Po raz pierwszy zdenerwowałem się, kiedy skończyły się reklamy i zamiast stadionu w Bazylei na antenie Polsatu ujrzeliśmy jakieś boisko do siatkówki. A potem denerwowałem się już całą pierwszą połowę: kiedy w 5. minucie Bouhlarouz pomylił się przy wyprowadzaniu piłki i kiedy w 6. minucie Żirkow uderzył z wolnego. Dwie minuty później przy główce Pawliuczenki i w 21. minucie, gdy rosyjski napastnik znów znalazł się przed bramką van der Sara. W 32. minucie, kiedy uderzał Arszawin i w ciągu następnych 120 sekund, gdy dwukrotnie groźnie strzelał z dystansu Kołodin. To naprawdę był potworny widok: Holendrzy rozgrywający piłkę środkiem, powoli, jak żółw ociężale, z rzutami wolnymi jako jedynym pomysłem na gola.
Właściwie był tylko jeden moment, kiedy zagrali swoje, gdzieś koło 65. minuty wymieniając kilka podań z pierwszej piłki przed polem karnym Rosjan. Wcześniej van Basten podjął mądrą, wydawałoby się, decyzję o zdjęciu z boiska Bouhlarouza – piłkarz ten przeżył dwa dni temuśmierć nowonarodzonej córeczki, zdecydował się grać, ale po kolejnym faulu dostał żółtą kartkę i trener wolał nie ryzykować kartki czerwonej. Tyle że zanim wprowadzony na boisko Heitinga oswoił się z pozycją, za jego plecami pojawił się Siemak (defensywny pomocnik na lewym skrzydle: miał być futbol totalny i był, tylko w wykonaniu drużyny innej niż planowano…), podał do Pawliuczenki i Rosja objęła prowadzenie.
Rosja grała świetnie. Rosja była szybsza, bardziej zdecydowana, lepsza taktycznie. Rosja stosowała pressing, wygrywała drugie piłki, błyskawicznie przechodziła do szybkiego ataku, szarpała skrzydłami. Ale Rosja była też nieskuteczna i tylko dlatego w ogóle mogło dojść do dogrywki.
Przestałem się denerwować na początku drugiej połowy. Kiedy kilka dni temu pisałem o futbolu totalnym, zachwycony pierwszym występem Holendrów, i kiedy pisałem, że piłka jest piękna, powalony ich meczem numer dwa, za każdym razem przygotowywałem grunt do tego, co nadeszło dzisiaj. Przestrzegałem samego siebie przed wpadaniem w euforię, by kolejny odcinek tego samego, znanego aż za dobrze serialu (piłkarze grający najpiękniejszy futbol świata przedwcześnie pakują walizki) nie wytrącił mnie nadmiernie z równowagi. W przerwie zrobiłem sobie herbatę i zacząłem się godzić z nieuniknionym.
Usłyszymy wiele teorii na temat przyczyn klęski Holendrów. Powiedzą nam, że w fazie grupowej niedobrze zmieniać wygrywający skład, że kryzys czwartego spotkania to częste zjawisko, że van Basten wprowadził nie tych, co trzeba rezerwowych (dlaczego, Marco, dlaczego postawiłeś na Affelaya, skoro Robben nie zawiódł cię w żadnym z dotychczasowych meczów?), że van der Vaart i Sneijder byli niewidoczni i nie zauważali się nawzajem, a nawet że mecze, w których Pomarańczowi demolowali Francuzów i Włochów właściwie wyglądały podobnie jak dzisiejszy – do pierwszej bramki, która tu jak na złość wcale nie chciała wpaść. Najdalej posunie się Michał Pol, który napisze, że van Basten źle zrozumiał słowa dobrej wróżki. A ja będę myślał o pojedynku dwóch trenerskich głów, z której jednej najwyraźniej zabrakło doświadczenia.
Wygląda na to, że znów udało mi się pogodzić z klęską drużyny, której kibicowałem. Czytam Rafała Steca, który kilka godzin temu napisał, że dziś w nocy może się skończyć Euro. Trochę go rozumiem: nasze życie bez van der Sara i van Nistelrooya stało się puste i szare. Ale nasze życie to jedno, Euro to drugie. Mistrzostwa Europy właśnie zaczęły się po raz kolejny. Oczywiście można sobie wyobrazić finał Włochy-Niemcy, ale jeśli teoria o głodnych wilkach jest słuszna, w następną niedzielę zobaczymy Turków i Rosjan. Dziś wynik meczu był sprawiedliwy jak rzadko. Umarł Sneijder, niech żyje Arszawin, że o Holendrze Hiddinku nie wspomnę.