Gran derbi

Czasami trzeba powiedzieć po prostu „brawo”. Pal licho dyskusje o mistrzostwie Anglii albo o czwartym miejscu, liczenie punktów i meczów, które zostały. To było spotkanie z gatunku tych, które uwielbiają oglądać kibice i które uwielbiają rozgrywać piłkarze. Mecz, w którym zwycięstwo którejkolwiek ze stron byłoby potwierdzeniem tytułowej tezy, że „futbol jest okrutny” – dzisiejszego wieczora na szczęście nie był.

To się po prostu nie może udać, powtarzałem sobie od momentu, kiedy zobaczyłem składy. 4-2-3-1 Arsenalu na ultraofensywne 4-4-2 Tottenhamu. Gospodarze z nieruchawym Huddlestonem w środku pomocy (lepszy byłby już Sandro) i bez szybkiego Defoe’a z przodu, co pozwalało obrońcom Arsenalu ustawiać się wysoko, bez ryzyka, że nie zdążą dogonić wychodzącego za ich plecy napastnika – coś, co w pierwszej połowie notorycznie przytrafiało się defensywie Tottenhamu z Walcottem. To się nie mogło udać: już pierwszy gol gości był klasycznym przykładem tego, jak łatwo rozgrywa się piłkę, hm…, mistrzom rozgrywania piłki, kiedy de facto mają przewagę jednego zawodnika. Te wszystkie wymiany podań i pozycji, za którymi nie gospodarze nie nadążali… A że się udało? Tottenham wrócił do gry, korzystając z momentu gapiostwa rozluźnionych Kanonierów po golu Walcotta, i dokładnie to samo zdarzyło się przy kapitalnej skądinąd kontaktowej bramce Huddlestone’a. Lekcje po meczu z Liverpoolem nieodrobione; oto dlaczego ta grupa ludzi nie zdobędzie mistrzostwa Anglii.

Tak tylko na marginesie przyszło mi do głowy, że widząc trenera równie znerwicowanego, jak skulony na ławce rezerwowych i nieustannie czochrający grzywkę Wenger, piłkarze Arsenalu po prostu muszą mieć problem z wiarą w siebie. Co innego ci od Redknappa, po raz nie wiem już który w tym sezonie skutecznie odrabiający straty i mający za plecami kogoś, kto każdą trenerską decyzją – nawet tymi najbardziej hucpiarskimi, jak widać – zdejmuje z nich presję. Nie posuwam się tak daleko jak inni blogerzy, uwielbiam patrzeć na grę Arsenalu, ale widzę problem francuskiego menedżera: nie sposób go nie widzieć, kiedy oprotestowuje niemal każdą decyzję znakomicie przecież sędziującego arbitra.

Mamy więc kwestię ustawienia i kwestię zbiorowej psychiki zespołów. Mamy kwestię filozofii gry – otwartej, stawiającej na atak dużą grupą zawodników, odpuszczającej pressing. Ale mamy też kwestie indywidualnych błędów: w przypadku Tottenhamu byłyby to wpadki Dawsona (był zbyt daleko Nasriego przy drugim golu) i Gallasa (nie wybił piłki, która następnie trafiła do Walcotta przy trzecim golu); w przypadku Arsenalu, niestety, Wojciecha Szczęsnego, którego po udanym wyjściu do Bale’a w pierwszej połowie najwyraźniej poniosła adrenalina, bo niepotrzebnie wybiegał do jednego z najszybszych piłkarzy w lidze, Aarona Lennona. Polski bramkarz zrehabilitował się oczywiście kilkoma fantastycznymi interwencjami (podobnie zresztą jak Gomes za gola Ronaldo sprzed tygodnia); zrehabilitował się również Gallas, który niemal całą drugą połowę potężnie utykał, by w chwilach, które tego wymagały, podrywać się do szybkiego biegu i przerywać akcje rywala. Nie przydałby się w drużynie Arsenalu ktoś o takim charakterze?

Miał ten mecz, jak widać, swoich bohaterów, ale najjaśniejszym był Rafael van der Vaart. Miło mi to stwierdzić, bo w ciągu ostatnich tygodni mnożyłem wątpliwości na temat gry Holendra, czasem samolubnej, a z pewnością blokującej drogę do pierwszego składu Jermaina Defoe. Wielkie spektakle wymagają jednak wielkich aktorów: van der Vaart nie tylko zdobył kapitalną bramkę i wykorzystał ważny rzut karny, ale ciężko pracował na całym boisku, odbierając (!) i podając piłki na sposób profesorski. Oglądaliśmy w tym meczu co niemiara artystów drugiej linii, ale z niejakim zdziwieniem muszę skonstatować, że nie Fabregas i Nasri (choć Francuz miał świetne pierwsze 45 minut), ale van der Vaart i Modrić ostatecznie ukradli show, co znalazło odzwierciedlenie także w końcowych statystykach. Po pierwszej połowie wydawało się nieprawdopodobne, że Tottenham skończy ten mecz jako drużyna częściej będąca przy piłce.

Wiele się mówiło w tym tygodniu o wybranym piłkarzem roku (moim zdaniem zdecydowanie na wyrost, bo tak naprawdę tylko za dwa znakomite mecze z Interem) Bale’u. Mam poczucie, że jego kontuzja tak naprawdę ułatwiła Kogutom zadanie; że próby grania większości piłek na lewą stronę były zbyt przewidywalne, a bez Walijczyka trzeba było wzbogacić instrumentarium. Po lewej stronie zresztą kolejny znakomity mecz rozegrał Benoit Assou-Ekotto – to po jego podaniu Szczęsny przewrócił Lennona, a czyste i chłodne odbiory piłki momentami Kanonierów wręcz ośmieszały. Udana też była zmiana Czorluki na Kaboula; nie jestem pewien, czy nie wymuszona kontuzją, ale odrabiającym straty piłkarzom Redknappa potrzebny był ktoś z energią młodego Francuza po prawej stronie.

A mistrzostwo Anglii i kwestia czwartego miejsca? Po tym fantastycznym meczu nadal wszystko jest możliwe. Z tym  że w kwestii wiary w niemożliwe więcej mimo wszystko zyskał dziś Tottenham.

Kwestionariusz Crevoisiera

Są mecze, o których wolelibyśmy nie pisać. Nie dlatego, że wynik nie przypadł nam do gustu albo że skomplikowały historię układającą się tak ładnie, jak marsz menedżerskiego Matuzalema po potrójną koronę. Nie dlatego również, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wróżyły bezbramkowy remis. Głównie dlatego, że pisząc o takich meczach trudno pominąć wydarzenia najbardziej kontrowersyjne, a zdecydowanie wykraczające poza czysty futbol – w przypadku derbów Manchesteru byłaby to czerwona kartka dla Paula Scholesa i awantura między Balotellim a Ferdinandem już po ostatnim gwizdku, a w meczu Arsenalu z Liverpoolem incydent między dwoma menedżerami także po zakończeniu spotkania, rozgrywanym dwanaście minut dłużej niż planowano mimo iż formalnie sędzia doliczył minut osiem.

Spróbujmy jednak przywrócić hierarchie. W przypadku tego pierwszego meczu napisać coś o pojedynku dwóch trzyosobowych formacji w środku pola i o fałszywym skrzydłowym MC Davidzie Silvie, wyciągającym za sobą O’Shea i robiącym w ten sposób po lewej stronie miejsce Kolarowowi. O nieruchawym w gruncie rzeczy Berbatowie w ataku MU (ach, jakże w pierwszej połowie brakowało pracowitego Hernandeza; problem w tym, że kiedy Meksykanin wszedł na boisko, zaraz wyleciał z niego Scholes i koncepcja gry dwójką napastników wzięła w łeb – żeby Anderson mógł załatać dziurę w pomocy, musiał zejść Berbatow…). O odwadze Roberto Manciniego, który tym razem nie ustawiał drużyny ultradefensywnie – i to mimo lania, które zebrał w poniedziałek na Anfield Road. Nade wszystko jednak: o kosztownej, choć spodziewanej nieobecności zdyskwalifikowanego Rooneya, i równie kosztownej, choć niespodziewanej nieobecności Giggsa. Ci, którzy byli architektami ostatnich triumfów MU, wczoraj nie wystąpili: efekt, niestety, widać od razu (a przecież City nie mogło skorzystać z kontuzjowanego Teveza…).

Wypada, niestety, napisać, że Alex Ferguson wie, co robi, zostawiając w meczach o wielką stawkę Dymitara Berbatowa na ławce (a może odwrotnie: gdyby Bułgar w spotkaniach tej rangi był konsekwentnie obdarzany zaufaniem, nie spudłowałby dwukrotnie w pierwszej połowie?). Wypada także zmartwić się momentem gapiostwa świetnego ostatnio Carricka. To z perspektywy MU, bo z perspektywy MC nie sposób nie zauważyć, że zwycięstwo było zasłużone, surowość kary dla Scholesa niekwestionowana itd., itp. „Hałaśliwi sąsiedzi” z Pucharem Anglii i miejscem w pierwszej czwórce, jeśli ostatecznie je zdobędą, staną się jeszcze głośniejsi, a Roberto Mancini, kto wie, może zdoła obronić swoją posadę także na następny sezon – w końcu to nie byle co, wywalić z pucharu i popsuć zabawę największemu rywalowi. Piłkarzy Włoch już ma znakomitych: od Harta, przez niedocenianego Kompany’ego (moim zdaniem spokojnie mieści się w najlepszej jedenastce sezonu, tworząc parę stoperów z Vidiciem), po Yaya Toure, Davida Silvę, Teveza oczywiście (ale wczoraj także Balotelli grał dobrze).

Są mecze, o których wolelibyśmy nie pisać… Pierwsze zdanie tekstu jako żywo stosuje się także do zakończonego przed chwilą spotkania Arsenalu z Liverpoolem. Bo nawet jeśli przejdziemy do porządku dziennego nad starciem Wenger-Dalglish i nad późniejszym, doprawdy zabawnym, uporem menedżera Arsenalu, że Eboue nie faulował Lucasa, trudno zmilczeć fakt, że przez ponad sto minut (tyle trwał mecz po dramatycznej kontuzji Carraghera) Kanonierzy potwierdzali wszystkie najbardziej zużyte stereotypy na swój temat.

Owszem, grali pięknie dla oka. Owszem, piłka zgrabnie krążyła dookoła pola karnego Liverpoolu. Owszem, kilka zagrań z pierwszej piłki o mało co nie zmyliło obrońców gości. Rzecz jednak w tym „o mało co”: nie odbierając defensywie piłkarzy Dalglisha koncentracji i determinacji (z Walcottem i Nasrim radzili sobie nastolatkowie: Robinson i Flanagan; kolejni nastolatkowie, Spearing i Shelvey, grali w końcówce w drugiej linii), trzeba zauważyć, że Fabregas znów wyglądał na niezainteresowanego, a w związku z tym Arsenal atakował schematycznie i bez prawdziwej penetracji pola karnego Reiny. Nawet Bendtner po wejściu na boisko został ustawiony na prawym skrzydle zamiast w szesnastce Liverpoolu… Kiedy zaś w końcu piłkarzom Arsenalu się udało i w siódmej minucie doliczonego czasu gry objęli prowadzenie, to zamiast na te ostatnie kilkadziesiąt sekund porządnie się skoncentrować, popełnili dwa błędy, z których ten drugi okazał się straszliwie kosztowny. Czy jest jakaś druga drużyna, która potrafi objąć prowadzenie w 98. minucie meczu, żeby następnie dać sobie odebrać zwycięstwo?

Trudno zrozumieć zachowanie Eboue: powalił Lucasa na ziemię w sytuacji kompletnie niegroźnej, kiedy obaj gonili piłkę odchodzącą w bok, poza pole karne, i kiedy sędzia trzymał już w ustach gwizdek, by dmuchnąć w niego po raz ostatni. Z pewnością Eboue wypełniał kwestionariusz Crevoisiera, w którym sto siedemnaście (!) pytań miało przybliżyć do uzyskania jednej w gruncie rzeczy odpowiedzi: czy ta grupa ludzi MENTALNIE jest w stanie poradzić sobie z presją, czy chce, umie, potrafi zwyciężać…

Kwestii takiej raczej nie podnoszą w Liverpoolu. Po stracie Fabio Aurelio, upiornie wyglądającej kontuzji Carraghera i zejściu z boiska mającego kłopoty z kolanem i kostką Carrolla, Dalglish trzykrotnie musiał przebudować zespół, za każdym razem w sposób nieplanowany. Owszem, momentami wyglądało to na parkowanie autobusu: dziesięciu broniących na ośmiu atakujących stłoczonych na jednej tylko połowie. Ale były przecież także groźne kontry, które kto wie, jak by się skończyły, gdyby nie słabszy dzień Suareza. I była drużyna złożona, jak się rzekło, w połowie z dzieciaków, walczących jak lwy. Złośliwość końcową powtarzam tylko dlatego, że pochodzi z bloga kibiców Arsenalu: miliarder Kroenke wraca do Denver pocieszając się, że został właścicielem 62 proc. Eboue.

Powody do dumy

Czekam z tym wpisem do północy, żeby zawiesić go pod datą 14 kwietnia – dokładnie trzy lata od daty powstania bloga „Futbol jest okrutny”. Taka okoliczność zmienia, rzecz jasna, podejście do wydarzeń dzisiejszego wieczora. Każe popatrzeć na mecz Tottenhamu z Realem z perspektywy tych kilku lat – i tylu wcześniejszych, kiedy trudno było marzyć nie tylko o ćwierćfinale Ligi Mistrzów, ale także o awansie do niej, a nawet w ogóle o awansie do europejskich pucharów. Wspomnieć o wyrzuceniu Martina Jola w trakcie meczu z Getafe, a wcześniej np. o zatrutej lazanii (to w czasach tuż przedblogowych), potem zaś o dramatycznym rozstaniu z Keanem i Berbatowem, fatalnym początku sezonu 09/10, jeszcze pod Juande Ramosem, o przyjściu Redknappa i jego mantrze o dwóch punktach w ośmiu meczach, o straszliwej passie meczów bez zwycięstwa z Garethem Balem w składzie. I o wszystkich babolach Heurelho Gomesa, niestety…

Tak jest, jako kibic Tottenhamu jestem całkowicie usatysfakcjonowany tymi dwunastoma meczami w Lidze Mistrzów, podczas których padło kilkadziesiąt bramek. Pamiętam sierpniowe początki, i szybkie prowadzenie Young Boys 3:0 w meczu w Bernie, kiedy wyglądało na to, że dalszego ciągu nie będzie. Potem cztery gole Interu na San Siro i koncert Garetha Bale’a w drugiej połowie, powtórzony później w meczu rewanżowym. I znakomity powrót do Mediolanu, tym razem w walce o ćwierćfinał. Jasne: gdyby nie czerwona kartka Croucha w Madrycie, gdyby nie dzisiejszy błąd Gomesa, czułbym się jeszcze lepiej. Ale powodów do dumy znalazłem całkiem sporo także podczas rewanżu na White Hart Lane, gdzie zdarzył się i nieuznany gol, i słupek, i kilka kontrowersyjnych sytuacji w polu karnym Realu (moim zdaniem słusznie zinterpretowanych przez sędziego), a przede wszystkim – gdzie piłkarze odmówili poddania się jeszcze przed pierwszym gwizdkiem i do upadłego walczyli o jak najlepszy wynik. Wyjąwszy błąd bramkarza, i może jeszcze nieskuteczność środkowego napastnika, nie było widać przepaści między tymi dwiema drużynami.

Patrzę na blogową winietę i myślę o samotności bramkarzy. Mnóstwo razy w ciągu tych lat Heurelho Gomes ratował Tottenhamowi skórę, choćby w meczu z Arsenalem niemal równo rok temu (gdyby nie tamte interwencje, również nie byłoby Ligi Mistrzów…), a przecież zapamiętany zostanie dzięki wpadkom, choćby w meczach z Fulham i Udinese, albo z Manchesterem United przy golu Naniego. Oraz dzięki tej dzisiejszej, niestety. Podobnie jak Paula Robinsona z tej mojej winiety, dziś strzegącego bramki Blackburn, pamięta się w dużej mierze dzięki kępce trawy, na której podskoczyła mu piłka podczas meczu reprezentacji Anglii z Chorwacją. Ogromnie mi się spodobała reakcja Ikera Casillasa po golu Ronaldo: nie cieszył się, wyraźnie współczuł koledze po fachu…

Tottenham ma jeszcze szanse zakwalifikowania się do Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie, ale musiałby w ciągu ostatnich siedmiu spotkań zdobywać punkty m.in. z Chelsea, Manchesterem City i Liverpoolem na wyjeździe, oraz z Arsenalem u siebie. Myślę, że wątpię (choć napisałem przed dzisiejszym meczem, że wierzę w cuda…), a w związku z tym najważniejsze pytanie, jakie sobie dziś zadaję, brzmi, czy uda się zatrzymać w drużynie Modricia czy Bale’a (a choćby i Assou-Ekotto, który wyrósł w tym sezonie na najlepszego lewego obrońcę w Anglii), wzmacniając go dodatkowo jakimś bramkostrzelnym napastnikiem. W przyszłym sezonie o awans do Ligi Mistrzów będzie jeszcze trudniej, bo do grona pretendentów z pewnością dołączy Liverpool.

Ale tak naprawdę nie o tym chciałem pisać. Trzy lata blogowania oznaczają pewnie kilkaset wpisów – trudno dziś policzyć dokładnie, ile, tej statystyki akurat nie prowadziłem. Myślę, że to trochę jak z meczami Premier League, o której w końcu głównie tu piszę: czasem były lepsze, czasem gorsze, zawsze jednak odbywały się z udziałem fantastycznej i wymagającej widowni (że tak się Wam podliżę…). Właśnie zakończył się mecz kolejny. Umorusany i poobijany schodzę do szatni, unosząc ręce i klaszcząc, żeby podziękować za doping.

MU-Chelsea: prosta historia

Ci, którzy oglądają mecze w poszukiwaniu dobrej opowieści, z pewnością nie będą zawiedzeni. Schemat narracyjny, budowany od tygodni wokół motywu napięcia między niecierpliwym i kapryśnym właścicielem a coraz bardziej osamotnionym w swoich poczynaniach podwładnym, któremu właściciel najpierw odbiera zaufanego współpracownika, a potem sprawia kosztowny, ale bezużyteczny podarunek i domaga się, by ten z niego korzystał – w jutrzejszych gazetach doprowadzony zostanie pewnie do punktu kulminacyjnego, którym okaże się zdjęcie Fernando Torresa z boiska już w 45. minucie meczu MU-Chelsea.

A przecież to spotkanie mogło być i było opowieścią samą w sobie, nawet bez dywagacji o przyszłości hiszpańskiego napastnika i włoskiego menedżera. Nieodzownym elementem tej opowieści byłyby pierwsze groźne ataki Chelsea, i niecelne strzały Torresa, Anelki czy Lamparda, a następnie stopniowe odzyskiwanie kontroli nad wydarzeniami przez Manchester i bolesny cios w najgorszym z możliwych momencie, czyli gol Hernandeza zdobyty tuż przed przerwą po kolejnym w tym dwumeczu znakomitym przerzucie Rooneya, wymianie Giggsa z O’Shea i godną tej z pierwszego meczu asystą Walijczyka. Potem byłoby spóźniona demonstracja niezależności Ancelottiego, czyli wprowadzenie na boisko Drogby, następnie czerwona kartka Ramiresa, dający cień nadziei gol napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej i błyskawiczna odpowiedź Parka… I śpiewy kibiców, tego dopowiadającego puenty chóru, do Torresa wołającego „Co za strata pieniędzy”, a do Ancelottiego „Jutro wylecisz”.

Miałaby ta opowieść swoich bohaterów. Od Rooneya zaczynając, z ilustrującym wszystko obrazkiem z 70. minuty, kiedy to Anglik wygrał główkowy pojedynek na prawym skrzydle z Ashleyem Colem, dogonił straconą już, wydawałoby się, piłkę, a następnie idealnie dośrodkował ją na głowę Ryana Giggsa. Grający na swojej ulubionej chyba pozycji, między liniami, za plecami wysuniętego napastnika, często wspierający pomocników, schodzący do boków w poszukiwaniu możliwości rozegrania – to był znów ten Rooney, którego pamiętamy sprzed roku.

Giggs byłby zresztą kolejnym z bohaterów, nie tylko za asystę przy golu Hernandeza, ale także za siłę spokoju przy nieustannym byciu w centrum wydarzeń. Podobnie jak doskonały w tym dwumeczu Michael Carrick, zmagający się z kontuzją Ferdinand i fenomenalnie skuteczny w swoim pierwszym sezonie na Old Trafford (zwłaszcza jeśli pamiętać o cenie, jaką za niego zapłacono…) Hernandez. Oraz van der Sar, ze swoimi dwoma świetnymi wślizgami, odbierającymi piłkę Anelce już za polem karnym… Jak to się dzieje, że w Manchesterze zawodnicy dobiegający czterdziestki wyglądają świeżo, podczas gdy w Chelsea trzydziestoparolatkowie zdają się być wypaleni?

Czy pomysł Carlo Ancelottiego na dzisiejszy ćwierćfinał okazał się niewypałem? Z niezwykle interesującej analizy taktycznego guru z Fleet Street Jonathana Wilsona wynikało jednoznacznie, że jeśli już Torres, to najlepiej w ustawieniu 4-3-2-1, czyli takim właśnie, którym Chelsea mecz rozpoczynała. Ze statystyk, dostarczanych nam w pierwszej połowie, wynikało z kolei, że goście byli więcej przy piłce, groźniej atakowali (zwłaszcza lewą stroną, gdzie Ashley Cole miał zaskakująco dużo miejsca; także po prawej Ivanović radził sobie dużo lepiej niż Bosingwa), częściej strzelali, a i Hiszpan również nie był aż tak niewidoczny, jak zdawała się sugerować decyzja o szybkiej zmianie. Przewaga jednego piłkarza w środku, rajdy Maloudy, Anelka pracowicie szukający sobie miejsca to przy jednej linii bocznej, to przy drugiej… Moim zdaniem do 42. minuty wyglądało to tak, jak powinno wyglądać. Pytanie, jak zachowałby się menedżer Chelsea, gdyby wynik do przerwy był nadal bezbramkowy.

Niestety, pytanie z gatunku bezprzedmiotowych. Spodziewaliśmy się tego już przed tym spotkaniem, ale teraz mamy pewność niemal stuprocentową: trener, który 11 miesięcy temu zdobył dla Chelsea mistrzostwo i Puchar Anglii, odejdzie z klubu w niesławie, a drużyna, którą zostawi po sezonie, zostanie gruntownie przebudowana. Reguły Finansowego Fair Play regułami, ale obsesja obsesją: żądający triumfu w Lidze Mistrzów Roman Abramowicz zapewne jeszcze raz rozwiąże worek z pieniędzmi, pytanie tylko, kogo (może znów Guusa Hiddinka) nimi obdarzy; pierwszym krokiem powinno być znalezienie naprawdę kreatywnego środkowego pomocnika. Cierpliwość i długofalowa strategia jest wprawdzie jedną z największych cnót właścicielskich, ale rosyjski miliarder nie dał się dotąd poznać z tej strony. Dla niego ten sezon właśnie się skończył; dla wiwatujących kibiców MU z kolei coraz wyraźniejsze staje się wspomnienie 1999 r., zwłaszcza jeżeli widzieli, jak ich hałaśliwi sąsiedzi (z którymi zagrają w sobotę w półfinale Pucharu Anglii) zostali wczoraj całkiem po cichutku odprawieni przez Liverpool.

Houdini Hodgson

Po paromiesięcznej przerwie angielscy dziennikarze znów kochają Roya Hodgsona. Dajcie im jeszcze parę miesięcy, a znów będą promować jego kandydaturę na trenera reprezentacji, zwłaszcza jeśli proces Harry’ego Redknappa nie zakończy się uniewinnieniem. Sześć meczów w roli menedżera WBA, wszystkie bez porażki, a po remisie z Arsenalem i komplecie punktów z Liverpoolem przyszedł czas na wyjazdowe zwycięstwo z Sunderlandem, i to w spotkaniu, w którym West Bromwich dwukrotnie przegrywało. To statystyka, a styl? Widzieliście akcje, które skończyły się drugą i trzecią bramką piłkarzy Hodgsona? Liczyliście wymienione w ich trakcie podania, także te z pierwszej piłki? Widzieliście wymienność pozycji, wychodzenie piłkarzy na wolne pole, pokazywanie się kolegom, chęć gry? Całkiem niedawno w Anglii nadużywano ksywki „Harry Houdini”, teraz kolej chyba na „Houdini Hodgson”.

W sumie pocieszająca historia, że można być raczej właściwym człowiekiem na niewłaściwym miejscu niż niewłaściwym człowiekiem na właściwym miejscu – myślę oczywiście o sukcesach wciąż obecnego Menedżera Roku, odnoszonych z Fulham i West Bromwich, i o jego niepowodzeniu w Liverpoolu. Teraz może nieco więcej dziennikarzy zacznie jeździć za West Bromwich, a ich teksty dostaną nieco więcej miejsca na łamach gazet – mecz z Sunderlandem obejrzałem zupełnym przypadkiem, ale gdybym nie znalazł czasu, w gazetach nie wyczytałbym o nim zbyt wiele: ot kilka akapitów niemal agencyjnych z ducha sprawozdań, bez najmniejszej nawet próby pokazania źródeł obecnych sukcesów Hodgsona (a są nimi wreszcie dobra organizacja gry obronnej, oparcie w kilku rytunowanych zawodnikach, np. w Scharnerze, oraz forma Odemwingie; widać, że menedżer nie żąda cudów, raczej dzień po dniu i tydzień po tygodniu spokojnie wdraża swoje pomysły na treningach, stopniowo przekonując piłkarzy, że wie, co robi).

A miejsca na relacje z meczu Sunderland-WBA zabrakło m.in. dlatego, że od kilku dni media opisują coś, co Jeremy Wilson nazwał najbardziej przygnębiającymi tygodniami w 15-letniej karierze Arsene’a Wengera jako menedżera Arsenalu. Przyznam, że trochę mnie to dziwi, bo podobnie jak Wenger pamiętam przedsezonowe prognozy, z których wynikało, iż Kanonierzy mogą wypaść nie tylko z miejsc premiowanych grą w Lidze Mistrzów, ale nawet z pierwszej piątki: dziś, po przekonującym zwycięstwie nad Blackpool (odniesionym z 41-letnim Lehmannem między słupkami!), nadal mają lidera w kontakcie wzrokowym. Owszem, raczej tego lidera nie dogonią i owszem, grozi im zapisanie się w naszej pamięci jako „nearly team”, ale nie chciałbym, aby w krytykach Wengera i jego piłkarzy posuwano się dalej, niż sam to zrobiłem przed miesiącem. Są jacy są, ale niewątpliwie są lepsi niż przed rokiem, a dostrzeżenie w plebiscycie na piłkarza roku zarówno Nasriego, jak Wilshere’a mówi o tym równie dużo jak seria udanych meczów Wojciecha Szczęsnego.

Wychodzi mi dziś wpis o menedżerach, bo jeszcze dwie decyzje podejmowane w ich gabinetach chciałbym zauważyć. Po pierwsze, tę Harry’ego Redknappa, który po tym, jak Peter Crouch zawiódł drużynę w Madrycie, postawił w meczu ze Stoke właśnie na niego – i został wynagrodzony dwiema bramkami; świetny przykład zarządzania zasobami ludzkimi (podobnie jak zostawienie do ostatniej minuty van der Vaarta, z którym miewał ostatnio konflikty o schodzenie po zmianie bezpośrednio do szatni i który skarżył się mediom, że zmieniany jest zbyt często). Po drugie, tę Carlo Ancelottiego, który tym razem odsunął na ławkę swojego najdroższego piłkarza, a o którym z kolei dzisiejsza prasa pisze, że ma 90 minut, żeby ocalić posadę (mowa oczywiście o 90 minutach wtorkowego ćwierćfinału Ligi Mistrzów). Odpadnięcie z najważniejszych dla Romana Abramowicza rozgrywek już na poziomie jednej czwartej, po wcześniejszym wyeliminowaniu z FA i Carling Cup, w połączeniu z miejscem raczej w dolnej strefie Top Four, to przestępstwo nieporównanie większe niż te, za które zwalniano z pracy Ranieriego, Mourinho, Granta czy Scolariego.

W meczu z Wigan teoretycznie zapowiadało się na pogrom (w dwóch ostatnich spotkaniach z tą drużyną Chelsea zdobyła aż 14 bramek), więc można było sądzić, że to dla Torresa wymarzony przeciwnik. Okazało się jednak, że nic z tego: napastnik już po wejściu z ławki zmarnował dwie wyborne okazje, a piłkarze Ancelottiego wygrali z wielkim trudem; średni sposób na poprawienie humorów przed wyjazdem na Old Trafford. Co nie zmienia faktu, że para Anelka-Drogba prezentowała się w ostatnich meczach lepiej niż jakikolwiek duet z udziałem Torresa (a nie przydałby się, ehm, powrót z Boltonu Sturridge’a?).

A propos Old Trafford: postanowiłem zrobić sobie dzisiaj wpis bez Manchesteru United.  Widzę pod poprzednim kolejną dyskusję pełną epitetów i emocji, zastanawiam się, czy jest jakiś sposób na ich opanowanie. Może podziała niepisanie o ukochanym klubie niektórych najaktywniejszych czytelników? Naprawdę wolałbym mniej głosów w rozmowie, za to spokojniejszych, bardziej przemyślanych i nieprzekraczających granic kulturalnej dyskusji.

Słowo na „f”

Według wszelkich oznak na niebie i ziemi mecz powinien zakończyć się wynikiem 1:1, a Frank Lampard powinien uczcić pięćsetny występ w barwach Chelsea bramką z rzutu karnego.

Otwieram nowy akapit, bo nie chcę powyższego prostego zdania osłabiać. Choć z drugiej strony nie mogę nie zauważyć, że mecz zaczął się od ostrego wejścia Essiena w nogi Rooneya (nie odrobił hiszpański sędzia lekcji z ostatniego meczu ligowego Chelsea…) i nie mogę nie zacytować słów sprzed pięciu tygodni, napisanych przez mnie po meczu Chelsea-MU: „Ile by nie wylać atramentu w narzekaniach na sędziowskie pomyłki, jestem przekonany, że pod koniec sezonu one się mniej więcej zerują: wczoraj sędzia nas skrzywdził, to jutro inny nam pomoże. Taki sport”. Wczorajsze spotkanie było oczywiście słabsze od tamtego, po którym na pracę arbitra głośno narzekali kibice i szkoleniowcy MU, ale też nie ma się co dziwić: perspektywa rewanżu, konieczność rozegrania dwumeczu, zmienia perspektywę – tu nigdy nie gra się aż tak otwartej piłki.

Być może na słabszy poziom wpłynęła też nieco inna obsada personalna – zwłaszcza w Chelsea, gdzie na lewej pomocy zamiast Maloudy oglądaliśmy Żirkowa, w ataku brakowało Anelki, a w obronie – niemogącego grać w Lidze Mistrzów bohatera spotkania z początki marca, Luiza. Oraz fakt, że druga linia Manchesteru wystąpiła w rzadko w ten sposób zestawianej konstelacji Park, Giggs, Carrick, Valencia (przed nimi grał Rooney; wspominam o tym, bo praktycznie zawsze, kiedy goście tracili piłkę, napastnik MU wracał do pomocy i nie odstępował ani na krok rozpoczynającego akcje Chelsea Essiena). Obie drużyny zaczęły w szybkim tempie i obie często traciły piłkę – może musiało im zająć chwilę oswojenie się nie tylko ze stylem gry rywala, ale i kolegów. Po golu zresztą, ku zadowoleniu gości jak sądzę, tempo spadło.

Michaela Carricka chwaliłem już w trakcie meczu, na twitterze. Teraz czytam komplementy pod jego adresem właściwie we wszystkich relacjach. W Manchesterze obdarzany głównie zadaniami defensywnymi, grający prostą piłkę do najbliższego kolegi, nie zapomniał przecież, jak w czasach Tottenhamu dyktował tempo gry, rzucając wizjonerskie, kilkudziesięciometrowe piłki na skrzydła. Taką właśnie piłką (chciałoby się powiedzieć: w stylu Scholesa albo jego następcy na White Hart Lane, Huddlestone’a) rozpoczął akcję, która zakończyła się jedynym golem meczu. Tak, wiem, powinny paść następne…

Powinny paść następne, ale Fernando Torres wciąż pozostaje zakładnikiem siebie samego: swojej ceny i swojej przedłużającej się z tygodnia na tydzień liczby minut bez gola. Z jednej strony widać, że jest w formie: odzyskał szybkość i siłę, wie, gdzie w polu karnym się zaczaić, z drugiej wciąż w tym decydującym momencie robi coś nie tak. Albo nie potrafi się porozumieć z kolegą z ataku – układ Torres-Drogba nie służy ani jednemu, ani drugiemu. Albo trafia na znakomicie dysponowanego bramkarza – w tym przypadku van der Sara.

Przy okazji tego ostatniego muszę podnieść kwestię plebiscytu na piłkarza roku, organizowanego przez związek piłkarzy zawodowych. Na liście nominowanych do nagrody znaleźli się Scott Parker, Charlie Adam, Gareth Bale, Samir Nasri, Carlos Tevez i Nemanja Vidić, co wzbudziło sporo pochwał (zwłaszcza za – jak najsłuszniejsze – wyróżnienie dwóch zawodników z drużyn broniących się przed spadkiem), ale i nieco krytyki. W kwestii Bale’a podnoszono, że tak naprawdę został wyróżniony za koncert w Lidze Mistrzów, a nie za cotygodniowy mozół w Premier League – i że (z tym także się zgadzam) jeśli już ktoś z Tottenhamu zasłużył na nominację, to Luka Modrić. Generalnie jednak mówiło się i mówi, że głosowanie odbywa się zbyt wcześnie, bo jeszcze przed wejściem sezonu w decydującą fazę. Otwartą kwestią jest np., czy w maju nie okaże się, iż był to sezon Wayne’a Rooneya (tym razem słowo na „f” brzmiało „futbol”, napisał Daniel Taylor w „Guardianie”); o kapitalnej formie 40-letniego Holendra i niewiele młodszego Walijczyka także należałoby pamiętać.

Raz w tym meczu podniosłem brew ze zdziwienia pomieszanego z uznaniem: kiedy po kontuzji Rafaela Alex Ferguson zdecydował o wprowadzeniu Naniego i przesunięciu na prawą obronę Valencii – mimo iż miał na ławce obrońców z prawdziwego zdarzenia. Jeżeli czynnik psychologiczny odgrywa rolę w takich spotkaniach (a odgrywa), Szkot mówił w ten sposób rywalom: „nie będziemy bronić korzystnego wyniku – atakujemy dalej”), a swoim podopiecznym: „nie pękajcie, jesteśmy mocni”. Miał zresztą do dyspozycji – jak rzadko w tym sezonie – duet stoperów Ferdinand-Vidić. Jeśli ten pierwszy pozostanie zdrowy przez najbliższych parę tygodni, i jeśli będzie grał tak jak wczoraj, to kto wie… Niby ten dwumecz nie został jeszcze roztrzygnięty, ale nie zaszkodzi przypomnieć, że od czasu poprzedniej potrójnej korony upłynęło 12 lat.

Jestem realistą

Są takie wpisy, które powstają z poczucia obowiązku. Wiecie, co mam na myśli, prawda? Nie obejrzę tego meczu ponownie, ale szybko o nim nie zapomnę, bo stanie się symbolicznym początkiem końca drużyny, która ledwo co zaczęła powstawać. O tym, że mam skłonność do pochopnych uogólnień, zdążyliście się już przekonać, ale naprawdę: nie sądzę, by bez wabika Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie udało się zatrzymać na White Hart Lane piłkarzy klasy Modricia, Bale’a czy coraz bardziej sfrustrowanego van der Vaarta (inna sprawa, że zwłaszcza Chorwat kompletnie dziś rozczarował), nie mówiąc o płaceniu ich coraz wyższych kontraktów.

Są takie mecze, na których temat trudno zbudować błyskotliwą narrację, skoro od pierwszych chwil jedno wydarzenie jest logicznym skutkiem drugiego. Najpierw Aaron Lennon, który poczuł się źle na kilka minut przed rozpoczęciem spotkania – wprowadzenie w jego miejsce Jenasa popsuło, rzecz jasna, koncepcję gry i zmusiło do przestawienia Bale’a na prawą pomoc (Walijczyk nie dość, że przez pierwsze 10 minut nie kopnął piłki, to po jego powrocie na lewe skrzydło Marcelo miał przed sobą hektary wolnego miejsca). Później szybko stracona bramka, po rzucie rożnym, w którym tenże Jenas nie upilnował Adebayora (czy naprawdę to on miał kryć napastnika Realu, skoro teoretycznie nie powinno go być na boisku?), a przy słupku nie popisali się Gomes z Modriciem. Wreszcie nadmiar entuzjazmu, by nie rzec: głupota Croucha, dwie w pełni zasłużone żółte kartki dla napastnika Tottenhamu i konieczność gry w dziesiątkę… Jakkolwiek heroicznie, a momentami desperacko goście bronili się do końca pierwszej połowy, tego wyniku przeciwko takiemu rywalowi dowieźć się nie dało.

Oddając sprawiedliwość Realowi i rozumiejąc rozmiary wyzwania, przed jakim stał wówczas Tottenham, nie mogę się jednak nie zdziwić kompletnym brakiem krycia piłkarzy z Madrytu przy rzucie rożnym z 57. minuty i gapiostwu Gomesa z minuty 87., kiedy przepuszczał przy krótkim słupku niezbyt w sumie mocny strzał Ronaldo. Wtedy, w 57. minucie, było przecież jeszcze o co grać. Były nadzieje, związane z wejściem ruchliwego Defoe’a i z jedną kapitalną akcją Dawson-Bale z pierwszej połowy.

Była to oczywiście szkoła futbolu. Marcelo, pod nieobecność Lennona szalejący po lewej stronie Realu. Xabi Alonso, co chwilę odbierający piłkę Modriciowi i znakomicie ją podający. Ronaldo, który w Madrycie nauczył się dostrzegać kolegów z drużyny, a nie zapomniał, jak się strzela (przy wszystkich odegraniach do Ozila czy di Marii zdołał jeszcze w tym meczu oddać 13 strzałów!). Di Maria, zdobywający najpiękniejszą bramkę spotkania. Wszyscy piłkarze Realu, cierpliwie wymieniający podania na połowie Tottenhamu, nieforsujący tempa, pewni, że dziesiątce przyjezdnych zabraknie sił na bieganie między nimi do upadłego. Pewnie gdyby nie czerwona kartka, przewaga terytorialna czy w posiadaniu piłki nie byłaby aż tak gigantyczna, pewnie Londyńczycy nie daliby się zepchnąć aż tak głęboko, ale czy rozważanie tej kwestii ma jakiekolwiek znaczenie?

Właściwie to nie jest tak, że mam skłonność do pochopnych uogólnień. Po prostu jestem realistą. Wspaniały sen trwał od sierpnia do kwietnia, niewiarygodnie długo, i wiązał się z niewiarygodnie pięknymi przeżyciami. Szkoda, że skończył się w takich okolicznościach, ale kiedyś skończyć się musiał, a swobodnie mógł skończyć się wcześniej. Peter Crouch także tego meczu nie zapomni, ale my będziemy pamiętać choćby to, że jego gol na City of Manchester Stadium dał Tottenhamowi prawo gry w Lidze Mistrzów, a bramka na San Siro pozwoliła się cieszyć awansem do ćwierćfinału.

Real-Tottenham: idę na zebranie

Za chwilę zacznie się dla mnie dzień zebrań, o jakimkolwiek pisaniu – a już zwłaszcza o pisaniu o piłce – nie może być mowy. Ponieważ jednak myśli moje i tak krążyć będą wokół jednego, klecę na szybko kilka zdań, z myślą o tych, którzy zechcą się podzielić swoimi i tym samym wspólnie dotrwać do 20.45.

Zdanie pierwsze kilka razy już tu padało: że w gruncie rzeczy myślę, iż dwumecz z Realem przyniesie Tottenhamowi zakończenie fascynującego skądinąd sezonu. Że w maju wielkie gwiazdy tego klubu, Gareth Bale, Luka Modrić i Rafael van der Vaart, będą patrzeć na piąte miejsce w lidze i ćwierćfinał Ligi Mistrzów z ogromnym rozczarowaniem, zastanawiając się, co robić dalej, a prezes Daniel Levy będzie nerwowo kalkulował, jak tu je utrzymać w klubie bez ekstra dochodów z Champions League. Tym bardziej, że jeśli odejdą, powrót do tego elitarnego grona stanie się jeszcze trudniejszy.

Zdanie drugie będzie jednak osłabieniem pierwszego. Tyle razy najlepsi szkoleniowcy Premier League, i jeszcze paru wybitnych speców z Europy, analizowali słabe punkty Tottenhamu, tyle razy potrafili te słabości bezlitośnie obnażyć – z pierwszą połową meczu z Interem na San Siro jako przykładem najwyraźniejszym. Z drugiej strony jednak za każdym niemal razem Tottenham był w stanie podnieść się i zagrać swoje, pokazując że oprócz słabych stron ma też cholernie mocne. Przepowiadam sobie ten fascynujący sezon i widzę, jak rzadko w gruncie rzeczy schodzili z boiska pokonani (w lidze np. Manchester City i Chelsea przegrywały częściej) i jak często potrafili skutecznie odrabiać straty. Widzę trenera, który ustawia ich jak podczas rozgrywek ulicznych (porównanie Garetha Bale’a, który dołączył do chóru opisujących Redknappa jako trenera nieprzejmującego się taktyką i pozwalającego piłkarzom „wyrazić siebie” na boisku). Widzę bramki strzelane po błyskawicznych kontrach, raz, drugi, trzeci, dziesiąty. Widzę Croucha, na którego sposobu nie znalazł żaden dotąd europejski stoper. Ale widzę też zdyscyplinowanego Sandro i doskonały w defensywie dwumecz z Milanem.

Spokojnie, spokojnie. Nie zamierzam udawać, że przystępuję tu do jakiejkolwiek analizy. Że wdaję się w rozmowę o ustawieniu (4-5-1, z van der Vaartem za plecami Croucha?), kluczowych pojedynkach (Crouch-Carvalho? Sandro-Ozil? Bale-Sergio Ramos?, Assou-Ekotto-Ronaldo?), trenerskich dylematach (w środku pomocy, obok Sandro, Jenas czy może wracający po wielomiesięcznej przerwie Huddlestone?). Że przeczytałem opinię Juande Ramosa w „Independencie” (Real do awansu nie może stracić gola u siebie, za to musi strzelić na wyjeździe, zaiste odkrywcze…), albo Sida Lowe’a w „Guardianie” (że z Ronaldo w składzie Real robi się przewidywalny). Po prostu próbuję poradzić sobie z emocjami mniej więcej tak samo jak przed trzydziestoma laty, kiedy jako mały chłopak wychodziłem z domu bladym świtem i szedłem piechotą przez całe miasto, by dojść na stadion jeszcze przed otwarciem bram, na kilka godzin przed rozpoczęciem meczu, a potem przyglądać się rozgrzewkom, słuchać pierwszych, pożal się Boże, przebojów, puszczanych przez głośniki i obserwować podobnych sobie nerwicowców, którzy nie mogli już wytrzymać.

Na bloga wrócę wieczorem, teraz idę na zebranie. Muszę się bardzo starać, żeby zamiast Boniecki nie powiedzieć Bale.

Kto mistrzem jest

Zastanawiam się, czy jest jakaś druga drużyna, która gra nienajlepiej, przez godzinę przegrywa 2:0 i być może powinna schodzić na przerwę w dziesiątkę, a wszyscy widzowie i tak zastanawiają się, jakim stosunkiem bramek zdoła ten mecz wygrać. Przyznaję: przed wczorajszym meczem West Hamu z MU miałem niejasne podejrzenia, że lider zgubi punkty. Że Londyńczycy, z solidną i nareszcie w komplecie zdrową machiną napędową Parker-Hitzlspberger-Noble w środku pola, potwierdzą dobrą formę z ostatnich tygodni; że będą w stanie obnażyć prowizorycznie skleconą obronę MU – z niegrającym od miesięcy Kuszczakiem między słupkami. Może gdyby zachowali strzelanie bramek na drugą połowę, gdyby nie drażnili rekina tak nieostrożnie już od pierwszych minut?

Gdzie tam. Po drugim kwietnia temat mistrzostwa Anglii wypada uznać za zamknięty. Alex Ferguson ma rację: jego piłkarze naprawdę grali wczoraj jak mistrzowie. Nie w sensie poziomu, nie w sensie braku błędów (Vidić ostatni raz grał tak słabo bodaj podczas pamiętnego pogromu z Liverpoolem, gdzie nie był w stanie upilnować Torresa i w końcu wyleciał z czerwoną kartką) – w sensie wiary we własne umiejętności i w wynik końcowy, niezależnie od tego, jak się toczą wydarzenia na boisku i niezależnie od tego, gdzie siedzi menedżer. A mistrzem może największym był wśród nich Ryan Giggs, ustawiony od 45. minuty na lewej obronie.

Oczywiście bohaterem Manchesteru (i czarnym charakterem reszty świata za swój bluzg do kamery; szczególny doprawdy moment, kiedy wszyscy dookoła mówią, że należy więcej uwagi poświęcić kampanii „Respect”) był Wayne Rooney, zdobywca trzech goli w ciągu niecałego kwadransa, w pełni odrodzony po wielomiesięcznym dołku. Mnie zaimponował jednak przede wszystkim znakomicie dośrodkowujący Valencia – tak sobie myślę, że gdyby nie jego kontuzja, kwestia mistrzostwa byłaby rozstrzygnięta znacznie wcześniej. Wayne Bridge, który dwa tygodnie temu tak świetnie radził sobie z Aaronem Lennonem i Garethem Balem, tym razem nie nadążał. Kropka.

Myślę więc sobie także, że z punktu widzenia psychologii mistrzostwo Anglii po takim meczu jest sprawą rozstrzygniętą, zwłaszcza, że Arsenal i Chelsea straciły punkty (a ich trenerzy właściwie przyznawali się na pomeczowych konferencjach do porażki; Carlo Ancelotti liczy jeszcze na rewanż w Lidze Mistrzów). Podobnie jak rozstrzygniętą sprawą jest, niestety, miejsce Tottenhamu poza pierwszą czwórką. Piszę o tym na chłodno, przygotowuję się do tego z tygodnia na tydzień, jakoś pogodzony z faktem, że dwumecz z Realem przyniesie zakończenie tego skądinąd fascynującego z perspektywy fana Kogutów sezonu.

A co poza tym? Zemsta jest rozkoszą bogów: West Bromwich Roya Hodgsona odebrało punkty Liverpoolowi. Oczywiście kontuzje Johnsona i Aggera mocno ułatwiły mu zadanie (i utrudniły je Kenny’emu Dalglishowi), oczywiście w ataku gości Andy Carroll nie był w stanie dopasować się do poziomu Luisa Suareza, ale generalnie to zwycięstwo – podobnie jak wyniki Wigan, Birmingham czy West Hamu i Blackpool – oznacza, że tak naprawdę w tej lidze nie wiadomo tylko jednego: kto spadnie. O czym naprawdę chciałbym więcej i częściej  – tylko życie redakcyjne w ostatnich tygodniach nie pozwala…

Wielki Dzień

Miałem napisać o Wielkim Dniu Naszej Piłki. Biję się w piersi: nie zdążyłem w terminie, bo przeżywałem Wielki Dzień Naszej Redakcji, czyli wręczenie Medali św. Jerzego i zmianę na stanowisku redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Podczas uroczystości w Sukiennicach ks. Adam Boniecki (który bynajmniej nie żegna się z redakcją) przekazał funkcję dotychczasowemu zastępcy Piotrowi Mucharskiemu.

Stali czytelnicy tego bloga natrafiali pewnie raz czy drugi na to ostatnie nazwisko, bo też esemesom Piotra Mucharskiego z niejednego meczu moje pisanie wiele zawdzięcza. Nie chcąc być posądzony o nadmierne lizusostwo postawię tu kropkę; dla tych, którzy Mucharskiego nie znają, przytoczę tylko kilka zdań z niedawnej rozmowy dwóch moich szefów. „Jak widzisz tę funkcję? Jaki jest Twój modelowy naczelny?” – pyta Boniecki, „Pep Guardiola” – odpowiada Mucharski, po czym na widok zdziwienia na twarzy poprzednika tłumaczy: „Trener Barcelony. Wychowanek klubu, który prowadzi drużynę, w której grają również koledzy, których zna od juniora. Wychowankowie pierwszorzędnej szkółki, fantastycznie utalentowani etc… Podobałoby Ci się: grają otwarty futbol!”.

Nie napisałem więc o Wielkim Dniu Naszej Piłki, ale mam nadzieję, że nadrobię to w przyszłym roku. A teraz zachwycę się tylko internetową rzeczywistością, która nie tylko ułatwia organizowanie tego typu przedsięwzięć, ale też zbliża blogową rodzinę na tyle, że nawet nie widząc się dotąd na oczy z pomysłodawcą przedsięwzięcia, Michałem Zachodnym, mogę przecież mieć poczucie życia z nim w zażyłości, potwierdzone w niejednej dyskusji pod jego czy moim wpisem. Wracając zaś do kwestii modelowego naczelnego, muszę kilka zdań poświęcić Fabio Capello, bo w końcu o sprawach angielskiej piłki mamy tu pisać przede wszystkim.

Tak jest, podoba mi się ostatnio styl prowadzenia zespołu przez włoskiego szkoleniowca. Jestem świadom, ile krytyk wylano na niego po nieudanym mundialu i że sprawa przywrócenia kapitańskiej opaski Johnowi Terry’emu została załatwiona w sposób daleki od delikatności. W tym punkcie chcę więc powiedzieć tylko tyle: imponuje mi swoboda, z jaką Capello żongluje swoimi piłkarzami, od żadnego z nich nie zaczynając ustalania składu i nie kierując się wobec nikogo fałszywie rozumianą lojalnością. Przez lata nie powoływał Scotta Parkera, ale w tym konkretnym momencie nie zawahał się wystawić go od pierwszej minuty. Kiedy było mu to potrzebne, już po mundialu, gdy skądinąd zadeklarował zamiar stawiania na młodzież, nie stąd ni zowąd sięgnął po Kevina Daviesa, wystawił go, żeby przy następnej okazji… nie wysłać mu powołania.

Jasne, że nikt takiemu trenerowi nie będzie wyznawał miłości i nikt nie będzie płakał, kiedy w końcu odejdzie. Ale wyników odmówić mu nie można i nie można nie chwalić gry reprezentacji w meczu z Walią, we wciąż eksperymentalnym ustawieniu 4-3-3, z kompletnie niesprawdzoną drugą linią Parker-Lampard-Wilshere, z Ashleyem Youngiem i Waynem Rooneym operującymi na skrzydłach za placami Darrena Benta. Jako kibic Tottenhamu mógłbym się wprawdzie upierać, że Aaron Lennon bardziej zasłużył swoją postawą w Premier League i Lidze Mistrzów na szansę niż Young z dołującej Aston Villi, o powszechnie znanych ograniczeniach Benta wiadomo nie od dziś, a narzekania na Lamparda są niemal równie długie jak historia jego występów w reprezentacji… A przecież to działało, Ashley Young był może najlepszy na boisku, Wilshere czy Lampard biegali do upadłego, więc nie powiem ani słowa.

Wygląda na to, że fajna przyszłość przed nami. I nie mam na myśli tylko kibiców angielskiej piłki.