Czas dorosnąć

Odgrzeję temat powrotów – trudno, żebym go nie odgrzał, skoro przed tygodniem gola strzelił Thierry Henry, a wczoraj zrobił to Paul Scholes. W obu przypadkach były to przecież momenty czystej magii, coś z gatunku najpiękniejszych chwil w życiu kibica.

Wyznawałem już, zdaje się, że kibic we mnie pozostaje niedorastającym nigdy chłopcem. Choć moi rówieśnicy są już za starzy na grę w Premier League (Brad Friedel jest ostatnim z rocznika 1971…) i choć mam świadomość, że gdybym 20 lat temu prowadził żywot nieco swobodniejszy, to dwaj moi synowie byliby może rówieśnikami Danny’ego Welbecka czy Jacka Wilshere’a – nie zmienia to faktu, że gdy patrzę na uganiających się po boisku piłkarzy, wciąż widzę ludzi dużo ode mnie starszych, z których każdy jest kandydatem na idola, mistrza i przewodnika. Może wręcz jest tak (skoro już się odsłaniam, to do końca), że całe to blogowanie jest rozpaczliwą próbą wydostania się z pułapki niekończącej się niedojrzałości, na którą wszystkich nas skazuje kontakt z piłką nożną; że opisując, próbuję tę rzeczywistość zobiektywizować, a tym samym wyrosnąć wreszcie z krótkich spodenek.

Na co dzień udaje mi się chyba nieźle (tylko kiedy zaczynam grać w kolejnego Football Managera, w pierwszym okienku transferowym sprowadzam do klubu którąś z jego dawnych gwiazd). Ale przychodzą takie momenty jak te z Henrym i Scholesem, i wszystko bierze w łeb. W końcu kiedy oni strzelali dla swoich drużyn po raz pierwszy, ja naprawdę byłem sporo młodszy i całe życie było jeszcze przede mną (przed nimi zresztą też…).

No dobra, również i tym razem spróbuję wyrwać się z pułapki. Momenty były magiczne i wzruszyłem się jak jasna cholera, ale to jeszcze nie powód, by zamykać oczy na rzeczywistość. A rzeczywistość jest taka, że powrót do gry w angielskiej ekstraklasie Thierry’ego Henry’ego i Paula Scholesa to jeszcze jeden dowód na kryzys tejże ekstraklasy. Fakt, że dwaj zaawansowani wiekowo faceci z zaległościami treningowymi, bez czucia piłki (dowody: wypowiedzi Arsene’a Wengera o Henrym, ale też błędy popełnione przez Scholesa i Henry’ego w obu spotkaniach – dziś to Francuz stracił piłkę na moment przed trzecim golem dla Swansea, a dodatku stało się to kilkanaście sekund po wyrównującej bramce Kanonierów; wczorajsze pomyłki Scholesa wypunktował Alan Hansen w Match of the Day, także po jego stracie przed tygodniem MC zdobyło gola) i może nawet z lekką nadwagą, tak łatwo mogą wejść do pierwszego składu drużyn z absolutnej czołówki tej ligi nie świadczy przecież dobrze o jej poziomie.

Pewnych umiejętności nie traci się nigdy, zgoda. Obecność kogoś z tak gigantycznym doświadczeniem w szatni i w ośrodku treningowym również może być bezcenna – zwłaszcza w momentach, gdy drużynie nie idzie. Dla młodych piłkarzy Scholes czy Henry – podobnie jak np. Beckham trenujący przed rokiem z Tottenhamem – mogą być wzorem w podejściu do obowiązków, zwłaszcza jeśli nawet teraz zostają dłużej po zajęciach, by np. poćwiczyć strzały albo dośrodkowania. Jednak ich obecność na środku pomocy MU albo na skrzydle Arsenalu jest jednym wielkim wołaniem o podjęcie jakichś sensowniejszych działań: o zapełnienie dziury po dawnym Scholesie w przypadku Alexa Fergusona i np. o przywrócenie Andrieja Arszawina do formy z jego pierwszego sezonu na Wyspach w przypadku Arsene’a Wengera. Albo po prostu o sensowne zakupy. Żeby trzymać się tylko Manchesteru United: ta drużyna (i cała angielska ekstraklasa) zasługuje na sprowadzenie Wesleya Sneijdera; żeby to sobie uświadomić, nie trzeba naruszać legendy Paula Scholesa.

Człowiek w dwóch różnych butach

Zapytajcie dowolnego kibica Tottenhamu o mistrzostwo Anglii, walkę o drugie, a nawet trzecie miejsce – wyśmieje Was. Jesteśmy pod tym względem minimalistami, jak jamnik wychowany pod szafą: jedyne, o czym marzymy, to powrót do Ligi Mistrzów, czyli żeby uznać sezon za niewiarygodnie wręcz udany, wystarczy nam miejsce czwarte. I tak oznacza ono przecież, że przeskoczyło się kogoś z duetu Arsenal-Chelsea, za których plecami czaił się jeszcze Liverpool. Patrząc z perspektywy sierpnia 2011, czyli z perspektywy odległej zaledwie o pięć miesięcy, wydaje się to niewiarygodne. Wtedy wszak nie było w klubie ani Adebayora (rozpaczliwie dziś nieskutecznego), ani Parkera (dziś kontuzjowanego), a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że Modrić zamiast walczyć o prawo gry w Lidze Mistrzów z Tottenhamem, będzie ją zapewniał Chelsea.

Dziś o zwycięstwo nad zawsze walecznym i zawsze dobrze zorganizowanym Evertonem przyszło grać nie tylko bez Parkera czy Sandro, zazwyczaj asekurujących obronę, ale także bez Gallasa i Kinga. Kaboul i Dawson grywają ze sobą rzadko i każdy z nich jest typem stopera, który świetnie się czuje uzupełniany przez doświadczonego i nieustannie podpowiadającego kolegę – właśnie w stylu Gallasa czy Kinga. A jednak zarówno para środkowych obrońców dała radę (nie licząc dwóch błędów Kaboula: z 1. minuty, kiedy dopuścił do groźnego uderzenia Sahy, i z 83. minuty, kiedy faulował w polu karnym Drenthe), jak też bardzo dobry mecz rozegrał zastępujący Parkera Jake Livermore. Zanim zaczniemy wpadać w zachwyty nad człowiekiem w dwóch różnych butach, zauważmy zdyscyplinowanego taktycznie, skoncentrowanego młodzieńca, który nie tylko bezpiecznie podawał, ale też odbierał piłki rywalom, i to niemal nie faulując (statystyki Livermore’a: podania 76/77, wślizgi 3-0, pojedynki 5-2, do tego 8 odbiorów – jak na defensywnego pomocnika ideał). I doceńmy także van der Vaarta (ile razy wracał pod własne pole karne, żeby uczestniczyć w rozegraniu piłki), a przede wszystkim Aarona Lennona, który długo w zasadzie niewidoczny wykorzystał przecież tę kluczową okazję z pierwszej połowy. Wciąż utrzymuje się krzywdząca opinia, że prawoskrzydłowy Tottenhamu kiepsko dośrodkowuje i powinien popracować nad wykończeniem akcji, tymczasem od kilkunastu miesięcy odnoszę wrażenie, że w obu elementach piłkarskiej sztuki można na niego liczyć – a jeśli już apelować o poprawienie skuteczności, to do Luki Modricia, bo jak na zawodnika porównywanego z Paulem Scholesem (tak jest, czytałem dyskusję pod poprzednim wpisem…), Chorwat strzela stanowczo zbyt mało bramek.

Dojdźmy jednak wreszcie do człowieka, który przed kilkunastoma minutami zdobył jednego z najpiękniejszych goli tego sezonu. Benoit Assou-Ekotto również rzadko strzela bramki, no ale w końcu jest lewym obrońcą, a poza tym jego jedyny do dziś gol dla Tottenhamu, strzelony przed dwoma laty Liverpoolowi, był bodaj czy nie jeszcze piękniejszy. Pamiętamy, że do klubu sprowadził go tak przed laty krytykowany dyrektor sportowy Damien Comolli i że długo nie mogliśmy odżałować, iż stawianie na niego przez kolejnych menedżerów blokuje rozwój talentu niejakiego Garetha Bale’a. Pamiętamy też, że zawodnik słynący z ekstrawaganckich fryzur i grający w lewym bucie niebieskim, a prawym pomarańczowym, miał, niestety, zwyczaj zachowywać się ekstrawagancko we własnej szesnastce, co nieraz skutkowało golami lub karnymi dla rywala. Z upływem czasu jednak ten i ów z nas zaczął przebąkiwać, że Kameruńczyk wyrasta na jednego z najlepszych lewych obrońców Premier League, nawet jeśli nie gra tak błyskotliwie w ofensywie, jak, powiedzmy, Ashley Cole. A do tego doszedł słynny już wywiad dla „Guardiana”, w którym ów malowniczy obrońca deklarował, że gra w piłkę dla pieniędzy i żeby mu tu nie ściemniać, iż chodzi o coś więcej. Że kiedy kończy pracę, zwiedza Londyn, podróżując metrem albo Smartem – bo takie maleństwo łatwiej zaparkować niż uwielbiane przez kolegów-piłkarzy wypasione Ferrari, Bentleye czy Mercedesy. Potem zaś Assou-Ekotto dostał stałą rubrykę w „London Evening Standard”, gdzie dał się poznać jako człowiek zaangażowany społecznie, zwłaszcza po ubiegłorocznych zamieszkach, które spustoszyły dzielnicę jego drużyny. Jeżeli akurat szukacie idola, macie jak znalazł: gość świetnie wygląda, mówi szczerze, jeśli akurat jesteście w Londynie, łatwo możecie na niego wpaść na ulicy, a co najważniejsze: bardzo dobrze gra w piłkę.

Tak jest, całkiem przyjemnie w tych dniach kibicować Tottenhamowi. Nie ma pewnie gazety, która w sprawozdaniu z dzisiejszego meczu nie wspomni o trzech zaledwie punktach straty do Manchesteru City, z którym przyjdzie nam grać za 10 dni (wiadomo już, że rywale będą musieli radzić sobie bez Kompany’ego, braci Toure, a może i bez Davida Silvy czy Balotellego…). Cicho sza, jednak. Bynajmniej nie zamierzam patrzeć w górę tabeli. Osiem punktów przewagi nad Chelsea i dziewięć nad Arsenalem, to informacja zdecydowanie ważniejsza. Mało, cholera.

Klasyk na błędach

Wiadomości o śmierci Alexa Fergusona okazały się mocno przedwczesne. Oczywiście we wskrzeszeniu zacnego staruszka ważną rolę odegrał sędzia dzisiejszych derbów Manchesteru, Chris Foy. Nie żeby dało się powiedzieć jednoznacznie, iż jego decyzja o wyrzuceniu z boiska najlepszego obrońcy gospodarzy Vincenta Kompany’ego była skandalicznym błędem (w końcu kapitan MC atakował rywala dwiema wyprostowanymi nogami), ale wielu sędziów w podobnej sytuacji poprzestałoby na żółtej kartce albo wręcz… puściłoby grę, bo Belg czysto wygarnął piłkę.

Równocześnie jednak wiadomości o przełamaniu kryzysu MU również okazały się mocno przedwczesne. Oczywiście, wygrali na boisku najgroźniejszego rywala, ale z każdą minutą drugiej połowy coraz rozpaczliwiej bronili wyniku przed dziesięcioma rywalami, a zespół Roberto Manciniego, ryzykownie ustawiony podczas tych 45 minut w systemie 3-4-2, w końcówce był o włos od wyrównania (Lindegaard po rzucie wolnym Kolarowa wypuścił piłkę przed siebie, ale nie znalazł się nikt, kto zdołałby wepchnąć ją do siatki). Natychmiast przypomniał mi się mecz sprzed ośmiu lat, kiedy Tottenham w Pucharze Anglii prowadził do przerwy z grającym w dziesiątkę MC 3:0, żeby przegrać 3:4, ale MU to jednak nie Tottenham – aż tak źle nie było.

Wiadomości o przełamaniu kryzysu okazały się przedwczesne, bo United ani nie zaczęło, ani nie skończyło tego meczu dobrze, a błędów popełnionych przez bramkarza, obrońców i pomocników było co niemiara. Lindegaard nie wydawał się pewniejszy od de Gei (a może, hm, z emerytury wróciłby van der Sar, skoro udało się ze Scholesem?), Ferdinand dawał się ogrywać Aguero, Evra źle się ustawiał, Smalling i Jones kiksowali, Nani był bez formy, a Carrickowi i Giggsowi jak brakowało szybkości w ostatnich miesiącach, tak rzecz jasna brakowało im i dzisiaj. Fenomenalna główka i ciężka praca między dwoma polami karnymi Rooneya oraz wolej i ruchliwość Welbecka, wsparte – powtórzmy – kontrowersyjną decyzją sędziego tym razem wystarczyły, ale nie przysłoniły kłopotów sir Alexa, związanych w ogromnej mierze z kontuzją klasowego stopera oraz brakiem klasowego bramkarza i klasowego środkowego pomocnika.

W tej ostatniej kwestii na osobny akapit zasługuje powrót do składu MU Paula Scholesa. Romantyczne to było, nie powiem, a wyznanie Wayne’a Rooneya, że koledzy z drużyny o wszystkim dowiedzieli się dopiero, gdy rudzielec pojawił się w szatni na Etihad Stadium, dodało sprawie pikanterii. Jednak podjęta dziesięć minut po wejściu Scholesa na boisko decyzja o wpuszczeniu także Andersona pokazała, że plan się nie powiódł: 37-latek nie uspokoił gry w środku, nie zapewnił dodatkowej asekuracji, w większości przypadków podawał do najbliższego, a błędy, jakie popełnił, źle przyjmując piłkę i niecelnie podając, mogły się zakończyć i w jednym przypadku rzeczywiście się zakończyły golem dla gospodarzy. Tak jest, ta drużyna na gwałt potrzebuje piłkarza klasy Paula Scholesa – ale Paula Scholesa młodszego o ładnych parę lat. Jakby nie było mało plotek o Sneijderze, dziś kolejny raz pojawiły się pogłoski, że latem na Old Trafford pojawi się Modrić… No ciekaw jestem bardzo decyzji Chorwata, zwłaszcza jeśli miałby ją podjąć w momencie, gdy Tottenham zająłby drugie, a MU trzecie miejsce w tabeli.

W sumie: fantastyczne widowisko, magia pucharu, jeszcze jedne pamiętne derby itd. Szkoda, że w tak ogromnej mierze dzięki błędom. Chris Foy nie tylko mógł nie wyrzucać Kompany’ego, ale także powinien w końcówce dać City karnego za rękę Jonesa, a wcześniej karnego lub rzut wolny na linii pola karnego za faul Kolarowa na Valencii; o bramkarzu MU i Scholesie była już mowa – żeby tyle nie wybrzydzać dodajmy dla równowagi, że główka Rooneya była zaiste przepiękna, podobnie jak rzuty wolne Kolarowa; że Rooney błyszczał po słabym występie w Newcastle, że świetnie grali Milner, Aguero czy Richards…

A, i jeszcze jedno: przy wyjeździe braci Toure na Puchar Narodów Afryki i czteromeczowej dyskwalifikacji Kompany’ego (to już jego druga czerwona kartka w tym sezonie; pytanie oczywiście, czy MC nie będzie apelowało i czy apelacja się nie powiedzie?) oraz kontuzji Balotellego i Dżeko, Roberto Mancini powinien chyba ruszać na zakupy.

Porque me diste un golpe?

Nie wyrabiam się z blogowaniem. Przeglądam (i wyrzucam do kosza) notatki z poprzedniej kolejki, z imponującego boju West Bromwich Albion z Manchesterem City, albo z nie tak znów efektownego, ale wystarczająco efektywnego pojedynku Fulham z Chelsea. Wszystko nieaktualne, może poza tym, że wielokrotnie przez nas opiewane umiejętności organizowania gry defensywnej przez Roya Hodgsona potwierdziły się także wczoraj na White Hart Lane, gdzie Tottenham wymęczył zwycięstwo jedynie dzięki złodziejskiemu instynktowi Jermaina Defoe (po meczu z MC przeczytałem, że cała czwórka obrońców WBA kosztowała łącznie 2,3 miliona funtów, nie wiem, czy wczoraj nie była jeszcze tańsza…). No, także Fulham – tak niedawno przecież obite przez Manchester United – zdążyło jeszcze odegrać się na Arsenalu. Ktoś, kto oglądał ten mecz od początku i – jak często bywa przy takich okazjach – jego pierwsze wrażenia były wrażeniami najsilniejszymi, z trudnością pewnie uwierzy, że na Craven Cottage Arsenal miał 47 proc. posiadania piłki (zaledwie trzeci raz w tym sezonie piłkarze Arsene’a Wengera nie przekroczyli 50 proc.) – tak absolutna była dominacja Kanonierów w pierwszych 45 minutach. Dalej: eksperymentalnie zestawione MU (Michał Zachodny policzył, że gdyby jedenastka Alexa Fergusona grała na swoich nominalnych pozycjach, byłoby to ustawienie 2-3-5) nastrzelało pięć bramek Wigan, ale potem w sposób zdumiewający potknęło się z Blackburn, a dzisiaj – już w normalnym ustawieniu, w dodatku bez feralnego de Gei w bramce – dostało baty od dołującego ostatnio Newcastle i pytanie, czy o Aleksie Fergusonie pisać się będzie tak, jak o Andre Villas-Boasie, nie brzmi tak znowu absurdalnie. Chelsea po remisie z Wigan i klęsce z Aston Villą zdołała wygrać z Wolves, ale atmosfera na Stamford Bridge wciąż daleka jest od poprawnej. MC, zanim rozgromił Liverpool (ależ brakuje w drużynie Dalglisha kontuzjowanego Lucasa…), sensacyjnie przegrał z Sunderlandem, choć po golu ze spalonego. Sunderland pod wodzą Martina O’Neilla to skądinąd osobny temat: z klubu zagrożonego spadkiem w parę tygodni stał się klubem myślącym o europejskich pucharach. Kto by pomyślał, że z drużyn czołówki tylko Tottenham przejdzie przez okres świąteczny bez porażki, choć za cenę kontuzji Parkera, Sandro i Gallasa: Harry Redknapp uparcie wystawiał tę samą jedenastkę i jego najlepsi piłkarze wczoraj dosłownie doczołgiwali się do 90. minuty.

Blaski i cienie rotacji to kolejny temat, z którym się nie wyrabiam. Podobnie jak wpływ Pucharu Narodów Afryki na wyścig o mistrzostwo Anglii i o miejsca w Lidze Mistrzów: jak poradzą sobie zwłaszcza MC i Arsenal? W przypadku tego ostatniego zespołu tematami zupełnie osobnymi i absolutnie wyjątkowymi są powrót do Premier League Thierry’ego Henry’ego (w sam raz, żeby zastąpić wyjeżdżającego na PNA Gervinho), no i podsumowanie niesamowitego roku Robina van Persiego. Choć może, także w świetle dzisiejszego wieczora w Newcastle, należałoby mówić również o niesamowitym roku Demba Ba…

Kręci mnie jednak, żeby zamiast o tym wszystkim, napisać o sprawie Terry’ego i Suareza, czyli o mniej lub bardziej domniemanym rasizmie, wciąż odżywającym w Premier League. Napisałem „mniej lub bardziej domniemanym”, bo zarówno w przypadku obrońcy Chelsea, jak i napastnika Liverpoolu, mamy różne wersje wydarzeń, a podejrzani nie przyznają się do winy. Kłopot w tym, że nawet jeśli byliby rzeczywiście niewinni (co w świetle dochodzenia policji i Football Association wydaje się mało prawdopodobne), problem rasizmu wyłazi drzwiami i oknami ze wszystkiego, co wydarzyło się wokół. Wystarczy przeczytać pierwsze oświadczenie Liverpoolu, w duchu „Suarez nie jest rasistą, bo ma wielu czarnych kolegów”, albo usłyszeć, jak Alan Hansen używa słowa „kolorowi” w studiu Match of the Day (jakiego koloru jest sam Hansen?!), żeby zobaczyć, że nie jest dobrze. Niby wszyscy już wiedzą, czego nie wolno mówić i robić, a jednak jakby na wpół świadomie wciąż mówią i robią…

Zanim angielski futbol poradzi sobie z problemem rasizmu, upłynie wiele wody w Tamizie. Jeśli uparcie myślę jednak, że tej wody będzie raczej mniej niż więcej, to dzięki reakcji mediów, które po zapoznaniu się z raportem FA dość jednomyślnie skrytykowały Liverpool za poprowadzenie sprawy Suareza, a przede wszystkim dzięki samemu raportowi angielskiej federacji. Czytałem w ostatnich latach wiele dokumentów wytworzonych przez instytucje polskiego państwa na różne sporne tematy, raporty sejmowych komisji śledczych itp., ale mało który może się równać z przejrzystością, wnikliwością i bezstronnością tego sprawozdania. Jeżeli macie jeszcze wątpliwości, po prostu go przeczytajcie; niezależnie od samej sprawy Suarez-Evra dostaniecie rzadką możliwość zobaczenia Premier League zza kulis: jak pracują sędziowie, jak urzędnicy klubowi, a jak przedstawiciele FA.

A tytuł dzisiejszego wpisu? Zaczerpnąłem go właśnie z raportu federacji (zob. strona 27) ; pan Evra zapytał pana Suareza: „Dlaczego mnie kopnąłeś?”.

Sylwester z ukochaną

A gdybyście kiedyś chcieli wytłumaczyć komuś, powiedzmy ukochanej osobie, dlaczego właściwie tak wkręciła was piłka nożna, moglibyście zacząć właśnie od sylwestrowego popołudnia 2011 roku. Obawiam się tylko, że wstęp, który musielibyście zrobić, byłby nieco przydługi. Najpierw musielibyście przecież powiedzieć, że jest taka drużyna, która w ciągu ostatnich kilkunastu lat była nie tylko największą potęgą piłkarską w Anglii, ale jedną z największych potęg piłkarskich w Europie. Potem, że na jej stadion co tydzień przychodzi siedemdziesiąt pięć tysięcy ludzi, wytwarzających niebywałą atmosferę, i że porażki gospodarzy na tym stadionie można było w ciągu ostatnich miesięcy policzyć na palcach jednej ręki. Wreszcie, że za wszystkie te sukcesy odpowiedzialny jest jeden człowiek, pracujący tu dobre ćwierć wieku i tego właśnie dnia obchodzący siedemdziesiąte urodziny. Że dopiero co zdobył mistrzostwo kraju i walczył w finale najważniejszych rozgrywek europejskich, że jest na drugim miejscu w tabeli, ale ma tyle samo punktów co lider, że nazwiska jego piłkarzy mówią coś nawet osobom niezainteresowanym futbolem (w tym miejscu moglibyście sprawdzić, czy słyszała o Rooneyu – z pewnością słyszała) itp., itd. Potem musielibyście przejść do opisania rywala: że tak jak tamci są świetni, tak ci są beznadziejni. Że są na ostatnim miejscu w tabeli, że są murowanym kandydatem do spadku, że przed rokiem kupili ich jacyś nieznający się na piłce biznesmeni z Indii, którzy w dodatku zatrudnili kompletnie zielonego trenera. Że przeciwko temu trenerowi kibice urządzają masowe demonstracje i że nawet lokalna prasa na pierwszych stronach żąda jego dymisji. Że o jego wątpliwych kwalifikacjach przywódczych mówi nawet stracone prawo jazdy za prowadzenie po pijanemu… „Dobra, dobra – przerwałaby wam wtedy ukochana osoba. – Ci od zielonego z Indii muszą wygrać, inaczej ta historia nie miałaby sensu”.

Albo gdybyście już namówili kogoś, powiedzmy ukochaną osobę, na obejrzenie tego meczu… Najpierw zobaczyłaby, jak murowany faworyt traci bramkę z karnego, a wy z pełnym przekonaniem utrzymywalibyście, że to tylko lepiej dla widowiska. Potem, gdy ci skazani na pożarcie schodziliby na przerwę z jednobramkowym prowadzeniem, opowiadalibyście o słynnej „suszarce”, jaką trener gospodarzy stosuje w szatni, żeby zmotywować swoich  podopiecznych. Gdyby zaś niedługo po przerwie goście strzelili jeszcze jedną bramkę, nie przejęlibyście się w najmniejszym stopniu, tylko opowiedzielibyście o niezliczonych przypadkach, w których drużyna mistrzów podnosiła się właśnie w takich okolicznościach, żeby w kilkanaście minut zmiażdżyć rywala (o tak, zwłaszcza jeśli mieliście w swoim życiu jakieś związki z Tottenhamem, potrafilibyście podać stosowne przykłady…). Później, nic nie mówiąc, uśmiechalibyście się z wyższością, gdy natychmiast po golu na 0:2, gospodarze strzeliliby bramkę kontaktową, a dziesięć minut później kolejną. O tak, mniej więcej koło osiemdziesiątej minuty czulibyście na sobie ten wzrok pełen uznania, po czym jednak bramkarz gospodarzy minąłby się z piłką przy dośrodkowaniu z rzutu rożnego i goście jeszcze raz wyszliby na prowadzenie, wy zaś zrozumielibyście, że wasz autorytet futbolowego eksperta właśnie legł w gruzach, nawet jeżeli desperacko próbowalibyście jeszcze bąkać coś o mocno niepewnym od początku sezonu młodym bramkarzu z Hiszpanii.

Otóż tak właśnie. Całkiem możliwe, że gdybyście w sylwestrowe popołudnie namówili kogoś, powiedzmy ukochaną osobę, na obejrzenie spotkania MU-Blackburn, usłyszelibyście w końcu upragnione zdanie: „Całkiem fajna ta piłka nożna”. Tyle że padłoby ono zaraz po wypowiedzianej z ironicznym uśmieszkiem frazie: „Od razu wiedziałam, że ci żółtoczarni wygrają z tymi czerwonymi”. Spróbowalibyście wtedy tłumaczyć, że nadal jesteście zdania, iż ci żółtoczarni spadną z ligi, a ci czerwoni do końca walczyć będą o jej wygranie.

PS. Szczęśliwego Nowego Roku! Więcej takich wyników, jak wczorajsze MU i Chelsea albo dzisiejszy MC.

Zwycięski remis

Napisałem przed meczem, że wezmę remis w ciemno i biorę go: z ulgą i niedosytem, bo taka jest najwyraźniej natura kibicowania. Ten mecz mógł się przecież zakończyć każdym wynikiem, ale przede wszystkim – przynajmniej już po tym, kiedy gościom udało się wyrównać – mógł się zakończyć zwycięstwem Chelsea. Choć z drugiej strony, w 92. minucie, to wicemistrzowie Anglii ratowali remis – może więc ich kibice także uznają ten remis za zwycięski?

Tottenham zaczął fantastycznie, łatwo zdobywając przewagę w środku pola, gdzie „czyszczących” Parkera i Sandro wspierali nie tylko Modrić i Bale, ale i bardzo głęboko cofający się van der Vaart. Na sytuacje bramkowe ta przewaga się nie przekładała, poza jedną, kiedy po fenomenalnym odbiorze Sandro Bale popędził z piłką naprzeciwko czterech rywali, obiegł ich i dośrodkował do Adebayora. W ciągu następnego kwadransa wyglądało na to, że Chelsea nie zdoła się podnieść: Tottenham dominował absolutnie, a jego piłkarze, jakże chętnie tworzący na boisku trójkąty, grali z gośćmi w ciuciubabkę: ja do ciebie, ty do niego, a oni niech się między nami uganiają. Potem jednak nastąpiła faza druga: gapiostwo przy akcji Chelsea (obwiniam zwłaszcza Assou-Ekotto, który nie poszedł za Sturridgem) przyniosło wyrównanie, gospodarze spuścili trochę powietrza i do przerwy także gra się wyrównała. Faza trzecia to zejście kontuzjowanego van der Vaarta, wejście Pawluczenki i ustawienie Tottenhamu 4-4-2; wtedy Chelsea zaczyna kontrolować przebieg wydarzeń i stwarzać kolejne, coraz lepsze sytuacje. Faza czwarta to zejście Modricia z prawego skrzydła do środka i bardziej wyrównany bój w ostatnich 20 minutach.

Aż dziwne, że nie padło więcej bramek, czyż nie? Przypomnijmy słupek Drogby w pierwszej połowie, po karygodnym błędzie Walkera. Przypomnijmy dwa pudła Ramiresa, nogą i głową. Ale przypomnijmy też nieuznanego gola Adebayora (sędzia gwizdnął spalonego, choć John Terry dwukrotnie złamał linię – i przy tym, jak piłkę przedłużał Gallas, i przy tym, jak potem strącał ją Adebayor) oraz rozpaczliwą interwencję Terry’ego w ostatniej minucie. Obrońcy obu drużyn mylili się na potęgę; w Tottenhamie miałbym pretensję przede wszystkim do niecelnie wyprowadzającego piłkę Gallasa (Kaboul przed meczem wydawał się lepszym wyborem), źle ustawiającego się Walkera i kompletnie nieradzącego sobie ze Sturridgem Assou-Ekotto. Tego ostatniego piłkarza uważam za jednego z najlepszych lewych obrońców Premier League, co oznacza, że Sturridge naprawdę wyrósł na jednego z najlepszych graczy ofensywnych angielskiej ekstraklasy.

W ogóle tercet ofensywny Chelsea bardzo mi się podobał. I podobali mi się walczący w środku pola Meireles, a później Romeu – choć jeśli o defensywnych pomocników idzie przyćmiewał ich Sandro. W Tottenhamie Bale błysnął na tle Ivanovicia i Bosingwy, ale później z Fereirą nie szło mu już tak dobrze. Do „zbilansowania” tej drużyny brakowało Lennona – albo brakowało odwagi Redknappa i postawienia na któregoś z młodszych, nieogranych jeszcze w ekstraklasie skrzydłowych, np. Rose’a lub Townsenda. Może gdyby zagrali, Ashley Cole nie zostałby wybrany piłkarzem meczu?

Spierać się można o decyzje sędziowskie. W kwestii ręki Cole’a przy bramkowej akcji Chelsea, myślę, że Howard Webb zachował się rozsądnie. W kwestii niewyrzucenia z boiska Adebayora (po żółtej kartce faulował jeszcze czterokrotnie) – moim zdaniem również, bo żadne z naruszeń przepisów napastnika Tottenhamu nie zasługiwało na drugą karę. Faul Ramiresa na Bale’u nie zasługiwał na więcej niż żółtą kartkę. Wychodzi na to, że mam pretensje tylko o drugiego „gola” Adebayora – moim zdaniem powinien zostać uznany.

Zważywszy na liczbę wydarzeń rozpalających wyobraźnię kibiców (wślizg Terry’ego z ostatnich sekund, ratujący remis Chelsea, z pewnością wybijał się na pierwszy plan, jeśli pamiętać o wałkowanych przez prasę prawnych kłopotach kapitana gości), był to mecz godny najlepszych drużyn Premier League. Z pewnością jednak, zważywszy liczbę błędów obrońców obu stron i nieskuteczność zawodników Chelsea, nie był to mecz pretendentów do wygrania tej ligi. Jeśli w styczniu nie odbędzie się jakaś transferowa ofensywa (obaj menedżerowie raczej ją wykluczają, choć Chelsea zawalczy o Gary’ego Cahilla), Redknappowi i Villas-Boasowi zostanie walka z Arsenalem i Liverpoolem o awans do Ligi Mistrzów.

Steve Kean musi odejść

W dawnych czasach, kiedy jeszcze kupowałem „Dziennik”, wprawiałem w konfuzję niejednego krakowskiego kioskarza – w dawnych czasach w naszym mieście „Dziennik” był tylko jeden i nazywał się „Dziennik Polski”, więc żeby kupić pismo Roberta Krasowskiego trzeba było mówić „niebieski »Dziennik«”. Coś jak z „Telegraphem” w Blackburn: kiedy w 1994 r. spóźniony Henry Winter gnał na konferencję prasową Kenny’ego Dalglisha i zapytany przez jednego z pracowników klubu, jakie pismo reprezentuje, odpowiedział „Telegraph”, napotkał podejrzliwy wzrok: „Nigdy przedtem cię tu nie widziałem”. „Daily Telegraph”, wytłumaczył szybko dziennikarz. Rzecz w tym, że w Blackburn „Telegraph” również był i jest tylko jeden: lokalny „Lancashire Telegraph”. Pismo, które kilka dni temu opublikowało na pierwszej stronie edytorial, domagający się zwolnienia Steve’a Keana z funkcji menedżera.

Oczywiście hinduscy właściciele Blackburn nie czytają lokalnej, a być może również ogólnobrytyjskiej prasy. Z pewnością jednak czytają ją tysiące kibiców i pracowników klubu, a najprawdopodobniej także piłkarze. W tych warunkach – wzmocnionych przecież przez trwające od miesięcy manifestacje fanów, domagających się wyrzucenia Keana przed, w trakcie i po niemal każdym meczu; mających poparcie nawet lokalnego parlamentarzysty, byłego szefa MSW i MSZ Jacka Straw – naprawdę trudno o poczucie, że pod tym trenerem można jeszcze zrobić cokolwiek.

Piszę to z wewnętrznym oporem: niemal od zawsze towarzyszy mi przekonanie, że ostatnią rzeczą, która może pomóc drużynie, jest zwolnienie trenera. Trudno też, bym nie czuł sympatii do człowieka, który wczorajszego wieczoru musiał wysłuchać od wielotysięcznego tłumu tylu bluzgów, a który z godnością je ignorował, nieustannie zagrzewając piłkarzy do walki (zmroziła mnie wieść, że na trybunach była także jego żona…). Czasami jednak wydaje się, że nie ma innego wyjścia; że potrzebne jest nowe otwarcie i nowy początek, a o taki najłatwiej właśnie po zmianie szkoleniowca. Czy Fulham albo West Bromwich zdołałyby się utrzymać w ekstraklasie, gdyby w 2007 r. Lawriego Sancheza nie zastąpił Roy Hodgson, a cztery lata później Roberto di Matteo ten sam Roy Hodgson (skądinąd dawny menedżer… Blackburn)? Szczerze wątpię.

Problem w tym, że odejście Keana jest warunkiem tyleż koniecznym, co niewystarczającym. Z tymi piłkarzami w ekstraklasie nie zdołałby się utrzymać nawet Alex Ferguson, wspierany przez Arsene’a Wengera jako asystenta. Owszem, jest Paul Robinson w bramce i Yakubu w ataku, owszem, są walczący w każdym meczu do upadłego Samba i świetny wczoraj Hoilett, ale postawa i umiejętności większości pozostałych nie dają wielkich nadziei, a kontuzje podstawowych obrońców – w tym Scotta Danna – pogarszają jeszcze sytuację.

Nade wszystko jednak: z takimi właścicielami klubu pracować mógłby jedynie straceniec – nikt, kto myśli o swoim CV odpowiedzialnie, nie przyjdzie dziś do Blackburn. To dlatego, choć wiem, że kibice mają nadzieję na powrót Marka Hughesa, osobiście obstawiam raczej kolejną misję niemożliwą – i kolejny spadek z ekstraklasy – Awrama Granta.

O względności atrakcyjności

„Będę z wami szczery, dzisiejsze mecze nie będą bardzo atrakcyjne” – mniej więcej w ten sposób Gary Lineker zapowiedział wczorajszy Match of the Day, prowokując prawdziwą burzę komentarzy na Twitterze. Od tamtej pory minęła prawie doba, a ja wciąż się zastanawiam, czy aby nie miał racji. Oczywiście nie w tym prostym sensie, że wszystkie poza Chelsea drużyny czołówki miały rozgrywać mecze w niedzielę i że dopiero dziś pod wieczór miał miejsce tzw. pojedynek wagi ciężkiej. Akurat tak się zdarzyło, że w sobotnią noc patrzyłem przez chwilę, jak grający w dziesiątkę Real gromi Sewillę, hm…

Z drugiej strony spróbujcie powiedzieć, że wczorajsze spotkanie z Chelsea nie było atrakcyjne dla kibica Wigan. Drużyna, która przed rokiem wygrała tu 0:6, tym razem wywiozła zaledwie punkt, a wynik remisowy – przyznał to nawet butny ostatnio Andre Villas-Boas – należy uznać za zasłużony. Z wielkiej (i kwestionowanej z tygodnia na tydzień coraz mocniej) czwórki Lampard-Terry-Drogba-Czech, tym razem nie popisał się ten ostatni, ale być może winić należy również taktykę portugalskiego menedżera, który wybrał obronę jednobramkowego prowadzenia zamiast próby pójścia za ciosem. Jakże odmienną strategię przyjął dziś z Sunderlandem Harry Redknapp, którego Tottenham przy stanie 1:0 atakował do końca i przez to do końca pozostał względnie bezpieczny. Umęczyłem się oglądając ten mecz niemiłosiernie (no, pierwszą połowę, bo przy drugiej śledziłem równolegle wydarzenia z Etihad Stadium): bez kontuzjowanych Bale’a i Lennona – ten drugi zszedł w 27. minucie i prawdopodobnie nie zagra przez dobrych kilka tygodni – Tottenham nie mógł prezentować tego, w czym jest najgroźniejszy, czyli szybkiej gry skrzydłami. Teoretycznie na bokach pomocy występowali Modrić i van der Vaart, ale obaj woleli szukać miejsca w środku, a napastnicy z kolei (w miejsce Lennona wszedł Pawluczenko) niechętnie schodzili do linii, gdzie w związku z tym próbowali odnaleźć się jedynie boczni obrońcy, zwłaszcza niemiłosiernie nieskuteczny w dośrodkowaniach Assou-Ekotto. Ciężko to szło, zwłaszcza że Martin O’Neill uszczelnił defensywę Sunderlandu, wspieraną przez Vaughana, Colbacka, a nawet Sessegnona, i próbował grać z kontry; ciężko, do czasu, gdy van der Vaart znalazł sobie wreszcie miejsce między liniami i rzucił kilka fenomenalnych podań – jedno z nich wykorzystał Pawluczenko, po drugim Adebayor zmusił bramkarza do rozpaczliwej obrony, a Modrić nie zdołał dobić do pustej bramki (mocny kandydat do pudła sezonu!), po trzecim zaś, najlepszym, bo kilkudziesięciometrowym, Assou-Ekotto kolejny raz niecelnie wrzucał piłkę w pole karne. Innymi słowy, dla kibiców Chelsea przed czwartkiem mam dobre wiadomości: po pierwsze, ich drużyna z pewnością nie zagra tak słabo jak z Wigan, po drugie zaś, Tottenham z podciętymi skrzydłami jest o wiele bardziej przewidywalny – Bale i Lennon, oczywiście, zrobiliby z bocznych obrońców gości sałatkę jarzynową, a tak trzeba będzie próbować przez środek, gdzie szanse są bardziej wyrównane (także Chelsea będzie musiała przedrzeć się przez zaporę Parker-Sandro…). Od razu mówię: remis wezmę w ciemno.

A tzw. pojedynek wagi ciężkiej? W pierwszym zdaniu wypada powtórzyć myśl ćwierkniętą już na twitterze: poza Chelsea (i może Liverpoolem) żadna z drużyn Premier League nie zmusiła Manchesteru City do równie dużego wysiłku co Arsenal. Odnoszę wrażenie, że o ostatecznie o wyniku zdecydowała tyle nie wyższość udowodniona na boisku, co jakże znany wszystkim fanom futbolu pech. Kibice Arsenalu podnoszą oczywiście kwestię ręki Richardsa, za którą – ich zdaniem – Kanonierom należał się karny i dodają do tego spalonego, po którym miał paść gol dla City. Moim zdaniem w tej drugiej kwestii się mylą (przy golu Silvy spalonego nie było tak samo jak był przy „golu” van Persiego); jeśli jednak mogą mówić o pechu, to wiązałby się on z serią kontuzji bocznych obrońców. To po zejściu Djorou i kolejnej przebudowie defensywy gości (dziś tworzyło ją czterech nominalnych stoperów!) MC zaczęło coraz to bardziej i bardziej wchodzić w okolice ich pola karnego; warto też zauważyć, że żaden z piłkarzy ustawionych na boku obrony Arsenalu nie czuł się tak swobodnie w roli zawodnika atakującego, jak czułby się Sagna, Santos czy choćby Gibbs. Owszem, Arsenal parł do przodu i nawet mógł wyrównać – ale w roli najgroźniejszego strzelca wystąpił Vermaelen. Czy sensowne było wprowadzanie na boisko Arszawina i Chamakha, podczas gdy na ławce pozostał Benayoun? Z każdą minutą zawodnicy obu drużyn robili się coraz bardziej zmęczeni, a na boisku robiło się coraz więcej miejsca: czy inteligentny Izraelczyk nie zrobiłby z niego lepszego użytku niż Rosjanin z Marokańczykiem?

Wróćmy jednak do kwestii meczów, które kręcą Gary’ego Linekera. Dzisiejszy z pewnością go zakręcił. Czy zakręciłby tych, którzy cmokali przy meczu Sewilli z Realem? Zwróćcie uwagę na konkluzje komentarza Michaela Coxa z ZonalMarking. Tak, to był świetny mecz dla widzów niezaangażowanych i gdyby nie dobra postawa obu bramkarzy mógł się zakończyć dużo wyższym wynikiem. Tyle jednakowoż, jeśli chodzi o rozrywkę. W kwestii taktyki – powiada Cox – żadna z wielkich drużyn Premier League nie potrafi kontrolować gry. Z utrzymywaniem się przy piłce często bywa kiepsko, ofensywnie nastawieni piłkarze nie potrafią grać nieco bardziej konserwatywnie, czyli, jak rozumiem, do tyłu, menedżerowie rzadko używają zmian, by spowolnić grę, brakuje inteligentnych środkowych pomocników, którzy umieliby dyktować tempo gry. Oto, zdaniem autora ZonalMarking, przyczyna kiepskiej postawy Anglików w rozgrywkach europejskich w tym sezonie i oto powód, dla którego takie mecze, jak dzisiejszy, owszem: ogląda się przyjemnie, ale gdyby rywalem którejkolwiek z drużyn miałyby być Real lub Barcelona, zakończyłoby się to niezłym laniem.

Odrzucony scenariusz

Ależ to się potrafi ułożyć w piękną historię. Weźmy Franka Lamparda: nie pierwszy raz w tym sezonie 33-letni pomocnik zaczynał mecz na ławce, nie pierwszy raz w tym sezonie był przedmiotem spekulacji mediów: że jest pokłócony z Andre Villas-Boasem, że odejdzie z klubu (co bardziej domyślni widzieli go już w trenowanym przez wujka Tottenhamie, gdzie miałby przejść w ramach wymiany za Modricia) albo wraz z grupą trzymającą dotąd władzę w szatni doprowadzi do odejścia menedżera, że tak czy inaczej w Chelsea nie ma już przyszłości – bo nie te lata, bo młodzi naciskają… I oto proszę. Drużyna rozgrywa jedno z najważniejszych spotkań w sezonie, Lampard pojawia się na boisku w 73. minucie, niecałe 10 minut później Chelsea ma wykonywać rzut karny, do strzelania wyznaczony jest Mata, ale Lampard bierze piłkę w ręce, ustawia ją jedenaście metrów od bramki, bierze rozbieg i jednym kopnięciem unieważnia rozpisane już scenariusze na dalsze miesiące sezonu. Manchester City wreszcie przegrywa, Chelsea zmniejsza dystans do lidera, wszystko zaczyna się od nowa. Dzięki jednemu kopnięciu Franka Lamparda.

No dobra, tak do końca nie kupuję tej historii. Bardziej niż postawa Lamparda, w której Henry Winter widzi Himalaje profesjonalizmu, interesuje mnie sposób, w jaki Andre Villas-Boas radzi sobie zarówno z niezadowolonymi piłkarzami, jak i coraz mniej przychylnymi mediami (gdzieś czytałem w tych dniach, że Portugalczyk nie rozmawia już z trzema kluczowymi zawodnikami – niech zgadnę, że chodzi o trójkę z czwórki Czech-Terry-Lampard-Drogba). Otóż mam poczucie, że radzi sobie bardzo dobrze. Że najpierw, po przegranym meczu z Liverpoolem, potrząsnął szatnią, a potem w dobrym momencie (po zwycięstwie nad Valencią) zamanifestował swoją niezależność wobec dziennikarzy. I że w kilku kolejnych spotkaniach dokonał dobrych ruchów personalnych.

Najlepszym jest oczywiście postawienie na Oriola Romeu, znakomicie asekurującego obronę, świetnie się ustawiającego i bezbłędnie podającego; oto wzór nowoczesnego defensywnego pomocnika, który nie koncentruje się jedynie na uprzykrzaniu gry przeciwnikom. Kolejnym, wystawianie wraz z Romeu albo energicznego Ramiresa, albo walecznego Meirelesa, albo – jak to było wczoraj – obydwu. O ileż szybciej gra teraz środek Chelsea, no i proszę zwrócić uwagę, że gol Meirelesa, po wejściu z drugiej linii, był absolutnie w stylu dawnego Lamparda… Villas-Boas dał sobie spokój z Maloudą, Kalou, Anelką czy Torresem – z przodu wystawia Drogbę, Sturridge’a i Matę, a każdy nich oferuje mu więcej niż tamta czwórka, mimo jej mniej lub bardziej wątpliwych zasług, a zwłaszcza mimo 50 milionów, jakie chimeryczny właściciel wydał na hiszpańskiego napastnika.

Budowa tej drużyny, oczywiście, daleka jest od ukończenia, i prawdę powiedziawszy spodziewam się, że w przyszłym sezonie nie tylko Lampard grał będzie ogony, a Villas-Boas będzie rozglądał się za następcami Terry’ego i Drogby (następca Czecha, Thibaut Courtois, już szlifuje umiejętności w Atletico Madryt, a na swoją szansę w ofensywie czeka Lukaku). Po takim meczu jak wczorajszy (i po zwycięstwach nad Newcastle czy Valencią) pozycja menedżera w klubie wydaje się niepodważalna.

Inna sprawa, że pierwsze dwadzieścia parę minut nie zapowiadało sukcesu Chelsea. Manchester City zaczął imponująco, i nie mam na myśli tylko szybko strzelonej bramki przez Balotellego. Pressing drugiej linii gości, Zabalety, praktycznie wyłączającego z gry w tej fazie spotkania Matę, oraz napastników uganiających się za obrońcami, przypominał początek sobotniego spotkania Realu z Barceloną. Później jednak MC trochę odpuściło, a znów wysoko ustawiona linia obrony Chelsea mogła odetchnąć. Co charakterystyczne: natychmiast kiedy przy Terrym nie było przeszkadzającego mu Aguero, obrońca Chelsea zagrał długą piłkę do najlepszego na boisku (tak, tak…) Sturridge’a, ten dośrodkował do Meirelesa i zrobiło się 1:1.

Niewykluczone zresztą, że tak by się skończyło, gdyby nie czerwona kartka dla kiepsko sobie radzącego ze Sturridge’m i Ramiresem Clichy’ego. Chelsea umiała zagrać w przewadze, cierpliwie rozgrywając piłkę z wykorzystaniem bocznych obrońców i czyhając na błąd coraz głębiej broniących się gości. Ci mogą się oczywiście żalić na sędziego, że przy stanie 0:1 nie podyktował karnego za faul na Silvie, ale przede wszystkim mogą mieć żal do siebie, że dynamiki z początku spotkania nie wystarczyło na jego drugą fazę. Manchester City nie jest już niepokonany, wyścig o mistrzostwo kraju zaczyna się od nowa.

Podyskutujmy o Rooneyu

Nic tak dobrze nie robi blogowaniu, jak jakaś porządna dyskusja. Ale o czym tu dyskutować, skoro i tym razem wygrywali ci, co mieli wygrywać, może z wyjątkiem Wigan (ku mojej frajdzie zresztą, bo nieustannie życzę Roberto Martinezowi wszystkiego najlepszego) i Norwich (choć plaga kontuzji, jaka dopadła defensywę Newcastle, zdawała się mówić, że zadyszka gości jest nieunikniona), zaś najważniejszy mecz odbędzie się jutro. Może o śrubującym tegoroczne statystyki Robinie van Persiem: czy mimo fantastycznego gola nie zagrał słabiej niż w poprzednich meczach? O Martinie O’Neillu: czy w istocie prowokujące do dyskusji porównanie nowego menedżera Sunderlandu z Andre Villas-Boasem nie jest aby na wyrost (zgoda: w meczu z Blackburn dokonywał dobrych korekt w składzie i mobilizował zespół do ostatnich sekund, ale goście – sami z trzema wymuszonymi zmianami – mogą mówić o wielkim pechu)? Może jeszcze raz o Liverpoolu, któremu komplet punktów w meczu z QPR zapewnił niemający ostatnio dobrej prasy Suarez? Nie, myślę sobie, przeglądając dzisiejszą prasówkę – podyskutujmy o Rooneyu.
Zanim o Rooneyu jednak, czuję się w obowiązku wytłumaczyć zdanie, że wygrywali ci, co mieli wygrywać, w kontekście dzisiejszego meczu Stoke z Tottenhamem. Znając ten stadion, znając panującą na nim atmosferę, a przede wszystkim znając styl gry gospodarzy, w którym kości trzeszczą, a piłka rzadko ląduje na ziemi, niczego innego się nie spodziewałem. Kiedy dowiedziałem się jeszcze, że w defensywie Tottenhamu zabraknie Kinga, zobaczyłem oczami wyobraźni to zamieszanie w polu karnym przy każdym stałym fragmencie, ze szczególnym uwzględnieniem dalekich wyrzutów z autu. Pierwszy kwadrans, w którym piłkarze Tony’ego Pulisa byli szybsi do każdej piłki, odpychając i wywracając delikatniejszych rywali, potwierdził najgorsze obawy. Szkoda, oczywiście, że sędzia miał tak fatalny dzień – że nie uznał prawidłowo strzelonej bramki Adebayora i nie podyktował dwóch jeszcze rzutów karnych, ale, do licha, czy ten mecz nie został przegrany tak naprawdę w pierwszej połowie, kiedy Tottenham odpuścił pressing, a Modrić, van der Vaart czy Adebayor człapali zamiast biegać?
Już tłumaczę, o co mi chodzi z tym Rooneyem. Wiem, że czerwona kartka w październikowym meczu reprezentacji nie była ani pierwsza, ani ostatnia w jego karierze – rzecz w tym, że dostał ją, bo na nią zasłużył. Reguły w takich przypadkach są proste: trzymeczowa dyskwalifikacja. Trudno się dziwić albo oburzać, że taką właśnie karę UEFA nałożyła na napastnika MU.
Być może trudno się też dziwić, że angielska federacja, sama powołana przecież do przestrzegania podobnych przepisów, i na krajowym poletku przestrzegająca ich z całą surowością, ba: promująca w niezliczonych kampaniach idee fair play, tym razem robiła wszystko, by karę dla piłkarza złagodzić. Nie była na tym polu oczywiście pierwsza – podobne starania o skrócenie dyskwalifikacji Arszawina podejmowali już Rosjanie przed Euro 2008. Niemniej wyszła z tego jedna tylko lekcja wychowawcza: cel uświęca środki. W zasadzie faulowanie jest złe i zasługuje na dyskwalifikację, w zasadzie usiłujemy wychowywać piłkarzy i kibiców, by szanowali przepisy, ale kiedy jest to w interesie naszej drużyny, robimy wszystko, by karę złagodzić i opowiadamy przy tym przesłuchującym nas oficjelom jakieś ćmoje-boje. Budujące, że nie tylko Szkot Kenny Dalglish, ale także Anglik – i to mający oczywiste powody, by dobrze żyć z Football Association – Harry Redknapp potrafili nazwać tę politykę po imieniu.
Podyskutujemy?