Wczoraj wiózł mnie do domu taksówkarz z biało-czerwoną flagą na samochodzie. Czuję, że nieubłaganie zbliża się moment, w którym i ja zacznę zajmować się tym, czym żyje naród – wszak do meczu z Niemcami zostało 11 dni. Na razie jednak zaryzykuję konkurencję z Football Freakiem i pooglądam tabelki, BBC publikuje bowiem statystyki dotyczące piłkarzy angielskich rozpoczynających mecze Premiership w pierwszych składach swoich drużyn.
Okazuje się, że po kilku latach stopniowego zwiększania liczby grających w ekstraklasie Anglików (od 179 w sezonie 2002/03 do 191 w sezonie przedostatnim) dziś zostało ich 170. Tylko 170 z 498 piłkarzy, którzy wychodzili w pierwszych jedenastkach było Anglikami – niewiele ponad jedna trzecia. Największe zaufanie do rodzimych futbolistów mają w West Hamie (6,61 piłkarza angielskiego na jedenastu; uwaga, trenerem jest Anglik), najmniejsze w prowadzonym przez Francuza Arsenalu (0,34).
Jeśli doczytaliście do tego miejsca, uspokajam: więcej liczb nie będzie. Pojawią się natomiast pytania o cenę sukcesu najchętniej oglądanej, a zdaniem wielu – zwyczajnie najlepszej ligi świata. Sprawa wygląda względnie prosto: wszyscy chcą patrzeć na mecze Premiership, więc i wszyscy chcą za nie płacić. Pieniądze przyciągają (zwróćcie uwagę na listę najlepiej zarabiających piłkarzy – najwięcej spośród nich występuje na Wyspach), kluby zatrudniają zagranicznych trenerów, którzy nie mają zahamowań w sięganiu po swoich rodaków bądź piłkarzy ze swojego kręgu językowego. Żeby interes się kręcił i z nadzieją na przyszłe zyski, do angielskich klubów sprowadza się dzieci z całego świata: w akademii Tottenhamu ćwiczą Szwed, Norweg, Czech, Bask, Kanadyjczyk, Serb z Kosowa, Irakijczyk, a o tym, jak rzecz wygląda w Arsenalu strach pomyśleć (grający dziś w Blackburn David Bentley twierdzi, że w szkółce Kanonierów spotkał przedstawicieli co najmniej 15 narodowości). Paszportów się nie sprawdza, sprawdza się umiejętności, ale wszystko to powoduje, że młodym Anglikom trudniej się przebić. Zresztą szkolenie ich od podstaw jest zwyczajnie bardziej kosztowne od wynajdywania utalentowanych dzieciaków z krajów na dorobku.
Jak widać interes ligi niekoniecznie jest interesem federacji: wspomniany tu Bentley został reprezentantem Anglii dopiero po zmianie klubu na gorszy, bo w Arsenalu nie dostawał szans na grę. To dlatego sprawa jest dyskutowana przez FIFA, a Sepp Blatter opowiada się za wprowadzeniem we wszystkich ligach krajowych limitu obcokrajowców, np. według systemu 6 obywateli danego państwa na 5 cudzoziemców. Tylko jaki w tym zysk dla kibiców danego zespołu: zamieniać lepszego obcego na gorszego swojaka? Czy ograniczanie swobód, reglamentacja, może kiedykolwiek przynosić dobre skutki? Dlaczego w takim razie nie wprowadzić np. odgórnego zakazu wydawania przez kluby więcej niż ściśle określoną sumę pieniędzy rocznie? Na pierwszy rzut oka widać, że propozycje Blattera są niezgodne z prawem Unii Europejskiej.
Nie będę ważył racji w tym sporze. Odnotuję tylko, że Anglicy znaleźli wreszcie usprawiedliwienie dla nieobecności swojej drużyny na Euro. To naprawdę musi boleć: w chwili kiedy bardzo wielu grających w Premiership cudzoziemców szykuje się do występów w Mistrzostwach Europy, sami Anglicy przygotowują się do meczów towarzyskich z USA i Trynidadem.
PS. Przepraszam Szymana, że kolejny raz go rozczarowuję. Zamierzam się poprawić i przestać być tak okropnie anglocentryczny – w kontekście Euro byłoby to zresztą niemożliwe 🙂