Nie wiem, czy zasłużyliśmy na zwycięstwo, ale Artur Boruc na pewno nie zasłużył na wyjmowanie piłki z siatki. Nie wiem, czy sędzia musiał zagwizdać po faulu Lewandowskiego na Proedlu, ale faul był na pewno. Z drugiej strony nie wiem wciąż, jak to możliwe, by drużyna tak dominująca, jak Austria w pierwszych 30. minutach, przegrywała ni stąd ni zowąd 1:0, i to po golu zdobytym ze spalonego.
No więc jest czwartek w nocy. Zaczekaliśmy. Flagi wciąż zdobiły nasze okna i powiewały nad naszymi samochodami. Nie wyciągaliśmy żadnych wniosków z wyjazdu Tomasza Kuszczaka. Puszczaliśmy mimo uszu wywody Tomasza Hajty. Nie zdenerwowała nas wyprawa prezydenta do Austrii ani jego wypowiedź, że „dzisiejszy mecz ma istotne znaczenie dla nastrojów społecznych” (oj ma, ma, już widać, że ma…). „Nie dajmy się zwariować, przecież mecz z Niemcami od początku był nie do wygrania” – mówiliśmy sobie słuchając podnoszących się tu i ówdzie głosów krytyki Leo, choć nasza pewność w tej kwestii osłabła nieco po obejrzeniu starcia Niemców z Chorwatami. Ale i tak upieraliśmy się, że przez większą część tamtego spotkania graliśmy bez najmniejszych kompleksów; ech, gdyby nie ten błąd Golańskiego…
Czekaliśmy do czwartku, bo to we czwartek mieliśmy się dowiedzieć, gdzie naprawdę jest polska piłka. Czy się dowiedzieliśmy? Najpierw było to straszliwe pół godziny, podczas których żałowaliśmy, że kiedykolwiek zdarzył się moment, w którym ktoś – ojciec, starszy brat, kolega z podwórka – zabrał nas na mecz piłkarski i zaraził tym potwornym uzależnieniem od futbolu. Wyglądało na to, że znów się pomyliliśmy, że to deja vu z Korei czy Niemiec, ale potem Austriacy zmarnowali czwartą stuprocentową sytuację i w chwili, kiedy właśnie przyszła nam do głowy myśl, że gospodarze turnieju to jednak słaby zespół, skoro nie potrafi wykorzystać tak miażdżącej przewagi, Smolarek zagrał do Saganowskiego, ten odegrał do znajdującego się na spalonym Rogera, sędzia Webb puścił grę, a wtedy…
O drugiej połowie nie chcę się rozpisywać: przecież sami widzieliście, że Beenhakker naprawił wcześniejszy błąd z wystawieniem Jopa, że zniknęła luka między linią obrony a pomocą, i że Polacy wreszcie zaczęli grać, ba: wcale się kurczowo nie bronili, stwarzali sytuacje, nie mieli problemów z kondycją… Wyglądało na to, że polska piłka jest na dobrej drodze. Prawie do końca było fajnie. Prawie czyni wielką różnicę.
Sądząc z esemesów właśnie zapychających mi skrzynkę sędzia Webb stał się dzisiaj wrogiem numer jeden narodu polskiego (kibicuję angielskiej piłce, więc w oczach znajomych jestem człowiekiem bez mała odpowiedzialnym za jego decyzję). Czy powinienem go bronić? Do licha, pewnie że takich sytuacji obserwujemy wiele w każdym meczu. Ciągnął Golański Austriaka za koszulkę kilkanaście minut wcześniej? Ciągnął. Wywrócił się Austriak? Wywrócił. No więc czemu nie było karnego wtedy, a był teraz? Nie mam prostej odpowiedzi na to pytanie, a właściwie mam: bo ciągnięcie rywala za koszulkę w polu karnym jest wykroczeniem karanym właśnie w ten sposób. Robiąc to – za każdym razem ryzykujesz, tak samo jak wtedy, kiedy wyprzedzasz na podwójnej ciągłej licząc na to, że za najbliższymi krzakami nie stoi radiowóz. Kilkanaście minut wcześniej najwyraźniej nie stał.
Narażę się jeszcze bardziej: wypowiedź Leo Beenhakkera, że komuś zależało na tym, byśmy odpadli, moim zdaniem nie przystoi komuś, kto od 43 lat „jest w tym biznesie”. A może problemem Holendra jest fakt, że mimo tak kolosalnego doświadczenia nie wygrał jeszcze meczu na wielkiej imprezie, i to nie tylko jako szkoleniowiec Trynidadu i Tobago, ale także Holandii?
Wczorajszemu wpisowi dałem tytuł: „Zanim wygramy z Austrią”. Wygląda na to, że zanim wygramy z Austrią upłynie jeszcze trochę czasu. Futbol jest okrutny: to zdanie byłoby prawdziwe, gdyby wygrali Polacy, a wypowiadał je Austriak, i jest prawdziwe w naszych ustach, gdy w takich okolicznościach straciliśmy zwycięstwo. Ciekawe, jaki to był mecz dla kibica niezaangażowanego, dajmy na to: Holendra. Może jutro się dowiemy. Na razie jednak: gramy dalej, Leo. Nawet jeśli wszystko wskazuje na to, że nie awansujemy, gramy: dla kibiców i dla siebie. Zwłaszcza dla Boruca, który jako jedyny szukał winy także w sobie, choć on akurat nie miał powodów czegokolwiek sobie zarzucać.