Od pierwszego dnia mistrzostw Europy zmieniło się właściwie wszystko: lista faworytów i lista gwiazd, kolejne drużyny grające najpiękniej i nasze sny o potędze polskiej reprezentacji. Właściwie tylko ocena poziomu telewizyjnych komentatorów jest, jaka była: gdzie nie spojrzeć, wszyscy na nich narzekają.
Skoro coś robią wszyscy, to nie ma powodu dołączać. Nie żebym uważał, że można usprawiedliwiać to kopanie dołków pod Beenhakkerem, tę polszczyznę i fryzury (żel!) albo aluzje do tego, co się będzie robiło po programie. Piszącemu o tym w „Tygodniku” Czesławowi Kozielle po wielu dniach patrzenia na studio Polsatu Dariusz Szpakowski zaczął się nagle jawić jako wysublimowany myśliciel, skłonny do wnikliwej analizy i prawdziwych emocji, które choć nieco histeryczne – są prawdziwe. Nie, bronić ekipy Oficjalnego Nadawcy nie zamierzam, choć nie mogę nie zauważyć, że narzekanie na komentatorów jest zjawiskiem międzynarodowym, a po drugie – mówimy o wyjątkowo trudnym fachu.
Przekonał się o tym niejaki David Mooney, który przed paroma dniami umieścił w sieci fragmenty meczu Holandia-Włochy, wyciszając komentarz legendarnego sprawozdawcy BBC Johna Motsona i podstawiając pod niego własny. Każdy może pójść w ślady Mooneya, kopiując na dysk plik ze wskazanego adresu, komentując, a następnie udostępniając efekt pozostałym użytkownikom internetu. Bardzo pożyteczny eksperyment.
Przekonałem się o tym i ja. Kiedy obejrzałem mecz z wyciszonym dźwiękiem i nagrałem swój komentarz na kasetę, znalazłem na niej wszystkie grzechy, których nie mogę wybaczyć panom z telewizji: spóźniony refleks, kłopoty z budowaniem pełnych zdań, brak właściwego komentarza i ograniczenie się do (nie zawsze zresztą poprawnego) podawania nazwisk zawodników będących akurat przy piłce. Pamiętam też, jak traumą podobnego przeżycia dzielił się Jerzy Pilch: w czasach gdy pracował jeszcze w „Tygodniku”, a myśmy grywali mecze z kolegami z innych mediów, nieopatrznie podjął się komentowania jednego z takich spotkań i nawet mimo upływu lat wspomina to jako horror. Tak, nie zamierzam bronić Słomianych (określenie Koziełły na ekipę Polsatu), ale też nie myślę przesadnie się nad nimi znęcać. Kiedy mam dość, po prostu oglądam mecz bez głosu albo – gdy zaczyna mi brakować śpiewu trybun – zmieniam nadawcę na zagranicznego.
Wydaje mi się zresztą, że to fragment szerszego zjawiska i że podczas tegorocznego Euro obserwujemy odwrót od tradycyjnego dziennikarstwa na rzecz dziennikarstwa obywatelskiego, realizującego się przede wszystkim w blogosferze. Jutro kolejny raz zacznę dzień od wejścia na blogsport.pl, żeby przeczytać i skomentować to, o czym piszą inni; inni, wśród których dziennikarze sportowi są w zdecydowanej mniejszości. Zrobię to na długo przed wyjściem z domu po gazety, a o włączaniu telewizora nie zamierzam nawet myśleć.
Może nie mam ochoty dołączać do krytyki chłopców z Polsatu, bo mam poczucie, że niedługo w ogóle przestaną być potrzebni?