Być kibicem. Nie liczyć się z opiniami ekspertów, ze statystykami, historią dotychczasowych spotkań, zestawieniem klubów, w których grają jedni i drudzy. Zapomnieć, w jakim to wielkim meczu grał ostatnio Ballack, a w jakim Żurawski. Wstać w środku nocy, bo tak się złożyło, że trzeba mecz oglądać w Australii. Albo – robiło się to kiedyś – budzić się o piątej rano na Long Island, wsiadać w pociąg i jechać kilkadziesiąt kilometrów do Nowego Jorku, żeby oglądać mecz o dziesiątej w irlandzkim pubie. Albo po prostu jechać do tej cholernej Austrii autostopem, moknąć wiele godzin, żeby potem obejrzeć mecz na telebimie w jakimś parku. Albo jeszcze gorzej: w śnieżącym bez przerwy telewizorze na czeskiej stacji benzynowej, bo samochód rozkraczył się przed Mikulovem.
Być kibicem. Wierzyć, że niemożliwe jest możliwe – jak Dratewka, piszący pod moim ostatnim wpisem, że nikt nie odbierze mu wiary w Polaków: „Tyle razy nadzieje prysły, tyle razy zawód, ale przecież Mistrzostwa Swiata 1974 to nie urojenie, Wembley 1973 to też fakt”. Poderwać się z kanapy w 30. sekundzie po szansie Krzynówka i nie siąść już do końca, mimo iż powodów, żeby odpuścić, byłoby co niemiara. Nie zgodzić się z przysłanym w 5. minucie esemesem, że już widać, kto lepszy. Skarcić dziewczynę, mówiącą po pierwszym kwadransie, że chyba nam wleją. Po przypadkowej okazji Żurawskiego w 16. minucie odrzucić natrętną myśl, że poprzednia akcja Polakow miała miejsce w tamtej 30. sekundzie. Nie przejąć się ani trochę utratą pierwszego gola. Samemu wysłać ze trzy esemesy w sprawie genialnych podań na skrzydło od Lewandowskiego. W przerwie zawracać wszystkim głowę, że zamiast Żurawskiego powinien wejść Roger. Triumfować, że Leo był podobnego zdania, a potem triumfować jeszcze bardziej, bo ta zmiana wreszcie poderwała Polaków.
Być kibicem: dopuścić do siebie myśl, że oglądamy najsłabszą drużynę turnieju dopiero w 39. minucie po kolejnym kiksie Krzynówka, i odrzucić ją ostatecznie pół godziny później. Przecież Polacy z Rogerem zaczęli wreszcie grać w piłkę, przecież spalony Smolarka w 61. minucie był naprawdę minimalny (być kibicem: myśleć, że przy pierwszym golu Niemców sędzia mógł zagwizdać, przy sytuacji Smolarka – puścić…), a Boruc do 69. minuty („Save of the day” przy strzale Ballacka) właściwie nie miał nic do roboty. Przecież w 73. minucie Golańskiego nie powinno już być na boisku – sygnalizował potrzebę zmiany…
Od meczu minęła zaledwie godzina. To czas przywracania proporcji. Po pierwsze, zobaczyliśmy najlepszą do tej pory drużynę turnieju (zgoda: z Lehmannem między słupkami mistrzostwa pewnie nie zdobędą). Po drugie, obwinianie Beenhakkera o zły dobór kadry tylko dlatego, że wprowadził na boisko wezwanego parę dni temu z wakacji Piszczka (robili to przez ostatnie 20 minut meczu komentatorzy Polsatu) zakrawa na absurd: Piszczek wszedł za zmęczonego Łobodzińskiego, a wszyscy wiemy, że na tej pozycji to Łobodziński miał zmieniać niegotowego ostatecznie do gry Błaszczykowskiego. Po trzecie (to akurat banał): mimo tej porażki wciąż można wyjść z grupy. Popołudniowy mecz między Chorwacją a Austrią pokazał, że nie jest to niemożliwe: zespół Slavena Bilicia nie prezentował się nadzwyczajnie i nawet nudna jak ostatnie lata monarchii Habsburgów Austria wypadła na jego tle nienajgorzej. Innymi słowy: nadzieje jak zwykle były wielkie, ale na razie nie ma powodów, by równie wielkie było rozczarowanie. Bądźmy kibicami: zaczekajmy z czarnowidztwem do czwartku.
PS Dobra, jeszcze zdanie o Chorwatach: Modrić widzi wiele, ale trochę się boję, czy z takimi warunkami fizycznymi poradzi sobie w Premiership. Zobaczymy zresztą, jak mu pójdzie z Lewandowskim.