również podczas ubiegłorocznego finału Ligi Mistrzów w Rzymie. W samej lidze, owszem, emocji nie brakuje, a finisz zapowiada się pasjonująco, ale – to kolejna hipoteza mocno robocza, potrafiłbym jednak jej bronić – czy również nie dlatego, że sztuka gry obronnej znajduje się w odwrocie? Przewodząca w tabeli Chelsea tracąca bramki ze stałych fragmentów gry… świat stracił swój porządek.

I argument z innego porządku: pieniądze. Mało który klub jest zarządzany równie wzorowo jak Tottenham pod rządami prezesa Levy’ego. Jeden już upadł, kilka – w tym teoretycznie największe – ma długi, u wielu byłby poważny problem z wcieleniem w życie przygotowywanych przez UEFA zasad finansowego fair play. Kibice tracą cierpliwość, szykujący się do kampanii wyborczej rząd kombinuje, jak tu zwiększyć ich wpływ na kluby…

No dobra. Mocno wierzę, że znajdziecie wystarczająco dużo kontrargumentów, by uśmierzyć mój niepokój. Oczywiście nie od rzeczy byłoby również, gdyby Manchester United bez Wayne’a Rooneya w wyjściowej jedenastce odprawił dziś z kwitkiem Bayern…

Bez serca i płuc

Cztery mecze, cztery odrębne narracje, cztery różne stopnie emocji – za każdym razem jednak dość wysokich, cztery częściowe odpowiedzi, będące kolejnymi przybliżeniami odpowiedzi ostatecznej. Nie po kolei, chaotycznie, zmagając się z jakimś paskudnym wirusem (za wszystkie językowe niedoróbki w tym tekście winę ponosi towarzysz paracetamol), przyjrzałem się meczom MU-Chelsea, Tottenham-Sunderland, Arsenal-Wolves i Burnley-MC.

Zdania pierwsze i najważniejsze wypada poświęcić oczywiście spotkaniu na szczycie. Czy Chelsea wywiozła z Old Trafford tytuł mistrzowski? Uważam to za prawdopodobne, choć nie przesądzone, bo przed obiema drużynami mecze m.in. z Tottenhamem (MU będzie miał łatwiej – zagra u siebie, Chelsea w derbach Londynu może stracić co najmniej dwa punkty, a musi jeszcze grać na Anfield Road). Z drugiej strony może byłoby to nawet sprawiedliwe: bilans bezpośrednich spotkań lidera z innymi pretendentami to cztery zwycięstwa. Wczoraj zespół Ancelottiego wydał się mniej zmęczony – nie tylko dlatego, że wystąpili piłkarze tacy jak Deco, Joe Cole, Ferreira czy Żirkow, przez większość sezonu raczej poza składem, ale również dlatego, że ich przeciwnicy byli równie zaawansowani wiekowo (oba zespoły: średnia 31 lat), a przecież musieli grać w środku tygodnia.

Manchester United, pozbawiony swojego serca i płuc, czyli Wayne’a Rooneya, wydawał się nie mieć koncepcji na rozciągnięcie defensywy gości. Spór o gola ze spalonego uważam za bezprzedmiotowy: owszem, w momencie podania Drogba znajdował się o blisko metr za obrońcami, po pierwsze jednak – nawet i po tym zdarzeniu MU miał okazję do wyrównania (Berbatow w końcówce), po drugie – były też kluczowe decyzje sędziów po myśli gospodarzy (Neville wywracający Anelkę w polu karnym), po trzecie zaś i najważniejsze, spór ten przykrywa kwestię nieprzykrywalną: Chelsea była zdecydowanie lepszym zespołem, grającym w sposób niewiarygodnie zdyscyplinowany i mającym kilku piłkarzy (jeszcze raz Malouda, na chwilę przed kluczowym podaniem do Cole’a odbierający piłkę Berbatowowi przed własnym polem karnym, ale też Cole czy rozbijający wiele ataków MU Mikel) w świetnej dyspozycji – słowem: zwyciężyła zasłużenie.

Ancelotti zaimponował mi decyzją o posadzeniu Drogby na ławce; wiem, że Anelkę można po tym meczu krytykować za postawę pod bramką van der Sara, jednak jego częstsze schodzenie do drugiej linii i pokazywanie się kolegom do podań, dawało Chelsea w tej strefie boiska wyraźną przewagę – zwłaszcza w pierwszej połowie, zgodnie z przewidywaniami przypominającej trenerską partię szachów.

O Berbatowa toczyliśmy tu spory niejednokrotnie; chętnie przyznaję, że nie dostawał zbyt wielu piłek od pomocników, ale też mam wrażenie, że sam ich nie szukał – nie schodził do drugiej linii czy do skrzydła, wyciągając za sobą obrońcę i robiąc w ten sposób miejsce któremuś z pomocników. Zapewne nienajlepiej czuł się w tym ustawieniu (kiedy wszedł Macheda i MU przeszło na 4-4-2, zaczęło to wyglądać lepiej), ale to nie cała odpowiedź. Ktoś oceniający jego występ napisał, że wydawało się, jakby Bułgar bardziej koncentrował się na zdobyciu niewiarygodnie efektownej czwartej bramki niż na wywalczeniu pierwszej. „Chelsea to nie Hollywood, tu się ciężko pracuje” – mówił po meczu Malouda. To samo można powiedzieć o Manchesterze w kontekście Berbatowa. Czy Rooney dałby się wywrócić tyle razy co Bułgar?

Mecz Sunderlandu z Tottenhamem był niebywały z mnóstwa powodów. Po pierwsze, gol już w pierwszej minucie, po drugie trzy karne Darrena Benta, z których dwa obronił Heurelho Gomes, po trzecie udany odwet dawnych piłkarzy Tottenhamu (nie tylko Bent, po którego zmarnowanej „setce” w meczu z Portsmouth Harry Redknapp powiedział kiedyś, że strzeliłaby to nawet jego żona, ale także Malbranque), po czwarte – kiedy goście po golu Croucha walczyli o wyrównanie, przepiękną bramkę z woleja zdobył Zenden. Tego właśnie punktu na koniec sezonu gościom najprawdopodobniej zabraknie; szkoda, bo w przypadku porażki z Sunderlandem mam wrażenie, że było po prostu o jedną kontuzję za dużo. Wcześniejszej serii pięciu zwycięstw Tottenhamu towarzyszyły urazy Lennona, Defoe’a, Kinga, Woodgate’a, Jenasa, Bentleya i Huddlestone’a. Wszyscy okazywali się zastępowalni – organizacja gry w defensywie posypała się dopiero, gdy wypadł Michael Dawson (a przy okazji również Czorluka). Kaboul i Bassong swój fach wprawdzie znają, ale każdy z nich woli być „tym drugim”, orientującym się na bardziej doświadczonego kolegę; obaj też nigdy wcześniej ze sobą nie grali. Z obozu Tottenhamu dochodzą wieści o wracającym do zdrowia Lennonie, ale (wypowiem zdanie z punktu widzenia kibiców tego zespołu heretyckie) kluczem do walki o pierwszą czwórkę wydaje mi się dyspozycyjność Kinga i Dawsona, a może też Huddlestone’a – bardziej niż błyskotliwego skrzydłowego. Skądinąd plaga kontuzji, jaka w ostatnim czasie dotyka niemal wszystkie zespoły, każe jeszcze raz wrócić do kwestii przerwy zimowej: wiele urazów wynika ze zmęczenia materiału, eksploatowanego ponad miarę od sierpnia i w kwietniu będącego już na skraju wytrzymałości.

Wilkom powiał wiatr w oczy: jeszcze jeden świetny mecz wyjazdowy tej drużyny, z rewelacyjnym Hahnemannem w bramce, mógł zakończyć się zdobyczą punktową, w dodatku sędzia po faulu Karla Henry’ego na Rosickym powinien był poprzestać na żółtej kartce. Niemniej Arsenal po raz kolejny w tym sezonie złamał opór rywala w doliczonym czasie gry i wciąż pozostaje w walce o tytuł (on również będzie musiał pojechać na White Hart Lane…). Zachwytów jego grą nie było (bywał niezdecydowany pod bramką lub nieskuteczny – jak to Arsenal); wolą walki i determinacją – owszem.

Zachwyty musiały się natomiast pojawić podczas meczu Manchesteru City na Turf Moor: prowadzić 0:3 w siódmej minucie to rzadkie osiągnięcie, nawet jeśli Burnley po odejściu Owena Coyle’a nieuchronnie zmierza do Championship. Z czterech interesujących mnie meczów ten wydaje się jakoś najprostszy: ot, jednostronny popis ofensywnej gry, absolutna dominacja i komfort zakłócany jedynie przez ulewny deszcz. Manchester City zrobił swoje, także w sensie zbliżenia się do Tottenhamu w kwestii bilansu bramkowego. Patrząc na mecze, które pozostały im do końca, równie łatwych nie będzie (MU, AV i, a jakże, Tottenham u siebie, Arsenal na wyjeździe). Z drugiej strony mając w takiej formie Adebayora i Teveza, nadmiernie martwić się nie muszą. Kluczowy mecz na City of Manchester Stadium odbędzie się 5 maja.