Czasami trzeba powiedzieć po prostu „brawo”. Pal licho dyskusje o mistrzostwie Anglii albo o czwartym miejscu, liczenie punktów i meczów, które zostały. To było spotkanie z gatunku tych, które uwielbiają oglądać kibice i które uwielbiają rozgrywać piłkarze. Mecz, w którym zwycięstwo którejkolwiek ze stron byłoby potwierdzeniem tytułowej tezy, że „futbol jest okrutny” – dzisiejszego wieczora na szczęście nie był.
To się po prostu nie może udać, powtarzałem sobie od momentu, kiedy zobaczyłem składy. 4-2-3-1 Arsenalu na ultraofensywne 4-4-2 Tottenhamu. Gospodarze z nieruchawym Huddlestonem w środku pomocy (lepszy byłby już Sandro) i bez szybkiego Defoe’a z przodu, co pozwalało obrońcom Arsenalu ustawiać się wysoko, bez ryzyka, że nie zdążą dogonić wychodzącego za ich plecy napastnika – coś, co w pierwszej połowie notorycznie przytrafiało się defensywie Tottenhamu z Walcottem. To się nie mogło udać: już pierwszy gol gości był klasycznym przykładem tego, jak łatwo rozgrywa się piłkę, hm…, mistrzom rozgrywania piłki, kiedy de facto mają przewagę jednego zawodnika. Te wszystkie wymiany podań i pozycji, za którymi nie gospodarze nie nadążali… A że się udało? Tottenham wrócił do gry, korzystając z momentu gapiostwa rozluźnionych Kanonierów po golu Walcotta, i dokładnie to samo zdarzyło się przy kapitalnej skądinąd kontaktowej bramce Huddlestone’a. Lekcje po meczu z Liverpoolem nieodrobione; oto dlaczego ta grupa ludzi nie zdobędzie mistrzostwa Anglii.
Tak tylko na marginesie przyszło mi do głowy, że widząc trenera równie znerwicowanego, jak skulony na ławce rezerwowych i nieustannie czochrający grzywkę Wenger, piłkarze Arsenalu po prostu muszą mieć problem z wiarą w siebie. Co innego ci od Redknappa, po raz nie wiem już który w tym sezonie skutecznie odrabiający straty i mający za plecami kogoś, kto każdą trenerską decyzją – nawet tymi najbardziej hucpiarskimi, jak widać – zdejmuje z nich presję. Nie posuwam się tak daleko jak inni blogerzy, uwielbiam patrzeć na grę Arsenalu, ale widzę problem francuskiego menedżera: nie sposób go nie widzieć, kiedy oprotestowuje niemal każdą decyzję znakomicie przecież sędziującego arbitra.
Mamy więc kwestię ustawienia i kwestię zbiorowej psychiki zespołów. Mamy kwestię filozofii gry – otwartej, stawiającej na atak dużą grupą zawodników, odpuszczającej pressing. Ale mamy też kwestie indywidualnych błędów: w przypadku Tottenhamu byłyby to wpadki Dawsona (był zbyt daleko Nasriego przy drugim golu) i Gallasa (nie wybił piłki, która następnie trafiła do Walcotta przy trzecim golu); w przypadku Arsenalu, niestety, Wojciecha Szczęsnego, którego po udanym wyjściu do Bale’a w pierwszej połowie najwyraźniej poniosła adrenalina, bo niepotrzebnie wybiegał do jednego z najszybszych piłkarzy w lidze, Aarona Lennona. Polski bramkarz zrehabilitował się oczywiście kilkoma fantastycznymi interwencjami (podobnie zresztą jak Gomes za gola Ronaldo sprzed tygodnia); zrehabilitował się również Gallas, który niemal całą drugą połowę potężnie utykał, by w chwilach, które tego wymagały, podrywać się do szybkiego biegu i przerywać akcje rywala. Nie przydałby się w drużynie Arsenalu ktoś o takim charakterze?
Miał ten mecz, jak widać, swoich bohaterów, ale najjaśniejszym był Rafael van der Vaart. Miło mi to stwierdzić, bo w ciągu ostatnich tygodni mnożyłem wątpliwości na temat gry Holendra, czasem samolubnej, a z pewnością blokującej drogę do pierwszego składu Jermaina Defoe. Wielkie spektakle wymagają jednak wielkich aktorów: van der Vaart nie tylko zdobył kapitalną bramkę i wykorzystał ważny rzut karny, ale ciężko pracował na całym boisku, odbierając (!) i podając piłki na sposób profesorski. Oglądaliśmy w tym meczu co niemiara artystów drugiej linii, ale z niejakim zdziwieniem muszę skonstatować, że nie Fabregas i Nasri (choć Francuz miał świetne pierwsze 45 minut), ale van der Vaart i Modrić ostatecznie ukradli show, co znalazło odzwierciedlenie także w końcowych statystykach. Po pierwszej połowie wydawało się nieprawdopodobne, że Tottenham skończy ten mecz jako drużyna częściej będąca przy piłce.
Wiele się mówiło w tym tygodniu o wybranym piłkarzem roku (moim zdaniem zdecydowanie na wyrost, bo tak naprawdę tylko za dwa znakomite mecze z Interem) Bale’u. Mam poczucie, że jego kontuzja tak naprawdę ułatwiła Kogutom zadanie; że próby grania większości piłek na lewą stronę były zbyt przewidywalne, a bez Walijczyka trzeba było wzbogacić instrumentarium. Po lewej stronie zresztą kolejny znakomity mecz rozegrał Benoit Assou-Ekotto – to po jego podaniu Szczęsny przewrócił Lennona, a czyste i chłodne odbiory piłki momentami Kanonierów wręcz ośmieszały. Udana też była zmiana Czorluki na Kaboula; nie jestem pewien, czy nie wymuszona kontuzją, ale odrabiającym straty piłkarzom Redknappa potrzebny był ktoś z energią młodego Francuza po prawej stronie.
A mistrzostwo Anglii i kwestia czwartego miejsca? Po tym fantastycznym meczu nadal wszystko jest możliwe. Z tym że w kwestii wiary w niemożliwe więcej mimo wszystko zyskał dziś Tottenham.