Jak tu porządnie podsumować kolejkę, skoro za kilkanaście godzin zaczyna się następna? Właściwie to powinno być permanentne blogowanie, rozpoczęte wczoraj przed południem, a zakończone dopiero po Nowym Roku. Lubię piłkę okołoświąteczną z mnóstwa powodów (nie najmniej ważnym jest trzecia runda Pucharu Anglii), ale jednym z podstawowych jest jej intensywność; zwycięsko z tego czasu wychodzą ci trenerzy i te zespoły, które nie cierpią na brak rezerwowych i które na co dzień przywykły do trudnej sztuki rotacji.
Powinno więc to być permanentne blogowanie, ale nie jest: wczoraj złożyła mnie świąteczna ociężałość i zbliżałem się do komputera z dynamiką, która cechowała wiele akcji Tottenhamu w meczu z Fulham. Znamienne, ale w tym spotkaniu żwawo ruszał się jedynie bramkarz gości – mający temu akurat rywalowi wiele do udowodnienia Heurelho Gomes. To właśnie na Craven Cottage Brazylijczyk wpuścił 13 miesięcy temu jedną z najbardziej kuriozalnych bramek, jakie oglądały angielskie stadiony, co zresztą stanowiło wtedy kulminację serii błędów ciągnącej się od tygodni. Wydawało się, że dla Gomesa nie ma ratunku; że będzie niepierwszym i nieostatnim nieudanym transferem w historii Tottenhamu, który żeby uratować nazwisko i karierę musi jak najszybciej wyjechać z Anglii.
Brazylijczyka uratowało bodaj wyłącznie to, że Harry Redknapp objął klub po zakończeniu okienka transferowego: nie mając wyjścia, zostawił bramkarza między słupkami, zmienił natomiast jego trenera. Austriak Hans Leitert uchodził wprawdzie za niezłego fachowca, ale Redknapp uznał, że do radzenia sobie na angielskich boiskach lepiej przygotuje Gomesa Anglik: do klubu przyszedł (a właściwie wrócił, bo kiedyś na White Hart Lane występował) Tony Parks, a następne miesiące przyniosły nie tylko stopniowy marsz Kogutów w górę tabeli, ale i odrodzenie Brazylijczyka; wczorajszy remis z Fulham był jego zasługą bodaj w tym samym stopniu, co tamta porażka. Czy w czerwcu wygra rywalizację z Julio Cesarem i będzie pierwszym bramkarzem reprezentacji Canarinhos? Byłaby to fajna puenta tej historii, bo że pojedzie na mundial, wydaje się pewne.
Mecz nie był ładny, jak to często bywa w przypadku drużyny Roya Hodgsona, ale szkoleniowiec Fulham przygotował zespół perfekcyjnie: ustawiony przed czwórką obrońców Chris Baird nie zostawił wolnej przestrzeni schodzącym do środka Keane’owi i Krajnczarowi, Paul Konchesky skutecznie wyłączył z gry Lennona, a przy Dannym Murphym nie pograli sobie ani Jenas, ani Palacios. Bobby Zamora tym razem bez gola (patrz: Gomes, ale też reprezentacyjna forma Michaela Dawsona), ale widać, że jest w wysokiej formie.
Nie spotkałem dotąd żadnego kibica Birmingham i, jeśli się nie mylę, żaden kibic Birmingham nie dyskutował do tej pory na tym blogu. Od kilku tygodni piszę o tej drużynie, podnosząc jej zalety; tym razem muszę wspomnieć o pechu, który spotkał ją w meczu z Chelsea: sędzia nie uznał prawidłowo strzelonej bramki Chucho Beniteza, co kolejny raz prowokuje pytanie o to, czy sędziowie podświadomie nie sprzyjają mocniejszym. Z drugiej strony może nie ma co narzekać, bo gdyby nie rewelacyjny Joe Hart w bramce (reprezentacja, proszę…), gospodarze mogli ten mecz przegrać. Chelsea nie zachwyciła (w jej składzie brakowało nie tylko Essiena, ale także Anelki, źle grało się Lampardowi), ale przecież stworzyła wystarczająco wiele okazji. Zabawna rzecz, bo jeśli w ostatnich tygodniach coś zacięło się w maszynce Ancelottiego, to owo „coś” znajduje się w głowach piłkarzy. Wystarczyło kilka błędów bramkarza, kilka nieco gorszych wyników, może też kłopoty z brukowcami Johna Terry’ego, i ulotniło się gdzieś poczucie siły, dzięki któremu tak niedawno jeszcze miażdżono Arsenal. Niedobrze, że przed styczniem i przed Pucharem Narodów Afryki…
Fot. Reuters/Onet.pl
Patrzę na to, co dotąd napisałem, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby nie 26 minut Fabregasa, o tej kolejce trzeba byłoby jak najszybciej zapomnieć. Arcyważne dla układu czołówki spotkanie z Aston Villą Arsenal wygrał pewnie właśnie dzięki krótkiemu występowi nie do końca zdrowego kapitana: Fabregas w drugiej połowie pojawił się na boisku, zdobył fenomenalną bramkę z rzutu wolnego, po kilkunastu minutach dorzucił kolejną, po czym opuścił boisko z odnowionym urazem (trzeciego gola dołożył Diaby). Sezon Kanonierów, po meczu z Chelsea przedwcześnie przekreślany, znów wydaje się obiecujący: cztery punkty straty do lidera, przy meczu w zapasie, to żadna strata. Z drugiej strony najlepszy piłkarz tej drużyny (jeśli nie ligi…) nie zagra znów przez kilka tygodni, kontuzjowani są także van Persie i Denilson, a kilku piłkarzy wyjeżdża na Puchar Narodów Afryki. Dopowiedzmy jednak, że narzekający niedawno na układ spotkań Wenger powinien tym razem przeprosić Football Association, bo w odróżnieniu od większości rywali kolejny mecz rozegra dopiero we środę.
O pozostałych spotkaniach krótko: debiut Manciniego zakończył się zgodnie z oczekiwaniami (Stoke na wyjeździe zazwyczaj nie ma wiele do powiedzenia) – zwycięstwem. Naukę Premiership menedżer MC rozpoczął od faux pas (pomylił Tony’ego Pulisa z jego asystentem Peterem Reidem) i ryzykownej decyzji personalnej: posadził na ławce Craiga Bellamy’ego, który gorąco krytykował zwolnienie Marka Hughesa, i dał szansę Robinho. Powiedzmy od razu, że nie warto było, bo Brazylijczyk jest kompletnie bez formy; o zwycięstwie przesądził raczej znakomity mecz Petrowa i, tak tak, dwie interwencje Givena, a owacja kibiców przy wejściu Bellamy’ego z ławki rezerwowych musiała dać nowemu menedżerowi MC do myślenia. Po zwycięstwie nad Portsmouth nieco lżej oddycha Gianfranco Zola, podobnie jak Alex Ferguson po wygranej z Hull i Rafa Benitez po pokonaniu Wolves, ale w ciągu najbliższych godzin ich samopoczucie może łatwo ulec zmianie. Liga na półmetku, wciąż wszystko możliwe…