A gdyby ten i tak wyjątkowo nieprzewidywalny sezon potrzebował jeszcze mocnego akcentu dramaturgicznego na koniec, to kontuzja Heurelho Gomesa byłaby jak znalazł – w dodatku kontuzja odniesiona w okolicznościach tak absurdalnych. Była 91. minuta meczu Tottenhamu z Boltonem, gospodarze bronili jednobramkowego prowadzenia, któryś z zawodników gości dośrodkował w pole karne, piłka poszybowała wysoko ponad głowami wszystkich zainteresowanych, a Gomes wyskoczył w górę, udając tylko, że ma zamiar ją złapać. Kłopot w tym, że na ziemi wylądował zbyt twardo i nadwerężył pachwinę. Kibice zastygli w przerażeniu, podobnie jak prezes Daniel Levy (co wyłapała telewizja), a pomeczowe wypowiedzi Harry’ego Redknappa nie pozwoliły odpowiedzieć na pytanie, czy Gomes zagra we środę w najważniejszym meczu sezonu: z Manchesterem City na wyjeździe – tym Manchesterem City, nad którym na dwa spotkania przed końcem Tottenham ma zaledwie punkt przewagi…
Przypomnijmy: przed tygodniem kontuzję barku odniósł Shay Given, i Roberto Mancini, mający do dyspozycji tylko jednego niedoświadczonego rezerwowego bramkarza, uzyskawszy zgodę Premier League w nadzwyczajnym trybie wypożyczył z Sunderlandu Martona Fulopa. Wywołało to pomruki niezadowolenia we wszystkich niemal klubach rywalizujących z MC (najostrzej wypowiadali się przedstawiciele Aston Villi); niemal, bo Harry Redknapp powiedział, że Given jest i tak niezastępowalny, i że gdyby on sam znalazł się w podobnej sytuacji, zamiast myśleć o wypożyczeniu nie wahałby się postawić na młodego Bena Alnwicka (Cudicini wciąż przechodzi rehabilitację po wypadku motocyklowym). Oby nie musiał, bo tych kilka razy, kiedy widziałem Alnwicka w akcji, zapamiętałem, niestety, niedobrze.
Ale jako się rzekło: jeśliby Gomes nie mógł zagrać przeciwko MC, wpisałoby to się znakomicie w logikę kończącego się nieubłaganie sezonu. Wczoraj wprawdzie Tottenham wygrał z Boltonem, ale między innymi dzięki Brazylijczykowi, który interweniować musiał dwa razy, ale w obu przypadkach ratował zespół w sytuacji niemal beznadziejnej. W ogóle trzeba przyznać, że piłkarze Owena Coyle’a postawili poprzeczkę wysoko – i to też coś mówi o lidze, na której temat co tydzień tu rozmawiamy. Bolton wystawiło dwójkę napastników, kryło, jak to ono, niezwykle agresywnie (na temat łokci Kevina Daviesa można by chyba książkę napisać), a do tego znakomite spotkanie zagrała para stoperów… Naprawdę, żeby złamać opór tej drużyny potrzeba było czegoś absolutnie ekstra, i czymś takim okazało się uderzenie Toma Huddlestone’a w okienko bramki Jaaskalainena.
Generalnie Tottenham nie zachwycił, jeśli nie liczyć kilku błysków Garetha Bale’a (z fenomenalnym dośrodkowaniem z woleja, w końcówce pierwszej połowy, na czele) i – to niespodzianka – Younesa Kaboula. Francuz, pozbawiony szans gry w ubiegłotygodniowym meczu na Old Trafford, udowodnił Redknappowi, że była to zła decyzja: nie tylko zdołał wybić piłkę z pustej bramki przy jednej z akcji Boltonu, a w kilku innych popisał się kapitalnymi wślizgami, ale groźnie atakował prawą flanką, celnie dośrodkowując np. na głowę Pawluczenki. Trzeba przyznać, że miał mnóstwo miejsca: David Bentley bardzo często schodził do środka, robiąc przewagę w tej strefie boiska mniej więcej jak Modrić, kiedy Redknapp decyduje się ustawić Chorwata po lewej stronie. To już drugi mecz, który rekonwalescent Lennon zaczyna na ławce i wcale nie jest powiedziane, czy nie będzie tak również we środę: przeciw Boltonowi Bentley zagrał więcej niż przyzwoicie.
Przed meczem z Manchesterem City Redknappa musi martwić forma napastników: wczoraj zarówno Defoe i Pawluczenko, jak rezerwowi Crouch i Gudjohnsen nie wykorzystali kilku świetnych okazji. Kłopotem jest także zdrowie Ledleya Kinga: decydując się na wystawienie go przeciwko Klasniciowi i Daviesowi, Harry Redknapp praktycznie przesądził o tym, że przeciwko Adebayorowi i Tevezowi zagrają Bassong z Dawsonem, bo kapitan Tottenhamu raczej nie zdoła rozegrać dwóch meczów w ciągu tygodnia. Szkoda, bo – to już naprawdę ostatnie zdania na temat tej drużyny – kiedy parę stoperów tworzą King z Dawsonem, to drżyjcie najlepsi napastnicy świata. Cały ubiegły tydzień angielskie media spekulowały, że mimo chronicznej kontuzji kolana Ledley King pojedzie na mundial, bo kiedy jest zdrowy, wypada lepiej niż Ferdinand czy Terry; co do mnie chętnie wysłałbym do RPA także Dawsona, którego prawie na pewno umieszczę w swojej jedenastce roku.
We środę więc arcyważny mecz o wszystko, a przynajmniej o 30 milionów funtów, bo na tyle wycenia się korzyści z awansu do Ligi Mistrzów. Sądząc po występie MC przeciwko Aston Villi – będzie się działo. Tottenham nie lubi się bronić, więc gra na remis wydaje się zbyt ryzykowna – zresztą menedżer tego zespołu szczerze podkreśla, że ma piłkarzy o mentalności ofensywnej i nie bardzo ma ochotę tę mentalność zmieniać. A skoro tak, to kluczem do sukcesu Manchesteru City wydaje się nie fenomenalny Tevez, zawsze groźny Adebayor, szybki Bellamy czy rewelacyjnie wprowadzający się do Premiership Johnson (wczoraj trzej pierwsi strzelali, ostatni wypracowywał), ale najlepszy na boisku w meczu z AV… Patrick Vieira. Nie chodzi tylko o to, że Francuz jako wieloletnia podpora Arsenalu ma z Tottenhamem porachunki, ale o to, że ktoś w tej drużynie musi myśleć o asekurowaniu obrony i mocno niepewnego Fulopa. Wczoraj Viera wykonywał te zadania znakomicie, a jego dyscyplina taktyczna (przejawiająca się choćby w konsekwentnym niezapędzaniu się pod bramkę rywala, co było nieodłącznym elementem jego stylu gry w Arsenalu) doczekała się pomeczowych komplementów Manciniego. Na wieczornej konferencji prasowej Włoch był zresztą w świetnym nastroju: pytany, czy Tevez ma jakąś niezaleczoną kontuzję, odpowiedział, że Argentyńczyk jest po prostu zmęczony trenowaniem dwa razy dziennie (Tevez nie krył, że metody treningowe Manciniego niezbyt mu odpowiadają).
Stawiam tu kropkę, bo o Manchesterze City i Tottenhamie myślę pisać jeszcze przed środą, a przecież dziś odbył się mecz bez porównania istotniejszy niż oba wczorajsze: Liverpool podejmował Chelsea i przegrywając, ostatecznie pogrzebał iluzoryczne szanse na awans do Ligi Mistrzów, a zarazem uczynił iluzorycznymi nadzieje Manchesteru United na obronę mistrzowskiego tytułu. „A gdyby ten i tak wyjątkowo nieprzewidywalny sezon potrzebował jeszcze mocnego akcentu dramaturgicznego na koniec”, to gol Didiera Drogby byłby jak znalazł – w dodatku gol „zdobyty w okolicznościach tak absurdalnych”…
Oczekiwanie na ten mecz zdominowały najdziksze spekulacje o tym, że gospodarze „podłożą się” Chelsea, byle tylko nie dać satysfakcji Czerwonym Diabłom. Gdyby Jan Pospieszalski interesował się futbolem, z pewnością miałby używanie po tym, jak Steven Gerrard podarował gościom pierwszego gola. Ale dla mnie jest oczywiste, że za porażkę Liverpoolu odpowiadają zmęczenie długim sezonem, zbyt duża liczba kontuzji oraz demoralizacja wywołana odpadnięciem z Ligi Europejskiej i pogłoskami o rychłym odejściu menedżera. Kaperowany przez Juventus Rafa Benitez jedzie już po bandzie, otwarcie krytykując dotychczasowych pracodawców za brak wsparcia na rynku transferowym…
Ale jeśli nawet odrzucić teorie spiskowe, trzeba przyznać, że przez pierwsze pół godziny mecz przypominał raczej przedsezonowy sparring niż spotkanie rozstrzygające o mistrzostwie Anglii. Chelsea grała ospale, poza jednym strzałem Aquilaniego Liverpool nie potrafił jej zagrozić, kibice ożywiali się rzadko. Później, kiedy kapitan gospodarzy sprezentował gościom gola, było jeszcze trudniej, a w drugiej połowie, gdy kontuzje wyeliminowały Rodrigueza i Carraghera, a piłkarze Ancelottiego podkręcili tempo, było to już niemożliwe. Reina, bodaj jedyny w tym klubie, który nie obniżył standardów z poprzedniego sezonu, uwijał się jak w ukropie, żeby nie doszło do pogromu…
O Chelsea również trzeba będzie pisać osobno, w tym miejscu zauważę tylko, jak wiele do jej gry wniósł grzejący ławę przez większość sezonu Salomon Kalou. Jeśli Carlo Ancelotti czymś mi imponuje, to takimi właśnie trafieniami: wystawieniem Joe Cole’a na Old Trafford i Kalou na Anfield Road, a do tego rozsądnym żonglowaniem między partnerami Lamparda w środku pomocy. Oraz tym, że w drodze po mistrzostwo Anglii (?) dwukrotnie pokonywał wszystkich najgroźniejszych rywali. No może z wyjątkiem, ehm, Tottenhamu i Manchesteru City. Czy mnie się już wszystko z nimi kojarzy?