Przysięgam, że to już ostatni raz zaczynam pisanie o Premiership zdaniem, że zdecydowanie nie jest to najnudniejsza liga świata. Z drugiej strony nie mogę tych słów ponownie nie przywołać, skoro ich patronem jest ostatni menedżer Newcastle, a zamieszanie wokół tej drużyny zdominowało pozostałe wydarzenia czwartej kolejki angielskiej ekstraklasy. Miała być to wprawdzie kolejka debiutów, ale nieoczekiwanie mówimy raczej o pożegnaniach: pożegnaniach z Newcastle.
Po kolei jednak: nawet Match of the Day ma swój ustalony porządek. Wczoraj w BBC mówili o Srokach na drugim miejscu, zaczynając od spotkania Liverpool-MU i pierwszego z głośnych debiutów: Dymitara Berbatowa w koszulce Czerwonych Diabłów. Chciałoby się powiedzieć „miłe złego początki”, bo Bułgar już w trzeciej minucie uciekł z piłką pilnującemu go Carragherowi i gdzieś spod linii końcowej dograł ją z powrotem na środek pola karnego, gdzie rozpędzony Tevez mógł jedynie spytać Reinę, w który róg uderzać. Cóż, skoro dzięki niepewnemu tego dnia Van der Sarowi (ale też i – bądźmy uczciwi – niewiarygodnie intensywnemu nawet jak na angielskie warunki pressingowi gospodarzy) Liverpool wyrównał jeszcze przed przerwą, a w drugiej połowie jego przewaga nad MU nie ulegała już wątpliwości. Zwycięski gol dla drużyny Beniteza był poniekąd kopią tego dla Manchesteru (w roli Berbatowa Kuyt, w roli Teveza – Babel), po Berbatowie widać było zaległości treningowe, a gdyby nie nieoczekiwany liberalizm Howarda Webba Vidić mógłby wylecieć z boiska paręnaście minut wcześniej (inaczej niż John Terry w meczu MC-Chelsea: w obu przypadkach sędziowie mylnie zinterpretowali przepis dotyczący czerwonej kartki za faul ostatniego obrońcy).
„Miłe złego początki” to również debiut Robinho w Manchesterze City. Chelsea, daleka przecież od najsilniejszego składu (bez Ballacka i Essiena, z Drogbą na ławce), pokazała, że mimo niewiarygodnych pieniędzy nowego właściciela drużynie Marka Hughesa sporo brakuje do najlepszych. Naprawdę: w styczniu trzeba byłoby kupić cały Real, pół Barcelony i jeszcze kilka Juventusów, żeby zniwelować stratę, jaką MC będzie wówczas miało do czołówki. A w Chelsea brawa dla Scolariego za ustawienie bocznych obrońców: Mark Lawrenson, którego przywołuję tu głównie w kontekście jego nietrafionych prognoz, trafnie zestawiał Ashleya Cole’a i Bosingwę z Roberto Carlosem i Cafu…
Kapitalna kolejka, w której trzeba by wspomnieć również walkę do końca we wczorajszym „meczu bez sponsorów” i w dzisiejszym pojedynku Stoke z Evertonem. Podkreślić formę Jermaina Defoe w Portsmouth, która jakoś nie może znaleźć przełożenia na występy w reprezentacji. Unosić się nad Theo Walcottem, którego forma w Arsenalu nie ustępowała tej w kadrze. Arsene Wenger zastanawiał się ponoć przed meczem z Blackburn, czy postawić na bohatera z Zagrzebia, czy spuścić z niego trochę powietrza. Nie ma wątpliwości, że podjął dobrą decyzję…
Natomiast jest więcej niż pewne, że niedobrą decyzję podjął w którymś momencie życia Mike Ashley. Tylko w którym? Zatrudniając Kevina Keegana jako menedżera? Zatrudniając Dennisa Wise’a jako dyrektora sportowego? Nieumiejętnie dzieląc między nich kompetencje? Wydając za mało pieniędzy na transfery czy przeciwnie: wydając ich zbyt wiele? A może w ogóle kupując ten przeklęty klub? Ja w każdym razie, po tym, jak w sobotę oglądałem na ulicach Newcastle protestujących kibiców, a także po tym, jak przeczytałem w niedzielę dramatyczną deklarację właściciela, muszę odszczekać jedno zdanie z tego, co napisałem przed ponad tygodniem: panu Ashleyowi nie było wszystko jedno, co na jego decyzje powiedzą kibice. Zaiste, tak długiego oświadczenia nie mógł napisać żaden specjalista od public relations. I nie tylko dlatego warto je przeczytać.
Kiedy próbując wcielić się w Ashleya usiłowałem pokazać, że świat Newcastle nie jest czarno-biały, pewnych kwestii nie doceniłem. Właściciel klubu pisze, ile pieniędzy wydał na jego kupno, ile przeznaczył na zmniejszenie jego zadłużenia i ile zamierzał co roku do niego dokładać. Wszystkie te kwoty okazały się za małe w porównaniu z tymi, których żądają kibice. A ponieważ skala protestu każe Ashleyowi obawiać się o bezpieczeństwo swoje i swojej rodziny, wystawia klub na sprzedaż: niech prowadzi go ktoś, kto sprosta ambicjom tysięcy fanów.
Właściwie można by się uśmiechnąć. Dać jakieś przykłady z Polski. Powiedzieć, że jest tylko jedna rzecz, która odbiera zimnym biznesmenom zdolność do racjonalnego prowadzenia interesów: piłka nożna. Ale jakoś nie jest mi do śmiechu. Wspaniały naprawdę klub marnieje, mimo iż wszyscy chcieliby tylko jego sukcesów: i właściciel, i dyrektor sportowy, i były menedżer, i piłkarze, i kibice. Czy jest za późno na okrągły stół, zwołany np. przez sir Bobby’ego Robsona? Nie wiem, czy w obecnej sytuacji Mike Ashley znajdzie kupca. Lepiej byłoby oszczędzić drużynie kolejnego zamętu i namówić wszystkich do cofnięcia się o pół kroku.
PS O meczu Tottenhamu z Aston Villą piszę w jednym z komentarzy pod tym tekstem.