Oglądaliśmy z redaktorem naczelnym dwa mecze – ja, oczywiście, Tottenham-Birmingham, on, oczywiście, MU-Blackpool, wspaniałomyślnie pozwalając, bym stawał mu nad głową, jak tylko usłyszę podniesiony głos komentatora. To drugie „oczywiście” bierze się z przekonania, że jeżeli kogokolwiek z kibiców Premier League zapytać o ten drugi zespół, któremu kibicował oprócz „swoich”, wskazałby na piłkarzy Iana Hollowaya. I to nie tylko ze względu na etosowe przywiązanie do trzymania ze słabszymi (pod każdym względem: wysokości obrotów, sum wydawanych na transfery czy pensje, był to zespół wyjątkowy w historii Premier League) albo ze względu na barwny język menedżera. Kibicowaliśmy Blackpool, bo zawsze chciało grać w piłkę, bo zawsze atakowało i strzelało bramki, bo nigdy się nie poddawało. Bo gromadziło wokół siebie fantastycznych fanów. To było zresztą budujące i na Old Trafford, i na White Hart Lane: patrzeć na fantastyczny doping dla tych, którzy spadli i na zgotowaną im owację, do której – co godne podkreślenia – dołączali w obu przypadkach kibice gospodarzy.
Zwyciężył sport. Cały ubiegły tydzień dyskutowano, czy MU powinien zostać ukarany przez Premier League za wystawienie w ostatnim meczu ligowym rezerwowego składu – nic podobnego nie miało miejsca. Mimo zbliżającego się finału Ligi Mistrzów, sir Alex urządził pożegnanie z Old Trafford Edwinowi van der Sarowi, delegując do gry także Vidicia, Evrę, Rafaela, Parka czy Naniego (a potem również Rooneya z ławki), uzupełnionych o piłkarzy nietracących nadziei na grę w pierwszej jedenastce, jak Fletcher. I, mimo całej sympatii dla Blackpool, widać było, że United gra serio – choć mógł przegrywać już w 20. sekundzie, a potem przegrywał przez pięć minut, między 57. a 62. minutą. Niestety, przy wszystkich komplementach dla ofensywnej gry Blackpool, przy wielkim uznaniu dla skuteczności D.J. Campbella (jego drogę ze świata amatorskiej piłki do wielkiego futbolu kilka razy już tu opisywałem) i przy podziwie dla stałych fragmentów gry Charliego Adama (dziś znów błysnął fenomenalnymi rzutami wolnymi) – w Premier League nie można popełniać takich błędów w defensywie, jakie popełniali dziś (i przez cały sezon) piłkarze Hollowaya. Każda z bramek MU padła po błędzie gości. Odpuszczenie Parka przez Evatta przy pierwszym golu wołało o pomstę do nieba, ten sam Evatt zdobył bramkę samobójczą, odbierającą Blackpool resztę nadziei – a przecież warto dodać, że na przestrzeni całego sezonu był jednym z najlepszych piłkarzy „Mandarynek”. Futbol jest okrutny.
Futbol jest okrutny… Był taki moment w dzisiejszej kolejce, mniej więcej na 5 minut przed końcem wszystkich spotkań, kiedy Birmingham jeszcze remisowało z Tottenhamem, a Wolves zmniejszyło rozmiary porażki w meczu z Blackburn, i oba zespoły wymienione w tym zdaniu na pierwszych miejscach miały tyle samo punktów i identyczny stosunek bramek – a tylko jedna z nich utrzymywała się w ekstraklasie… I pomyśleć, że losy Birmingham przypieczętował Pawluczenko w ostatniej minucie doliczonego czasu gry, w dodatku po rykoszecie, w momencie gdy Liverpool przegrywał z Aston Villą, a więc piąte miejsce Kogutów było niezagrożone… Futbol jest okrutny. Ale zwyciężył sport.
Na wielu stadionach była to kolejka pożegnań. W Manchesterze ostatnią bramkę dla mistrza Anglii zdobył Michael Owen, jeszcze przed pierwszym gwizdkiem Alex Ferguson wręczył pamiątkową rzeźbę van der Sarowi i dziękował za lata fantastycznej kariery Gary’emu Neville’owi, a przed południem do mediów przeciekła wiadomość, że klub nie przedłuży kontraktu z Owenem Hargraevesem. W Tottenhamie niemal na pewno ostatni raz zobaczyliśmy Krajnczara, a i z Pawluczenką nie byłbym taki pewny, czy wróci po wakacjach: Daniel Levy w programie meczowym napisał wyraźnie, że żadna z największych gwiazd nie jest na sprzedaż, ale skład trzeba będzie odchudzić.
Roman Abramowicz niczego pisać nie musiał, a i elegancją nie przejmował się zbytnio: wiadomość o zwolnieniu z pracy dotarła do Carlo Ancelottiego na pokładzie klubowego autobusu, godzinę po przegranym meczu z Evertonem. Na ten temat nadmiernie rozpisywać się nie zamierzam: wiadomo, że Włoch menedżerem jest świetnym, co udowodnił całej Anglii już w swoim debiutanckim sezonie z Chelsea. Wiadomo, że kłopoty zaczęły się wraz z pozbawieniem go najbliższego współpracownika, Raya Wilkinsa. Wiadomo, że w zimie zespół został potężnie wzmocniony, ale nie tak, jak Włoch by chciał. Mam poczucie, że akurat on długo za pracą nie będzie musiał się rozglądać: już przed ogłoszeniem decyzji przez Chelsea mówił, że gotów byłby się zastanowić nad ofertą West Hamu, choć przecież w Londynie są jeszcze co najmniej dwa kluby (oba w ekstraklasie), których kibice mają poczucie, że przyjście menedżera tej klasy wyszłaby zespołowi na dobre. Zwłaszcza w Arsenalu myślą chyba, że albo menedżer tego zespołu powinien się zmienić, albo trzeba zmienić menedżera.
Ale na podsumowania tego typu przyjdzie jeszcze czas. Na razie cieszmy się z Mickiem McCarthym, a zwłaszcza z Roberto Martinezem, płaczmy z Alexem McLeishem i Ianem Hollowayem (oj, będziemy tęsknić za Blackpool, będziemy…). Gratulujmy Roberto Manciniemu, a zwłaszcza Alexowi Fergusonowi, oddajmy też Davidowi Moyesowi i Royowi Hodgsonowi, co ich: ostatecznie skończyli sezon bardzo przyzwoicie (strach pomyśleć, gdzie skończyłby Liverpool, gdyby zaczynał tegoroczne rozgrywki już z nowym właścicielem i starym/nowym menedżerem). Nie okazał się to najlepszy sezon, choć wyrównany był jak cholera i momentów było co niemiara. Od mocnego wejścia Chelsea, przez pogoń Arsenalu i jego spektakularne wygaśnięcie po porażce w finale Pucharu Ligi, do finiszu jak zwykle powoli się rozkręcającego MU i coraz wyraźniej wychylającego się zza pleców sąsiada MC. Od jazdy bez trzymanki Tottenhamu w eliminacjach Ligi Mistrzów przez fenomenalne momenty van der Vaarta i Bale’a do impotencji strzeleckiej i remisów w meczach, które powinny być wygrane. Od występów na Wembley Stoke i Birmingham po degradację tego ostatniego. Od 0:4 Arsenalu do 4:4 Newcastle (i od 2:0 Arsenalu do 2:3 Tottenhamu…). Od Ryana Giggsa bijącego wszelkie rekordy po dzisiejszą okładkę „Sunday Herald”. Od tytułu piłkarza roku dla Scotta Parkera po apatycznego na ławce rezerwowych Awrama Granta (tu też właściciele się nie popisali, oj nie…). Wyliczankę można by ciągnąć i z pewnością będziemy to robić w najbliższych dniach, na razie jednak postawmy w tym miejscu kropkę. Jeżeli Alex Ferguson zaprosił po meczu Iana Hollowaya na kieliszek wina, to chciałbym myśleć, że wyciągnął najlepszą butelkę ze swoich zbiorów.