Eurodziennik: Sneijderze musisz, Tusku nie musisz

Gdzie nie spojrzę, wszyscy boją się o Holendrów. W prasie, na innych blogach, także pod moim ostatnim wpisem trwa debata, czy spełnienie nie przyszło za wcześnie, czy niewiarygodna rozrzutność z dwóch pierwszych spotkań nie odbije się na postawie drużyny van Bastena w dalszej fazie turnieju i czy murowany dziś faworyt do mistrzostwa Europy nie zakończy przygody np. na ćwierćfinale. Z tymi pytaniami w tyle głowy oglądałem starcie Hiszpanów ze Szwedami, założyłem bowiem, że to Szwedzi wyjdą z drugiego miejsca w grupie D i trafią w jednej czwartej na Pomarańczowych.

Wnioski, jakie wyciągnąłem, raczej wzmacniają ten zbiorowy niepokój: oto drużyna mająca w swoim ręku wszystkie atuty; drużyna grająca szybko i z rozmachem, przemieszczająca się z piłką zarówno skrzydłami, jak środkiem, w szybkim ataku i w ataku pozycyjnym, angażująca w ofensywę nie tylko napastników i drugą linię, ale także bocznych obrońców i defensywnego pomocnika (znakomity Senna, kto wie, czy nie najlepszy na tym turnieju spośród zawodników asekurujących obronę, mógł nawet strzelić gola w 68. minucie), natrafia na zespół solidny, ale znowu bez przesady. I długo, baaardzo długo nie może sobie z nim poradzić.

A przecież to spotkanie nie decydowało o wszystkim. Obie drużyny mając po pierwszych meczach trzy punkty nie grały pod presją, obie miały świadomość, że w razie porażki będą mogły jeszcze powalczyć ze słabszym rywalem w rundzie ostatniej. Jak grałoby się Hiszpanom, jak będzie się grało Holendrom z poczuciem, że to już jest mecz o wszystko? Co by było z Hiszpanami, gdyby w 78. minucie Henrik Larsson zamknął akcję po zgraniu piłki na długi słupek przez Sebastiana Larssona? Co będzie z Holandią, gdy Ruud van Nistelrooy stanie oko w oko z niemal bezbłędnym dziś Olafem Mellbergiem?

Holandia Holandią, ale co będzie z Polską? Warto odnotować deklarację prezesa PZPN, zawczasu dającego Leo Beenhakkerowi wotum zaufania. Wygląda na to, że Michał Listkiewicz pragnie się przypodobać opinii publicznej i mediom, zachowującym (z niechlubnym wyjątkiem studia Polsatu) wyjątkową trzeźwość sądów w sprawie przyszłości polskiej drużyny. Szkoda, że trzeźwości sądów zabrakło innemu człowiekowi rozgrywającemu batalię o sympatię opinii publicznej: Donaldowi Tuskowi. Dzisiaj „Times” szeroko informuje o kłopotach, jakie w Rotherham spotkały imiennika Howarda Webba, emerytowanego specjalistę od sygnalizacji świetlnej. Czy Tusk, zastrzegający się wszak że jako premier powinien wypowiadać się spokojniej, nie dołożył cegiełki do kampanii nienawiści przeciw angielskiemu sędziemu?

To pytanie jest oczywiście retoryczne: w „Tygodniku Powszechnym” uczono mnie zawsze, że zadaniem męża stanu nie jest schlebianie społeczeństwu, tylko odważne formułowanie wizji i sądów niepopularnych. Jeśli już premier nie potrafił pójść pod prąd nastrojów albo przynajmniej trochę je tonować, to – że zacytuję równie skądinąd nieprzemyślaną wypowiedź poprzedniego prezydenta Francji – stracił dobrą okazję, by siedzieć cicho.

Wracając do mistrzostw Europy: z turnieju odpadają upiory Euro, choć zagrały dziś dużo lepiej niż ze Szwecją i dużo bardziej ofensywnie niż przed czterema laty. W tej sytuacji nie zaryzykuję dywagacji na temat, która reprezentacja okazała się do tej pory najsłabsza. Lepiej tradycyjnie i do zweryfikowania przez Was podam propozycję jedenastki kolejki. W systemie 4-5-1 będą to: Boruc w bramce, Boulahrouz, Mellberg, Pepe i Grosso w obronie, van der Vaart, Senna, Deco, Sneijder i Ribery w drugiej linii oraz van Nistelrooy w ataku (Lobont, van Bronckhorst, Modrić, Robben i Torres tym razem na ławce rezerwowych).

Eurodziennik: Futbol jest piękny. Kibicujemy dalej.

Ochłonęliście? Ja wciąż nie. I właściwie nie mam ochoty ochłonąć. Uwielbiam ten stan zaraz po meczu, kiedy jeszcze buzuje we mnie adrenalina, kiedy przed oczami migają oglądane przed chwilą bramki, rajdy, dośrodkowania, parady i wślizgi, i kiedy mogę myśleć, że to wcale nie koniec, bo przede mną kolejnych kilkanaście dni piłkarskiej uczty.

Właściwie to miałem zapytać, czy ochłonęliście, wracając jeszcze raz do sprawy wczorajszego meczu Polaków i do dziwnego pomieszania, które zaraz po nim ogarnęło nie tylko kibiców i piłkarzy (co normalne), ale także polityków, a nawet ludzi sztuki. Doprawdy, te wszystkie zdania o spisku przeciwko nam, o konieczności wycofania się z Euro w geście moralnego oburzenia, o chęci mordu, jaka ogarnęła szefa rządu, i o tym, że tak – zdaniem głowy państwa – nie wygrywa się meczów (naprawdę? przepis jakiś istnieje, zakazujący dyktowania rzutów karnych w doliczonym czasie gry?), z upływem godzin wydawały mi się coraz bardziej kłopotliwe – zwłaszcza kiedy napotykałem je w zagranicznych mediach, traktujących tę erupcję emocji jako jeszcze jeden dowód polskiej egzotyki. Przeglądając znajome blogi z pewną ulgą stwierdzałem wprawdzie, że nie ja jeden doszedłem do wyrażonych tu wczoraj wniosków (przeczytajcie choćby Szadkowskiego, Wołowskiego i Pola), i przez cały dzień zbierałem się do tego, żeby jeszcze raz, na spokojnie, spróbować nasze racje wyłożyć, ale kilkadziesiąt minut temu uświadomiłem sobie, że nie ma to już dla mnie wielkiego znaczenia.

Żeby w tej sprawie była pełna jasność: nie przestałem kibicować Polakom, nie przestałem wierzyć w ich godną postawę podczas meczu z Chorwatami, nie będę się domagał głowy Beenhakkera, przeciwnie: liczę na to, że tym razem media nie dadzą się zwariować i nie zwolnią Holendra tylko dlatego, że powierzeni mu piłkarze są, jacy są (wykrzesał z nich bardzo wiele: i w ostatnich dwóch latach, i – tak jest – w ostatnich dwóch meczach). Po prostu oba dzisiejsze spotkania w grupie C pokazały, że futbol oprócz tego, że bywa okrutny, bywa po prostu piękny. W obu miały miejsce momenty, podczas których walczące drużyny ogarniał jakiś dziwny amok – kiedy zarówno Włochów i Rumunów, jak (zwłaszcza) Holendrów i Francuzów przestawały obchodzić założenia taktyczne, wpajane przez trenerów schematy, przydzielone na boisku pozycje, i kiedy po prostu gnali od pola karnego do pola karnego z potrzeby zdobycia kolejnego gola, odrobienia strat czy przypieczętowania zwycięstwa.

Ileż tu tematów samych w sobie. Po nieudanych eksperymentach w pierwszych meczach powrót do wyjściowych jedenastek Francji i Włoch wielkich piłkarzy z przeszłości, Henry’ego i del Piero, mających poderwać swoich kolegów po raz może ostatni (nie poderwali). Perspektywa odpadnięcia z turnieju zarówno mistrzów, jak wicemistrzów świata (realna). Kapitalna postawa bramkarzy w meczu popołudniowym (Lobont jak Boruc, no… prawie jak Boruc). Kolejny wielki turniej, podczas którego Trójkolorowi rozpaczliwie szukają napastnika (tym razem nie wydaje się, żeby mieli go znaleźć, tym bardziej, że typowany na gwiazdę Benzema nie dostał dziś szansy). Powrót na lewą stronę Włochów Grosso, jakiego pamiętamy z mundialu w Niemczech. Katastrofalny błąd Zambrotty. Dramat Mutu, który nie strzelił karnego. Błędy sędziów: przy stanie 1:0 dla Holandii, kiedy Francuzi naprawdę byli w gazie, należał im się karny za rękę Ooijera; w meczu Rumunia-Włochy trzeba było uznać gola Toniego.

No i Holandia, której bogactwo w ofensywie może być na tym turnieju porównywane jedynie z Hiszpanią, jeśli w ogóle może być porównywane z czymkolwiek. Robben kontuzjowany? Proszę bardzo: asystuje i strzela gole Kuyt. Schodzi Kuyt? Pojawiają się van Persie i wracający do zdrowia Robben, a przecież cały czas jest jeszcze van Nistelrooy oraz ta niesamowita para van der Vaart – Sneijder. I obrona nie gorsza: tyle razy ośmieszany w Premiership Boulahrouz tutaj trafia praktycznie z każdym wślizgiem. I van der Sar w bramce, i trener, który był może lepszym piłkarzem niż oni wszyscy… Boję się głośno sformułować jedyny logiczny wniosek, jaki płynie z tej wyliczanki (Holandia mistrzem Europy); boję się, bo bardzo bym sobie tego życzył.

Kończę te zapiski bynajmniej nie ochłonąwszy. Chwilę temu minęła północ. Jest jeszcze wcześnie. Jutro nie trzeba iść do pracy, więc obejrzę mecz Holandia-Francja ponownie. Zagraj to jeszcze raz, Wesley.

Eurodziennik: Futbol jest okrutny. Gramy dalej.

Nie wiem, czy zasłużyliśmy na zwycięstwo, ale Artur Boruc na pewno nie zasłużył na wyjmowanie piłki z siatki. Nie wiem, czy sędzia musiał zagwizdać po faulu Lewandowskiego na Proedlu, ale faul był na pewno. Z drugiej strony nie wiem wciąż, jak to możliwe, by drużyna tak dominująca, jak Austria w pierwszych 30. minutach, przegrywała ni stąd ni zowąd 1:0, i to po golu zdobytym ze spalonego.

No więc jest czwartek w nocy. Zaczekaliśmy. Flagi wciąż zdobiły nasze okna i powiewały nad naszymi samochodami. Nie wyciągaliśmy żadnych wniosków z wyjazdu Tomasza Kuszczaka. Puszczaliśmy mimo uszu wywody Tomasza Hajty. Nie zdenerwowała nas wyprawa prezydenta do Austrii ani jego wypowiedź, że „dzisiejszy mecz ma istotne znaczenie dla nastrojów społecznych” (oj ma, ma, już widać, że ma…). „Nie dajmy się zwariować, przecież mecz z Niemcami od początku był nie do wygrania” – mówiliśmy sobie słuchając podnoszących się tu i ówdzie głosów krytyki Leo, choć nasza pewność w tej kwestii osłabła nieco po obejrzeniu starcia Niemców z Chorwatami. Ale i tak upieraliśmy się, że przez większą część tamtego spotkania graliśmy bez najmniejszych kompleksów; ech, gdyby nie ten błąd Golańskiego…

Czekaliśmy do czwartku, bo to we czwartek mieliśmy się dowiedzieć, gdzie naprawdę jest polska piłka. Czy się dowiedzieliśmy? Najpierw było to straszliwe pół godziny, podczas których żałowaliśmy, że kiedykolwiek zdarzył się moment, w którym ktoś – ojciec, starszy brat, kolega z podwórka – zabrał nas na mecz piłkarski i zaraził tym potwornym uzależnieniem od futbolu. Wyglądało na to, że znów się pomyliliśmy, że to deja vu z Korei czy Niemiec, ale potem Austriacy zmarnowali czwartą stuprocentową sytuację i w chwili, kiedy właśnie przyszła nam do głowy myśl, że gospodarze turnieju to jednak słaby zespół, skoro nie potrafi wykorzystać tak miażdżącej przewagi, Smolarek zagrał do Saganowskiego, ten odegrał do znajdującego się na spalonym Rogera, sędzia Webb puścił grę, a wtedy…

O drugiej połowie nie chcę się rozpisywać: przecież sami widzieliście, że Beenhakker naprawił wcześniejszy błąd z wystawieniem Jopa, że zniknęła luka między linią obrony a pomocą, i że Polacy wreszcie zaczęli grać, ba: wcale się kurczowo nie bronili, stwarzali sytuacje, nie mieli problemów z kondycją… Wyglądało na to, że polska piłka jest na dobrej drodze. Prawie do końca było fajnie. Prawie czyni wielką różnicę.

Sądząc z esemesów właśnie zapychających mi skrzynkę sędzia Webb stał się dzisiaj wrogiem numer jeden narodu polskiego (kibicuję angielskiej piłce, więc w oczach znajomych jestem człowiekiem bez mała odpowiedzialnym za jego decyzję). Czy powinienem go bronić? Do licha, pewnie że takich sytuacji obserwujemy wiele w każdym meczu. Ciągnął Golański Austriaka za koszulkę kilkanaście minut wcześniej? Ciągnął. Wywrócił się Austriak? Wywrócił. No więc czemu nie było karnego wtedy, a był teraz? Nie mam prostej odpowiedzi na to pytanie, a właściwie mam: bo ciągnięcie rywala za koszulkę w polu karnym jest wykroczeniem karanym właśnie w ten sposób. Robiąc to – za każdym razem ryzykujesz, tak samo jak wtedy, kiedy wyprzedzasz na podwójnej ciągłej licząc na to, że za najbliższymi krzakami nie stoi radiowóz. Kilkanaście minut wcześniej najwyraźniej nie stał.

Narażę się jeszcze bardziej: wypowiedź Leo Beenhakkera, że komuś zależało na tym, byśmy odpadli, moim zdaniem nie przystoi komuś, kto od 43 lat „jest w tym biznesie”. A może problemem Holendra jest fakt, że mimo tak kolosalnego doświadczenia nie wygrał jeszcze meczu na wielkiej imprezie, i to nie tylko jako szkoleniowiec Trynidadu i Tobago, ale także Holandii?

Wczorajszemu wpisowi dałem tytuł: „Zanim wygramy z Austrią”. Wygląda na to, że zanim wygramy z Austrią upłynie jeszcze trochę czasu. Futbol jest okrutny: to zdanie byłoby prawdziwe, gdyby wygrali Polacy, a wypowiadał je Austriak, i jest prawdziwe w naszych ustach, gdy w takich okolicznościach straciliśmy zwycięstwo. Ciekawe, jaki to był mecz dla kibica niezaangażowanego, dajmy na to: Holendra. Może jutro się dowiemy. Na razie jednak: gramy dalej, Leo. Nawet jeśli wszystko wskazuje na to, że nie awansujemy, gramy: dla kibiców i dla siebie. Zwłaszcza dla Boruca, który jako jedyny szukał winy także w sobie, choć on akurat nie miał powodów czegokolwiek sobie zarzucać.

 

Eurodziennik: Zanim wygramy z Austrią

Mistrzostwa nabierają tempa, a tematów tyle, że nie wiadomo, za który wziąć się najpierw. Podsumowywać pierwszą rundę? Mówić dalej o polskim dziennikarstwie? O Austriakach może? Pisać o meczach dzisiejszych, zwłaszcza o występie Portugalczyków i Czechów (pierwszych po pewnym wahaniu dołączam do listy faworytów, choć nie wiem, czy wiadomość o zatrudnieniu Scolariego w Chelsea nie wpłynie na nich demobilizująco, drugim z radością zwracam honor należny jeszcze z poprzednich mistrzostw Europy: mimo porażki zaprezentowali się znacznie lepiej niż w meczu ze Szwajcarią; może to nieobecność Kollera w wyjściowej jedenastce tak dobrze na nich podziałała)?

Potrzebę powrotu do pierwszej rundy wzmógł we mnie komentarz Tomka G., który pod tekstem o Holendrach zwrócił uwagę na fantastyczne zachowanie Ruuda van Nistelrooya w jednej z akcji meczu z Włochami: zahaczony przez Buffona napastnik Realu nie wywrócił się w nadziei, że sędzia podyktuje karnego, tylko próbował utrzymać się na nogach i mimo ostrego kąta strzelać na bramkę. Fajna obserwacja, prowokująca wniosek, że mistrzostwa w ogóle odbywają się w atmosferze fair play: nikt nie poluje na kości przeciwnika, nikt nie próbuje wymuszać karnych, bodaj pierwszy raz obejrzeliśmy dziś żółtą kartkę za próbę zdobycia bramki ręką. Wczoraj mieliśmy najpiękniejszego gola pierwszej rundy (Ibrahimović przeciw Grekom), przedwczoraj najpiękniejszą akcję (Holendrów, zakończoną bramką Sneijdera), trzy dni temu najpiękniejszą paradę (Boruca oczywiście); myślę także, że stać by nas było na wybranie jedenastki tej rundy (stawiam na van der Sara, Bosingwę, Pepe, van Bronckhorsta, Sionko, Sneijdera, Podolskiego i Villę; potrzebowałbym jeszcze jednego stopera, środkowego pomocnika i lewoskrzydłowego – może dołożycie?).

Na polskie dziennikarstwo patrzę życzliwiej. Po pierwsze, dzisiejszych spotkań nie oglądałem w Polsacie, po drugie – przeczytałem wpisy na blogu Rafała Steca, zwłaszcza ten dystansujący się od niedawnej wypowiedzi Tomasza Kuszczaka. To ostatnia rzecz, jakiej moglibyśmy sobie życzyć przed jutrzejszym meczem: podkręcania atmosfery sensacji i plotek wokół kadry, ujeżdżania po poszczególnych piłkarzach albo po trenerze… Inna sprawa, że tradycyjnie chwaląc Steca muszę zauważyć, że teoria o tym, iż do wygrania meczu wystarczy strzelić gola jako pierwszy, wzięła właśnie w łeb: sfalsyfikowali ją Turcy.

Właściwie to marzyłoby mi się moratorium na tematy wychodzące poza kwestie dotyczące meczu z Austrią, ale wrócę jeszcze raz do sprawy Żurawskiego, odpowiadając Darkowi 638: niedzielnego występu napastnika Larisy oczywiście nie sposób bronić i rzekomo tak do niego przywiązany Beenhakker nie wahał się zdjąć go z boiska. Nie wiem, dlaczego w ogóle na niego postawił, ale sądzę, że miał jakieś racjonalne powody. To chyba jednak zbyt proste: trener jako ostatni na tym świecie człowiek, który nie widzi, że jego napastnik jest nagi. Na sentymenty możemy sobie pozwolić my, kibice.

Zachowując proporcje z Żurawskim jest trochę tak jak z Nuno Gomesem – równie nieskutecznym i zagubionym kapitanem Portugalczyków. Czy Scolari nie zna się na piłce, uparcie wstawiając go do składu? Przyjaźni się z jego agentem czy co? Zabawne są te różnice zdań między trenerem a próbującymi wejść w jego skórę dziennikarzami: wielu komentatorów analizujących możliwy skład na Niemcy stawiało na Żurawskiego mówiąc, że Roger nie jest zgrany z drużyną i dlatego nie powinien zaczynać od pierwszej minuty. Tymczasem pytany o to Beenhakker wzruszał ramionami i mówił, że piłkarze tacy jak Roger adaptują się w drużynie bardzo łatwo.

A Austriacy? Austriacy są do wzięcia.

Eurodziennik: Ludzie, opamiętajcie się!

Dwa dni po meczu z Niemcami, dwa dni przed meczem z Austrią: świetny moment, żeby zastanowić się na chłodno nad komentowaniem występów reprezentacji Polski. Kiedy po porażce z Niemcami pisałem tu o byciu kibicem, Greg odpowiedział wpisem o byciu realistą. Być realistą, to w przypadku tamtego meczu: „Po pięciu minutach zobaczyć, że nie mamy po prawej stronie żadnego napastnika. Widzieć, że nasi gracze są zbyt wolni, nie mają techniki, piłka im odskakuje, dodatkowo nie mają opanowanej techniki dryblingu, a mimo to zamiast grać podaniami do wolnego zawodnika na drugim skrzydle, próbują przejść przez trzech, czasem czterech niemieckich obrońców i tracą piłkę. Widzieć, że Lewandowski nie dostrzega innych zawodników, ale na siłę i bez namysłu kopie piłkę ponad i obok bramki przeciwnika. (…) Widzieć, że nasza obrona jest zbyt wolna i nie potrafi zatrzymać napastnika, nie mówiąc o przejęciu piłki. Widzieć wywracającego się polskiego piłkarza (potknął się o trawę!) w czasie akcji…”.

To głos jednego tylko internauty, ale znalazłoby się kilka utrzymanych w podobnym duchu tekstów dziennikarzy. Z drugiej strony można by zacytować parę artykułów w zasadzie chwalących występ polskiej reprezentacji, no i oczywiście wypowiedzi samego Leo Beenhakkera. „Ludzie, opamiętajcie się! – mówił do przedstawicieli mediów trener naszej kadry. – Czy tylko ja jedyny w Polsce dostrzegam, jak duże postępy zrobili wasi zawodnicy? Nie musimy się wstydzić porażki z Niemcami. Rozegraliśmy 70 minut wyrównanego pojedynku z piątą drużyną na świecie!”.

No więc jak właściwie było? Grali źle czy dobrze? Przeciwnik był w zasięgu czy poza zasięgiem? Czy możliwy był lepszy dobór pierwszej jedenastki, lepsza koncepcja gry? Dziś wszyscy powtarzają, że Żurawski okazał się nieporozumieniem, ale przecież przed meczem z Niemcami nikt tego nie wróżył, prawda? Więcej: to dziennikarze towarzyszący drużynie podczas zgrupowania dostarczali nam informacji, że dawny gracz Celticu jest w życiowej formie. Nie o Żurawskiego zresztą idzie, nie o Smolarka (słaby był, czy nie dostawał podań?), nie o Golańskiego (skąd pewność, że Wawrzyniak lepszy?), a o stwierdzenie bardziej generalne: o porażce Polaków nie przesądziła źle dobrana taktyka, tylko indywidualne błędy kilku piłkarzy. Znów Beenhakker: „Jako trener mogę przygotować zawodników na sto procent do gry, ale nie na kontuzje, żółte czy czerwone kartki ani na to, że ktoś na chwilę porzuci moje założenia”.

Jak padły bramki dla Niemców? „W pierwszej sytuacji jeden z piłkarzy nie wiadomo dlaczego nie przesunął się z resztą defensywy”. Drugi gol z kolei to „kwestia złej decyzji innego zawodnika, który powinien wybijać piłkę za boisko” (cytaty z konferencji Beenhakkera za „Gazetą Wyborczą” i „Dziennikiem”). Oczywiście na tym to polega, że jedni popełniają błędy, a inni z nich korzystają – kiedyś skorzystał Smolarek w meczu z Portugalią, teraz skorzystał Podolski w meczu z Polską. Jednak pobrzmiewające w końcówce Polsatowskiej relacji żądanie, by za błąd Jacka Bąka zapłacił Leo Beenhakker, wydaje mi się zdecydowanie przedwczesne. Podobnie jak przedwczesny jest komentarz Piotra Żelaznego we wtorkowym „Dzienniku”, w którym padają twierdzenia-cepy, że „poważnym błędem selekcjonera” było nie tylko wystawienie Żurawskiego, ale i powierzenie mu opaski kapitana, że tylko jeden lewonożny boczny obrońca w składzie oznacza, iż z selekcją było coś nie tak, że w zespole brakuje „łowcy goli, klasycznego środkowego napastnika”. „Czyżbyśmy mieli zatęsknić za tak wyszydzanym przez kibiców i media Grzegorzem Rasiakiem?” – pyta nawet Żelazny, i zdaje się, że pyta serio…

Czytając ten tekst, myślę o bolączkach naszego dziennikarstwa sportowego, rozpiętego między przedwczesną euforią a przedwczesnym czarnowidztwem. Dlaczego tak niewielu sprawozdawców potrafi czytać grę? Dlaczego np. prawie wszyscy piszą o zamieszaniu, jakie zrobiło wprowadzenie Rogera, a niemal nikt nie mówi o odpowiedzi Niemców: wejściu na boisko Schweinsteigera i przydzieleniu pomocnika Legii pod opiekę Fringsa? Nie widzieli, czy nie uznali tego za ciekawe i ważne? Przeszkadza mi to odejście od analizy poszczególnych spotkań na rzecz zasłaniania się statystykami albo formułowania ogólnych sądów, zawierających jedynie słuszne klucze do rzeczywistości. „Dlaczego nie poszło nam w meczu otwarcia w Korei? Engel za wcześnie skończył selekcję zawodników jadących na mistrzostwa…” Po tamtym mundialu każdy wiedział lepiej, kogo PZPN powinien zatrudnić na posadzie trenera, a potem kogo trener powinien powoływać. Czy wiedział również, ilu piłkarzy ustawiać w murze, jak bronić się przy rzutach rożnych, a jak kontrować w meczu z kolejnym rywalem? Czy teraz jest w stanie napisać taki tekst o gospodarzach turnieju? Właściwie to bardzo chciałbym go przeczytać, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że Austriacy piłkarsko wcale od nas nie odbiegają i że wiemy, jak z nimi wygrać.

A na Euro był dzisiaj fajny dzień. Upiory poprzedniego turnieju, które i tym razem przez długie minuty podawały sobie piłkę na własnej połowie, zostały przebite osinowym kołkiem przez Szwedów i nie będą nas już dłużej straszyć. Hiszpanie wystartowali bajecznie, ale mając w pamięci 4:0 z Ukrainą podczas mundialu w Niemczech nie wpadam w euforię. Zresztą Rosjanie grali naprawdę dobrze – to w sumie trzecia drużyna zaczynająca turniej od porażki, którą typuję na wyjście z grupy. Pozostałe to oczywiście Włochy i… Polska. W sporze realista-kibic, jak widać, ciągle jeszcze biorę stronę kibica.

Eurodziennik: Futbol totalny

Widziałem to zbyt wiele razy, żeby się teraz napalać. Wielka drużyna, znakomite nazwiska, świetne mecze, kapitalne bramki: pamiętacie 6:1 z Jugosławią w 2000 roku? Przed chwilą zakończył się najlepszy jak dotąd mecz Euro 2008; mecz, w którym Holandia rozgromiła mistrzów świata, a ja próbuję się obronić przed atakiem euforii.

Z redakcji wyszedłem dziś wcześniej, jeszcze przed zamknięciem numeru, i efekt był taki, że przez cały wieczór myślałem o łamiącym ostatnie kolumny redaktorze technicznym. Podobnie jak ja, Artur kibicuje Holendrom. Chyba trudno się nam dziwić. Holendrzy – jak pisał przed czterema laty w „Tygodniku” Marek Bieńczyk – to wyrzut sumienia w duszy futbolu od roku 1978, w którym, podobnie jak w 1974, powinni byli zdobyć mistrzostwo świata: „Wzbudzają w nas głębokie poczucie winy, kiedy przegrywają (tak pięknie grają, czy zrobiliśmy coś dla nich, żeby nie spotkała ich krzywda?) i kiedy nieco rzadziej wygrywają (czy aby cieszymy się wystarczająco w obliczu ich wielkości?)”. Dziś kolejny raz grali pięknie – nieco wbrew spodziewaniom, bo przez eliminacje przeszli z trudem, no i ponoć znów się kłócą. Zwłaszcza bramkę na 2:0, zwieńczenie najpiękniejszej akcji ostatnich dni, będziemy oglądać jeszcze wielokrotnie, a gol trzeci, zdobyty przez bocznego obrońcę znajdującego się akurat na środku ataku, kazał przypomnieć sobie definicję futbolu totalnego. A jeszcze te podania i strzały Sneijdera, van der Vaarta, Kuyta czy van Nistelrooya, te parady van der Sara, ten spokój nieogranego jeszcze Engelaara, ten wysoki pressing, kończony odbiorem piłki i kontrą, oszałamiające tempo, dobre zmiany van Bastena – miałem się nie napalać, przepraszam.

Miałem się nie napalać, żeby potem w ćwierćfinale czy półfinale nie oglądać kolejnego odcinka tego samego, znanego aż za dobrze serialu: rozpędzona Holandia, naprzeciwko niej jakiś zespół bez oblicza, bezbramkowy remis i klęska Pomarańczowych w rzutach karnych. Ja bardzo proszę, nie tym razem…

Tymczasem z dnia na dzień coraz lepiej idzie mi skreślanie faworytów: od przedwczoraj wiadomo, że nie Czesi, od paru godzin – że nie Francuzi. Pierwszy mecz dzisiejszego dnia, inaugurujący zmagania w „grupie śmierci” pojedynek między Francją a Rumunią, był jak śmierć nudny. Jakoś mi się nie wydaje, by grupa niedostrzegających się wzajemnie na boisku solistów trenowanych (?) przez Raymonda Domenecha mogła cokolwiek w tym turnieju osiągnąć. Już prędzej postawiłbym na Włochów, którzy mimo porażki wcale nie robili złego wrażenia.

A co z tą Polską, o której tyle pisaliście pod moją wczorajszą notatką? Obiecuję wrócić do tematu jutro. Dziś jestem pomarańczowy.

Eurodziennik: Zaczekajmy do czwartku

Być kibicem. Nie liczyć się z opiniami ekspertów, ze statystykami, historią dotychczasowych spotkań, zestawieniem klubów, w których grają jedni i drudzy. Zapomnieć, w jakim to wielkim meczu grał ostatnio Ballack, a w jakim Żurawski. Wstać w środku nocy, bo tak się złożyło, że trzeba mecz oglądać w Australii. Albo – robiło się to kiedyś – budzić się o piątej rano na Long Island, wsiadać w pociąg i jechać kilkadziesiąt kilometrów do Nowego Jorku, żeby oglądać mecz o dziesiątej w irlandzkim pubie. Albo po prostu jechać do tej cholernej Austrii autostopem, moknąć wiele godzin, żeby potem obejrzeć mecz na telebimie w jakimś parku. Albo jeszcze gorzej: w śnieżącym bez przerwy telewizorze na czeskiej stacji benzynowej, bo samochód rozkraczył się przed Mikulovem.

Być kibicem. Wierzyć, że niemożliwe jest możliwe – jak Dratewka, piszący pod moim ostatnim wpisem, że nikt nie odbierze mu wiary w Polaków: „Tyle razy nadzieje prysły, tyle razy zawód, ale przecież Mistrzostwa Swiata 1974 to nie urojenie, Wembley 1973 to też fakt”. Poderwać się z kanapy w 30. sekundzie po szansie Krzynówka i nie siąść już do końca, mimo iż powodów, żeby odpuścić, byłoby co niemiara. Nie zgodzić się z przysłanym w 5. minucie esemesem, że już widać, kto lepszy. Skarcić dziewczynę, mówiącą po pierwszym kwadransie, że chyba nam wleją. Po przypadkowej okazji Żurawskiego w 16. minucie odrzucić natrętną myśl, że poprzednia akcja Polakow miała miejsce w tamtej 30. sekundzie. Nie przejąć się ani trochę utratą pierwszego gola. Samemu wysłać ze trzy esemesy w sprawie genialnych podań na skrzydło od Lewandowskiego. W przerwie zawracać wszystkim głowę, że zamiast Żurawskiego powinien wejść Roger. Triumfować, że Leo był podobnego zdania, a potem triumfować jeszcze bardziej, bo ta zmiana wreszcie poderwała Polaków.

Być kibicem: dopuścić do siebie myśl, że oglądamy najsłabszą drużynę turnieju dopiero w 39. minucie po kolejnym kiksie Krzynówka, i odrzucić ją ostatecznie pół godziny później. Przecież Polacy z Rogerem zaczęli wreszcie grać w piłkę, przecież spalony Smolarka w 61. minucie był naprawdę minimalny (być kibicem: myśleć, że przy pierwszym golu Niemców sędzia mógł zagwizdać, przy sytuacji Smolarka – puścić…), a Boruc do 69. minuty („Save of the day” przy strzale Ballacka) właściwie nie miał nic do roboty. Przecież w 73. minucie Golańskiego nie powinno już być na boisku – sygnalizował potrzebę zmiany…

Od meczu minęła zaledwie godzina. To czas przywracania proporcji. Po pierwsze, zobaczyliśmy najlepszą do tej pory drużynę turnieju (zgoda: z Lehmannem między słupkami mistrzostwa pewnie nie zdobędą). Po drugie, obwinianie Beenhakkera o zły dobór kadry tylko dlatego, że wprowadził na boisko wezwanego parę dni temu z wakacji Piszczka (robili to przez ostatnie 20 minut meczu komentatorzy Polsatu) zakrawa na absurd: Piszczek wszedł za zmęczonego Łobodzińskiego, a wszyscy wiemy, że na tej pozycji to Łobodziński miał zmieniać niegotowego ostatecznie do gry Błaszczykowskiego. Po trzecie (to akurat banał): mimo tej porażki wciąż można wyjść z grupy. Popołudniowy mecz między Chorwacją a Austrią pokazał, że nie jest to niemożliwe: zespół Slavena Bilicia nie prezentował się nadzwyczajnie i nawet nudna jak ostatnie lata monarchii Habsburgów Austria wypadła na jego tle nienajgorzej. Innymi słowy: nadzieje jak zwykle były wielkie, ale na razie nie ma powodów, by równie wielkie było rozczarowanie. Bądźmy kibicami: zaczekajmy z czarnowidztwem do czwartku.

PS Dobra, jeszcze zdanie o Chorwatach: Modrić widzi wiele, ale trochę się boję, czy z takimi warunkami fizycznymi poradzi sobie w Premiership. Zobaczymy zresztą, jak mu pójdzie z Lewandowskim.

Eurodziennik: Na razie bez emocji

Ani słowa o Polakach. Ani słowa o tajemniczych powodach wyjazdu Błaszczykowskiego, o tym, czy Roger powinien otrzymać szansę od pierwszej minuty, a nawet o fotomontażach i tytułach naszych tabloidów. Po pierwsze, piszą o tym i mówią wszyscy naokoło. Po drugie, mam poczucie, że akurat w tym kontekście wczorajszy wpis nie stracił aktualności.

Pierwszy dzień Euro pokazał, że nie stracił aktualności także tytuł tego bloga. Tym razem futbol okazał się okrutny dla Szwajcarów: grali z polotem, częściej utrzymywali się przy piłce, więcej – zwłaszcza w drugiej połowie – atakowali. Już po utracie gola mieli tę nieprawdopodobną sekwencję: ręka Ulfalusiego w polu karnym (wydawało mi się, że to był Rozehnal, ale upomniany przez internautów, poprawiam), strzał Barnetty świetnie obroniony przez Cecha i dobitka Vonlathena lądująca na poprzeczce. Przesądził jeden błąd obrony, jedna źle zastawiona pułapka ofsajdowa…

Mówię to z bólem: z listy faworytów turnieju wykreśliłem właśnie pierwszego. Jeśli każdy ma swój moment w historii, chwilę, w której może walczyć o wszystko, teraz albo nigdy, to reprezentacja Czech miała ją przed czterema laty. To wtedy powinni byli odnieść sukces, więcej: sukces im się należał. Dziś ci sami w dużej mierze piłkarze robili wrażenie własnych karykatur. To, co pokazali, pewnie wystarczy na wyjście z grupy, ale na walkę o medale z pewnością nie. Chociaż tyle, że Kleki-petra zlitował się nad nami i w 55. minucie zdjął z boiska Kollera – nie dość, że wprowadzony w jego miejsce Sverkos strzelił bramkę, to oszczędzono nam dalszego patrzenia na spotworniały klon angielskiej piłki sprzed kilkudziesięciu lat, czyli wrzutki na głowę stojącego w polu karnym olbrzyma jako jedyny pomysł na zdobycie gola. Jakże brakowało Rosickiego: zarówno jego podań, jak strzałów z daleka (już po dwóch meczach można powiedzieć, że warto uderzać z dystansu i że bramkarze wolą w takiej sytuacji odbijać piłkę niż ją łapać). W sumie po spotkaniu w Bazylei chwała pokonanym: nikt nie stawiał na Szwajcarów, a to właśnie oni zrobili widowisko.

Drugi mecz w zasadzie bez emocji: skończyło się tak, jak się miało skończyć, a faworytów nie zmuszono do wielkiego wysiłku. U Turków mógł się podobać jedynie prawoskrzydłowy Kazim (skądinąd pamiętam go z boisk angielskich jako Kazima-Richardsa; może po Euro wróci na Wyspy?), u Portugalczyków tradycyjnie raził nieskutecznością Nuno Gomes – na szczęście dla drużyny Scolariego wyręczyli go piłkarze defensywni. Wygląda więc na to, że na prawdziwe emocje czekamy do jutra, a z tego pierwszego dnia, oprócz łez kontuzjowanego Freia, zapamiętujemy przede wszystkim ujęcia z kamer zawieszonych na linach nad boiskiem – ci z was, którzy wychowali się na grach komputerowych, wiedzą, jaki efekt mam na myśli. Czekamy także dlatego, że z czterech piłkarzy typowanych przez Arsene’a Wengera na gwiazdy tych mistrzostw mamy zobaczyć aż dwie. Menedżer Arsenalu stawia na Fabregasa, co nie dziwi, ale pozostałe typy warto odnotować: młody francuski napastnik Karim Benzema oraz Chorwat Luka Modrić i Niemiec Mario Gomez. Ciekawe, czy co do tych ostatnich Leo Beenhakker jest podobnego zdania.

Eurodziennik: Czas nabierania tchu

Co jest najgorsze podczas ostatnich dni przed meczem? Jacek Krzynówek w wywiadzie dla „Dziennika”: „Czekanie. Nie znoszę tego. Już chciałbym grać. Rozgrywam sobie ten mecz w głowie, myślę, jak będę się ustawiał, jak się zachowam w konkretnych sytuacjach”. Rozgrywa Krzynówek, rozgrywamy i my. Bohater tekstu Marka Bieńczyka z ostatniego numeru „Tygodnika” zbiera się do podróży nocnym pociągiem z Wiednia do Warszawy. W drodze „będzie mógł śnić ujrzane miejsca, widzieć, jak się zaludniają, jak piłka wreszcie płynie po murawie, jak padają pierwsze bramki, Rogera przewrotką, Żurawia z woleja, Bąka główką w ostatniej minucie”. Czekanie, odliczanie, czas „nabierania tchu przed wielkim skokiem”, jak mówił Beregond do Pippina na murach Minas Tirith. Czas, zanim przyjdzie Wielkie Rozczarowanie albo Wielkie Spełnienie, albo ani jedno, ani drugie, bo nasi ani się nie skompromitują, ani nie zachwycą. Czas, kiedy jeszcze można napisać wszystko.

Weźmy inny cytat: „17 października 1973. Środa. Zwykły dzień, taki jak inne, a zarazem jakiś niezwykły. A może najzwyklejszy, może to tylko mój nastrój i wyobraźnia przydają mu cech niecodziennych i podniosłych?”. To Wiktor Osiatyński, opisujący w książce „Przez Wembley do Monachium” poranek przed najsłynniejszym meczem w historii polskiego futbolu. Czytam to po raz kolejny, żeby zabić czas, żeby już się zaczęło. Pamiętam, jak w podstawówce wybierałem się na Cracovię: od wczesnego rana nie mogłem wytrzymać w domu, więc wychodziłem i szedłem piechotą przez całe miasto, zgarniając po drodze kolegów, a i tak musieliśmy stać przed stadionem, bo przychodziliśmy grubo za wcześnie. Pamiętam też film dokumentalny nakręcony podczas mundialu 1998 przez reżysera-kamerzystę, który towarzyszył ekipie Francji: zaglądał do pokojów piłkarzy, podpatrywał, jak ktoś drzemie, ktoś słucha muzyki z discmana leżąc na łóżku z nogami opartymi wysoko o ścianę, ktoś pisze czy ogląda coś na laptopie… W ciągu ostatnich paru godzin próbowałem wszystkich tych sposobów.

Na szczęście to już jutro. I od razu Czesi. Czesi, którzy – jak napisał cztery lata temu Jarosław Gowin – byli moralnymi zwycięzcami Euro 2004. W redakcji długo nie mogliśmy się pogodzić z tym, że nie wygrali tamtego turnieju i nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby udało się im tym razem. Ciekawe, czy to dlatego, że ich siwowłosy trener przypomina trochę Beenhakkera? Piłkarze mówią o nim ponoć Kleki-petra, jak nazywał się biały nauczyciel Winnetou i Inczu-czuny, a wśród anegdot, które dostarczył nam czeski korespondent „Tygodnika”, jest i ta, że w ciągu ponad 30 lat podróży z drużyną tylko dwa razy wyszedł z hotelu, w Tallinie i na Malcie, ale właściwie to nie wie, po co.

Boję się tego codziennego pisania o Euro z trzech co najmniej powodów. Pierwszy to brak na mistrzostwach reprezentacji Anglii – w końcu angielskim futbolem interesuję się najbardziej i o nim mam najwięcej do powiedzenia. Drugi uświadomił mi dzisiaj Rafał Stec: pisanie o piłce na gorąco w zasadzie uniemożliwia jej spokojne oglądanie. Powód trzeci i może najważniejszy, to różnica wrażliwości z niemałą grupą polskich kibiców. Powiedzmy to, póki czas: mecz z Niemcami nie będzie dla mnie powtórką z Grunwaldu, nie domagam się od Leo głów rywali. Nie tylko dlatego, że pod Grunwaldem nie było Holendrów: patrząc trzeźwo, wydaje mi się, że Niemcy, a później Chorwaci okażą się po prostu za mocni. Zamierzam się cieszyć trzema tygodniami z piłką, nawet jeśli Polacy wysiądą po dziewięciu dniach, choć oczywiście – podobnie jak w Osiatyńskim sceptyk walczy we mnie z kibicem – wolałbym, żeby spotkanie w Klagenfurcie stało się kolejnym najważniejszym meczem w historii polskiego futbolu. Czy 8 czerwca 2008, niedziela, okaże się zwykłym dniem, takim jak inne?

Eurodziennik: O wyższości mistrzostw Europy nad mistrzostwami świata

1. Mecze odbywają się o normalnej porze: wieczorem. Kiedy mistrzostwa świata rozgrywano w Korei i Japonii, żeby zdążyć na transmisję, trzeba było wychodzić z pracy koło południa. Przez dobrych kilka tygodni funkcjonowanie redakcji było poważnie utrudnione. Redaktorzy – niby osobno – wychodzili, wzywani przez pilne sprawy. Komukolwiek kibicowali, wracali pogubieni. Puby są miłe, ale nie o tej porze. Wychodzisz, a tu jasno.

2. „Na tym poziomie nie ma słabeuszy”. Zdanie-usprawiedliwienie wszystkich polskich trenerów tu rzeczywiście znajduje zastosowanie. Przez sito eliminacji nie przedostały się zespoły kiepskie (chyba że kiepscy okażą się Polacy), przeciwnie: odpadła Anglia, zwykle typowana do gry o medale. Na mundialu, gdzie obowiązuje zasada reprezentatywności wszystkich kontynentów, nie brakuje drużyn-pomyłek. Ręka do góry, kto podczas turnieju w Niemczech oglądał mecz Angola-Iran.

3. Sędziowie wiedzą, co robią. Ta sama zasada reprezentatywności powoduje, że na mistrzostwa świata przyjeżdżają niedoświadczeni, mówiąc delikatnie, sędziowie z Afryki czy Oceanii. O prowadzeniu meczów Koreańczyków na Mundialu 2002 chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Inna sprawa, że najśmieszniejsza pomyłka w historii mistrzostw świata przydarzyła się sędziemu z Anglii, który w Niemczech pokazał jednemu piłkarzowi trzy żółte kartki. W odróżnieniu od „kwestii koreańskiej” ta wpadka nie dowodziła jednak stronniczości: jakże musi kochać piłkę sędzia, który daje trzy „żółte”!

4. Im mniej zespołów, tym lepiej. Na mundialu podczas rozgrywek grupowych ci najlepsi oszczędzają siły na następne fazy turnieju. W końcu i tak wymęczą 1 : 0… Choć bywa, że nie wymęczą. A jak nie wymęczą, to się robi nudno. Na Euro nie ma zblazowanych, jak Brazylia w Niemczech. Bywają przemęczeni i depresyjni. Holandia, cóż… Tacy już są, i na mundialach nie idzie im lepiej. Ale tylko na Euro może się zdarzyć, że gromadka facetów wezwana z plaży na Malediwach (bo Serbów za politykę wykluczono) kosi wszystkich, a z Niemców robi golonki. No Europa, po prostu Europa: Kopciuszek wam pokaże! Pamiętacie Greków? Może zapamiętacie Polaków.

5. Mamy bliżej na stadiony. Jeśli mistrzostwa świata nie odbywają się w Europie (a wygląda na to, że będą się odbywały coraz rzadziej, bo piłkę trzeba promować na nowych rynkach), należy planować podróż za ocean.

6. Nie trzeba się uczyć nowych nazwisk. Praktycznie wszystkich piłkarzy znamy z codziennego oglądania europejskich lig czy pucharów. O ile na mundialu zdarzają się olśniewające debiuty, Euro służy do potwierdzenia klasy uznanych już gwiazd – w tym roku najjaśniej ma zabłysnąć, oczywiście, Cristiano Ronaldo. Obstawiam też Żurawia, ale niech to zostanie między nami.

7. To nieprawda, że nie ma Brazylijczyków. Są: naturalizowani w wielu drużynach, także w reprezentacji Polski. Poza tym, to nieprawda, że Polacy – jak chcą czarnowidze – nie wyjdą z grupy. A Podolski, Klose i ten trzeci, przebrany za Niemca? Dlaczego nikt nie zbadał, ilu Polaków z pochodzenia gra w reprezentacjach na Euro? Papierów na Brazylijczyków to wszyscy szukają…

8. Meczów z Euro się nie zapomina. Podczas ostatnich mistrzostw Europy obejrzałem pojedynek Holandii z Czechami. Pamiętacie takie emocje podczas niedawnych mundiali?

9. Na Euro debiutujemy. Do Polaków na mistrzostwach świata zdążyliśmy się przyzwyczaić.

10. Mistrzostwa Europy zaczynają się pojutrze. Mundial – dopiero za dwa lata. To przesądza sprawę.

PS. Ten tekst ukazał się w ostatnim numerze „Tygodnika Powszechnego”. Pędźcie szybko do kiosku, bo na sąsiedniej stronie o Euro pisze Marek Bieńczyk. Ten to dopiero pisze…