A gdybyście kiedyś chcieli wytłumaczyć komuś, powiedzmy ukochanej osobie, dlaczego właściwie tak wkręciła was piłka nożna, moglibyście zacząć właśnie od sylwestrowego popołudnia 2011 roku. Obawiam się tylko, że wstęp, który musielibyście zrobić, byłby nieco przydługi. Najpierw musielibyście przecież powiedzieć, że jest taka drużyna, która w ciągu ostatnich kilkunastu lat była nie tylko największą potęgą piłkarską w Anglii, ale jedną z największych potęg piłkarskich w Europie. Potem, że na jej stadion co tydzień przychodzi siedemdziesiąt pięć tysięcy ludzi, wytwarzających niebywałą atmosferę, i że porażki gospodarzy na tym stadionie można było w ciągu ostatnich miesięcy policzyć na palcach jednej ręki. Wreszcie, że za wszystkie te sukcesy odpowiedzialny jest jeden człowiek, pracujący tu dobre ćwierć wieku i tego właśnie dnia obchodzący siedemdziesiąte urodziny. Że dopiero co zdobył mistrzostwo kraju i walczył w finale najważniejszych rozgrywek europejskich, że jest na drugim miejscu w tabeli, ale ma tyle samo punktów co lider, że nazwiska jego piłkarzy mówią coś nawet osobom niezainteresowanym futbolem (w tym miejscu moglibyście sprawdzić, czy słyszała o Rooneyu – z pewnością słyszała) itp., itd. Potem musielibyście przejść do opisania rywala: że tak jak tamci są świetni, tak ci są beznadziejni. Że są na ostatnim miejscu w tabeli, że są murowanym kandydatem do spadku, że przed rokiem kupili ich jacyś nieznający się na piłce biznesmeni z Indii, którzy w dodatku zatrudnili kompletnie zielonego trenera. Że przeciwko temu trenerowi kibice urządzają masowe demonstracje i że nawet lokalna prasa na pierwszych stronach żąda jego dymisji. Że o jego wątpliwych kwalifikacjach przywódczych mówi nawet stracone prawo jazdy za prowadzenie po pijanemu… „Dobra, dobra – przerwałaby wam wtedy ukochana osoba. – Ci od zielonego z Indii muszą wygrać, inaczej ta historia nie miałaby sensu”.
Albo gdybyście już namówili kogoś, powiedzmy ukochaną osobę, na obejrzenie tego meczu… Najpierw zobaczyłaby, jak murowany faworyt traci bramkę z karnego, a wy z pełnym przekonaniem utrzymywalibyście, że to tylko lepiej dla widowiska. Potem, gdy ci skazani na pożarcie schodziliby na przerwę z jednobramkowym prowadzeniem, opowiadalibyście o słynnej „suszarce”, jaką trener gospodarzy stosuje w szatni, żeby zmotywować swoich podopiecznych. Gdyby zaś niedługo po przerwie goście strzelili jeszcze jedną bramkę, nie przejęlibyście się w najmniejszym stopniu, tylko opowiedzielibyście o niezliczonych przypadkach, w których drużyna mistrzów podnosiła się właśnie w takich okolicznościach, żeby w kilkanaście minut zmiażdżyć rywala (o tak, zwłaszcza jeśli mieliście w swoim życiu jakieś związki z Tottenhamem, potrafilibyście podać stosowne przykłady…). Później, nic nie mówiąc, uśmiechalibyście się z wyższością, gdy natychmiast po golu na 0:2, gospodarze strzeliliby bramkę kontaktową, a dziesięć minut później kolejną. O tak, mniej więcej koło osiemdziesiątej minuty czulibyście na sobie ten wzrok pełen uznania, po czym jednak bramkarz gospodarzy minąłby się z piłką przy dośrodkowaniu z rzutu rożnego i goście jeszcze raz wyszliby na prowadzenie, wy zaś zrozumielibyście, że wasz autorytet futbolowego eksperta właśnie legł w gruzach, nawet jeżeli desperacko próbowalibyście jeszcze bąkać coś o mocno niepewnym od początku sezonu młodym bramkarzu z Hiszpanii.
Otóż tak właśnie. Całkiem możliwe, że gdybyście w sylwestrowe popołudnie namówili kogoś, powiedzmy ukochaną osobę, na obejrzenie spotkania MU-Blackburn, usłyszelibyście w końcu upragnione zdanie: „Całkiem fajna ta piłka nożna”. Tyle że padłoby ono zaraz po wypowiedzianej z ironicznym uśmieszkiem frazie: „Od razu wiedziałam, że ci żółtoczarni wygrają z tymi czerwonymi”. Spróbowalibyście wtedy tłumaczyć, że nadal jesteście zdania, iż ci żółtoczarni spadną z ligi, a ci czerwoni do końca walczyć będą o jej wygranie.
PS. Szczęśliwego Nowego Roku! Więcej takich wyników, jak wczorajsze MU i Chelsea albo dzisiejszy MC.