Jedna informacja, jeden wywiad, jedna pogłoska: Sven-Goran Eriksson zwolniony z Manchesteru City; Arsene Wenger opowiada, jak kluby przegrywają walkę o utrzymanie swoich największych gwiazd; trener Arsenalu myśli o powrocie do Francji i objęciu Paris Saint-Germain. Zanim zaczniemy żyć tylko Mistrzostwami Europy (a zaczniemy, bo odciążony od redakcyjnych obowiązków mam tu o Euro pisać codziennie), zastanówmy się raz jeszcze nad tym, w jakim kierunku idą zmiany w angielskiej piłce.
Najpierw Eriksson: zatrudniony przez nowego właściciela MC rok temu i obdarzony przezeń ogromnymi pieniędzmi na transfery (ponad 30 milionów wydanych w parę miesięcy, ośmiu piłkarzy kupionych jeszcze przed rozpoczęciem sezonu), zaczął więcej niż dobrze. Drużyna wygrała pierwsze trzy mecze (w tym derby z United), przewodziła w tabeli, długo wydawało się, że będzie walczyć o Ligę Mistrzów. Po Nowym Roku coś się zepsuło, ale 9. miejsce na koniec sezonu było i tak najlepsze od lat, a w dodatku City awansowało do Pucharu UEFA dzięki premii za fair play. Wydawało się, że przyszłość przed nimi – zwłaszcza, że pod Erikssonem nie tylko błysnęli sprowadzeni z zagranicy Petrow i Corluka, ale objawiła się młodzież: Hart, Richards, Johnson, Ireland czy Onuoha. W sumie, jak komentował na stronie BBC Ian Hughes, Szwed opuszcza Manchester z dużo lepszą reputacją niż przychodził.
Problem w tym, że właściciel klubu, pan Thaksin Shinawatra, nie chciał czekać. Czy zdaje sobie sprawę, że teraz przyjdzie mu czekać jeszcze dłużej? W końcu zanim nowy trener oswoi się z zespołem, zanim przyzwyczai go do nowej koncepcji gry, zanim sprowadzi „swoich” zawodników i sprzeda tych od Erikssona, minie parę miesięcy i o Lidze Mistrzów znów będzie można marzyć. To oczywiście nie moje zmartwienie, ale kolejny z ostatnich tygodni (sprawa Granta) przykład niecierpliwości bogacza, która staje się jednym z najważniejszych składników współczesnego futbolu.
Podobnie jak – i tu przechodzimy do wywiadu Wengera – rosnąca dzięki prawu Bosmana pozycja piłkarzy względem klubów. Coraz wyższe płace zawodników już niedługo będą im umożliwiać stosowanie tzw. escape route: wykupywanie własnych kontraktów i zmianę klubu przy bezsilnej wściekłości dotychczasowego pracodawcy. Już dziś piłkarz, który chce odejść, zazwyczaj stawia na swoim: prezes woli dostać za niego pieniądze, zanim jego wartość spadnie, a trener woli zawodnika zadowolonego z tego, gdzie jest. Menedżer Arsenalu mówi wprost: żeby osiągnąć sukces w sporcie zespołowym potrzeba stabilności i czasu, a świat piłki to niestabilność i żądanie natychmiastowego wyniku. Dziś Alex Ferguson nie dostałby w Manchesterze United czterech lat na odniesienie pierwszego sukcesu.
Czy dla największych klubów Europy nadchodzi era jednorocznych menedżerów i jednorocznych zawodników (weźmy Berbatowa: dziś w Tottenhamie, jutro np. w Milanie, za rok w Chelsea)? Ale w takim razie skąd brać straceńców, którzy zdecydują się prowadzić takie drużyny (tu przechodzimy do pogłoski, że Wenger myśli o odejściu z Arsenalu; pogłoski na razie zdementowanej, choć można się zastanawiać, dlaczego się w ogóle pojawiła)? O takich wartościach, jak przywiązanie do barw klubowych nie chce mi się nawet mówić: poza przykładami, które możemy wyliczyć na palcach jednej ręki, to określenie może dotyczyć jedynie nas, kibiców.