Archiwum kategorii: Premier League

Co krzesze Thomas Frank

„Z wzajemnością, drogi Tomku, z wzajemnością”. Tak pewnie pomyślał niejeden z kibiców Tottenhamu oglądając pomeczowy wywiad Thomasa Franka w BBC, podczas którego duński trener wyznał, że zaczyna zakochiwać się w swoim nowym klubie. Co do mnie jednak, dużo bardziej interesująca wydała mi się jego pomeczowa wypowiedź dla klubowej telewizji, a właściwie ten jej fragment, w którym opowiedział o akcji mogącej – z jego perspektywy przynajmniej – zdefiniować cały rozpoczęty dopiero co sezon. Była mniej więcej osiemdziesiąta minuta meczu, trwała faza przejściowa, w której Manchester City szturmował na bramkę Vicario, za chwilę Micky van de Ven miał rzucić się na ziemię, by zablokować strzał rywala – ale tym, co spodobało się Frankowi, był widok jego dziesięciu podopiecznych wracających sprintem w kierunku własnej bramki. „Miałem ciary – mówił. – Jasne, że to dopiero początek rozgrywek, jasne, że wszyscy uwielbiamy piękną grę i strzały w okienko – i o nie też będzie chodziło, ale ten powrót… Wow… Czuję, że w ten sposób wygramy wiele meczów”.

Znowu ten Jonhson

No i właściwie tych parę zdań mogłoby wystarczyć za całe podsumowanie wyjazdowego zwycięstwa Tottenhamu nad Manchesterem City. Nawet jeśli z pewnego oddalenia mogło się ono wydawać rutynowe, bo nawet Tottenhamowi w kryzysie przeciwko temu rywalowi grało się zwykle dobrze, to przecież w nowym sezonie, pod nowym szkoleniowcem historia tej rywalizacji pisze się właściwie od nowa.

Przepis Franka na wygrywanie z City Guardioli różni się zresztą istotnie od przepisu Postecoglou, o panach Conte, Espirito Santo czy Mourinho nie wspominając. Nowy trener Tottenhamu może wprawdzie – jak jego co bardziej pragmatyczni poprzednicy – przywiązywać wagę do gry defensywnej i podkreślać na każdym kroku (również wczoraj) znaczenie czystego konta; subskrybenci klubowych mediów z upodobaniem patrzyli w trakcie okresu przygotowawczego na zajęcia, w których nie tylko Van de Ven w pełnym biegu rzucał się blokować strzały na maleńkie bramki. Może też mówić o roli stałych fragmentów gry. Zarazem jednak podkreśla znaczenie odwagi – tej, z którą drużyna ani myślała na Etihad bronić dwubramkowego prowadzenia, a jeśli, to za pomocą prób zdobycia trzeciej bramki, do czego zresztą w drugiej połowie było całkiem blisko, zwłaszcza w trakcie akcji, po której Brennan Johnson huknął gdzieś wysoko ponad bramkę Trafforda zamiast obsłużyć podaniem któregoś z szarżującego wraz z nim kolegów.

Tu właściwie wypada otworzyć nawias w wątku bardziej generalnym: niewielu jest zawodników wywołujących tak sprzeczne opinie wśród kibicowskiej bazy, jak właśnie Brennan Johnson. Kiedy się na niego patrzy z wysokości trybun, można mieć zastrzeżenia zarówno do skuteczności, z jaką podejmuje próby dryblingu, jak do szybkości, z którą decyduje się na podania do kolegów. W walce o odbiór piłki Porro ma dużo więcej wsparcia od Kudusa niż Spence od Johnsona. W meczu z MC Walijczyk złapał jeszcze niepotrzebną żółtą kartkę za odkopnięcie piłki. Zarazem przecież pierwszą akcję bramkową Tottenhamu wykończył wczoraj równie nieomylnie, jak wykończył ostatnią przed tygodniem. W sumie w 87 meczach dla Spurs atakujący ze skrzydła Johnson ma już 25 goli, a do tego 18 asyst; dla porównania grający głównie na środku ataku Richarlison ma w 93 meczach 22 gole i 11 asyst.

Pressing jako rozgrywający

Wracając zaś do kwestii zasadniczych: trzeba się zacząć przyzwyczajać do faktu, że na każdego kolejnego rywala Tottenham Franka będzie miał nieco inny pomysł. Przed wyjazdem na Etihad powszechnie spodziewano się np. powtórki z ustawienia wypróbowanego podczas meczu o Superpuchar  z PSG: ustawienia z trójką obrońców, z Danso u boku Romero i Van de Vena. Nic takiego się nie wydarzyło, za to piłkarze Spurs chętnie rozpoczynali rozgrywanie akcji od Vicario, zachęcali rywali do pressingu, a potem próbowali szybko zagrywać piłkę za wysoką linią obrony City. Tak padł pierwszy gol: futbolówka od Porro, zgranie Sarra do wybiegającego za plecy rywali Richarlisona, który następnie obsłużył podaniem Johnsona – ale skrupulatny Frank podkreślał po meczu, że podobnych prób było wcześniej już kilka.

Kolejny pomysł – przynoszący kolejnego gola – to oczywiście pressing. W kontekście niepowodzenia naznaczającego ostatnie dni kibiców Tottenhamu, a związanego z podchodami transferowymi pod Eberechiego Eze, który wybrał ostatecznie swój ukochany klub z dzieciństwa, na pomeczowej konferencji przywołano Frankowi cytat z Jurgena Kloppa, mawiającego, że najlepszym rozgrywającym w futbolu jest właśnie skuteczny nacisk na rywala. Na co Frank powiedział, że musi w takim razie wysłać do Kloppa esemesa, a następnie wygłosił swoje credo.

Wiemy oczywiście już z czasów jego pracy z Brentford, że lubi grać agresywnym, wysokim pressingiem, ale wczoraj – podobnie zresztą jak przez długie minuty meczu z PSG – wyglądało to naprawdę imponująco. Każdy piłkarz odpowiedzialny za konkretnego rywala, co powodowało, że nieraz widzieliśmy Romero daleko na połowie City, kiedy Haaland próbował cofać się po piłkę (po jednej z takich akcji faul Norwega dał Tottenhamowi rzut wolny, zakończony strzałem Porro). Agresywny doskok do przeciwników, zwłaszcza w wykonaniu wszechobecnego Sarra – to jego nacisk na Nico Gonzaleza przy próbie rozegrania futbolówki przez Trafforda przyniósł w efekcie drugiego gola: tym razem akcję wykańczał najbardziej defensywny gracz drugiej linii Tottenhamu Joao Palhinha.

Trzy psy Franka

KIedy sędzia zagwizdał po raz ostatni, postanowiliśmy, wzorem Thomasa Franka, oddać się celebracji życia. Przy kieliszku wina próbowaliśmy, jak to często w tym domu bywa, dobierać lekturowe tropy do tego, co właśnie obejrzeliśmy. Po zwolnieniu Postecoglou mity greckie trzeba było zostawić na boku, ale co w takim razie z literatury duńskiej, skoro większość baśni Andersena kończy się raczej smutno? I Jerzy zaczął wówczas mówić o trzech psach z „Krzesiwa”: jeden miał, niczym Bentancur, oczy jak filiżanki, drugi, niczym Sarr właśnie, jak młyńskie koła, ale trzeci – musiał nim być Palhinha – miał oczy tak wielkie jak Okrągła Wieża w Kopenhadze.

Ryzykowne porównanie, ale wierzę, że Frankowi by się spodobało. Po Palhinhi widać jeszcze, że przez ostatni rok grał mało, a tego lata trenował niewiele, ale z każdym kolejnym meczem jego obecność w środku pola Tottenhamu potężnieje; rzekłbyś: ten człowiek oddycha wślizgami, ale u jego boku Bentancur imponuje spokojem, a Sarr wybieganiem. Oczywiście: kochamy w tym klubie błyskotliwych, kreatywnych rozgrywających, tęsknimy za Maddisonem i mamy poczucie, że Eze nieźle by tu pasował, ale i bez postaci tego typu Tottenham potrafi strzelać gole i łamać opór rywali.

Pytanie tylko, jak długo tak będzie. Nawet poprzedni sezon drużyna zaczęła przyzwoicie i długo trzymała się czołówki, ale konieczność godzenia rywalizacji w Premier League i Lidze Europy rychło zaowocowała plagą kontuzji. Może sobie Thomas Frank podkreślać rolę w dzisiejszej wygranej Kudusa i Palhinhi, którzy do klubu dołączyli latem, ale w porównaniu z innymi zespołami czołówki (i mając świadomość odejścia Sona) transferów jest wciąż za mało. Widać to było zresztą aż nadto wyraźnie w poprzednich meczach: młodzi Gray czy Bergvall może i poradzili sobie z Burnley, ale rywalizacja z PSG zdecydowanie ich przerosła. Są w tej drużynie pozycje wciąż nieobsadzone („dziesiątka” na pierwszym miejscu) albo takie, w których uraz jednego zawodnika spowoduje wyrwę nie do zasypania.

Daniel Levy ma tydzień na zrobienie tego, czego nie zrobił przez dwa miesiące. Wiemy, że nie tak to powinno wyglądać, ale przy tylu zmianach akurat to w Tottenhamie nie może się zmienić. Podobnie jak wygrywanie z Manchesterem City oczywiście.

Taksówka dla Ezego

Ale przecież to wszystko już było i doprawdy: nie powinienem się aż tak bardzo przejmować. W 1997 roku ówczesny prezes Tottenhamu Alan Sugar zapłacił nawet Emmanuelowi Petit za taksówkę, którą ten zamiast do hotelu pojechał do domu Arsene’a Wengera, by ze swoim dawnym szefem z Monaco dopiąć podpisanie kontraktu z Arsenalem. Podobnie było w sierpniu 2013 roku, kiedy sprowadzany z Anży Machaczkała Willian przeszedł nawet w Tottenhamie badania lekarskie, ale medialny hałas wokół jego przyjazdu sprawił, że podkupiła go Chelsea, a Jose Mourinho wygłaszał następnie dobre rady dla rywali, by podobne transakcje prowadzili w większym sekrecie.

Wszystko już było, łącznie z uprzejmym pismem, jakie przechodzący z Barcelony do Milanu Rivaldo wysłał do Daniela Levy’ego i Glenna Hoddle’a, a ci opowiadając o tym publicznie narazili się na śmieszność, bo zostali w ten sposób twarzami klubu, w którym zamiast piłkarza klasy światowej pojawia się podpisana przezeń kartka papieru. Na liście transferowych fiask Tottenhamu mamy też spóźnione o kilka minut w ostatnim dniu okienka transferowego latem 2012 r. dopięcie umowy z Porto o Joao Moutinho, niepodpisany w 2019 r. kontrakt z Paulo Dybalą, z którym nie dogadano się w kwestii praw do wizerunku, niepoważną ofertę złożoną Aston Villi za Jacka Grealisha – chociaż tyle, że niepowodzenie z transferem Saidiego Berahino z WBA skłoniło klub do sprowadzenia z Bayeru Leverkusen pewnego obiecującego Koreańczyka.

Co łączy te sprawy, oprócz dość oczywistej – i stosującej się także do Eberechiego Eze – kwestii, że piłkarz, którego Tottenham chciał kupić, zwyczajnie wolał kontynuować karierę gdzie indziej? Bądźmy zresztą uczciwi: dla Petita czy Williana (o Grealishu, który miał wkrótce przejść do Manchesteru City, nie wspominając…) decyzja o nieprzejściu do Tottenhamu okazała się słuszna. I zapewne słuszna będzie również w przypadku Eze, bo dzięki takiemu wzmocnieniu Arsenal umocni swoją pozycję wśród faworytów do wygrania Premier League w tym sezonie.

Otóż łączy te sprawy kunktatorstwo prezesa Levy’ego, który – z pewnością kierując się szlachetnymi pobudkami pilnowania klubowych finansów – pozwala, by transferowy cel wymknął mu się z rąk. Mimo iż od zakończonej niepowodzeniem próby wykupienia z Nottingham Forest Morgana Gibbsa-White’a minęło aż 28 dni, a od kontuzji Jamesa Maddisona – dni 17, do poważnych rozmów z Crystal Palace przystąpił dopiero 9 dni temu. Zgoda: karty miał nienajlepsze, sprzedawca wiedział (po rozmowach z Gibbsem-Whitem), że ma pieniądze i (po kontuzji Maddisona) że jest zdesperowany. Ale zdesperowanemu po kontuzji Havertza Arsenalowi sfinalizowanie transakcji zajęło kilka godzin. Dziś, kiedy o każdym ruchu transferowym klubowe źródła i agenci zawodników informują Fabrizio Romano i jemu podobnych niemal w czasie rzeczywistym, nie da się przeprowadzać transakcji tak, jak chciałby to robić Daniel Levy.

Co w tym wszystkim najsmutniejsze: pieniądze będzie musiał wydać i tak, choćby dla uspokojenia rozwścieczonej bazy kibicowskiej. Problem w tym, że nie znajdzie już na rynku piłkarza tej klasy, co Eberechi Eze – dzięki swojej fantazji i kreatywności tak bardzo pasującego do klubowego etosu. W sumie to też już było, już raz na tym blogu pisałem tekst pod tytułem „Miałeś, Daniel, złoty róg”, zastanawiając się, czy piejący w dramacie Wyspiańskiego kogut nie pochodził aby z klubowego herbu. W „Weselu”, mimo rozpaczliwych wołań Jaśka, nikt się nie zbudził – i tutaj też tak będzie.

Heung-min Son. Najlepszy piłkarz świata

Są także rozstania, które nie bolą. Owszem, będziemy tęsknić, patrząc, jak biega gdzieś po (amerykańskim zapewne) boisku. Owszem, już łkamy, patrząc na kompilacje bramek, wśród których tyle było niewiarygodnie pięknych (albo, by powiedzieć nieco innym językiem, miało niewiarygodnie niski współczynnik xG), poczynając od tej z Burnley, która przyniosła mu w 2020 roku Nagrodę Puskasa. Przejął wtedy piłkę odbitą przez Jana Vertonghena na linii pola karnego Tottenhamu i po prostu popędził przez całe boisko, w początkowej fazie akcji próbując jeszcze odegrać do Dele Allego i frustrując się faktem, że ciasno otaczający go rywale odbierają mu tę możliwość… 

Tylko w Premier League było tych goli 127 (z tytułem króla strzelców w rozgrywkach 2021/22), a do tego jeszcze 71 asyst, notowanych zwłaszcza w okresie, gdy jego porozumienie z Harrym Kane’em osiągało poziom telepatii. W sumie w 454 meczach w Tottenhamie zdobył 173 bramki, co daje mu czwarte miejsce wśród najskuteczniejszych w dziejach klubu; z równą łatwością strzelał je prawą, jak i lewą nogą, z karnego i bezpośrednio z rogu, a lekkość, z jaką wkręcał futbolówkę w okienko, ścinając do środka gdzieś spod linii bocznej, była zaiste niebywała.

Ale nie o jego golach wypada mówić w pierwszym rzędzie (podobnie jak nie o pamiętnym pudle w meczu z Manchesterem City, które w 2024 r. pozbawiło Arsenal szans na mistrzostwo Anglii). I chyba także nie o fakcie, że wśród supergwiazd Premier League funkcjonował ktoś tak niebywale pozytywny – a zarazem z taką naturalnością otwierający ten świat na różnice kulturowe (od pierwszego dnia w Londynie, kiedy sprowadził do ośrodka treningowego koreańskich kucharzy, by jego nowi koledzy i trenerzy przekonali się, jak odmienność może być, mhm, dobra). Nie o wonach, wyciskanych przez prezesa Levy’ego z seulskiego rynku. Nie o statusie popkulturowej ikony, jaką cieszył się w Azji ten zaiste najlepszy futbolista w dziejach kontynentu. Nie o naszych uprzedzeniach także, które pod jego oczywistym potencjałem marketingowym długo nie pozwalały dostrzec jednego z najlepszych piłkarzy świata.

O czym trzeba mówić? Na pewno o wdzięczności. Pewnie także o szczęściu, związanym z faktem, że jego odejście dokonuje się w najlepszym możliwym momencie: w euforii związanej z wygraniem Ligi Europy, a przed sezonem, w którym pewnie przyszłoby mu już godzić się z rolą rezerwowego. 33-letni Heung-min Son jest i na zawsze będzie klubową legendą, ale najlepszy okres kariery ma już za sobą. Odchodząc w takiej chwili zostawia nowemu trenerowi przestrzeń na podejmowanie autonomicznych decyzji – o wyborze kapitana czy zestawieniu wyjściowej jedenastki – bez presji, jaka wiąże się z obecnością w klubie postaci, której zasługi długo jeszcze będą nieporównywalne z zasługami któregokolwiek szkoleniowca. Jasne: wolelibyśmy, żeby nasi ukochani piłkarze nigdy z naszych klubów nie odchodzili, ale czasami takie odejścia są dla rozwoju klubu zwyczajnie potrzebne, a rzadko zdarzają się okoliczności, by mogły się dokonać w poczuciu spełnionej misji, jaką było zdobycie pierwszego od dekad europejskiego pucharu.

Może trzeba też mówić o skromności. O tym, że zastanawiając się w ostatnich tygodniach nad własną przyszłością, zważał przede wszystkim na to, by nie mieć negatywnego wpływu na kolegów i nie wywoływać wokół klubu nadmiernego zamieszania. To był cały Son: okrywający własnym dresem dziewczynkę, która wyprowadzała drużynę na mecz w zacinającym deszczu albo uważnie odkładający mikrofon na stół podczas telewizyjnego wywiadu. Pod niewiarygodną pracowitością, dążeniem do futbolowej doskonałości, wyznaczaniem najwyższych standardów, wymaganiem od siebie heroicznych wyrzeczeń, skrywający rzadką w tym świecie uważność na innych.

Może trzeba mówić o tym, że nie było piłkarza, o którym w uniwersum Premier League mówiłoby się równie ciepło. „Najskromniejszy, najbardziej lubiany gość w tej lidze” – to Owen Hargreaves. „Wydałbym za niego swoją córkę” – to Antonio Conte, choć frazę tę cytuję z wahaniem, bo zdaje się, że obecny trener Napoli nie pytał Vittorii o zdanie. „Jeden z najlepszych ludzi, jakich spotkałem w życiu” – to Yves Bissouma; cytaty mógłbym mnożyć, zwłaszcza te płynące z ust uwielbiających go kolegów (Perisić dostał żółtą kartkę, bo wbiegł z ławki na boisko, by cieszyć się wraz z Koreańczykiem z jego hat tricka z Leicester, Maddison po wygranym finale w Bilbao mówił głównie o radości, jaką daje mu poczucie, że Son się wreszcie doczekał, a wszystko to blednie wobec faktu, że Davies zrobił go ojcem chrzestnym synka). Tak samo, jak mnożę kolekcję jego uśmiechów w telefonie, z którego spogląda zresztą na mnie codziennie (tak, mam tapetę z Heung-min Sonem).

Nie, chyba w pierwszej kolejności trzeba jednak mówić o czymś innym. „W północnym Londynie zjawiłem się jako dzieciak – mówił dziś na konferencji prasowej w Seulu. – Miałem 23 lata, byłem bardzo młody. Byłem chłopcem, który nawet nie mówi po angielsku. Odchodzę z klubu jako dojrzały mężczyzna”. Pamiętacie siebie sprzed dziesięciu lat? Do jakiej szkoły lub pracy chodziliście? Z kim byliście w związku? Ile lat miały wasze dzieci? A rodzice? Ile spełnień i strat miało miejsce po drodze, nie, nie w klubie, któremu kibicujecie – w waszym życiu?

Znalazłem przed chwilą na Twitterze wyznanie jakiegoś nieznanego mi osobiście człowieka, zadziwionego faktem, że o trzeciej nad ranem ogląda z płaczem kompilację bramek koreańskiego futbolisty, który nawet nie ma pojęcia o jego istnieniu. Może to wcale nie z powodu bramek – z Burnley, z City, z Chelsea, z Arsenalem, z Borussią, z Middlesbrough, z Crystal Palace, wymieniać by można długo – płacze ów człowiek, no dobra: płaczę i ja.

Może przyszedł właśnie ten dzień, w którym lato się w nas przełamało.

Żegnaj, Ange. Trzeciego sezonu nie będzie

Na większy tekst przyjdzie czas – w sumie zresztą zawsze chciałem go napisać, bo droga życiowa Ange’a Postecoglou jest w świecie współczesnego futbolu jedną z najciekawszych. Na razie powiem tylko jeszcze raz coś, co w sumie już mówiłem i pisałem w ostatnich dniach, pytany i niepytany: patrząc po ludzku, zwolnienie trenera, który wygrał właśnie dla klubu europejski puchar i zapewnił mu awans do Ligi Mistrzów, a przy tym na powrót zjednoczył tym triumfem kibiców i piłkarzy, jest zwyczajnie nieprzyzwoite. Owszem, być może za parę miesięcy trzeba byłoby to zrobić i tak, gdyby zespół nadal przegrywał w lidze, a kolejni rywale znów obnażaliby taktyczną naiwność Postecoglou – ale teraz należało jednak pozwolić mu pracować dalej, w celu zminimalizowania ryzyka wspierając zmianami w sztabie szkoleniowym i medycznym.

No ale współczesny futbol nie jest światem, w którym takie kategorie jak przyzwoitość mają jakiekolwiek znaczenie. Daniel Levy uznał, że lepiej nie powielać błędu, który Jim Ratcliffe popełnił z Erikiem Ten Hagiem: że trzeba działać natychmiast i dać nowemu szkoleniowcowi (czy będzie nim Thomas Frank?) czas na przepracowanie z drużyną okresu przygotowawczego oraz dopięcie transferów. Że oceniając miniony sezon, nie można kierować się wyłącznie emocjami, jakkolwiek byłyby silne. Niby nie jest to pierwszy przypadek w czasach rządów Levy’ego, że prezes gra va banque – ale chyba nigdy dotąd nie postawił takich stawek, bo żadna inna jego decyzja (łącznie ze zwolnieniem wypalonego jednak po przegranym finale Ligi Mistrzów Mauricio Pochettino) nie szła aż tak bardzo wbrew emocjom ludzi, dla których słowo „klub” nie ogranicza się do jedynie do tabelki z liczbami.

Jasne: te liczby były bezlitosne. Zarówno plaga kontuzji, jak plaga ligowych porażek (w oficjalnym komunikacie klub wylicza: 78 punktów w ostatnich 66 meczach) i najgorsze w dziejach miejsce w tabeli Premier League to coś, na co prezes z pewnością może się powołać. Pewnie zakłada również, że następca Postecoglou lepiej poradzi sobie z koniecznością walki na dwóch frontach – w lidze i w pucharach. Zobaczymy. Kibic Tottenhamu musi życzyć – jemu i sobie – by tym razem się nie pomylił.

O tym jednak będzie jeszcze czas dyskutować. Na razie trzeba po prostu dziękować człowiekowi, który przez minione dwa lata mówił o futbolu i życiu tak pięknie, że tak bardzo chciało się go słuchać i tak bardzo chciało się oglądać mecze jego drużyny. Ange Postecoglou zostawia po sobie masę niebywałych wspomnień – od fenomenalnego początku, naznaczonego pieśnią „I’m Loving Big Ange Instead” i obroną ustawioną na środku boiska podczas meczu z Chelsea, po szczęśliwy koniec w Bilbao i paradę z udziałem ponad dwustu tysięcy fanów w północnym Londynie.

„Jesteśmy na zawsze połączeni” – napisał do fanów Spurs na pożegnanie, a w moim przypadku to połączenie ma charakter szczególny: dwa lata temu dostałem na urodziny trenera, dziś na urodziny trenera straciłem. Nie zapomnę go nigdy, nie tylko dlatego, że nie wierzę, by następca zdołał wyzwolić w nas to poczucie wspólnoty i więzi, wzruszenia i szczęścia, nadziei i dumy, które stały się naszym udziałem tych kilkanaście dni temu po finale Ligi Europy.

Mistrz z holenderskiej szkoły

Zanim parę zdań o Tottenhamie, wypada się jednak tym Liverpoolem Arne Slota pozachwycać. Sposobem, w jaki Holender ustabilizował statek rozhuśtany emocjami związanymi z odejściem Jurgena Kloppa. Jak zachował z etosu poprzednika wszystko, co najlepsze, a zarazem dołożył swoje: dał tej drużynie więcej pewności z piłką i nauczył lepiej kontrolować mecze. Jak opanował kryzys związany z kończącymi się umowami kluczowych zawodników (Salah i Van Dijk podpisali już zresztą nowe kontrakty). Jak pomimo braku transferów (latem przyszedł jedynie Chiesa) poprowadził drużynę do mistrzostwa, a i w Lidze Mistrzów potknął się dopiero w fenomenalnym zaiste dwumeczu z PSG. Jak rozwinął powierzonych mu zawodników, ze szczególnym uwzględnieniem Gravenbercha i Gakpo – ale też jak wykorzystał złotą jesień Salaha, a w różnych ważnych momentach umiał skorzystać także z dublerów i graczy z zaplecza, takich jak np. Endo. Jak dał tej drużynie powtarzalność, nawet jeśli bez wielkich fajerwerków, które zachował na dzisiejsze świętowanie.

Bo dzisiaj naprawdę wspaniale się patrzyło na to, jak świętowali: fraza „wspólnie z kibicami” była jedną z najczęściej powtarzanych, co jeszcze raz przypomina, jak traumatyczny i depresyjny był tak naprawdę ów okres pandemicznego futbolu, podczas którego Liverpool Kloppa wygrał mistrzostwo przy sztucznym dopingu nakładanym przez realizatorów telewizyjnych transmisji. Wspaniale się patrzyło na klubowe legendy na trybunach, na dziesiątki tysięcy fanów bawiących się przed stadionem, na uwielbianych przez owe tysiące kilkunastu milionerów, bawiących się po ostatnim gwizdku jak dzieci – i wreszcie na samego Slota, który zaśpiewał do stadionowego mikrofonu przeróbkę „Live is life”, w której refrenem było nazwisko jego poprzednika; Klopp żegnając się z Liverpoolem wyśpiewał nazwisko Slota, mieliśmy tu więc piękną klamrę. Wspaniale było mieć poczucie, że niezależnie od jakości futbolu, prezentowanego przez tegorocznych mistrzów Anglii – są to mistrzowie tak nieplastikowi, tak związani z klubem i miastem.

A propos jakości futbolu: Tottenham zrobił dziś wszystko, żeby imprezy nie popsuć. Już osiem zmian w składzie – w związku z czwartkowym półfinałem Ligi Europy – było rozłożeniem u stóp gospodarzy czerwonego dywanu, ale na owym dywanie dodatkowo rozścielono wszystko to, co sprawia, że przeciwko drużynie Ange’a Postecoglou gra się – nie tylko Liverpoolowi zresztą – tak łatwo. Każdy właściwie gol mistrzów Anglii, i wiele ich sytuacji strzeleckich, było prezentami – i to ze znanego aż za dobrze katalogu. Możliwość zagrania piłki za plecy wysokiej linii obrony? Ależ proszę bardzo. Błędy w wyprowadzaniu piłki pod presją, począwszy od niecelnych zagrań Vicario? Ależ oczywiście. Okazja do szybkiej kontry, po tym, jak zbyt wielu zawodników Spurs zapędziło się pod bramkę rywala? No jasne, że tak. Obrona przy stałych fragmentach? Ba. Reakcja bramkarza i obrońców przy dośrodkowaniu ze skrzydła? Potrzymajcie mi piwo, zanim wypiję za dwudziesty tytuł Liverpoolu.

O całej tej, zdumiewającej zaiste jak na standardy superklubu (Tottenham, przypomnijmy, jest w pierwszej dziesiątce najbogatszych klubów świata…), epoce pracy w północnym Londynie Ange’a Postecoglou będzie jeszcze okazja napisać – i to obszernie. Na razie faktycznie czas wypić toast za sukces mistrza z holenderskiej szkoły.

Wielki tydzień wielkiego (niegdyś) Ange’a

O tym, kiedy to wszystko zaczęło się psuć, z pewnością będzie czas rozmawiać – czy początkiem końca był już tamten szalony wieczór podczas derbów z Chelsea Pochettino w trakcie poprzedniego sezonu, kiedy grający w dziewiątkę Tottenham ustawiał linię obrony na połowie boiska, czy wszystko zaczęło się sypać dopiero podczas derbów z Chelsea Mareski w grudniu 2024, podczas których z kontuzjami zeszli Romero i Van de Ven. Czy drużynę wykończyła zimowa plaga kontuzji i konieczność grania w rytmie czwartek-niedziela, czy rozpad nastąpił dopiero w lutym 2025, kiedy w ciągu paru dni runęły szanse na dalszą grę w Pucharze Ligi i Pucharze Anglii, a ostatnią deską ratunku związała się z fantazją o wygranej w Lidze Europy. Czy problemem jest trener, który byłby znakomitym wychowawcą licealnej młodzieży (przynajmniej za czasów, kiedy ja chodziłem do liceum, bo jak to jest z obecnymi pokoleniami nie mnie wyrokować…), ale za którego kadencji drużyna oduczyła się bronienia, a jeśli idzie o atakowanie został jej ostatnio głównie jeden schemat  – czy może owo sławetne klubowe DNA, sprawiające najwyraźniej, że jedna z najbogatszych futbolowych instytucji Europy stała się cmentarzyskiem trenerskich idei. Przyznajcie: długo się wydawało, że Postecoglou udało się zjednoczyć wokół siebie kibiców i piłkarzy, ci pierwsi z pewnością próbowali grać dla niego jeszcze tej zimy…

Teraz to w sumie nieważne. Przecież wszyscy wiemy, jak to się skończy. Przecież nie da się raptem przeskoczyć od tak jawnej manifestacji taktycznego bezhołowia i indywidualnych błędów, beztrosko popełnianych przez liderów drużyny, jaką zaprezentowano nam wczoraj w Wolverhapton, do futbolowego majstersztyku, z którym musiałoby się wiązać zwycięstwo we Frankfurcie z rozpędzonym Eintrachtem. Nie da się przejść do porządku dziennego nad trwającymi od tygodni spekulacjami o liście następców Australijczyka. Nie da się uciec od rozważań, czy Daniel Levy powtórzy manewr ze zwolnieniem Mourinho na kilka dni przed finałem Pucharu Ligi (no dobra, raczej nie powtórzy, mimo iż wczoraj widział tę katastrofę na własne oczy, z wysokości trybun). Nie da się zapomnieć o wprawie, z jaką Tottenham przegrywa mecz za meczem (17 w jednym sezonie ligowym – tylu klęsk Pochettino nie zaznał w ciągu swoich trzech najlepszych lat w klubie, licząc je łącznie) – i to nawet Tottenham wypoczęty, z wyklarowaną sytuacją kadrową. Jasne, porażki się zdarzają, podobnie jak indywidualne błędy – ale kibic wybacza je, jeśli ma poczucie, że piłkarze, za których oglądanie płaci pieniędzmi i zdrowiem, dochowują jakichś elementarnych standardów; nawet po tamtej ubiegłorocznej porażce z Chelsea zgotowali drużynie owację na stojąco. W taki poranek jak dzisiejszy nawet najwierniejszy kibic ma poczucie, że znikąd nadziei; że nie dostarczy jej ani błysk jeśli nie taktycznego, to motywacyjnego geniuszu trenera, ani zryw któregoś zawodnika; nawet Bergvall po wczorajszym błędzie poszarzał.

Odebrałem religijne wychowanie, całe moje uniwersum zaludniają religijne symbole, zresztą kibicowanie również jest rodzajem religii, ale u progu Wielkiego Tygodnia nie stać mnie na wyznanie wiary. Piszę z drżeniem, bo z tego wychowania wyniosłem również przekonanie o, nazwijmy to, odpowiedzialności nas wszystkich za przebieg wydarzeń opisywanych później przez święte księgi – innymi słowy, jeśli my, kibice, odmawiamy Tottenhamowi wiary, to jego czwartkowa porażka we Frankfurcie będzie także naszą winą. W rozsądnych granicach jednak: przecież Ange Postecoglou również mówił parę dni temu o tym, że piłkarscy bogowie zwrócili swoje oblicze gdzie indziej i sprawia wrażenie pogodzonego z drogą, jaką w najbliższych dniach musi przejść.

Czwartek wieczorem – ostatni mecz, w piątek prezes umywa ręce i dymisjonuje trenera, który miał być najpiękniejszą z jego pomyłek. Cudu zmartwychwstania nie będzie. Cykl zacznie się od nowa,  pytanie tylko, czy z Ryanem Masonem czy z Mattem Wellsem do końca sezonu.

Postecoglou ograny przez Marescę, czyli życie wśród pięknych katastrof

No więc to nie jest miejsce dla idealistów. Dla marzycieli. Dla romantyków. Nie zgadzam się z tym podejściem, wszystko się we mnie buntuje przeciwko niemu – tak jak wszystko się we mnie buntowało, kiedy patrzyłem, jak ludzie kibicujący tej samej drużynie co ja obrzucają jakimiś śmieciami zawodników Chelsea szykujących się do wykonania rzutu rożnego – ale muszę je uznać. Tak się złożyło, że drużyna, z którą (nie wiedząc wtedy jeszcze, co czynię) związałem swoje serce przed blisko czterema dekadami, dziś jest na ósmym miejscu wśród najbogatszych klubów świata. A w związku z tym powinna być oceniana wedle kryteriów, jakimi traktuje się największe globalne firmy i korporacje. Ma odnosić sukcesy nie tylko podpisując umowy sponsorskie, organizując zagraniczne tourneé, wynajmując stadion na koncerty największych gwiazd (ależ pasuje tu Adele, z jej piosenkami o toksycznych relacjach, nieudanych związkach i złamanych sercach – to nie moja myśl, znalazłem ją u jednego z rozgoryczonych fanów Tottenhamu na Twitterze…), ale przede wszystkim wygrywając: jeśli nie ligę, to jakieś puchary. I, niestety, wszystko wskazuje na to, że z idealistą, marzycielem, romantykiem na posadzie trenera, tego warunku nie spełni.

Nie zgadzam się z tym podejściem, powtórzę. Wszystko się we mnie buntuje, kiedy czytam słowa, które przed chwilą napisałem, ale jeśli (po porażce z Glasgow Rangers, kiedy sytuacja w Lidze Europy się jeszcze skomplikuje? po odpadnięciu z Pucharu Ligi w ćwierćfinale z Manchesterem United?) na stronie Tottenhamu przeczytam „Club Statement” informujący o rozwiązaniu kontraktu z Ange’em Postecoglou, nie będę zdziwiony. Ideały mogą sobie być, elementem etosu tego klubu zawsze był futbol atrakcyjny dla oka, techniczny i ofensywny, ale wynik też się musi zgadzać. A wyniku nie ma. Nawet jeśli się pojawiał raz czy drugi – także w tym sezonie, po wygranych z Manchesterem United, z Aston Villą, z Manchesterem City wreszcie – to potem się rozwiewał, gdzieś w trakcie spotkań z Crystal Palace, Ipswich, ostatnio z Bournemouth. We wrześniu z Arsenalem. Dzisiaj z Chelsea.

Po meczu z Bournemouth, we czwartek, napisałem w mediach społecznościowych, że to będzie długi grudzień. Przy tej sytuacji kadrowej, przy takiej liście kontuzji (wydłużonej wówczas urazem Daviesa, dziś bodaj czy nie pogłębionej jeszcze, bo boisko opuszczali – pojawiający się na nim po tak długiej przerwie – Romero i Van de Ven, a także Johnson), przy bardzo ograniczonej możliwości rotacji zawodników, Tottenham po prostu nie może grać intensywnego futbolu wedle recept Ange’a Postecoglou. A kiedy nie może grać futbolu intensywnego, nie może grać w ogóle i wygląda to tak, jak we czwartek, kiedy po niezłym kwadransie, przyszedł podarowany rywalom rzut rożny i podarowany im gol po tymże rzucie rożnym, a potem nastąpiły długie i męczące minuty bicia głową w mur. Albo jak dzisiaj – kiedy paliwa w baku wystarczyło wprawdzie na dłużej, dzięki powrotowi podstawowych obrońców, derbowemu dopingowi fanów, a zwłaszcza dzięki kapitalnemu początkowi, wysokim odbiorom na połowie Chelsea, bramkom Solankego i Kulusevskiego, ale kiedy wyczerpało się również, i to szybciej niż wskazywał wynik.

Kontaktowego gola Sancho zdobył w osiemnastej minucie, cztery minuty po zejściu z boiska Romero i pięć minut po tym, jak Udogie miał okazję na 3:0, później przez jakiś czas trwała jeszcze wymiana ciosów, ale goście opanowali sytuację już na jakieś 10 minut przed końcem pierwszej połowy. W drugiej ich dominacja była w zasadzie totalna – po wejściu na boisko Gusto za Lavię i przejściu Caicedo do środka pola, chyba wszyscy obserwatorzy tego meczu zdawali już sobie sprawę, że kolejne gole dla Chelsea są kwestią czasu. Wyjście sam na sam z Sanchezem łamiącego pułapkę ofsajdową Sona, w 68. minucie, niecelny strzał Koreańczyka, który nie zauważył biegnącego z prawej strony Wernera – to była pierwsza szansa Spurs po przerwie, szansa będąca raczej efektem niefrasobliwości rywala (Chelsea, zauważmy na marginesie, popełnia wciąż sporo błędów w defensywie…) niż zapowiedzią jakiegoś szturmu na bramkę gości.

Niepokojących pytań jest wiele. To najważniejsze brzmi: na ile plaga kontuzji, na ile owo poczucie, że w baku nie ma już wiele paliwa, jest efektem tego, jakiej gry i jakiego treningu domaga się od swoich piłkarzy Postecoglou? Że w swoim przekonaniu, iż wygrywać mogą jedynie biegając więcej, atakując szybciej, pressując intensywniej, a jeśli popełnią błąd w obronie, zdołają go naprawić rzucając się do kolejnych szturmów – ryzykuje nie tylko wynikami, ale i zdrowiem piłkarzy? I że oni sami coraz częściej, nawet podświadomie, z lęku przed kolejną kontuzją chociażby, będą się oszczędzać, i tym można tłumaczyć owe niewytłumaczalne, wydawałoby się, wpadki z Palace czy Ipswich?

Można oczywiście szukać okoliczności łagodzących. Porównywać sytuację kadrową obu klubów i fakt, że w środku tygodnia Enzo Maresca mógł wymienić siedmiu piłkarzy, a dziś wprowadzał na boisko mistrza Hiszpanii gdy Postecoglou sięgał po dwóch osiemnastolatków ze znikomym doświadczeniem w Premier League. Przypominać, za ile pieniędzy zbudowali swój zespół panowie Boehly z Eghbalim. Nawet na temat decyzji o niewyrzuceniu Caicedo za faul na Sarrze wspomnieć. Albo rozszerzyć jeszcze kontekst, wspominając o cierpliwości władz Arsenalu dla Artety, który nie od razu przecież wyprowadził drużynę z kryzysu.

Ale przecież, skoro już wspomnieliśmy Boehly’ego z Eghbalim, oni najlepiej wiedzą, że liczy się wynik. I wszystko wskazuje na to, że w końcu potrafili zatrudnić trenera również mającego świadomość, iż z wyniku zostanie rozliczony. Dawno, dawno temu Enzo Maresca był uczniem Pepa Guardioli i w tym charakterze został sprowadzony przez Leicester, ale jego Chelsea oferuje już o wiele więcej możliwości niż te, które kojarzyliśmy ze szkołą Katalończyka.

Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości: Ange Postecoglou szczerze uważa, że proponowany przezeń piłkarzom styl gry jest najlepszą drogą do osiągnięcia wyniku. Problem w tym, że oni wciąż popełniają te same błędy. Jeśli nie brak koncentracji przy rzucie rożnym, to spóźniony wślizg w polu karnym. Gapiostwo, zmęczenie, psychiczna kruchość, bycie „Spursy”, zlekceważenie przez Postecoglou podstaw trenerskiego warsztatu, dziwaczne zamknięcie na „plan B” czy co tam jeszcze mówi się albo pisze na jego temat w mediach, a może po prostu fakt, że jego piłkarze są ludźmi, nie maszynami (przypominał o tym Son w emocjonalnym, pomeczowym wywiadzie) – prezes Levy pewnie nie będzie dociekał. Jeśli poczuje, że kibice kolejny raz zwracają się przeciwko niemu – poświęci kolejnego trenera. Jak to mówił Antonio Conte, „Tottenham’s story is this!”…

Ale nie chcę tutaj postawić kropki, zwłaszcza że w tej kwestii papiery mam mocne: wiarę, że Tottenham pod Postecoglou jest w stanie, jak to mówią komentatorzy telewizyjni, wsadzić coś do gabloty, straciłem po porażce z Brighton. Być może – pisałem wtedy, nawiązując do jednego z wywiadów z tym szkoleniowcem, w którym mówił o swoim greckim dziedzictwie – to, co oglądamy dziś w północnym Londynie przypomina rozpad kolejki do zwózki pni zaprojektowanej przez Zorbę w powieści, a bardziej jeszcze w ekranizacji powieści Nikosa Kazantzakisa. To w filmie Anthony Quinn wypowiada zdanie „Jaka piękna katastrofa”, a zdanie to czytać przecież można szerzej niż w kontekście samego projektu kopalni na małej greckiej wyspie.

Jasne, w czołowym klubie Premier League nie może być miejsca dla idealisty, marzyciela, romantyka. Zarazem ta miłość, jaką obdarzyliśmy wszyscy – nie tylko ja przecież, mówił o tym np. nieco zawstydzony w pomeczowym Magazynie Premier League Viaplay Andrzej Twarowski – Ange’a Postecoglou, coś jednak o dzisiejszym świecie mówi. Wynik może być wszystkim dla prezesów, księgowych, analityków, ale są tacy, którzy – tak bardzo zmęczeni już takim, do bólu pragmatycznym podejściem – wybierają życie wśród pięknych katastrof. Może i dobrze, że wśród ośmiu najbogatszych klubów globu znajduje się Tottenham Daniela Levy’ego i Ange’a Postecoglou.

Jak zamienić wygrywanie w rutynę: to dla Tottenhamu ważniejsza kwestia niż nasładzanie się wygraną z Manchesterem City

Wystarczająco długo zajmuję się spisywaniem kroniki najnowszych dziejów Tottenhamu, żeby się po takim meczu podpalać. Owszem, piłkarze Ange’a Postecoglou zadali Manchesterowi City Guardioli jedną z najwyższych porażek w karierze katalońskiego szkoleniowca, owszem, wygrali 4:0 na boisku urzędującego mistrza Anglii, ale cóż z tego, skoro za tydzień potkną się u siebie z Fulham? Ileż to już razy łudzili serca swoich fanów imponującymi wygranymi – nawet w tym sezonie z Manchesterem United i Aston Villą – żeby potem zdjąć nogę z gazu, wypuścić prowadzenie z Brighton czy Leicester albo kompletnie przejść obok meczu z Crystal Palace lub Ipswich? Przecież gdyby nie tamte wpadki mówilibyśmy o drużynie liczącej się w walce o mistrzostwo Anglii, a nie o zespole z niepokojącą regularnością odświeżającym wszelkie stereotypy na temat bycia „Spursy”…

Z drugiej strony jednak, pozwólcie udręczonemu kibicowi zapełnić kajecik kilkoma zachwyconymi akapitami, bo przecież nawet nie tyle wynik, co dzisiejsza gra Tottenhamu zdecydowanie na to zasługuje. Po tym, jak przetrwali sztorm z pierwszych dziesięciu minut – sztorm, którego należało się oczywiście spodziewać w kontekście czterech poprzedzających ten mecz porażek Manchesteru City; po tym, jak nie dali się wytrącić z równowagi żółtą kartką dla Bissoumy już w osiemnastej sekundzie; po tym, jak obronili się przed atakami Gvardiola i Savinho lewą stroną, a Erling Haaland nie wykorzystał pierwszej z co najmniej kilku sytuacji, zdołali przecież w końcu wyjść z własnej połowy i rozpocząć swoje strzelanie.

Pierwszy gol dla Tottenhamu był efektem czegoś, co powinno być znakiem firmowym tej drużyny: Kulusevski nacisnął Gvardiola próbującego poradzić sobie z dalekim zagraniem Dragusina, nie dał sobie odebrać piłki, a potem doskonale dośrodkował do wchodzącego z głębi pola Maddisona; mieliśmy tu z jednej strony agresję i intensywność, z drugiej zaś wyobraźnię i technikę. Drugi gol podobnie: Maddison przejął niecelne podanie Gvardiola, rozegrał szybką kombinację z Sonem, wszedł w pole karne i podciął futbolówkę nad Edersonem. I jeszcze w pierwszej połowie okazji do podwyższenia wyniku było więcej: strzał Sona, obroniony końcami palców przez bramkarza City, po znanym wszystkim widzom Premier League ścięciu przez Koreańczyka do środka, czy uderzenie Solankego, również powstrzymane przez Edersona.

Triumfujący Ange Postecoglou mówił po meczu, że na takim stadionie i przez takiego rywala zostajesz przetestowany w każdy możliwy sposób. Musisz się bronić – co z minuty na minutę wychodziło jego podopiecznym coraz lepiej, bo był to mecz, w którym nawet Vicario wyłapywał dośrodkowania z rzutów rożnych i zatrzymywał kolejne strzały (wartość goli oczekiwanych MC to 2,15, a Włoch zachował czyste konto, stoperzy zaś Dragusin i Davies (rezerwowa para, nie dość podkreślać, przy kontuzjach Romero i Van de Vena), Bissouma, a także blokujący szereg uderzeń gości Porro, walnie go w tym wspierali. Musisz ciężko pracować – i liczba przebiegniętych w tym spotkaniu kilometrów, wygrywanych pojedynków, skoków pressingowych mówi o tym bardzo dobitnie. Musisz być zdyscyplinowany – patrz 90 minut Bissoumy z żółtą kartą. I musisz przede wszystkim grać swoją piłkę.

Może jestem dziwny (na pewno jestem dziwny, skoro kibicuję takiej drużynie…), ale największą satysfakcję sprawiały mi właśnie te momenty „grania swojej piłiki”. Na przykład akcja z 27 minuty, podczas której Kulusevski nie znalazł wprawdzie ostatnim podaniem Sona, ale która rozpoczęła się od rozegrania futbolówki przez bramkarza i obrońców, a następnie – wedle wszelkich zasad Angeballu – minięcia pressingu rywala i stworzenia sobie dogodnej sytuacji. Albo, no niechże będzie, że wybiorę bramkową – akcja z 53. minuty, kiedy to Kulusevski przedarł się przez środek pola, zakładając po drodze rywalom dwie siatki, odegrał do Sona, ten znalazł Solankego, który przytomnie wycofał piłkę do nadbiegającego Porro.

To był chyba kluczowy moment meczu, ta bramka na 3:0 – choć pamiętam derby z West Hamem,  w trakcie których Tottenham roztrwonił trzybramkowe prowadzenie w ciągu ostatnich dziesięciu minut; z nimi naprawdę nie ma lekko. Chociaż tak naprawdę chciałbym oddać sprawiedliwość piłkarzom Postecoglou za wszystko, co zdarzyło się na Etihad od rozpoczęcia drugiej połowy – że wychodząc na boisko po przerwie ani myśleli grać na przeczekanie, tylko przesunęli się wyżej, utrzymywali się przy piłce i czekali na okazje do strzelenia kolejnych bramek.

Jeśli doliczyć świetną szansę Kulusevskiego z 66. minuty, kiedy wychodzili trzech na dwóch po tym jak faulowany Solanke utrzymał się przy piłce, jeśli doliczyć słupek Johnsona w 88. minucie, to zwycięstwo mogło być jeszcze bardziej imponujące; w sumie statystycy zliczają pięć tzw. big chances Tottenhamu przy – uwaga – tylko trzech Manchesteru City.

O kryzysie drużyny Guardioli będzie okazja pomówić osobno. Zespoły tego trenera traciły zawsze gole po szybkich atakach, ale zdecydowanie lepiej panowały nad przestrzenią i lepiej utrzymywały się przy piłce. Wiadomo: dzisiaj w składzie zabrakło nie tylko Rodriego, ale i Kovacicia, więc mając do czynienia z Silvą, Gundoganem czy Lewisem w drugiej linii goście mieli ułatwione zadanie – odrobili je jednak celująco. Gole Maddisona golami, ale Anglik imponował zwłaszcza walecznością, wygrywanymi pojedynkami i odbiorami. Kiedy stracił miejsce w składzie, w „Timesie” napisano, że Postecoglou wyżej ceni biegaczy od artystów – więc artysta postanowił więcej biegać. Jego obecność w wyjściowej jedenastce była naprawdę zaskakująca – Kulusevski w środku pola był dotąd najlepszym piłkarzem Tottenhamu sezonu 24/25, a żeby znaleźć miejsce dla Maddisona, trzeba było znów przesunąć go na skrzydło i posadzić na ławce najskuteczniejszego w drużynie Johnsona. Dalibóg: opłaciło się. I Szwed nie mógł narzekać na bycie z dala od boiskowych wydarzeń (po dzisiejszym meczu jest wciąż kreującym najwięcej okazji spośród graczy Premier League), i Walijczyk zdobył kolejną bramkę po wejściu z ławki.

Zdarzało się Guardioli przegrywać z Tottenhamem – z sumie aż dziewięć razy – ale często były to porażki pechowe, efekt dobrze zamurowanej bramki i zabójczych kontr. Tym razem Pep został pokonany własną bronią. Czy zanim Spurs potkną się w meczu z Fulham – o ile nie wcześniej jeszcze, z Romą w Lidze Europy – ludzie związani z tym klubem mogą przez chwilę poświętować? A może właśnie zamiast upajać się historyczną wygraną, trzeba tonować nastroje i myśleć raczej o tym, jak zrobić z wygrywania rutynę, by nie przeżywać ponownie takich wpadek jak z Palace czy Ipswich? Miejmy nadzieję, że uradowany dzisiejszym sukcesem prezes Levy nie zafunduje drużynie pamiątkowych zegarków…

Ange Postecoglou jako koń wyścigowy

Kibicowanie Tottenhamowi skazuje człowieka na miotanie się od ściany do ściany: po porażce w beznadziejnym stylu z Crystal Palace przynosi wygraną z Manchesterem City (osłabionym kontuzjami i grającym w mocno przebudowanym składzie składzie, ale to wciąż był zespół Guardioli…), a huśtawkę emocji podczas starcia z Aston Villą rozdziela na dwie połowy. Po pierwszej niesie niemal wyłącznie frustrację, związaną i z nieporadnością naciskanego przez rywali Vicario przy rzutach rożnych, i z bezsilnością wywołaną przez nisko tym razem broniących się i niestroniących od ostrej gry piłkarzy Emery’ego; jedyne, na co było wówczas stać Tottenham, to na kilka niecelnych strzałów z dystansu. Po drugiej – fruwa pod niebo, a to w związku z faktem, że zespół z White Hart Lane wytrzymał tę konfrontację i grał swoje. Że Postecoglou, przy całym swoim przywiązaniu do pryncypiów, potrafi jednak dokonywać korekt i reagować na boiskową sytuację. Że stawiając od pierwszej minuty na Sarra zamiast Maddisona, znalazł piłkarza, który zwyczajnie zabiega tak zwykle mocnych pomocników AV. Że zdejmując Sona już w 55. minucie – chwilę po kapitalnej asyście Koreańczyka – nie tylko oszczędzi jego zdrowie, ale zwiększy intensywność ataków Tottenhamu dzięki wejściu głodnego gry, również notującego niebawem asystę Richarlisona. Że intensywność w ogóle będzie słowem kluczem do tego, co wydarzyło się w drugiej połowie.

Zwłaszcza gol na 2:1 był z podręcznika „Angeballu”: wysoki odbiór Bena Daviesa, podciągnięcie piłki przez Sarra, zgranie Johnsona do Kulusevskiego i instynktowne, bez przyjęcia, przekazanie futbolówki dalej przez znakomitego w tym sezonie Szweda, do wychodzącego za obrońców Villi Solanke; podcinka tego ostatniego. Ale i pierwszy gol (dośrodkowanie Sona, firmowe wykończenie Johnsona na dalekim słupku, któremu pomógł, blokując stoperów, Solanke), i trzeci (Solanke po świetnym podaniu Richarlisona, obsłużonego wcześniej przez pozbawiającego rywali piłki Sarra), a może zwłaszcza czwarty (cudowne trafienie rezerwowego Maddisona z rzutu wolnego) świadczą o uwolnionym potencjale drużyny.

Ciężko na to zwycięstwo trzeba było pracować: Johnson, Solanke, Kulusevski w końcówce wyglądali na wykończonych (Walijczyk wręcz słaniał się na nogach), ale biegali dalej. Zmiennicy też dawali radę, rezerwowa para stoperów Dragusin-Davies po kontuzji Romero nie miała z Watkinsem i Duranem najmniejszych problemów. Co najważniejsze jednak: Ange Postecoglou po raz kolejny dał swoim młodym podopiecznym argumenty, że ciężka praca ma sens. Owszem, przyjemnie się patrzy na Tottenham przodujący w statystykach goli, strzałów, akcji ofensywnych itd., ale nie wiem czy nie fajniej jeszcze na Tottenham przodujący tam, gdzie mierzy się pressing, wysokie odbiory, przebiegnięte kilometry itp.

Dobrym przykładem może tu być Dominic Solanke: był taki czas, kiedy nie zdobył jeszcze bramki dla Spurs i dziennikarze zaczęli podważać sens jego transferu (Postecolgou zalecał im wówczas jogę i treningi oddechowe); nawet w tym tygodniu pisano, że w ostatnich trzech meczach ligowych nie oddał ani jednego celnego strzału – ale trener zachwycał się jego grą bez piłki, tym jak pressuje, jak biega, jak poświęca się dla drużyny. Zabawne, bo po ośmiu meczach w Premier League ma już cztery gole i asystę, a do tego jeszcze bramkę i asystę w trzech meczach Ligi Europy, więc nawet z tego punktu widzenia trudno mieć do niego pretensje, ale trener klaskał jeszcze, gdy w 93. minucie wchodził wślizgiem w Pau Torresa, a potem dał się sfaulować, stwarzając okazję z wolnego Maddisonowi.

„Gdybym był koniem wyścigowym, miałbym klapki na oczach” – powiedział Postecoglou dziennikarzom po meczu, i czuję, że zdanie to będzie wracało na równi z przedmeczowym porównaniem do ogrodnika, który chcąc mieć piękny ogród musi pogodzić się z zapachem nawozu. Tym razem Australijczykowi nie chodziło jednak o to, że jest straszliwie uparty, a na to, że podczas wyścigu patrzy tylko w stronę mety, nie oglądając się na lepszą czy gorszą formę rywali. Ten wyścig potrwa jeszcze, a ten koń znów się rozpędza.

Jaka piękna katastrofa: Ange Postecoglou jako Zorba

Gdyby ktoś mi płacił za prowadzenie stałej rubryki o takich wpadkach Tottenhamu jak ta z Brighton sprzed dwóch tygodni, miałbym najłatwiejszą wierszówkę na rynku medialnym. Gdyby ktoś mi płacił za przypominanie w kolejnym bieżącym kontekście tych wszystkich przeszłych porażek, mógłbym stworzyć na ich temat regularnie aktualizowany serwis. Gdyby ktoś mi płacił, miałbym przynajmniej poczucie, że podtrzymywanie toksycznego związku z tym klubem ma jakikolwiek sens.

Nic z tych rzeczy. Robię to za darmo. Moją jedyną korzyścią jest – coraz słabsze, nie ukrywajmy – przekonanie, że spisując tych kilkanaście akapitów przynajmniej porażkę z Brighton będę mógł sobie przepracować. Że tych ostatnich kilkadziesiąt godzin do derbów z West Hamem zleci szybciej, jeśli to wszystko jeszcze raz przez siebie przepuszczę. Ale, dalibóg, nie jest łatwo. Cofam się pamięcią o kilkanaście dni i czuję, jak nadal wszystko się we mnie trzęsie.

Historia Tottenhamu na przykładzie dwubramkowego prowadzenia

Rzecz w tym, że jeśli Tottenham robi coś takiego, nie robi tego ot tak, w zwyczajnych okolicznościach. Jeśli już to robi, to z przytupem, jakby czerpał jakąś perwersyjną przyjemność ze sprawiania własnym kibicom bólu. Tak, żebyśmy nie zapomnieli łatwo. Żebyśmy nie mogli wzruszyć ramionami, kwitując porażkę frazą, że po prostu od pierwszej minuty grali słabo albo rywal był wyraźnie lepszy. Żeby amplitudę emocji zwiększyć do maksimum, a czas między euforią a dysforią skrócić do absolutnego minimum. Żeby kontrast między tym, co należałoby określić mianem fenomenalnego występu a popisem futbolowego frajerstwa skrócić z okresu kilku-kilkunastu dni do kilku-kilkunastu minut. Tak, Tottenham to potrafi.

Marek Bieńczyk pisze enumeracja to figura, w której melancholia literacka „wytwarza dla siebie sferyczne, bezpieczne miejsce, gdzie w jednej chwili zbiera się «wszystko»”, zastosujmy więc jeszcze raz wyliczenie, by „uchwycić nieskończoność rzeczy w fikcyjnej nieskończoności słów”. Prowadzenie 3:0 do przerwy w ligowym meczu z Manchesterem United na White Hart Lane, w 2001 roku, wypuszczone w ciągu kolejnych 45 minut (czy można się dziwić sir Aleksowi i jego pamiętnej frazie „Lads, it’s Tottenham?). Prowadzenie 3:0 do przerwy z grającym w dziesiątkę Manchesterem City w Pucharze Anglii w 2004 – i porażka 3:4. Prowadzenie 0:2 do 40. minuty na Emirates, w lutym 2012 (Arteta pamięta, grał wtedy w drużynie gospodarzy…) – i przegrana 5:2. Bitwa na Stamford Bridge w 2016, kiedy Tottenham Pochettino usiłował jeszcze ścigać idące po mistrzostwo Leicester – prowadzenie 2:0 do 58. minuty, bramka dająca remis Chelsea na kilka minut przed końcem. Mecz z Juventusem w Lidze Mistrzów, w 2018 r. – dwa ciosy w drugiej połowie i wypuszczone prowadzenie wprawdzie jednobramkowe, ale wspominam ten mecz, bo to po nim Giorgio Chiellini wygłosił pamiętną klątwę, że taka jest właśnie historia Tottenhamu: stwarzają mnóstwo sytuacji, ale na końcu zawsze czegoś im brakuje. 3:0 do przerwy, ba!, do 82. minuty z West Hamem, w październiku 2020 – i mecz zremisowany 3:3. Kończący pobyt Antonio Conte w północnym Londynie pojedynek z ostatnim w tabeli Southamptonem w marcu 2023: dwubramkowa przewaga do 77. minuty, remis 3:3, a potem furiacka tyrada Włocha, krytykującego piłkarzy, prezesa, klub i jego kulturę. 

Wyliczenie mógłbym ciągnąć: w dziejach występów Tottenhamu w Premier League mecz z Brighton był już dziesiątym przypadkiem, kiedy drużyna roztrwoniła dwubramkowe prowadzenie.

Co się stało na The Amex

Co napisawszy, nie jestem pewien, czy poczułem się lepiej. Wciąż pamiętam to poczucie satysfakcji, z jakim jeszcze w przerwie oglądałem studio Viaplay i przygotowaną przez Michała Zachodnego analizę pressingu piłkarzy Postecoglou w pierwszej połowie. Owszem, Brighton zdołało go raz czy drugi ominąć, ale były to raczej incydenty, na których tle widać było zarówno dominację, jak wykreowane szanse Tottenhamu. 

Drużyna z Londynu rzuciła się na rywali od pierwszej minuty – już po kilkunastu sekundach Timo Werner z łatwością pokazał plecy Veltmannowi. Kreowała sytuację za sytuacją, jak w przytłaczającej większości meczów tego sezonu. Wykorzystała dwie, mogła więcej – zwłaszcza Werner i Johnson. Nade wszystko jednak: naciskała przeciwników, wymuszając ich błędy już na trzydziestym metrze od bramki Verbruggena. Tak, jak od niej wymaga trener. Tak, jak pokazują statystyki ze wszystkich dotychczasowych spotkań bieżących rozgrywek – nawet tych, które ostatecznie przegrywała, bo przecież nie przegrywała ich w takim stylu, jak ten z Brighton.

Powiedzieć, że patrzyłem na drugą połowę nie wierząc własnym oczom, to nic nie powiedzieć. Jeszcze zanim padła pierwsza bramka dla gospodarzy, wymieniałem niedowierzające uwagi z najstarszym synem, podobnie jak ja mającym pecha kibicować Tottenhamowi. To, co widzieliśmy, to już nie był pressing, to było, przepraszam za wyrażenie, przesuwanie. Wsparty przez wprowadzonego po przerwie Estupiniana Mitoma po lewej, Minteh po prawej z łatwością mijali statycznych nagle graczy z Londynu, którzy wyzbyli się całej agresji jakby dotknęło ich zaklęcie obezwładniające. Bentancur, Van de Ven, Udogie nie trafiali w piłkę, spóźniali się ze wślizgami, żeby nie powiedzieć (sobota w studiu upłynęła nam pod znakiem rozmów o teoriach spiskowych): pozorowali je. Każda bramka Brighton wyglądała na zdobytą podczas gierki treningowej, gdzie sparingpartnerom powiedziano, że broń Boże nie mogą nikomu robić krzywdy. Żadna nie spowodowała reakcji – ani piłkarzy, ani, co gorsza, trenera.

Taniec szalonego Greka

Nad tym brakiem reakcji zastanawiam się od dwóch tygodni. Jak rozumieć fakt, że Australijczyk podczas drugiej połowy na The Amex zamienił się w słup soli. Że stojąc przy linii bocznej przyglądał się raczej swoim podopiecznym, niż próbował zareagować – nawet nie tyle dokonując zmian, co po prostu wywrzaskując jakiś wściekły komunikat, jak w maju podczas meczu z Chelsea, żeby do jasnej cholery przestali podawać do tyłu (inna sprawa, że wtedy nie pomogło…). Czy intencją Postecoglou było dać swoim piłkarzom przeżyć to doświadczenie do końca, żeby porządnie im się utrwaliło i nigdy o nim nie zapomnieli? Że, inaczej mówiąc, świadomie pozwolił im poczuć na własnej skórze owo bycie „spursy”, aby mieć w dalszej pracy z nimi niepomijalny punkt odniesienia? Na coś takiego wskazywały jego pomeczowe wypowiedzi, w których mówił, że nie obchodzi go, jak się czują piłkarze – że powinni czuć się równie fatalnie jak on i kibice. Z drugiej strony jednak powinno mu przecież zależeć na wygrywaniu każdego meczu, na nietraceniu głupich punktów, na utrzymywaniu kontaktu do czołówki…

Być może to kwestia jednego z ostatnich wywiadów z Postecoglou, w którym mówił o swoim greckim dziedzictwie, kupionym niedawno domu w Atenach itd., ale im dłużej myślę o jego północnolondyńskim projekcie, tym bardziej przypomina mi się kolejka do zwózki pni zaprojektowana przez Zorbę w powieści, a bardziej jeszcze w ekranizacji powieści Nikosa Kazantzakisa. To w filmie Anthony Quinn wypowiada zdanie „Jaka piękna katastrofa” – zdanie, które czytać przecież można szerzej niż w kontekście samego projektu kopalni na małej greckiej wyspie.

Owszem, po meczu z Brighton straciłem wiarę, że Tottenham pod Postecoglou jest w stanie, jak to mówią komentatorzy telewizyjni, wsadzić coś do gabloty. Co nie zmienia faktu, że patrzę na ten projekt – bardziej życiowy i filozoficzny niż sportowy – z nieodmienną fascynacją. Pamiętając, że Ryszard Koziołek nazwał kiedyś Zorbę „niebezpiecznym nauczycielem”, wyznam, że nie jestem pewien, czego uczy mnie Ange Postecoglou. Ale może to nieważne; żeby zacytować Kazantzakisa: nie zamierzam mieć pretensji do figowca, że nie rodzi czereśni. „Trzymaj dystans, szefie, dobrze ci radzę!”. I nie stresuj się już tak kolejnymi katastrofami. Bez wiary, bez nadziei, baz fałszywych złudzeń – tańcz.

Albo kibicuj.