Prawda, że brednia

„To może być jeden z największych hitów transferowych w historii naszej ligowej piłki. Niewykluczone, że nowym piłkarzem Wisły Kraków zostanie słynny Mohamed Kallon” – pisze „Dziennik”, a czytelnik przeciera oczy ze zdumienia. Najpierw dlatego, że dopiero co w innej gazecie znalazł informację, że przy Reymonta nie zanosi się na wielkie transfery. Potem dlatego, że w krótkim skądinąd tekście policzył sobie wszystkie „może”, „prawdopodobnie”, „niewykluczone”. Przedstawiciel Wisły, dyrektor sportowy Jacek Bednarz, pojawia się wprawdzie w artykule, ale jako ktoś, kto odmawia komentarza (ciekawe, czy w ogóle był pytany). Jest za to wypowiedź kogoś, kto podaje się za agenta Kallona i kto mówi, że jest w kontakcie z działaczami pewnego polskiego klubu, po czym tajemniczo dodaje „wszystko jest możliwe”. W sumie, po odjęciu spójników i biogramu piłkarza a la wikipedia, z tekstu „Dziennika” nie zostaje… nic.
Informację o Kallonie i Wiśle zawdzięczam komentarzowi zwz do wpisu, w którym bawiłem się w pisanie depeszy o rzekomym transferze do Cracovii Henrika Larssona. Problem w tym, że tu nie mamy do czynienia z żartem i że w pisaniu o transferach polskie gazety coraz mocniej upodabniają się do angielskich – szkoda, że do tabloidów. Mechanizm wydaje się zrozumiały: ponieważ przez następne tygodnie kupowanie piłkarzy będzie głównym tematem kibicowskich dyskusji, nic prostszego wyjść naprzeciw zapotrzebowaniu zmyślając odpowiednią historyjkę, podkręcając lid, fabrykując wypowiedź piłkarza lub dzwoniąc do kompletnie niewiarygodnego agenta… Cytowalność zapewniona, bo zanim zainteresowany klub informację zdementuje, powtórzą ją inne gazety i portale, podchwycą kibice, i tak zamiast „tematu z d… wyjętego” (w redakcji „Faktu” tak się ponoć mówi o wiadomościach typu wieloryb płynący w górę Wisły) mamy „transfer z d… wyjęty”.
Zwracam uwagę na tekścik z „Dziennika”, bo po pierwsze, chodzi o poważną gazetę – w tym przypadku lekceważenie inteligencji czytelnika jest wyjątkowo irytujące. Po drugie, mimo iż w ciągu najbliższych tygodni przeczytamy takich historii dziesiątki, myślę, że warto je wyławiać i co jakiś czas publicznie wołać „sprawdzam” – zwłaszcza, jeśli chodzi o kreatywność polskich dziennikarzy, a nie o przepisywanie gazet zagranicznych (w tym ostatnim przypadku też można by zresztą przyjąć pewne kryteria: nie cytować np. tabloidów, czekać na stanowisko klubu lub zainteresowanego piłkarza, nie dawać wiary agentom). Minimum rzetelności wydaje mi się metoda stosowana przez stronę internetową SkySports: w swoim Transfer Centre umieści każdą wiadomość, ale opatrując ją ikoną wyrażającą ocenę prawdopodobieństwa: uścisk dłoni to transfer dokonany, waga – prawdopodobny, komiksowe „dymki” – spekulacje, plotki i historie wyssane z palca.
Poczynań Wisły Kraków nie śledzę bardzo uważnie, więc wolałem się upewnić: wysłałem esemesa do szefa działu sportowego „Gazety Wyborczej” w Krakowie, towarzyszącego drużynie na zgrupowaniu w Austrii. „To brednia z tym Kallonem, prawda?” – zapytałem. „Prawda, że brednia” – odpowiedział Andrzej Klemba.

Angielski Arszawin, polski Owen

Chciałbym mieć ich problemy – myślałem sobie niedługo po tym, jak Leo Beenhakker stanął przed Sanhedrynem, kiedy czytałem podsumowanie mistrzostw Europy w wykonaniu Henry’ego Wintera. Zdaniem jednego z najbardziej cenionych w Anglii dziennikarzy piszących o futbolu, na turnieju pełnym „wspaniałych goli, płynnej gry, szybkich podań, wyśmienitego przygotowania fizycznego, wielkich namiętności i okropnej obrony”, tak naprawdę nie brakowało żadnego Anglika; żaden z tych niewiarygodnie popularnych, w wieku dwudziestu paru lat publikujących autobiografie, świetnie opłacanych gwiazdorów Manchesteru United, Liverpoolu czy Chelsea nie znalazłby miejsca wśród piłkarzy wybijających się na Euro.

No może jeden Rio Ferdinand miałby tu czego szukać, zważywszy, ile podczas turnieju obserwowaliśmy błędów środkowych obrońców. Poza tym mizeria: Anglicy nie mają porządnego bramkarza, dobrych ofensywnych pomocników, zwłaszcza grających szeroko, i klasycznego środkowego napastnika – nie mają Casillasa, Iniesty i Pawluczenki… Anglicy łatwo tracą piłkę – gdy na Euro królowały drużyny potrafiące się przy niej utrzymać. Anglicy wciąż nie znaleźli piłkarzy grających między liniami – obrony i pomocy, jak Senna, oraz pomocy i ataku, jak Arszawin czy Ballack. Anglicy nie stanowią drużyny – nawet jeśli kilku indywidualnie imponuje techniką.

Chciałbym mieć ich problemy – myślałem sobie w kontekście nie milknącej debaty o przyczynach polskiej klapy. Oglądamy wszyscy Premiership, podziwiamy Rooneya, Gerrarda, Terry’ego, gdyby to było realne nie wahalibyśmy się ani chwili w proponowaniu polskiego obywatelstwa Hargreavesowi, Defoe, Downingowi, obu Cole’om… Oni mają być za słabi na podbijanie Europy? Ale skoro tak, to czego oczekiwać od grupy, którą zabrał do Austrii Leo Beenhakker, i czego oczekiwać od jej następców?

Daleki jestem od idealizowania Holendra. Nie zamierzam twierdzić, że podczas mistrzostw Europy ani razu się nie pogubił. Ale myślę sobie, że to, iż zamiast o własnych błędach mówi teraz o słabych stronach systemu szkolenia w Polsce, braku infrastruktury etc., ma jeszcze inny powód niż naturalna skądinąd niechęć arystokraty do tłumaczenia się przed przedstawicielami plebsu. Ten awans, to fantastyczne zwycięstwo nad Portugalią w Chorzowie i to wyrównanie w 87. minucie rewanżu w Lizbonie w pewien sposób zafałszowały obraz rzeczywistości. I choć zawsze można dywagować w duchu „Championship Managera”, że wystarczyłoby wymienić Łobodzińskiego na Jelenia albo inaczej dobrać piłkarzom treningi, pardon: jednostki treningowe, to być może pożyteczniej byłoby zobaczyć ciągłość między marnym występem Polaków na Euro a brakiem szkolnych boisk z prawdziwego zdarzenia.

Naprawdę, jakkolwiek zabrzmi to belfersko: bez inwestycji w to, co po angielsku nazywa się grassroots (kłania się rządowy program „Orlik”), ale też bez masowych wyjazdów polskich trenerów na staże w zagranicznych klubach, bez budowy przyzwoitych obiektów treningowych, ale też bez systemu wyławiania i formowania najmłodszych talentów, o wyeliminowaniu korupcji nie wspominając, rozmowa o tym, czy gdyby nie błędy Beenhakkera Żurawski czy Krzynówek mogliby podbić Euro, mija się po prostu z celem. Nie widzę powodów, żeby nie wierzyć Winterowi: Euro nie podbiliby nawet Lampard i Terry.

Transferowy rumor

To będzie lato pełne transferów: po pierwsze, skończył się turniej, na którym pokazało się kilku piłkarzy grających dotąd poza klubami z europejskiej czołówki, po drugie kilka klubów z europejskiej czołówki ma nowych trenerów (Guardiola w Barcelonie, Scolari w Chelsea, Mourinho w Interze, jest jeszcze Mark Hughes w zarządzanym przez bogatego właściciela Manchesterze City), a nowy trener to także nowy budżet na zakupy, po trzecie – tak wygląda każde lato. Twardych faktów mamy wprawdzie niewiele: Bosingwa i Deco w Chelsea, Modrić i Giovanni dos Santos w Tottenhamie, Elmander w Boltonie, Riise w Romie, Gutierrez w Newcastle, ale im mniej twardych faktów, tym większe pole na spekulacje, plotki i „kreatywne dziennikarstwo”.

Weźmy np. taki tekst:

„Słynny Szwed w Cracovii? Transferowym hitem lata może być przejście do »Pasów« Henrika Larssona. Ten 37-letni napastnik reprezentacji Szwecji, żeby zagrać przy ul. Kałuży, odrzucił ofertę z ligi katarskiej. Przenosiny pod Wawel zarekomendował mu znany skrzypek Nigel Kennedy, kibicujący zarówno Celticowi (gdzie niegdyś występował Larsson), jak i Cracovii, podobno zresztą nowa przyjaciółka ciemnoskórego Szweda jest Polką spod Myślenic. Niechętny nadmiernemu szastaniu pieniędzmi prezes Filipiak wyraża zgodę na transfer, bo wciąż spragnionemu nowych wyzwań piłkarzowi kończy się kontrakt z Helsinborgiem, a jego przejście zbiega się z planowaną przez Comarch ekspansją na rynki północne. O sprawie wiedzą także władze miasta, przygotowujące już ofertę turystyczną dla szwedzkich kibiców”.

Tekst oczywiście kompletnie zmyślony (zresztą wykorzystuję bezwstydnie pomysł, użyty kiedyś w felietonie dla „Gazety Wyborczej”) i o prawdopodobieństwie bliskim zera, ale zawierający elementy mające go uwiarygodnić. Krążące dziś po sieci rumours wcale nie są bardziej prawdopodobne. Wystarczy być Portugalczykiem, żeby być „w kręgu zainteresowań” Chelsea, mówić po hiszpańsku, żeby być „w kręgu zainteresowań” Tottenhamu, albo grać przed laty w Porto lub Chelsea, żeby być „w kręgu zainteresowań” Interu.

Pal licho, jeśli takie wieści kolportują kibice na swoich forach internetowych (jest nawet specjalna kategoria zabierających głos, nazywana „ITK”, czyli „inside they know” – to ci, którzy mają kuzyna w administracji klubu, przechodzili akurat ulicą, kiedy przed luksusową restauracją zatrzymał się samochód z piłkarzem i prezesem albo pracują w szpitalu, gdzie kupowany ponoć zawodnik przechodził badania medyczne; przysięgają się, że to prawda, ale zweryfikować ich informacji nie sposób). Gorzej, kiedy w ślady fanów idą media: dziennikarz gazety X przegląda forum kibiców drużyny Y, na którym dyskutuje się o potrzebie zakupu piłkarza na określoną pozycję i na którym padają jakieś nazwiska. Wybiera jedno z nich i pisze o planowanym transferze. Za gazetą X wiadomość powtarzają inne media (te bardziej rzetelne umieszczają przynajmniej zastrzeżenie: according to reports…). Jeśli chodzi o piłkarza z zagranicy, nierzadko w tekście znajduje się jego wypowiedź – albo całkowicie zmyślona, albo możliwie ogólna, ale mająca wzmocnić wersję gazety (np. że zawsze marzył o grze w lidze Z). Zamieszanie wokół takiego newsa może trwać nawet kilka tygodni, dopóki piłkarza nie kupi ktoś zupełnie inny albo gdy poirytowany przedstawiciel klubu nie ogłosi dementi. Zresztą nawet jeśli ogłosi, media dostarczą kolejnych sensacji, a jeśli nie media, to zainteresowani robieniem sobie reklamy piłkarze lub ich agenci – bo w tym cyrku oni też kreują sztuczny ruch.

Nie żebym miał coś przeciwko niemu: kiedy skończyło się Euro, a nie rozpoczął się jeszcze następny sezon wielu z nas stoi przed alternatywą „odwyk” lub niekończące się rozmowy o transferach. Zanim wpadniemy w nie po uszy (o odwyku nie może być mowy), chcę tylko powiedzieć rzecz bardzo prostą: nie dajcie się łatwo nabierać. Wiele razy przeglądając polskie gazety czytałem doniesienia o planach transferowych, napotykane wcześniej na rozmaitych, nienajwyższej wiarygodności angielskich stronach internetowych i było mi zwyczajnie żal pozostałych czytelników. Są oczywiście transakcje, które odbywają się niemalże przy otwartej kurtynie (tak jest ze sprawą przejścia Garetha Barry’ego z Aston Villi do Liverpoolu, o którym mówią oba kluby i sam piłkarz), ale większość jest kompletnym zaskoczeniem: dowiadujemy się o nich dopiero, kiedy poinformuje o tym klub na swojej stronie internetowej. Swoją drogą wyobrażacie sobie czasy, kiedy nie było internetu?

Wiąże się z tym jeszcze jeden temat: ostatni dzień okienka transferowego. Ale o tym nocą z 31 sierpnia na 1 września. I tak nie zaśniecie, dopóki okienko się nie zamknie.

Eurodziennik: Gra zespołowa

Pamiętacie szloch Alexandra Freia, od którego kontuzji te mistrzostwa zaczęły się na dobre? A łzy Mutu, którego zmarnowana jedenastka w meczu z Włochami przesądziła o odpadnięciu Rumunów? Błąd Petra Cecha, pieczętujący los drużyny Karela Brucknera? Prawda, jakie to odległe wspomnienia? Pomyśleć, że wtedy wierzyliśmy jeszcze, że Polska wyjdzie z grupy, Holandia zostanie mistrzem Europy, a Cristiano Ronaldo zabłyśnie wreszcie w meczu o najwyższą stawkę.

O Portugalczyku rozmawialiśmy na tym blogu już w okolicach finału Ligi Mistrzów. Jego występy na szwajcarskich boiskach to najlepszy dowód, że nie warto się zajmować wybieraniem jedenastki gwiazd turnieju. Euro 2008 przyniosło triumf gry zespołowej: najdalej zaszli ci, którzy – owszem – są świetnymi piłkarzami, ale na boisku myślą nie o tym, żeby prezentować światu swój talent, tylko o tym, żeby podać piłkę lepiej ustawionemu koledze. Charakterystyczne, że najbardziej chwalonym zawodnikiem mistrzostw stał się Marcos Senna: o defensywnych pomocnikach rzadko mówi się „gwiazda”, ale bez nich nie zbuduje się żadnego zespołu.

Jeden temat chodził za mną od samego początku i aż do dziś nie zdążyłem o nim napisać: terror demokracji medialnej, która wymusza na politykach symulowanie zainteresowania piłką nożną. Właściwie nie było w ostatnich tygodniach meczu bez prezydenta czy premiera na trybunach – wczoraj męczyła się Angela Merkel, dwa tygodnie temu podobną rolę grał Lech Kaczyński. Tego ostatniego było mi najzwyczajniej żal. Jak najsłuszniej pisze Robert Mazurek, ktoś mu wmówił, że „musi być wporzo, jazzy, git i zajefajny” i dlatego powinien paradować z szalikiem. No i wyszły z tego same najgorsze rzeczy: nie dość, że nikt nie uwierzył, iż kibicowanie jest drugą naturą Pana Prezydenta, to on sam podpadł narodowi, bo sprawiał wrażenie kogoś, kto nie kojarzy nazwisk znanych każdemu dziecku. Wytłumacz tu Polakom, że są ludzie, którzy po prostu zawsze mylą się w nazwiskach – żeby nie szukać daleko, mój najbliższy kolega redakcyjny, skądinąd autentyczny kibic.

Kończę „Eurodziennik” z poczuciem wielkiej frajdy, bo te trzy tygodnie przywróciły mi wiarę w futbol (wcześniej bywało różnie, co widać choćby po majowym wpisie „Ratujcie naszą piłkę”). Problem pieniędzy wypaczających sportową rywalizację oczywiście nie zniknął, ale w jakiś cudowny sposób został odsunięty na daleki plan. Nie było też kłopotów z kibicami-bandytami, poza jednym bodajże incydentem w Klagenfurcie. Przede wszystkim jednak grano ofensywnie (patrz Holandia, patrz Rosja), do końca (patrz skuteczne pościgi Turków) i fair (patrz van Nistelrooy, który mimo że zahaczany przez Buffona nie przewrócił się, by wymusić rzut karny). A co może najważniejsze: grano pamiętając, że świat nie kończy się na piłce nożnej. Byłem pod wielkim wrażeniem Sergio Ramosa, który po finale ubrał koszulkę ze zdjęciem Antonio Puerty i napisem „zawsze z nami” (ukłony dla Bartoszewsky’ego, który na swoim blogu wspomina ten sam epizod)…

Jak widać nie potrafię postawić kropki 🙂 Więc jeszcze raz: kończę „Eurodziennik” (choć nie kończę pisania bloga) dziękując tym, którzy w ostatnich tygodniach odciążali mnie od codziennych obowiązków. Dziękuję ludziom z Onetu i ludziom z Blogsport.pl, no i dziękuję wszystkim odwiedzającym, komentującym i linkującym. To też była gra zespołowa.

Eurodziennik: Wszystko dobre, co się dobrze kończy

Do toastu za Hiszpanów idealna wydaje się Rioja Pagos Viejos Reserva rocznik 1994, o której Robert M. Parker pisze, że po bukiecie niosącym słodką nutę ołówka, likieru z czarnej porzeczki, jeżyn, minerałów i wanilii odnajduje się w niej dobrze zbudowany, obfity i bogaty smak, genialną konsystencję oraz zmysłową, rozłożystą, kandyzowaną nutę owocową, która rozlewa się łagodnie po podniebieniu. Albo, pochodząca z tej samej winnicy i z tego samego rocznika Rioja Vińa El Pison Reserva, mająca nasyconą, gęstą, rubinowo-purpurową suknię i zwarty, lecz obiecujący bukiet z nutami jeżyny, pudełka po cygarach, minerałów i grzanki. W każdym razie musi to być wino z tych najlepszych, bo i powody są wyjątkowe: futbol tym razem nie okazał się okrutny, a mistrzostwa wygrali ci, którzy powinni byli wygrać. Bynajmniej nie dlatego, że im kibicowaliśmy – dlatego, że w przekroju całego turnieju byli rzeczywiście najlepsi.

Że może być inaczej wydawało się jedynie przez pierwszych 10 minut finału, kiedy Niemcy dominowali na boisku, zmuszając Hiszpanów do grania… długą piłką. Gdyby w 3. minucie wykorzystali błąd Ramosa (podał piłkę pod nogi Klose), tak jak później mistrzowie Europy wykorzystali błąd Lahma, albo gdyby Ballack w 9. minucie po ograniu Puyola zdołał podać do Klosego czy Schweinsteigera, wina do toastu moglibyśmy szukać na półce z rieslingami. Taki to zresztą miał być mecz – mecz, w którym komunał, że piłka nożna jest grą pomyłek, znajdował idealne zastosowanie, bo do rozstrzygnięcia go potrzebny był nie błysk geniuszu, a właśnie czyjś błąd. W przeciwnym razie, przy tym poziomie dyscypliny taktycznej i umiejętności piłkarskich, musiałoby się skończyć 0:0.

To właściwie zabawne, że pomylił się Lahm – piłkarz, co do którego wczoraj formułowałem jak najgorsze podejrzenia, ale zarazem wybierany do jedenastki turnieju przez Rafała Steca. Chwała natomiast Torresowi, któremu w kluczowym momencie przydało się doświadczenie z Premiership: Hiszpan zaimponował nie tyle szybkością i techniką, co siłą fizyczną w przepchnięciu rywala i skutecznością, bo dużo więcej szans na zdobycie gola już w tym meczu nie miał. Ta akcja mogłaby zresztą być metaforycznym podsumowaniem sposobu, w jaki zespół Aragonesa sięgnął po mistrzostwo Europy (szkoda, że inny symbol przemiany tej drużyny, defensywny pomocnik Marcos Senna, nie zdobył gola w 80. minucie): zamiast, jak to często bywało w przeszłości, bajecznie wyszkolonych technicznie jeźdźców bez głowy, w drużynie hiszpańskiej wystąpili bajecznie wyszkoleni technicznie twardziele, którzy wiedzieli nie tylko jak atakować, ale także jak powstrzymać rywala.

Inna sprawa, że po zdobyciu gola Hiszpanie nie zdołali powtórzyć tego, co zrobili w obu meczach z Rosją. Wówczas panowali kompletnie nad wydarzeniami, a kolejne gole były kwestią minut, tym razem Niemcy kilkakrotnie wracali do gry – a zwłaszcza groźni byli przez pierwszych parę minut po wejściu Kuranyi’ego i zmianie ustawienia na 4-4-2. Gdyby (znowu to gdyby) nie świetne wyjście Casillasa do centry Ballacka, w ostatniej chwili zdejmujące piłkę z głowy napastnika Niemców… Gdyby sędzia podyktował karnego za zagranie ręką Capdevilli… Z drugiej strony: zmiany, jakich dokonywał Loew nie zwiększyły siły ognia jego drużyny – zawiedli zarówno Kuranyi, jak Gomez. Co innego rezerwowi mistrza Europy: Alonso uspokoił grę w środku pola i miał kilka ważnych przechwytów, wypoczęty Guiza szarpał tak samo, jak wcześniej Torres, i ostatni kwadrans upłynął broniącym skromnej przewagi Hiszpanom komfortowo. To też może być przyczynek do analizy ich sukcesu: z ilu piłkarzy mógł skorzystać podczas turnieju Luis Aragones i ile razy rezerwowi odmieniali grę tej drużyny na lepsze (pamiętajmy, że król strzelców Euro, David Villa, nie zagrał w finale z powodu kontuzji i że Cesc Fabregas przez niemal cały turniej był właśnie rezerwowym). W przypadku Niemców przez cały czas odnosiłem wrażenie, że na ich ławce brakuje klasowych zmienników.

Na solidniejsze podsumowanie Euro przyjdzie czas jutro. Na razie nie będę ukrywał: jestem po tym wszystkim cholernie zmęczony. 25 wpisów w 24 dni to całkiem niezłe osiągnięcie jak na kogoś, kto nie zajmuje się zawodowo pisaniem o piłce. Z drugiej strony czytam z wdzięcznością komentarze wszystkich stałych gości tego bloga, no i z przyjemnością myślę o przyszłości. Turniej pomógł mi przetrwać najgorsze dni przerwy w rozgrywkach Premiership: już za parę dni większość klubów rozpoczyna obozy treningowe, pierwsze sparingi zaczną się za dwa-trzy tygodnie, no i na dobre rozkręci się karuzela transferowa. Tematów do blogowania nie zabraknie, a na razie wypijam pierwsze wino od ponad trzech tygodni – przez półtorej godziny od zakończenia meczu zdążyło już odetchnąć.

Eurodziennik: Mózgi i mięśnie

Cóż za przedziwny paradoks: wielu z nas widzi, że Hiszpania ma lepszą drużynę, a mimo to spodziewa się zwycięstwa Niemców. Wielu zawiesza racjonalną analizę opartą na kwestiach czysto piłkarskich, umiejętnościach poszczególnych zawodników, dyscyplinie taktycznej, przygotowaniu kondycyjnym itd., i zaczyna podnosić kwestie, powiedzmy, metafizyczne. Hiszpanie grali dotąd pięknie, a Niemcy nie zachwycali? To argument za Niemcami, bo podobno każda drużyna musi w turnieju rozegrać przynajmniej jeden słaby mecz, a Hiszpanom taki się dotąd nie zdarzył. Hiszpanie mają więcej znakomitych piłkarzy? To także argument za Niemcami, którzy dzięki temu pozbywają się presji ciążącej na faworytach. Już nie mówię o tym, że argumentem koronnym staje się historia dotychczasowych występów obu drużyn na mistrzostwach świata czy Europy, streszczana w komunałach o „grających pięknie jak nigdy, przegrywających jak zawsze” i „na końcu zawsze wygrywających”. Oto „najlepsza drużyna turniejowa” spotyka się z „najgorszą drużyną turniejową”, oto reprezentacja, która zwyciężanie ma ponoć w mentalności, mierzy się z reprezentacją, która zwyciężać nigdy nie potrafiła… I tak w kółko: zachwyceni Hiszpanią wskazują na Niemców nawet jeśli przyznają, że drużyna Aragonesa gra już nie tylko efektownie, ale także efektywnie, że Torres, Fabregas czy Xabi Alonso nauczyli się znosić presję podczas występów w Premiership i że chwalony tu przeze mnie od wielu dni Senna daje swojemu zespołowi niespotykane wcześniej poczucie równowagi w drugiej linii, coś jak Makelele w pierwszym sezonie mistrzowskim Chelsea.

Chwilę po obejrzeniu inauguracyjnego meczu Niemców zanotowałem, że zobaczyliśmy najlepszą do tej pory drużynę turnieju, choć wydawało mi się, że z Lehmannem między słupkami mistrzostwa nie zdobędą. Jeśli więc miałbym samemu spróbować analizy słabych stron obu zespołów zacząłbym właśnie od bramkarza Niemiec, a potem skupiłbym się na stojących przed nim i często dających się wyprzedzać środkowych obrońcach, zbyt wysokich i zbyt wolnych na prowadzoną po ziemi kombinacyjną grę Hiszpanów, a także na lewym obrońcy Lahmie (pamiętacie jego błąd w meczu z Turcją? wygląda na to, że najważniejszym atutem tego piłkarza jest raczej gra na połowie przeciwnika).

Nawet jeśli niemiecka druga linia rzadko pozwalała rywalom na szybki atak i obnażenie słabości obrony, tak niepewnych piłkarsko punktów jak wspomniana czwórka w jedenastce Hiszpanii nie ma. Tu można mówić raczej o kłopotach z masą i wzrostem piłkarzy (nie będzie łatwo bronić się przy niemieckich wolnych czy rogach), i o nadmiernym może przywiązaniu do koronkowej gry: wszak jedna strata może otworzyć Niemcom możliwość kontry, powiedzmy długiej piłki do szeroko ustawionego Podolskiego, który – jak w półfinale – odegra ją do wbiegającego z głębi pola Schweinsteigera…

Tak to właśnie może wyglądać: Niemcy schowani za podwójną gardą, kryjący krótko i agresywnie, wytrącający Hiszpanów z rytmu faulami czy wybiciami na aut, cały czas czyhający na swoją szansę w kontrataku lub stałym fragmencie gry. I Hiszpanie: po kontuzji Villi pewnie z pięcioma piłkarzami w pomocy, długo utrzymującymi się przy piłce i nagle przekazującymi ją włączającemu się do ataku bocznemu obrońcy, a potem podkręcającymi tempo serią podań z pierwszej piłki – coś jak w grającym najpiękniejszy futbol świata Arsenalu. Tu właściwie pozostaje wyłącznie pytanie o dyspozycję strzelecką, bo tak jak piłkarze Arsene’a Wengera (i nie tak jak Niemcy), Hiszpanie wykorzystują niewielki procent wypracowanych przez siebie szans.

Podsumowywać Euro będziemy pewnie jeszcze nieraz. Na szybko zanotujmy tylko, że prawie nie było symulowania, nurkowania w polu karnym etc., i że w ogóle nie było brutalnych fauli. Naprawdę: mistrzostwa, w których zwyciężała piłka (no może poza meczem Francji z Rumunią…). Oby tak jutro.

A kto zostanie mistrzem? Ogłosiłem przedwczoraj „Przepis na mistrzostwo Europy”, ale uważni czytelnicy zorientowali się bez trudu, że umieszczony tam opis zwycięzców można było odnieść zarówno do Niemców, jak do Hiszpanów. Kto zwycięży ostatecznie, nie wiem, i to jeszcze jedna rzecz, która cieszy mnie w tym Euro. Choć mam wrażenie, że gdyby zostawić na boku metafizykę, tytuł dla Hiszpanii nie podlegałby dyskusji…

Eurodziennik: I ty zostaniesz komentatorem

Od pierwszego dnia mistrzostw Europy zmieniło się właściwie wszystko: lista faworytów i lista gwiazd, kolejne drużyny grające najpiękniej i nasze sny o potędze polskiej reprezentacji. Właściwie tylko ocena poziomu telewizyjnych komentatorów jest, jaka była: gdzie nie spojrzeć, wszyscy na nich narzekają.

Skoro coś robią wszyscy, to nie ma powodu dołączać. Nie żebym uważał, że można usprawiedliwiać to kopanie dołków pod Beenhakkerem, tę polszczyznę i fryzury (żel!) albo aluzje do tego, co się będzie robiło po programie. Piszącemu o tym w „Tygodniku” Czesławowi Kozielle po wielu dniach patrzenia na studio Polsatu Dariusz Szpakowski zaczął się nagle jawić jako wysublimowany myśliciel, skłonny do wnikliwej analizy i prawdziwych emocji, które choć nieco histeryczne – są prawdziwe. Nie, bronić ekipy Oficjalnego Nadawcy nie zamierzam, choć nie mogę nie zauważyć, że narzekanie na komentatorów jest zjawiskiem międzynarodowym, a po drugie – mówimy o wyjątkowo trudnym fachu.

Przekonał się o tym niejaki David Mooney, który przed paroma dniami umieścił w sieci fragmenty meczu Holandia-Włochy, wyciszając komentarz legendarnego sprawozdawcy BBC Johna Motsona i podstawiając pod niego własny. Każdy może pójść w ślady Mooneya, kopiując na dysk plik ze wskazanego adresu, komentując, a następnie udostępniając efekt pozostałym użytkownikom internetu. Bardzo pożyteczny eksperyment.

Przekonałem się o tym i ja. Kiedy obejrzałem mecz z wyciszonym dźwiękiem i nagrałem swój komentarz na kasetę, znalazłem na niej wszystkie grzechy, których nie mogę wybaczyć panom z telewizji: spóźniony refleks, kłopoty z budowaniem pełnych zdań, brak właściwego komentarza i ograniczenie się do (nie zawsze zresztą poprawnego) podawania nazwisk zawodników będących akurat przy piłce. Pamiętam też, jak traumą podobnego przeżycia dzielił się Jerzy Pilch: w czasach gdy pracował jeszcze w „Tygodniku”, a myśmy grywali mecze z kolegami z innych mediów, nieopatrznie podjął się komentowania jednego z takich spotkań i nawet mimo upływu lat wspomina to jako horror. Tak, nie zamierzam bronić Słomianych (określenie Koziełły na ekipę Polsatu), ale też nie myślę przesadnie się nad nimi znęcać. Kiedy mam dość, po prostu oglądam mecz bez głosu albo – gdy zaczyna mi brakować śpiewu trybun – zmieniam nadawcę na zagranicznego.

Wydaje mi się zresztą, że to fragment szerszego zjawiska i że podczas tegorocznego Euro obserwujemy odwrót od tradycyjnego dziennikarstwa na rzecz dziennikarstwa obywatelskiego, realizującego się przede wszystkim w blogosferze. Jutro kolejny raz zacznę dzień od wejścia na blogsport.pl, żeby przeczytać i skomentować to, o czym piszą inni; inni, wśród których dziennikarze sportowi są w zdecydowanej mniejszości. Zrobię to na długo przed wyjściem z domu po gazety, a o włączaniu telewizora nie zamierzam nawet myśleć.

Może nie mam ochoty dołączać do krytyki chłopców z Polsatu, bo mam poczucie, że niedługo w ogóle przestaną być potrzebni?

Eurodziennik: Przepis na mistrzostwo Europy

Niedziela dopiero za trzy dni, ale my już znamy mistrza Europy. Wiemy, co trzeba było zrobić, jak grać, jakie warunki spełnić, żeby sięgnąć po tytuł na boiskach Szwajcarii i Austrii. A skoro wiemy, to oczywiście nie będziemy tej wiedzy trzymać dla siebie.

Po pierwsze więc, trzeba było być zespołem, nie zaś grupą indywidualistów, choćby nawet nazywali się Deco i Ronaldo, van Persie i Sneijder. Po drugie, mieć już co nieco doświadczenia – nie tyle, ile wypaleni Francuzi czy Włosi, ale z całą pewnością więcej niż Rosjanie, Turcy czy Chorwaci; akurat tyle, żeby umieć odwrócić losy meczu, który ewidentnie się nie układa. Po trzecie, naprawdę tego chcieć: pragnąć sukcesu bardziej niż Holendrzy, nie myśleć o powrocie do macierzystego klubu albo o transferze do nowego, nie myśleć o wakacjach po wyjątkowo długim sezonie. Po czwarte, nie mieć słabych punktów na kluczowych pozycjach: w bramce, w środku obrony i w środku pomocy oraz oczywiście w ataku (świetni piłkarze na skrzydle stanowią przyjemną, ale niekonieczną wartość dodaną; najważniejszy wydaje się defensywny pomocnik). Po piąte, mieć trenera, który kieruje się przede wszystkim własnym rozumem: zabiera na turniej kogo chce, kogo chce wstawia do pierwszego składu, nie ulegając presji mediów, upominających się o grzejących ławę. Po szóste, umieć korzystać z tej ławy: mieć rezerwowych, którzy kiedy trzeba odmieniają losy meczu, uspokajają grę, strzelają lub wypracowują gole. Po siódme, mieć zdrowie: nie łapać kontuzji, szybko biegać, nie tracić sił w dogrywce. Po ósme, nie grać zbyt ostro, bo dyskwalifikacje za kartki okazują się zabójcze. Po dziewiąte, być efektywnym bardziej niż efektownym (co nie znaczy, że w ogóle nie pozwalać sobie na piękny futbol – po prostu robić to wtedy, kiedy już można). Po dziesiąte wreszcie (raz już o tym wspominałem), nie użalać się nad sobą, tylko mieć cojones. Właściwie tyle: żeby zdobyć mistrzostwo Europy nie trzeba piłkarskich fajerwerków, szczęścia, pomocy sędziów czy „najwspanialszych na świecie” kibiców.

Fajne półfinały, prawda? Wczoraj pięć bramek, emocje do końca i porażka drużyny, która lepiej grała w piłkę. Dzisiaj trzy bramki, emocji mniej więcej kwadrans, i bezapelacyjne zwycięstwo zespołu, który lepiej grał w piłkę. Guus Hiddink mówił przed meczem w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że taktycznie byłoby łatwiej grać z Włochami, bo to drużyna, której piłkarze stoją w jednym miejscu (za piłką) i zostawiają mnóstwo wolnej przestrzeni. Holender miał jednak pomysł na zneutralizowanie rywala i pomysł ten sprawdzał się przez jakieś 50 minut. Do pierwszego gola, który – jak to było również podczas pierwszej fazy turnieju – przesądził sprawę.

Ale i Hiszpanie wiedzieli, jak grać z Rosją. Ofensywnie ustawiony Sergio Ramos zmusił świetnego dotąd Żirkowa do nieustannego cofania się pod własną bramkę. Puyol i Marchena wspierani przez Sennę unieszkodliwili Arszawina (a może największy gwiazdor Rosjan unieszkodliwił się sam, grając pod gigantyczną presją komplementów, oczekiwań i nadziei na transfer do Barcelony?). Wbiegający w pole karne Rosjan pomocnicy obnażyli nieruchawość rosyjskiej obrony. Kiedy mowa o pomocnikach: wreszcie obudzili się Iniesta i Xavi, słusznie krytykowani za formę w dotychczasowych meczach, a tu będący współautorami rozstrzygającego gola (potem można już było prowadzić małą grę, od czasu do czasu jednym podaniem Fabregasa uruchamiając kontrę). Pomyśleć, że 20 minut wcześniej Iniesta zachował się w polu karnym jak Rasiak w ataku Tottenhamu: składając się do strzału z woleja wykonał klasyczny piruet, szkoda tylko, że piłka przeleciała mu między nogami…

Holenderska klątwa, czy co? Z Rosjanami stało się przecież to samo, co wcześniej z drużyną Pomarańczowych: przygaszeni, przez cały bodaj mecz nie mieli udanej akcji, a pierwszy celny strzał oddali dopiero w 87. minucie… Jeszcze raz Hiddink: „W tym deszczu na więcej po prostu nie starczyło nam sił. Zmęczyliśmy się, a rywal to wykorzystał”. Nawet jeśli to wytłumaczenie wydaje się zbyt proste, mniejsza z tym: kłaniamy się rosyjskiej rewolucji czapką do ziemi, po polsku. I z nadzieją, że władze PZPN wyciągną wnioski z tego, jak i do czego potrafią wykorzystywać Holendrów w Moskwie.

Fajne półfinały? Turniej fajny! Jedyne, co mąci mój dobry humor, to świadomość, że został tylko jeden mecz. Ale skoro wiem już, kto będzie mistrzem…

Eurodziennik: Głową w mur

Pewien Francuz powiedział przed laty, że czas wielkich narracji się skończył – jakie to szczęście, że Francuzów dawno już nie ma na tych mistrzostwach Europy. Rzecz bowiem w tym, że to właśnie wielkiej narracji potrzebujemy, żeby opowiedzieć na nowo o udziale Turków w Euro 2008. Przecież to trzeba opowiedzieć na nowo, bo choć o wszystkich tych golach strzelanych w ostatnich minutach, o dogrywce z Chorwatami, o dziesiątkujących drużynę kontuzjach i dyskwalifikacjach mówiono do znudzenia, wciąż nie zbliżono się do odpowiedzi na pytanie, dlaczego właściwie ta grupa przeciętnych piłkarzy zaszła aż tak wysoko.

Napisałem „przeciętnych”? Bądźmy szczerzy: przed mistrzostwami nikt nie stawiał na Turków w półfinale, a mało kto myślał, że mogą wyjść z grupy. Niby wyrażaliśmy uznanie za ambicję, za ofiarność i odwagę, za walkę do końca, ale przecież widzieliśmy, że to nie tyle nadzwyczajne przymioty któregoś z zawodników tureckich (powtórzmy jeszcze raz test „transferowy”: czy choć jednego z nich zobaczymy w przyszłym sezonie w jakimś czołowym klubie Europy?), co popełniane w kluczowych momentach błędy rywali były powodem ich awansu do półfinału.

Dziś jednak ta odpowiedź przestała wystarczać, bo reprezentacja Turcji była od Niemców wyraźnie lepsza. Szybciej biegali. Imponowali techniką. Strzelali niemal bez przerwy i niemal zawsze celnie. Bez najmniejszych problemów utrzymywali się przy piłce wymieniając nawet kilkanaście podań na połowie rywala. Wyłączyli z gry Ballacka, poza dwiema sytuacjami nie dopuścili do piłki Podolskiego, a Miroslav Klose skończyłby ten mecz bez gola, gdyby Rustu w jednej z najważniejszych chwil swojego życia pozostał na linii. Jeśli dobrze policzyłem, Niemcy oddali w całym meczu tylko trzy strzały w światło bramki – i wszystkie przyniosły im gole.

Wczoraj pisałem, że na tym turnieju zamiast o wielkich gwiazdach lepiej mówić o bohaterach zbiorowych. Może więc słowem-kluczem dla tej wielkiej narracji mogłoby być słowo „zespół”? Przeciętni czy nie, może zaszli tak wysoko właśnie dlatego że byli drużyną, im bardziej zdziesiątkowaną, tym bardziej zintegrowaną? Jeśli tak, to jest smutnym paradoksem (ale jaką korzyścią dla narracji!), że ten zbiorowy bohater przegrał przez jednego człowieka.

Pamiętacie „Głową w mur”, film Fatiha Akina o mieszkających w Niemczech tureckich imigrantach? Pamiętacie dzikość i bezradność odtwórcy głównej roli Birola Unela? Jeśliby na podstawie tak przeze mnie pożądanej wielkiej narracji miał kiedykolwiek powstać film, Unel i tu mógłby zagrać główną rolę: rolę bramkarza po przejściach, najpierw rezerwowego, później broniącego rzut karny herosa, a w końcu człowieka, który popełnia decydujący o losach spotkania błąd i który już nigdy nie zdoła tego błędu naprawić.

O Niemcach ani słowa. Jakoś nie zasłużyli.

Eurodziennik: Prawdziwe gwiazdy

Lipcowy numer miesięcznika „Four-Four-Two”: na okładce twarz Fabio Capello (trudno się dziwić, skoro dał im ekskluzywny wywiad) i przyciągający wzrok tytuł „Prawdziwe gwiazdy Euro 2008”. W środku portrety tychże gwiazd, a właściwie: portrety osób typowanych na gwiazdy przez redakcję. Portrety, owszem, ciekawe, w dodatku oparte na rozmowach z samymi zainteresowanymi. Kłopot w tym, że żaden z opisywanych nie stał się prawdziwą gwiazdą Euro 2008.

Najpierw idą Gennaro Gattuso i Andrea Pirlo: pierwszy niemal od razu wylądował na ławce, drugi był cieniem piłkarza, którego podziwialiśmy choćby podczas mundialu w Niemczech. Potem Franck Ribery: zgoda, najlepszy z Francuzów, walczący do końca, czyli do pechowej kontuzji w meczu z Włochami, ale czy od razu gwiazda? Dalej Ricardo Carvalho – a przecież jeżeli już szukać gwiazd wśród portugalskich obrońców, byliby to raczej Bosingwa i Pepe. Miroslav Klose? Podolski lepszy. Andres Iniesta? Bez żartów: jest najsłabszym ogniwem hiszpańskiej drugiej linii. Właściwie z całej tej grupy jedynie Luka Modrić zostanie zapamiętany, ale Modricia nie ma już na mistrzostwach – podobnie jak pozostałych „prawdziwych gwiazd”, z wyjątkiem Iniesty i Klose.

Nie mam jednak zamiaru wyśmiewać pomysłu „Four-Four-Two”. Prognozy tego typu zawsze obarczone są ryzykiem, a rzeczywistość boleśnie zweryfikowała również typy Arsene’a Wengera (oprócz Modricia stawiał na Fabregasa, Benzemę i Mario Gomeza), nie mówiąc o czołówce „Match of the Day” z Euro (tylko Torres i Ballack jeszcze się bronią). Nie mam też zamiaru wykorzystywać naszej dzisiejszej wiedzy i układać własnej listy „prawdziwych gwiazd”. Byłoby to jednak niezbyt fair wobec tych, którzy zaryzykowali kilka tygodni temu. A zresztą: czy ten turniej w ogóle był turniejem wielkich indywidualności? Jasne, że wszyscy o nich marzymy – o tym właśnie traktował mój poprzedni wpis. Ale gdyby odłożyć na bok marzenia, cóż właściwie pozostaje? Wiem, że dziś wszyscy mówią „Arszawin, Arszawin”, ale przecież na razie zagrał dopiero dwa mecze. Co będzie, jeśli zgaśnie równie raptownie jak Ronaldo czy Sneijder? A może to, że zamiast o jednostkach uczciwiej byłoby mówić o całych drużynach, np. o zbiorowym bohaterze tureckim, nie jest wcale takie złe? W końcu piłka nożna jest grą zespołową…

Rozgadałem się, a właściwie chciałem wspomnieć jedynie o czymś w gruncie rzeczy pobocznym: o niewielkiej ramce, towarzyszącej w „Four-Four-Two” portretowi Pirlo i Gattuso. Przedstawia ona inne wspaniałe duety środka pola, które zachwycały nas w ciągu ostatnich lat: Keane’a i Scholesa w Manchesterze United (1994-2005), Zidane’a i Davidsa w Juventusie (1997-2001), Vieirę i Petita w Arsenalu (1997-99). Mam ogromną ochotę tę listę wydłużyć. Jak rozumiem chodzi o środkowych pomocników grających w systemie 4-4-2, raczej w klubie niż w reprezentacji (Pirlo i Gattuso występują razem w Milanie). Jakieś propozycje?