Cztery mecze, cztery odrębne narracje, cztery różne stopnie emocji – za każdym razem jednak dość wysokich, cztery częściowe odpowiedzi, będące kolejnymi przybliżeniami odpowiedzi ostatecznej. Nie po kolei, chaotycznie, zmagając się z jakimś paskudnym wirusem (za wszystkie językowe niedoróbki w tym tekście winę ponosi towarzysz paracetamol), przyjrzałem się meczom MU-Chelsea, Tottenham-Sunderland, Arsenal-Wolves i Burnley-MC.
Zdania pierwsze i najważniejsze wypada poświęcić oczywiście spotkaniu na szczycie. Czy Chelsea wywiozła z Old Trafford tytuł mistrzowski? Uważam to za prawdopodobne, choć nie przesądzone, bo przed obiema drużynami mecze m.in. z Tottenhamem (MU będzie miał łatwiej – zagra u siebie, Chelsea w derbach Londynu może stracić co najmniej dwa punkty, a musi jeszcze grać na Anfield Road). Z drugiej strony może byłoby to nawet sprawiedliwe: bilans bezpośrednich spotkań lidera z innymi pretendentami to cztery zwycięstwa. Wczoraj zespół Ancelottiego wydał się mniej zmęczony – nie tylko dlatego, że wystąpili piłkarze tacy jak Deco, Joe Cole, Ferreira czy Żirkow, przez większość sezonu raczej poza składem, ale również dlatego, że ich przeciwnicy byli równie zaawansowani wiekowo (oba zespoły: średnia 31 lat), a przecież musieli grać w środku tygodnia.
Manchester United, pozbawiony swojego serca i płuc, czyli Wayne’a Rooneya, wydawał się nie mieć koncepcji na rozciągnięcie defensywy gości. Spór o gola ze spalonego uważam za bezprzedmiotowy: owszem, w momencie podania Drogba znajdował się o blisko metr za obrońcami, po pierwsze jednak – nawet i po tym zdarzeniu MU miał okazję do wyrównania (Berbatow w końcówce), po drugie – były też kluczowe decyzje sędziów po myśli gospodarzy (Neville wywracający Anelkę w polu karnym), po trzecie zaś i najważniejsze, spór ten przykrywa kwestię nieprzykrywalną: Chelsea była zdecydowanie lepszym zespołem, grającym w sposób niewiarygodnie zdyscyplinowany i mającym kilku piłkarzy (jeszcze raz Malouda, na chwilę przed kluczowym podaniem do Cole’a odbierający piłkę Berbatowowi przed własnym polem karnym, ale też Cole czy rozbijający wiele ataków MU Mikel) w świetnej dyspozycji – słowem: zwyciężyła zasłużenie.
Ancelotti zaimponował mi decyzją o posadzeniu Drogby na ławce; wiem, że Anelkę można po tym meczu krytykować za postawę pod bramką van der Sara, jednak jego częstsze schodzenie do drugiej linii i pokazywanie się kolegom do podań, dawało Chelsea w tej strefie boiska wyraźną przewagę – zwłaszcza w pierwszej połowie, zgodnie z przewidywaniami przypominającej trenerską partię szachów.
O Berbatowa toczyliśmy tu spory niejednokrotnie; chętnie przyznaję, że nie dostawał zbyt wielu piłek od pomocników, ale też mam wrażenie, że sam ich nie szukał – nie schodził do drugiej linii czy do skrzydła, wyciągając za sobą obrońcę i robiąc w ten sposób miejsce któremuś z pomocników. Zapewne nienajlepiej czuł się w tym ustawieniu (kiedy wszedł Macheda i MU przeszło na 4-4-2, zaczęło to wyglądać lepiej), ale to nie cała odpowiedź. Ktoś oceniający jego występ napisał, że wydawało się, jakby Bułgar bardziej koncentrował się na zdobyciu niewiarygodnie efektownej czwartej bramki niż na wywalczeniu pierwszej. „Chelsea to nie Hollywood, tu się ciężko pracuje” – mówił po meczu Malouda. To samo można powiedzieć o Manchesterze w kontekście Berbatowa. Czy Rooney dałby się wywrócić tyle razy co Bułgar?
Mecz Sunderlandu z Tottenhamem był niebywały z mnóstwa powodów. Po pierwsze, gol już w pierwszej minucie, po drugie trzy karne Darrena Benta, z których dwa obronił Heurelho Gomes, po trzecie udany odwet dawnych piłkarzy Tottenhamu (nie tylko Bent, po którego zmarnowanej „setce” w meczu z Portsmouth Harry Redknapp powiedział kiedyś, że strzeliłaby to nawet jego żona, ale także Malbranque), po czwarte – kiedy goście po golu Croucha walczyli o wyrównanie, przepiękną bramkę z woleja zdobył Zenden. Tego właśnie punktu na koniec sezonu gościom najprawdopodobniej zabraknie; szkoda, bo w przypadku porażki z Sunderlandem mam wrażenie, że było po prostu o jedną kontuzję za dużo. Wcześniejszej serii pięciu zwycięstw Tottenhamu towarzyszyły urazy Lennona, Defoe’a, Kinga, Woodgate’a, Jenasa, Bentleya i Huddlestone’a. Wszyscy okazywali się zastępowalni – organizacja gry w defensywie posypała się dopiero, gdy wypadł Michael Dawson (a przy okazji również Czorluka). Kaboul i Bassong swój fach wprawdzie znają, ale każdy z nich woli być „tym drugim”, orientującym się na bardziej doświadczonego kolegę; obaj też nigdy wcześniej ze sobą nie grali. Z obozu Tottenhamu dochodzą wieści o wracającym do zdrowia Lennonie, ale (wypowiem zdanie z punktu widzenia kibiców tego zespołu heretyckie) kluczem do walki o pierwszą czwórkę wydaje mi się dyspozycyjność Kinga i Dawsona, a może też Huddlestone’a – bardziej niż błyskotliwego skrzydłowego. Skądinąd plaga kontuzji, jaka w ostatnim czasie dotyka niemal wszystkie zespoły, każe jeszcze raz wrócić do kwestii przerwy zimowej: wiele urazów wynika ze zmęczenia materiału, eksploatowanego ponad miarę od sierpnia i w kwietniu będącego już na skraju wytrzymałości.
Wilkom powiał wiatr w oczy: jeszcze jeden świetny mecz wyjazdowy tej drużyny, z rewelacyjnym Hahnemannem w bramce, mógł zakończyć się zdobyczą punktową, w dodatku sędzia po faulu Karla Henry’ego na Rosickym powinien był poprzestać na żółtej kartce. Niemniej Arsenal po raz kolejny w tym sezonie złamał opór rywala w doliczonym czasie gry i wciąż pozostaje w walce o tytuł (on również będzie musiał pojechać na White Hart Lane…). Zachwytów jego grą nie było (bywał niezdecydowany pod bramką lub nieskuteczny – jak to Arsenal); wolą walki i determinacją – owszem.
Zachwyty musiały się natomiast pojawić podczas meczu Manchesteru City na Turf Moor: prowadzić 0:3 w siódmej minucie to rzadkie osiągnięcie, nawet jeśli Burnley po odejściu Owena Coyle’a nieuchronnie zmierza do Championship. Z czterech interesujących mnie meczów ten wydaje się jakoś najprostszy: ot, jednostronny popis ofensywnej gry, absolutna dominacja i komfort zakłócany jedynie przez ulewny deszcz. Manchester City zrobił swoje, także w sensie zbliżenia się do Tottenhamu w kwestii bilansu bramkowego. Patrząc na mecze, które pozostały im do końca, równie łatwych nie będzie (MU, AV i, a jakże, Tottenham u siebie, Arsenal na wyjeździe). Z drugiej strony mając w takiej formie Adebayora i Teveza, nadmiernie martwić się nie muszą. Kluczowy mecz na City of Manchester Stadium odbędzie się 5 maja.