Cholerne United

Wygląda na to, że rzeczywiście wraca. Trochę mu zajęło, bo prawie rok, podczas którego były kontuzje, nieudany mundial, afera obyczajowa i rebelia kontraktowa, ale chyba w końcu wraca. A skoro naprawdę wraca, to staje się rozstrzygającym argumentem za mistrzostwem Anglii dla Manchesteru United.

Ale zaraz, chwileczkę. Strzelił niewiarygodnie piękną bramkę, fakt (może należałoby napisać: zaczął w ogóle strzelać bramki…). Ale czy był wczoraj najlepszy na boisku? Osobiście wątpię, choć widzę, co mówią i piszą Angole (może zresztą mówią to i piszą właśnie dlatego, że są Angolami?). Tyle że w piłce nożnej jest tak, że podobne bramki dają ich strzelcom potężny zastrzyk wiary w siebie, więc może w którymś z kolejnych meczów rzeczywiście będzie najlepszy? Nie za dużo tych znaków zapytania?

Z pewnością w sobotnie południe w Manchesterze wydarzyło się coś ważnego: kibice ostatecznie wybaczyli Rooneyowi szaleństwa sprzed paru miesięcy. Co się zaś tyczy dystansu między sąsiadami, trzeba jednak powiedzieć, że się zmniejszył: tym razem MC grało w piłkę, nie murowało bramki, może należałoby wręcz powiedzieć, że prezentowało się lepiej niż gospodarze, wśród których zdumiewała liczba niecelnych podań i złych przyjęć. Bardziej niż Rooney podobali mi się David Silva i Vincent Kompany. W drugiej połowie przypomniał o sobie Wright-Philips: po jego wejściu na boisko gra gości toczyła się zdecydowanie szybciej, nieźle wypadł też Micah Richards, w którego przypadku – podobnie jak w przypadku Wrighta-Philipsa – nie wiadomo, czy ma jakąkolwiek przyszłość pod Mancinim. Jeśli grałby tak co tydzień…

Co do ustawienia United (bez Berbatowa w wyjściowej jedenastce), trzeba powiedzieć, że się sprawdziło – choć zwłaszcza w pierwszej połowie były momenty, kiedy Rooneya nie wspierali zawodnicy z drugiej linii (raz w polu karnym pojawił się Fletcher i od razu zrobiło się groźnie). W defensywie Smalling sprawiał lepsze wrażenie od Evansa, w ofensywie klasą dla siebie był Nani. Ale generalnie znów mieliśmy do czynienia z „cholernym United”: wymęczyli, do licha. Idą na mistrza.

O meczu WBA-WHU pisać mi jakoś niesporo. Owszem, dramaturgia, ale kosztem kuriozalnych błędów obu drużyn. Podobno losy spotkania odwróciło przemówienie, wygłoszone w przerwie przez kapitana gości Scotta Parkera (przyczynek do moich prastarych sporów z fanami Chelsea: czy Awram Grant, pozostawiający kwestie motywacji komuś innemu, jest bierny, czy rozumny?). Z innych kwestii warto zwrócić uwagę na trzeciego w ostatnich trzech meczach gola Sturridge’a dla Boltonu. Do tej pory sowicie obdarzał inne kluby dobrodziejstwami swojej długiej ławki Tottenham; dziś – choć przecież zimą oddał m.in. Keane’a, Bentleya czy O’Harę – sam z tej ławki korzysta: kontuzje lub przygotowania do meczu z Milanem wyeliminowały w komplecie podstawowy kwintet pomocników Redknappa, a rezerwowi i tak zdołali wygrać na Stadium of Light (drugą w odstępie tygodnia bardzo ładną bramkę strzelił Krajnczar, który w styczniu przebąkiwał o odejściu, a na San Siro zapewne zagra od pierwszej minuty). Warto też zauważyć występ Luisa Suareza w nieoczekiwanie remisującym Liverpoolu – choć tym razem bez gola, to jego gra z piłką i bez piłki wyglądała fantastycznie. Warto pochwalić bramkarza Wolverhampton, Hennesy’ego, za wielki mecz na Emirates. Warto wreszcie, choć właśnie przeczytałem na temat afery Graya i Keysa zdumiewające teksty w polskiej prasie, odnotować udany powrót do Premier League Sian Massey.

Zdaję sobie sprawę, że wiele moich ostatnich wpisów przypomina telegramy. W kończącym się tygodniu usprawiedliwia mnie mnóstwo roboty redakcyjnej, ale w następnym z pewnością znajdę więcej czasu na futbol. W końcu znów jedziemy do Mediolanu…

Diamenty nie są wieczne

O tym, jak niewiarygodna była to kolejka, napisano już wiele, także pod moim ostatnim wpisem. Im więcej o tym wszystkim czytam, tym bardziej się zastanawiam, na co my właściwie poświęcamy najlepsze godziny naszego życia? Na oglądanie meczów, których sędziowie nie potrafią porządnie poprowadzić (casus Arsenal-Newcastle, ale i Tottenham-Bolton oraz Everton-Blackpool, gdzie arbiter odgwizdywał faul zawodnika Blackpool, gdy Saha trafiał właśnie do siatki – gdyby zastosował przywilej korzyści, Francuz zdobyłby w tym meczu pięć goli…)? Na kibicowanie drużynom, których bramkarze mają maślane ręce (przypadek Gomesa z Tottenhamu, grającego chyba najgorszy mecz w życiu Gordona z Sunderlandu oraz Rachubki z Blackpool, którego po kuriozalnej stracie uratowała jedynie interwencja Evatta, akrobatycznie wybijającego piłkę z pustej bramki), których obrońcy nie umieją porządnie kryć (przypadek stoperów Newcastle, ale też MU, gdzie kryminalnie odpuszczono pierwszy róg dla Wolves, Hutha przy bramce Gyana, i Samby, przepuszczającego piłkę do Rodallegi), których pomocnicy grają nie fair (Scholes po siatkarsku próbujący wepchnąć piłkę do bramki Wilków, i Giggs, faulujący Doyle’a), nie potrafią zapanować nad emocjami (przypadek nie tylko Diaby’ego, ale także atakującego Szczęsnego Nolana)?

Futbol nie jest okrutny, futbol jest paradoksalny. Weźmy Manchester United, który przez blisko rok nie daje się pokonać żadnej z drużyn Premier League, po czym przegrywa z ostatnim zespołem w tabeli (chociaż fakt, że zamiast duetu Ferdinand-Vidić oglądaliśmy Vidicia z Evansem, może służyć za jakieś racjonalne wytłumaczenie). Weźmy ostatni zespół w tabeli, który wygrał w tym sezonie z pięcioma spośród siedmiu najlepszych klubów ekstraklasy. Weźmy Arsenal, o którym aż się prosi dać jakieś mocne zdanie, np. że mistrzem Anglii po prostu nie może być drużyna dająca sobie wyrwać czterobramkowe prowadzenie (wiem: rozżaleni kibice Kanonierów podnoszą, że wejście Bartona w Diaby’ego było ostre, że Nolan powinien zostać ukarany za wywrócenie Szczęsnego, a zwłaszcza, że drugi karny został wzięty z kapelusza, ale niech zważą, iż sędzia nie uznał prawidłowego gola Besta – na powtórkach widać, jak Rosicky łamie linię spalonego…). Weźmy wreszcie Chelsea, która mając atak wart pewnie 100 milionów z górą nie potrafi przez 90 minut wytworzyć jednej czystej sytuacji.

Na co więc poświęcamy najlepsze godziny naszego życia? Lubimy patrzeć, jak piłkarze taplają się w błocie, jak na stadionach Wigan i Wolves? Cieszy nas ciche bohaterstwo, jak w przypadku grającego z rozbitą głową bramkarza Blackpool i obrońcy tej drużyny, lądującego z kontuzją uda we własnej bramce, ale niedopuszczającego do niej piłki, a nade wszystko Charliego Adama, którego uraz podciął kolegom skrzydła – kiedy opatrywano go za linią, Everton wreszcie wyszedł na prowadzenie?

A może oglądamy to ze względu na piękno bramek, zdobywanych przez strzelców nieprawdopodobnych, jak Tiote, zajmujący się dotąd głównie faulowaniem przeciwników Newcastle, cały sezon grzejący ławę w Tottenhamie Krajnczar, wypożyczony do Aston Villi Walker, który po sześciu zaledwie meczach w Premier League otrzymuje powołanie do reprezentacji, debiutujący w ligowym meczu Blackpool Puncheon albo kapkujący przed uderzeniem na bramkę Robinsona McCarthy z Wigan?

Lubimy w nieskończoność debatować o taktyce, jak przed, w trakcie i po spotkaniu Chelsea z Liverpoolem? Ten mecz zasługuje na osobne potraktowanie, ale – w odróżnieniu od wszystkich wczorajszych – bardziej ze względu na rozgrywane przez menedżerów szachy niż wynikające z tego emocje. Pomysł Carlo Ancelottiego wydawał się klarowny (i ćwiczony w tygodniu z Sunderlandem): wykorzystać wszystkich, z wyjątkiem Maloudy, najgroźniejszych piłkarzy, licząc że ich nieustający ruch będzie siał zamieszanie w defensywie Liverpoolu – że Torres z Drogbą będą schodzić do linii bocznej, rozciągając obronę, podobnie jak operujący między liniami Anelka. Problem w tym, że się nie udało: obaj napastnicy grali zbyt statycznie, a Anelka nie umiał znaleźć sobie wolnego miejsca do gry, z kolei boczni obrońcy nie mogli atakować tak, jak pewnie spodziewał się menedżer Chelsea, absorbowani rajdami Kelly’ego i Johnsona. Nie oglądało się tego dobrze: wszędzie tam, gdzie Ancelotti liczył na stworzenie przewagi, na piłkarza Chelsea czekał piłkarz Liverpoolu. Goście więcej biegali, zaczynając pressing od niezmordowanego Kuyta, co momentami stwarzało wrażenie, jakby było ich na boisku o kilku więcej niż gospodarzy. Świetny mecz zagrał Lucas, defensywą bezbłędnie dyrygował Carragher. Czy to zasiadający na ławce obok Dalglisha Steve Clarke jest odpowiedzialny za niewiarygodną wręcz poprawę organizacji gry Liverpoolu? W takim razie jakże muszą pluć sobie w brodę włodarze Chelsea, że nie zdecydowali się na ponowne zatrudnienie sprawdzonego współpracownika Mourinho i Granta…

Biorę twitterowców na świadków: przed meczem spodziewałem się bezbramkowego remisu, i pewnie tak by się skończyło, gdyby nie niespodziewane nieporozumienie między Czechem a Ivanoviciem (skądinąd nie pierwsze w tym meczu). Postawa mistrza Anglii rozczarowaniem weekendu? Wyścig o czwarte miejsce wciąż daleki od rozstrzygnięcia, a Liverpool – grający przecież bez Suareza i Carrolla – właśnie się do niego włączył? Lepiej, żeby Chelsea odpuściła sobie ustawienie w diament? Trójką środkowych obrońców grywało się z powodzeniem w latach 90., czyli akurat wtedy, kiedy Kenny Dalglish odnosił swoje największe sukcesy menedżerskie. Futbol nie jest okrutny, futbol jest paradoksalny…

Remanenty

A co tam, podzielę się z Wami strumieniem świadomości: o pewnych rzeczach nie potrafię przestać myśleć, nawet jeśli od emocji poniedziałkowego wieczora minęło już kilkadziesiąt godzin.

Najpierw Fernando Torres: czy wart jest tych pieniędzy i jak Chelsea będzie szukała dla niego miejsca w składzie. Wątpliwości na ten temat zgłaszałem już na gorąco, podczas zamykania okienka, ale teraz rzecz wypada uporządkować. W kwestii pieniędzy: skoro Roman Abramowicz chciał zapłacić 50 milionów, nie warto już epatować sumami, za które Arsene Wenger zbudował drużynę zajmującą obecnie wyższą pozycję w tabeli (można jedenastkę Kanonierów zestawić w ten sposób, że nawet naszpikowana gwiazdami, w całości będzie tańsza od nowego napastnika Chelsea). Torres, choć przez ostatnie półtora roku na zmianę leczył się, mozolnie próbował odzyskać formę i znów się leczył, wciąż pozostaje jedną z najznamienitszych marek w świecie futbolu: ktoś wycenił ją na tyle, postawmy więc kropkę (i zobaczmy kontekst: Carroll – 35 milionów, Bent – 24…). Nie wykluczam zresztą, że zmiana warunków zewnętrznych może Torresowi posłużyć: inne otoczenie, inne treningi i inne wyzwania (walka o mistrzostwo kraju i triumf w Lidze Mistrzów…) usuną poczucie wypalenia i dadzą Hiszpanowi świeżość w podejściu do codziennych obowiązków.

Gorzej widzę wkomponowywanie Torresa w drużynę Chelsea. Od czasów Jose Mourinho grała ona trójką z przodu: wysuniętym napastnikiem i dwoma fałszywymi skrzydłowymi (ostatnio Drogba, a za nim Malouda i z konieczności ustawiany na prawej stronie Anelka). Był wprawdzie moment, kiedy Carlo Ancelotti próbował przejść na 4-4-2, z Anelką i Drogbą z przodu, a za nimi czwórką środkowych pomocników w diamencie, ale jako że Lampardowi nie służyło to najlepiej, przestał eksperymentować. W 4-3-3 Torres z Drogbą nie zagrają, na „klasyczne” 4-4-2 brakuje prawoskrzydłowego, „diament” z kolei, oprócz Lamparda, nie będzie leżał również Maloudzie (więcej o kłopotach z ustawieniem Torresa pisze Jonathan Wilson). O kłopocie z posadzeniem Anelki na ławce nie wspominam.

A może problem jest przejściowy, skoro Drogba ma już 33 lata? A może w ogóle nie ma się czym przejmować, skoro Torres zaraz złapie kolejną kontuzję? Ale w takim razie wracamy do punktu wyjścia: czy warto było wydawać 50 milionów? Pod tym względem o wiele lepiej wygląda sytuacja Liverpoolu po zakupie Carrolla i Suareza – były piłkarz Ajaxu potrafi grać w systemie 4-3-3 i takiego też spodziewam się ze strony Kenny’ego Dalglisha, gdy Carroll się wykuruje: brakującym ogniwem w ofensywnej układance może być wówczas albo Maxi, albo Jovanović, albo Joe Cole, oczywiście jeżeli ten ostatni przypomni sobie, jak się gra w piłkę.

O tym, że bywają wzmocnienia, które okazują się kłopotem, świadczy przykład… Tottenhamu i Rafaela van der Vaarta. Zgoda, zgoda: w pierwszej części sezonu Holender strzelił wiele bramek, a zważywszy na kwotę, za jaką go sprowadzano, wciąż pozostaje jednym z najbardziej udanych transferów sezonu. Zwróćmy jednak uwagę, że Holender robił furorę w Premier League, kiedy Jermain Defoe leczył kontuzję. Gdy Anglik wrócił, okazało się, że to nie działa: dwóch maluchów z przodu na Wyspach rzadko stanowi zagrożenie, o czym w Tottenhamie przekonywano się już za czasów Martina Jola i prób zestawiania ataku Defoe-Keane. Można oczywiście do pierwszej jedenastki awansować Croucha lub Pawliuczenkę, ale wtedy pojawia się pytanie, czy zespół stać na sadzanie na ławce Defoe’a lub, strach pomyśleć, van der Vaarta…

Po zamknięciu okienka transferowego i hiobowych wieściach na temat stanu zdrowia Kinga (operacja), Kaboula (operacja), Huddlestone’a (kłopoty z powrotem do zdrowia po operacji), Gallasa (problem z biodrem), Bale’a (problem z plecami), a także w związku z trzymeczową karencją Dawsona i operacją wyrostka Modricia, nie wygląda na to, żeby Tottenham było stać na więcej niż piąte miejsce. Zwłaszcza, że Arsenal trzyma poziom, w MU zaczął strzelać Rooney, w MC Dżeko, a Chelsea kryzys sprzed paru tygodni ma zdecydowanie za sobą. Za kilka godzin mecz z Blackburn, w środku obrony mogą zagrać Bassong z Woodgatem (pierwszy występ po ponadrocznej nieobecności na boiskach ekstraklasy i zaledwie dwóch sparingach rozgrywanych w drużynie rezerw) – poważnie się zastanawiam, czy w ogóle to oglądać.

PS Padały pod ostatnim wpisem pytania o straty wygenerowane przez Chelsea w ostatnim roku rozliczeniowym i podwojone po transferach Torresa i Luiza, w kontekście reguł finansowego fair play. Po pierwsze, w ostatnich miesiącach (nieuzwględnianych jeszcze w rozliczeniu) Londyńczycy mocno przyoszczędzili na pensjach Ballacka, Deco czy Joe Cole’a, po drugie w niedługim czasie mają znaleźć sponsora tytularnego Stamford Bridge, a po trzecie i najważniejsze, zanim UEFA zacznie to wszystko liczyć na poważnie, minie jeszcze trochę czasu. Kibicom Chelsea polecam lekturę uspokającego artykułu na Sportintelligence.

Proszę państwa, zamykamy (blogowanie na żywo)

8.30

Jeszcze jest w miarę spokojnie, jeszcze powtarzamy – i tak przecież wystarczająco sensacyjne – wiadomości z wczorajszego wieczora, ale bez złudzeń: za chwilę ruszy lawina informacji, pogłosek i najdzikszych plotek, powtarzanych (ech, ta klikalność…) przez najpoważniejsze nawet źródła – i ta lawina będzie schodzić aż do późnego wieczora. Szanujące się portale i szanujący się dziennikarze na twitterze będą kolportować wypowiedzi anonimowych taksówkarzy, pracowników lotnisk czy szpitali, że oto właśnie do klubu A przybywa piłkarz B, a C z kolei właśnie przechodzi testy medyczne. Niesłużący nikomu dom wariatów, któremu przecież poddadzą się wszyscy i który – co w tym wszystkim wydaje się najważniejsze – znów zaowocuje kompletnie wariackimi transferami.

Zanim poddamy się szaleństwu, ostatni moment na trzeźwą refleksję: dla stabilności pracy klubów, dla komfortu pracy trenerów i piłkarzy, i dla naszego spokoju po prostu, lepiej byłoby ograniczyć się do jednego okienka w roku.

 

8.45

To, co najważniejsze, ma dotyczyć Liverpoolu. Od czasu poprzedniego okienka mamy w klubie nowego właściciela i nowego (choć tylko w pewnym sensie, bo Kenny Dalglish wrócił na stare śmieci) menedżera: dwa wystarczająco dobre powody, żeby ruszyć na zakupy. A jeszcze jest oferta Chelsea za Fernando Torresa i stanowisko klubu z Anfield, że owszem, jest gotów ubić interes, ale za 50 milionów…

Nawet gdyby w dniu dzisiejszym nie doszło do żadnego transferu, już ta jedna kwestia nie pozwoli nam się nudzić. Czy Hiszpan jest wart tych pieniędzy, zwłaszcza w świetle półtorarocznego dołka? Jak z jego zdrowiem? O tym, że Torres w formie jest jednym z najlepszych napastników świata, wiadomo, ale czy odzyska formę? A jeśli ją odzyska: co jego przyjście będzie oznaczało dla Chelsea? Pytania, czy będzie w stanie znaleźć wspólny język z Drogbą stawiać nie zamierzam, ale problem zmiany ustawienia mistrzów Anglii dostrzegam. Jeśli bowiem Torres z Drogbą z przodu, to czy wypadałoby wrócić do jakiegoś wariantu 4-4-2? I kto wtedy miałby grać na prawym skrzydle? Niby wygląda to imponująco, ale przy odrobinie trzeźwości wygląda trochę jak kolejne Abramowiczowe szaleństwo – coś jak z kupnem Szewczenki, który nigdy nie wpasował się w tę drużynę. Może dlatego Carlo Ancelotti wydaje się od sprawy dystansować…

 

8.50

Dla Liverpoolu z kolei sprawa wydaje się oczywista: jakkolwiek to odejście zaboli fanów, pojawienie się w klubie młodszego i zdrowszego Suareza, a może także Charlie Adama i Ashleya Younga, będzie interesem znakomitym. Jeśli rzeczywiście na miejsce Hiszpana uda się ściągnąć tę trójkę, wskazanie króla polowania będzie sprawą prostą, a rozmowa o Liverpoolu będzie rozmową o walce o powrót do Ligi Mistrzów może nawet po tym sezonie. I Young, i Adam potencjał mają fantastyczny – właściwie dziwne, że po tego drugiego nie ustawiła się jeszcze długa kolejna, bo i Tottenhamowi, i Manchesterowi United taki walczak w drugiej linii bardzo by się przydał.

Oczywiście wszystko to opatrzone jest wielkim „jeśli”. Suarez jest potwierdzony, ale Young i Adam pozostają w sferze spekulacji. No i nawet jeśli Chelsea zdoła porozumieć się z Liverpoolem – czy zdąży z badaniami lekarskimi? Historia kontuzji Hiszpana jest długa, a cena skłania do uważnego przyjrzenia się każdemu ścięgnu…

 

09.15

Jest kilka kluczy do spodziewanych dziś szaleństw Tottenhamu. Po pierwsze, Harry Redknapp to lubi. Po drugie, prezes Daniel Levy to umie (w ostatnich godzinach poprzedniego okienka sprowadził niechcianego w Realu van der Vaarta, świadom, że jego cena spadła w ciągu kilku tygodni o połowę; dawnymi laty do ostatnich minut wyduszał z prezesa MU jak najwyższą cenę za Berbatowa). Po trzecie, rywale się wzmocnili, a kilku kluczowych piłkarzy złapało poważne kontuzje. Po czwarte, są pieniądze.

Co powiedziawszy, pukam się w czoło, kiedy słyszę wieści o milionach oferowanych za Fernando Llorente czy Sergio Aguero. Obu piłkarzy łączy jedno: grali w meczu, który Harry Redknapp oglądał w Madrycie, ponoć zainteresowany raczej Diego Forlanem. Wątpię, by Tottenham bił transferowy rekord i ściągał piłkarza jeszcze w Premier League nie sprawdzonego. Jeśli nawet się zgodzić, że napastnik jest tej drużynie potrzebny, do jej profilu bardziej pasowałby Andy Carroll: przyszłość angielskiej piłki, na którym z pewnością będzie można zarobić także za parę lat (patrz historia Darrena Benta, który przyniósł Tottenhamowi pieniądze nawet dziś, dzięki klauzuli odstępnego zawartej z Sunderlandem). A wczorajszy pogrom z Fulham pokazuje, że Tottenham potrzebuje asekuracji z tyłu: kiedy kontuzje eliminują Kinga, Woodgate’a (dopiero wznowił treningi po ponadrocznej nieobecności), Kaboula i Huddlestone’a, Gallas stale narzeka na uraz biodra, a Dawson został zdyskwalifikowany na trzy mecze, można by się rozejrzeć raczej za możliwie wszechstronnym obrońcą. Już nie mówię o defensywnym pomocniku z prawdziwego zdarzenia, albo piłkarzu biegającym od jednego pola karnego do drugiego, niebojącego się wślizgów. Ech, które to już okienko wzdycham do Scotta Parkera…

 

10.20

Tradycyjnie zadowoleni z własnych piłkarzy są Alex Ferguson i Arsene Wenger – kibice MU i Arsenalu raczej mogą się dziś położyć wcześnie. Podobnie jeszcze do wczoraj można było myśleć na temat fanów MC, ale kontuzja Adama Johnsona (ma nie grać przez najbliższe trzy miesiące, może aż do końca sezonu) rzecz nieco komplikuje i Mancini może rozglądać się za jakimś skrzydłowym.

Wciąż do wzięcia wydają się, czy to na zasadzie wypożyczenia, czy definitywnie, Paul Konchesky, Joe Cole (pamiętacie?), Giovani dos Santos, Niko Krajnczar, Stephen Ireland…

A dziennikarze koczujący w Melwood donoszą, że Fernando Torres stawił się właśnie na trening Liverpoolu.

 

11.20.

Wygląda na to, że: Liverpool zaakceptował propozycję Chelsea (i usunął ze swojej strony internetowej wszystkie związane z Hiszpanem materiały). Aston Villa nie dostała propozycji związanej z Ashleyem Youngiem (i deklaruje, że nie jest na sprzedaż). Harry Redknapp zdystansował się od wszystkich tropów hiszpańskich (ale zmilczał kwestię Andy’ego Carrolla).

Paul Konchesky opuścił Liverpool – kierunek Nottingham Forest, wypożyczenie. Czy z zamrażarki wyjdzie także Joe Cole, i dlaczego wszystko poszło nie tak?

 

13.00

Najważniejsze to wytrzymać nerwowo. Nie powtarzać np. powtarzanej przez wszystkich pogłoski, że Liverpool zaoferował 30 milionów za Andy’ego Carrolla i że propozycja została odrzucona, skoro po pół godzinie okazuje się, że najpewniej było to 25 milionów i że to być może dopiero początek negocjacji (zwracam uwagę na słowa „najpewniej” i „być może” w powyższym zdaniu). Tu również cena wydaje się szokująca, choć tak naprawdę wcale szokująca nie jest: po pierwsze, Carroll jest reprezentantem Anglii, a za takich notorycznie się przepłaca, po drugie sezon ma znakomity, po trzecie jest na tyle młody, że za kilka lat będzie można go odsprzedać za przyzwoite pieniądze. W Liverpoolu dobrze uzupełni się z Suarezem, w Tottenhamie może grać zarówno z Defoem, jak i z van der Vaartem. O kurczę, miałem wytrzymać nerwowo i nie wdawać się w rozważania, „co by było gdyby”.

Dopełniając jedną z poprzednich informacji: Torres był dziś w Melwood, ale nie trenował. A co do badań lekarskich, ponoć przeszedł je w weekend, tak na wszelki wypadek…

 

16.20

Jeśli wierzyć… właściwie wszystkim źródłom, oba najważniejsze transfery dzisiejszego dnia dojdą do skutku: Fernando Torres za 50 milionów do Chelsea, Andy Carroll za 35 milionów do Liverpoolu. Przyznam, że nie wierzę własnym oczom i uszom; nie wierzę w to, że oba kluby godzą się zapłacić takie sumy pieniędzy. Nie wiem, jak Liverpool zdoła przeprowadzić wszystkie testy medyczne kontuzjowanego w końcu Carrolla, nie wiem, jakie miejsce w drużynie Chelsea znajdzie Torres – a właściwie, kto będzie prawoskrzydłowym tego zespołu, kiedy zacznie już grać dwójką napastników. Niby w obu przypadkach nie moje zmartwienie, ale trudno nie szukać dziury w całym, kiedy w grę wchodzą takie sumy.

Zanim wszystkiego dowiemy się oficjalnie, jeszcze chwila na prasówkę. Z perspektywy Liverpoolu odejście Torresa opisują Alan Hansen i Martin Samuel, z perspektywy Chelsea jego przyjście witają Andy Hunter i Sam Wallace. Zwłaszcza lekturę tego ostatniego tekstu polecam kibicom mistrzów Anglii. To, że nerwy w takim dniu jak dzisiejszy traci Roman Abramowicz może w sumie dziwić; nowego w branży futbolowej Amerykanina w Liverpoolu jakoś skłonny byłbym usprawiedliwić.

 

16.40

Zaczyna się liczenie. Każdy gol w seniorskiej karierze Carrolla (34) jest wart ponad milion funtów, a sam Carroll jest droższy niż David Villa. Co nie dziwi, skoro van der Vaart był tańszy od Darrena Benta.

Blackpool sprowadziło Andy’ego Reida, co może oznaczać, że Charlie Adam jednak odejdzie z klubu (Liverpool wciąż ma wolne środki, czyż nie?).

A poirytowanych brakiem aktywności Tottenhamu informujemy, że ten klub działa zwykle za pięć dwunasta. W każdym razie trening dawno się skończył, a Harry Redknapp wciąż w Chigwell 🙂

 

17.45

Ile warte są nasze źródła? Newcastle ODRZUCIŁO drugą ofertę Liverpoolu, dotyczącą Carrolla.  Zamiast się podpalać, lepiej coś przeczytać. Polecam Paula Tomkinsa, jednego z najbardziej kompetentnych w kwestii Liverpoolu, o Torresie, Suarezie, Carrollu, a nawet Adamie (ten ostatni, wbrew temu, co piszą, a właściwie pisali jeszcze pół godziny temu wszyscy, raczej nie trafi do Manchesteru United).

 

18.30

Ale w końcu się dogadali. Andy Carroll poprosił Newcastle o wystawienie na listę transferową, Liverpool złożył trzecią ofertę: 35 milionów plus dodatki. To rekord w historii klubu. Z badaniami będzie trochę zamieszania, bo zostały uzgodnione, a potem odwołane, ale pewnie ze wszystkim uda się zdążyć.

I to nie wszystko: Stan Collymore (pamiętacie, kto to, i kim był w historii Liverpoolu) twierdzi, że do Carrolla dołączy jeszcze Charlie Adam. Królowie polowania, zatem?

Co do Torresa, oznacza to, że transfer do Chelsea jest nieunikniony. Ciekawe w tym kontekście są informacje o wygenerowanych w ubiegłym roku stratach w wysokości 68 milionów… Był to przecież dla mistrzów Anglii wyjątkowo dobry rok. Doliczmy 50 milionów za Torresa i podziwiajmy klubowych piarowców, którzy piszą o Chelsea jako klubie „cash positive”.

 

20.05

Czyli Chelsea będzie miała nie tylko Torresa, ale i Davida Luiza z Benfiki (17 milionów z perspektywą wzrostu ceny do 21 milionów). Ostatnie podrygi przed wprowadzeniem finansowego fair play, ale – w odróżnieniu od transferu Torresa, co do którego od rana mam wątpliwości – zakup niewątpliwie potrzebny.

Jeśli ktoś jest w tym świecie szaleńcem, to na pewno nie Arsene Wenger. Wśród kaskad dowcipów, błyskotliwych porównań, dających do myślenia skrótów, jakie znajdujemy w tym czasie na Twitterze, natrafiłem i na to, zanotowane przez Rohana Rickettsa: „Torres = 50 milionów, Carroll = 35 milionów, Szczęsny – Clichy, Djourou, Vermaelen, Sagna – Nasri, Walcott, Fabregas, Song, Wilshere – Van Persie = 44 miliony”.

Do końca zostały 4 godziny i z pewnością na tym nie koniec. Newcastle np. będzie chciało sprowadzić zastępcę Carrolla, a i w Tottenhamie mają silną świadomość, że rywale potężnie się dozbroili. To osobny wątek, ale po zakupach Liverpoolu (jeśli do Suareza i Carrolla dołączy Adam) i piąte miejsce obronić będzie trudno. Najnowsze plotki dotyczą Giuseppe Rossiego, czyli jeszcze jednego napastnika z Hiszpanii; sprawa transferu Forlana ponoć upadła. Z uporem maniaka powtarzam, że wzmocnienia są potrzebne na innych pozycjach…

 

20.10

W Liverpoolu palą koszulki Torresa. Przykre, zważywszy na to, że klub dzięki temu transferowi robi duży krok naprzód. W Newcastle z goryczą wspominają wywiad Carrolla, udzielony „Timesowi” 27 listopada, że dopiero co podpisał pięcioletni kontrakt, nigdzie się nie wybiera, a nawet chciałby zostać na St. James’ Park do końca kariery…

Doprawdy, im dłużej o tym wszystkim myślę, tym bardziej ryzykowne wydaje mi się postępowanie właściciela Chelsea. Majątek za kontuzjogennego napastnika, przez półtora roku w kryzysie, który musi zaburzyć system, w jakim drużyna występowała od lat. Michał, przekonaj mnie, że to ma sens…

 

22.45

Wpadam po przerwie i widzę, że wcale się nie uspokoiło, choć główne źródło napięcia dotyczy teraz kwestii, czy David Luiz wsiadł do samolotu z Lizbony do Londynu, czy też zawrócił z lotniska do domu. Oj przydałby się na Stamford Bridge nie tylko jako partner Torresa, ale także jako ewentualny zmiennik Ashleya Cole’a.

Ponieważ spieracie się o ewentualną współpracę Drogby z Torresem, napiszę jeszcze raz, że moim zdaniem problem nie leży w nadmiernym ego któregokolwiek z nich (dali mnóstwo przykładów, że potrafią dostrzec lepiej ustawionego partnera), ale w tym, kto będzie do nich dogrywał – zwłaszcza o obsadę prawego skrzydła. Oraz o generalne przestawienie się z systemu, który wprowadzał jeszcze Mourinho.

 

23.00

Co się zaś tyczy Tottenhamu, Harry Redknapp potwierdził, że próbował kupić Phila Neville’a, i… tyle. Giovani dos Santos wypożyczony do Racingu Santander. W sumie odeszli Keane, dos Santos, Bentley, O’Hara i Kyle Walker (wszyscy wypożyczeni), przyszli Pienaar i Khumalo – ten ostatni, podobnie jak Pienaar, jest reprezentantem RPA,  środkowym obrońcą. Oczywiście do końca została godzina, ale jak na razie ten efekt nie powala. Zwłaszcza po wzmocnieniach Chelsea, MC i Liverpoolu – ciężko będzie obronić miejsce w Lidze Mistrzów.

 

23.10

Co wiemy? Że Charlie Adam zostaje w Blackpool, gdzie pojawili się także James Beattie i Andy Reid (hurra, jest szansa na utrzymanie). Że Daniel Sturridge zrobił Torresowi miejsce na ławce Chelsea, idąc do Boltonu (z ławką żartuję, przepraszam, nieśmieszne). Że Newcastle wypożyczyło Irelanda z Aston Villi; mój Boże, rok temu z hakiem był w MC rewelacją… Że w Aston Villi pojawił się za to Amerykanin Michael Bradley. W kwestii Luiza nic. Suarez, Torres, Carroll robią hedlajny.

 

23.15

Nadrabiam zaległości z forum. Świetna wymiana między Rogerem_Kintem a Michałem Zachodnym ozdobą wieczoru. Mecz Chelsea z Liverpoolem zbliża się wielkimi krokami…

 

23.20

Szkoda mi Giovaniego. Nigdy nie dostał prawdziwej szansy, a kiedy już już miał ją dostać, np. wychodził w meczu pucharowym i grał świetnie, łapał kontuzję. A kiedy ją leczył, imprezował, brukowce fotografowały go pijanego etc. Już chyba do Tottenhamu nie wróci, poszerzając listę zmarnowanych talentów. Inny przykład z ostatnich lat to Adel Taarabt, który dziś z QPR podbija Championship, a którym ponoć interesuje się Manchester United. Ciekawe, jak to się skończy.

 

23.30

Pamiętacie, z jakim opóźnieniem ogłaszano transfer Ashleya Cole’a? A Arszawina? A Grzegorza Rasiaka? Niech nikt się nie waży pochopnie kłaść spać. 244 komentarze w ciągu 14 godzin… Nie powiem, żeby mi nie było miło.

 

23.45

Został kwadrans, lada moment mają oficjalnie ogłosić przejście Torresa z Liverpoolu do Chelsea. Co zrobi Newcastle? Czy znajdzie zastępstwo za Carrolla? W tzw. międzyczasie odnotujmy przejście Gudjohnsena ze Stoke do Fulham; nie pograł sobie na Britannii. I wciąż nie traćmy nadziei – pół roku temu pierwsze wiadomości o van der Vaarcie podano kilka minut po zamknięciu okienka.

 

23.52.

Fernando Torres podpisał kontrakt z Chelsea, Andy Carroll kontrakt z Liverpoolem. Kto następny?

 

23.59

Sky Sports podaje, że z Davidem Luizem się Chelsea udało. Tylko trochę na przekór powiem, że to może być ważniejsze niż przyjście Torresa. Sky podaje też, że Tottenham zainteresował się, doprawdy rychło w czas, Charliem Adamem. Nie mówię, że by się nie przydał, zwłaszcza jak się nie udało z Parkerem, ale boję się, że tym razem obudzono się nieco za późno. O ile telewizja nie próbuje podtrzymać oglądalności.

 

00.10

Z Adama, zdaje się, nici. Niechże im będzie, Mandarynkom – życzę im utrzymania, a bez niego byłoby trudniej. Szybkie dodawanie przynosi efekt w postaci ponad 210 milionów wydanych w tym okienku. Okienku napastników, bo przecież Dżeko, Carroll i Torres zrobili ponad połowę tej sumy.

W drodze na Old Trafford

Ani słowa o Torresach, Suarezach, Carrollach, Adamach, Keane’ach i kto tam jeszcze w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin zmienił lub ma zmienić barwy klubowe. Styczniowe okienko transferowe z całą pewnością nie okaże się nudne, a sumy wydawane na zakupy powoli zaczynają przypominać czasy sprzed kryzysu. Ale o okienku zdążymy jutro. W taki weekend jak dzisiejszy wypada pisać wyłącznie o Crawley Town – w powojennej historii Pucharu Anglii dopiero szóstym niegrającym w lidze zawodowej zespole, który awansował do piątej rundy tych historycznych rozgrywek (pozostałe kluby to Colchester United w 1948, Yeovil Town w 1949, Blyth Spartans w 1978, Telford United w 1985 i Kidderminster Harriers w 1994 r.). Warto dodać, że Crawley grało na wyjeździe, że wygrało zasłużenie, że podczas ich meczu byliśmy świadkami dwóch rzutów karnych (obu niewykorzystanych przez… Crawley) i dwóch czerwonych kartek (tu akurat oba kluby podzieliły się solidarnie, piłkarz Torquay wyleciał za dwie żółte kartki otrzymane w ciągu minuty), i że w poprzednich rundach zespół z ligi Blue Square Premier odprawił Swindon Town i Derby.

Oczywiście w tym przypadku nie jest tak romantycznie, jak przed kilkoma laty w przypadku Havant & Waterlooville, dzielnie opierającemu się w czwartej rundzie Liverpoolowi. Crawley Town jest dobrze zarządzanym klubem z przyzwoitym budżetem, tego lata wydało na transfery pół miliona funtów, ich najdroższy zawodnik, kupiony za 200 tys. Richard Brodie, zaczynał wczorajszy mecz na ławce rezerwowych, a menedżer od lat uważany jest za czarny charakter. Klub finansuje konsorcjum lokalnego biznesmena z inwestorami z Hongkongu – nic dziwnego, że nazywa się go „Manchesterem City nieligowej piłki”. Wszystko to nie umniejsza jednak ani skali sukcesu, ani radości 1123 kibiców przyjezdnych – tyle można było wpuścić na sektor gości w Plainmoor. Na Old Trafford, gdzie przyjdzie im grać w piątej rundzie, z pewnością dostaną więcej biletów.

Zwycięstwo Crawley Town zapewnił Matt Tubbs, zdobywając swoją 25. bramkę w sezonie. Co przypomina mi pucharowe wyczyny Dudleya „D.J.” Campbella, którego kariera w dzisiejszych czasach wydaje się czymś równie nierealnym jak historia Kopciuszka. Chłopak jeszcze sześć lat temu dźwigał worki w jakimś magazynie, trenował dwa razy w tygodniu, a w weekendy grał w amatorskim Yeading. Pies z kulawą nogą by o nim nie słyszał, gdyby w którymś momencie jego drużyna nie przebiła się do trzeciej rundy Pucharu Anglii, gdzie wylosowała Newcastle. Odpadła rzecz jasna, ale mecz transmitowano w telewizji, a Campbell grał na tyle dobrze, że wkrótce zgłosił się po niego kupiec: drugoligowe Brentford, które zapłaciło wówczas 5 tys. funtów. Potem minęło dobrych parę miesięcy, zanim Campbell przywykł do nowego reżimu (treningi codziennie!) i przebił się do pierwszego składu. Rozegrał dwadzieścia kilka spotkań, strzelił tuzin goli, aż nadeszły kolejne rozgrywki Pucharu Anglii i Brentford natrafił na Sunderland. Zwycięstwo drugoligowców okazało się jedną z sensacji tamtych rozgrywek, a dwie bramki Campbella kandydowały do tytułu gola rundy i miesiąca. Był 28 stycznia: zaledwie 48 godzin później po napastnika zgłosiło się Birmingham. Potem bywało różnie – grzanie ławy i liczne wypożyczenia, aż wreszcie „D.J.” zadomowił się w Blackpool, gdzie w ostatnich meczach zachwyca snajperską regularnością (sześć goli w siedmiu spotkaniach).

Czy Matt Tubbs wypromuje się jak niegdyś Campbell, a dwie dekady wcześniej Ian Wright, który również zanim wypłynął na szerokie wody kopał piłkę w ligach amatorskich? Przypominam, że w dzisiejszych czasach piłkarzy wychowuje się niemal od niemowlęcia, a największe kluby mają na oku już dziesięciolatków… Tym bardziej ani słowa o Torresach, Suarezach, Carrolach – patrzcie, jak strzelają rasowi napastnicy.

PS O meczu Tottenhamu pisać nie zamierzałem, niezależnie od wyniku – miał to być jeszcze jeden rodzaj hołdu dla Crawley. Ale w obliczu pogromu na Craven Cottage nie chciałbym, żebyście pomyśleli, że stchórzyłem albo co… Złe przeczucia miałem już przed tym spotkaniem, a pogorszyły się jeszcze, gdy zobaczyłem skład, z konusami w ataku i chuchrami w drugiej linii, wystawianymi przecież na twardo grające Fulham. Ale mecz właściwie zakończył się po 15 minutach, a przegrał go, jakkolwiek przykro to mówić o jednym z moich ulubieńców, jeden człowiek: Michael Dawson. Najpierw niepotrzebnie i niecelnie odgrywający piłkę do Huttona nie widząc, że w jej kierunku startuje Dempsey, później tracący ją na rzecz Dembele i rozpaczliwie ciągnący go za koszulkę. Efekt? Dwa karne, czerwona kartka i z pewnością najgorsze 180 sekund w karierze reprezentanta Anglii. A potem łatwo oddane kolejne gole. To nie Liga Mistrzów, żeby w drugiej połowie dało się odwrócić losy spotkania. No i zabrakło Garetha Bale’a…

PS 2 Tottenham opuścili dziś, wypożyczeni do Wolves i WHU, Jamie O’Hara i Robbie Keane. Zważywszy na wieści o kontuzji i operacji Kaboula, o kłopotach z powrotem do zdrowia Huddlestone’a i Kinga, można się spodziewać aktywności transferowej także w północnym Londynie. Ale o tym również jutro – jak to zwykle w dniu zamykania okienka. Zapraszam.

Inne granie

Do seksistowskich wybryków Graya i Keysa wypadałoby właściwie wrócić, zważywszy na burzę, jaką wywołały nie tylko na tym blogu, ale najpierw o Blackpool i Manchesterze United.

Po pierwsze, wczoraj wieczorem mieliśmy do czynienia z jednym z tych comebacków, które na przestrzeni lat stały się znakiem firmowym Czerwonych Diabłów – bez cienia przesady można przywołać nie tylko klasyczny triumf nad Bayernem z Ligi Mistrzów w 1999 r., ale i pogrom Tottenhamu na White Hart Lane 3:5, kiedy do przerwy piłkarze Glenna Hoddle’a prowadzili 3:0, a z historii całkiem nieodległej – rozstrzygnięcie przez Machedę meczu z Aston Villą na Old Trafford w kwietniu 2009. Po drugie, kolejny raz przekonaliśmy się, co oznacza dobry rezerwowy: mecz odmieniło wejście Ryana Giggsa. W pierwszej połowie pomoc MU nie istniała, zwłaszcza Fletcher i Gibson nie bardzo wiedzieli, co robić przy szybciej biegających i celniej podających piłkarzach gospodarzy. W drugiej połowie już kilka pierwszych przyjęć i podań walijskiego weterana zdawało się mówić kolegom, rywalom i widzom, że od tej pory zaczyna się inne granie – i w ciągu 45 minut Giggs wypracował kolegom pięć sytuacji bramkowych (najlepsza statystyka na boisku). Kolejną dobrą, i z pewnością niełatwą decyzją było zdjęcie z boiska Rooneya, ale to dzięki niej przynosząca wyrównanie akcja dwóch rezerwowych – a zwłaszcza nienaganne przyjęcia długich podań przez Giggsa i Hernandeza – mimo upływu kilkunastu godzin nie pozwala o sobie zapomnieć. Po trzecie, co znaczy napastnik w formie… Nie ja jeden w 88. minucie wrzeszczałem na Berbatowa, żeby podał do Hernandeza, ale jak już komuś idzie, to idzie, więc pełen wiary we własne umiejętności Bułgar uderzył słabszą nogą i przesądził o zwycięstwie wicemistrzów Anglii. Po czwarte, w pomeczowym komentarzu sir Alex Ferguson zdrowo dorzucił do pieca w sporze między Blackpool a Liverpoolemo o szkockiego rozgrywającego „mandarynek” Charliego Adama, mówiąc, że jego rzuty rożne warte są 10 milionów (Liverpool oferował ponoć 4 miliony, słynną wypowiedź Hollowaya, że Adam jest wart 46 milionów, bo tyle warte jest utrzymanie, z pewnością słyszeliście). Po piąte wreszcie, a propos Blackpool: jeśli wielu dziennikarzy widzi we wczorajszym meczu spotkanie przełomowe dla losów tytułu mistrzowskiego, ja się obawiam, że równie przełomowe może być dla walki o utrzymanie w ekstraklasie. Mimo fenomenalnej jesieni, mimo wciąż wysokiej pozycji w tabeli i mimo wczorajszego prowadzenia do 72. minuty, Blackpool jest poważnie zagrożone – tym bardziej, że wspomniany już Charlie Adam złożył pisemny wniosek o wystawienie na listę transferową, a seria sześciu porażek w siedmiu ostatnich meczach wygląda przerażająco. Oczywiście fakt, że sędzia nie przyznał gospodarzom karnego po zderzeniu Varneya z Rafaelem z pewnością nie pomógł…

Co się zaś tyczy kwestii seksizmu, powiem szczerze: niektórymi komentarzami, nie tylko pod poprzednim wpisem zresztą, byłem zszokowany. Pocieszam się myślą, że czasy się zmieniają i że pisanie o tym na piłkarskim blogu może dorzuca do tych zmian jakąś maleńką cegiełkę. Że czasy się zmieniają, świadczy zarówno to, iż ostatecznie Sky Sports zdecydowała o rozwiązaniu kontraktu z Andym Grayem i poważnie rozważa podobną decyzję w sprawie Richarda Keysa, jak to, z jakich ust padają głosy krytyki pod adresem niewątpliwych ikon brytyjskiego dziennikarstwa sportowego (mnie najbardziej ucieszył głos Rio Ferdinanda, bo można przypuszczać, że podobnie jak kapitan MU myśli więcej reprezentantów obecnego pokolenia piłkarzy). O zmianach świadczą także liczby: w Anglii w piłkę gra blisko 1,4 miliona dziewcząt i kobiet, reprezentujących 1408 dorosłych i 6461 młodzieżowych drużyn. Blisko połowa z ponad dwumilionowej rzeszy dzieciaków uczestniczących w programach treningowych Football Association i Tesco to dziewczyny, 20 proc. trenerów to kobiety. Liczba zarejestrowanych przez FA trenerek z uprawnieniami podwoiła się w ciągu ostatnich trzech lat i wynosi 23 tysiące (wszystkie dane za „Daily Telegraph”). Bez specjalnego żalu żegnam się z poglądem, że mieliśmy do czynienia z „męskim” sportem.

Liniowy była kobietą

A wieczorami, kiedy akurat nie ma żadnego meczu, oglądam serial „Mad Men”. Dla tych, co jeszcze nie widzieli – jest to opowieść o pewnej nowojorskiej agencji reklamowej, działającej w latach 60. ubiegłego wieku. Agencja jak agencja, kampanie jak kampanie: tym, co w filmie uderza mnie najbardziej – oprócz oczywiście wszechobecnych papierosów – jest sposób traktowania kobiet. Całkowicie przedmiotowy, z jawnymi formami molestowania, a nawet z sytuacją, w której jeden z dyrektorów agencji dowiaduje się od psychoterapeuty, jakie mianowicie sekrety wyjawia na kozetce jego żona. I niby stopniowo na szklanym suficie pojawiają się rysy, a jedna z sekretarek zaczyna pracować jako copywriterka, ale wciąż pozostaje to męski świat z wszystkimi jego nieprzyjemnymi cechami.

Andy Gray i Richard Keys, gdy piszę te słowa wciąż jeszcze zatrudnieni przez telewizję Sky Sports, pozwolili sobie na seksistowskie żarty z Sian Massey, która była sędzią liniowym spotkania Wolverhampton z Liverpoolem, sugerując, że ktoś powinien nauczyć ją przepisu o spalonym. Działo się to w momencie, kiedy obaj byli przekonani, że mikrofon jest wyłączony, ale nie myślę, by mogło to służyć za usprawiedliwienie; w podobnej sytuacji przed siedmioma laty ITV rozstała się z Ronem Atkinsonem, który – sądząc, że nie jest na wizji – nazwał Marcela Desailly’ego „leniwym czarnuchem”. Jakie, do cholery, płeć pani Massey ma znaczenie, jeśli idzie o ocenę jej kompetencji sędziowskich? Co płeć Peggy Olsen ma do rzeczy, jeśli idzie o ocenę jej kompetencji marketingowych?

Pamiętam sprzed lat podobnie szowinistyczną wypowiedź menedżera Luton Mike’a Newella (odsyłał liniową do sędziowania meczów w parku, bo nie zauważyła, że jego drużynie należał się karny – zupełnie jakby takich błędów nie popełniały co tydzień setki facetów). Napisałem wtedy felieton do „Gazety Wyborczej”, zastanawiając się nie tyle nad słowami menedżera, który o mało nie wyleciał z pracy, co nad motywacjami tamtej dziewczyny: co kazało jej tkwić w świecie piłki, znosić protekcjonalne uśmieszki i bezpośrednie, niewybredne ataki z trybun. Najprostsza odpowiedź brzmiałaby pewnie: miłość do tego sportu, która każe wziąć w nawias całą towarzyszącą mu aurę testosteronu. Ale nie wykluczam, że także potrzeba udowodnienia prostej skądinąd prawdy, że poza naszymi przesądami nie istnieje żaden racjonalny powód, dla którego nie miałaby tego robić.

Zastanawiam się, czy powinienem dopełniać ten wątek informacją, że decyzja Sian Massey o puszczeniu akcji Liverpoolu była słuszna: gdyby nawet pani sędzia się pomyliła, „żarty” Greya i Keysa nie byłyby ani trochę bardziej na miejscu. Dopełniam wątek, ponieważ była to decyzja absolutnie kluczowa, w której centymetrowa pomyłka w ocenie mogłaby zaowocować nieuznaniem pierwszej bramki dla Liverpoolu; bramki, która ustawiła mecz wyjątkowo dla gości trudny, bo rozgrywany na fatalnej, niesprzyjającej płynnej grze murawie.

Jest do ostatniej kolejki Premier League kilka kluczy. Jeden to właśnie decyzje sędziowskie – kolejną arcyważną było usunięcie z boiska Fredricka Piqueonne’a za wbiegnięcie między kibiców West Hamu po bramce dla tej drużyny (został ukarany drugą żółtą kartką; być może jego obecności we własnym polu karnym zabrakło w ostatniej minucie, kiedy wyrównywał Fellaini). W pierwszym odruchu byłem na sędziego wściekły, po namyśle obwiniłem napastnika WHU, który powinien przecież znać przepisy; coś jak ze słynnym incydentem Nani-Gomes na Old Trafford. Ale teraz sadzę, że przepis jest do zmiany: owszem, można za niesportowe zachowanie uznawać prowokowanie fanów drużyny przeciwnej, ale radość w otoczeniu własnych kibiców?! Inna sprawa, że z perspektywy ostatnich dwóch miesięcy zwalnianie Awrama Granta wydaje się szaleństwem: Młoty w tym czasie radzą sobie co najmniej przyzwoicie.

Klucz inny: powroty do formy. To nie tylko z meczu na mecz lepszy Fernando Torres, mający wreszcie wsparcie piłkarzy z drugiej linii, i odblokowany po zdobyciu bramki, grający na swojej ulubionej pozycji Raul Meireles. To także Wayne Rooney w Manchesterze United, który wprawdzie spudłował swoją jedyną okazję, ale zaliczył dwie asysty i wszędzie go było pełno (osobny wątek to oczywiście trzeci w sezonie hat-trick Berbatowa i dobry mecz Giggsa, który ku radości chyba nas wszystkich zadeklarował, że zamierza grać jeszcze jeden sezon). To wreszcie w pełni zdrów van Persie i zawodzący przecież w niejednym meczu tych rozgrywek Fabregas (cholerny Arsenal: jak zwykle mogli wygrać 10:0…).

Klucz jeszcze jeden: najlepsi piłkarze tego sezonu. Rewelacyjny Charlie Adam w Blackpool (ściskam kciuki za Hollowaya, żeby go nie puścił, mimo iż dobijają się m.in. Aston Villa i Liverpool), którego klasę podań docenili eksperci Match of the Day. Tyrający w West Hamie Parker. Modrić, który podczas meczu z Newcastle o mało nie złamał poprzeczki gospodarzy. Najlepszy z nich wszystkich Nasri. Wyliczać dalej?

Klucz może ostatni: nieobecności i kontuzje. Absencja Scotta Danna w środku obrony Birmingham może zaowocować niejednym takim pogromem, jak ten z MU. Pytanie o stan pleców Garetha Bale’a, który od kilku tygodni ma wyraźne kłopoty z dokończeniem meczu, a w Newcastle zszedł już po 10 minutach. Wątpliwości na temat daty powrotu Vermaelena (na dziś wydaje się przecież, że to Arsenal jest głównym zagrożeniem dla mistrzowskich aspiracji MU). I nieustająca huśtawka nastrojów wokół Carlosa Teveza. Ten kolejny kandydat do tytułu piłkarza sezonu tym razem nieco rozczarował (może niepewny własnego ustawienia w sąsiedztwie Dzeko?), a po jego stracie Aston Villa wyprowadziła kontrę, zakończoną dobitką Benta. To, że MC nie wrócił z Birmingham z remisem – zestawione np. z wyjazdowym remisem Tottenhamu – mogłoby zdumiewać, bo zwłaszcza po wejściu na boisko Adama Johnsona mecz toczył się do jednej bramki, ale rewelacyjnie zagrali środkowi obrońcy gospodarzy – ofiarnie blokujący strzał za strzałem. Co do transferu Benta: sumę, jaką zapłacono za Anglika uważam za szaleństwo, ale wczorajszy gol udowodnił, że tego typu napastnika (po angielsku mówią „poacher”; chodzi o sępa, czyhającego w polu karnym na błąd czy dobitkę) w Aston Villi brakowało. Ciekawe, czy gdyby na początku sezonu Martin O’Neill dostał taką sumę na transfery, zrezygnowałby z pracy, i ciekawe, gdzie byłaby teraz Aston Villa, gdyby wciąż prowadził ją Irlandczyk…

Stratford Hotspur?

No to mamy wojnę na całego. Wojnę Tottenhamu z władzami własnej dzielnicy i z reprezentującym ją parlamentarzystą. Wojnę z niemałą częścią kibiców. Wojnę z West Hamem, ale to akurat nie jest żadna nowość. Wojnę z bez mała całym środowiskiem lekkoatletycznym i sporą częścią tzw. rodziny olimpijskiej. Plus z dużą częścią opinii publicznej, do której zaliczamy również prominentnych polityków i publicystów.

Chodzi oczywiście o nowy stadion. Przez sześć minionych lat mówiło się (i wciąż jakoś tam się mówi, o czym za chwilę) o przebudowie White Hart Lane, obróceniu murawy o 90 stopni, obudowaniu nowego, 56-tysięcznego obiektu apartamentowcami, hotelami, supermarketem itd. Pierwsze projekty zostały w procesie długotrwałych konsultacji społecznych zakwestionowane, jako zbyt daleko ingerujące w historyczną przestrzeń dzielnicy. Kolejne, zachowujące kilka budynków położonych od strony High Road, uzyskały ostatecznie aprobatę zarówno samorządu dzielnicy, jak konserwatora zabytków i władz miasta. Jest jeden podstawowy problem, i kilka pomniejszych.

Problem podstawowy to pieniądze. Od momentu, kiedy Tottenham złożył pierwszy projekt, koszta przebudowy White Hart Lane radykalnie wzrosły i wynoszą 450 milionów – a w dobie kryzysu trudno liczyć na publiczne wsparcie, z jakiego skorzystał jeszcze Arsenal podczas budowy Emirates Stadium. Problemy pomniejsze wiążą się z ogólną sytuacją dzielnicy, jednej z uboższych w Londynie, i z fatalnymi połączeniami z resztą miasta – już dzisiaj przed i po meczach okoliczne uliczki przeraźliwie się korkują, a co dopiero, kiedy pojawi się na nich dodatkowe 20 tysięcy ludzi. W sumie nic dziwnego, że w pewnym momencie zmęczony przedłużającymi się negocjacjami z burmistrzem i radą dzielnicy zarząd klubu złożył propozycję przejęcia po igrzyskach 2012 stadionu olimpijskiego, o który dotychczas ubiegał się West Ham.

Początkowo wielu fanów (ze mną włącznie) odnosiło wrażenie, że to tylko strategia negocjacyjna, mającą wywrzeć presję na lokalnych decydentów, żeby wreszcie zgodzili się na rozbudowę White Hart Lane. Później jednak okazało się, że Daniel Levy et consortes myślą o przeprowadzce serio. Z powodu problemu podstawowego, czyli pieniędzy, i pomimo kilku problemów pomniejszych.

Problemy pomniejsze to Historia i Dziedzictwo, pisane wielkimi literami. Klub powstał w północnym Londynie w 1882 roku, w 1884 przyjął lokalną nazwę, a w 1899 zaczął grać właśnie na White Hart Lane. Dziś wprawdzie jest globalną marką, a kibice – także posiadacze karnetów na cały sezon – dojeżdżają na jego mecze ze wszystkich dzielnic Londynu i okolicznych miejscowości, a czasem także spoza Anglii (z rozpisanej wśród kibiców ankiety wynika, że średnio pokonują ponad 60 kilometrów, żeby dojechać na mecz), ale to nie zmienia faktu, że przede wszystkim jest  s t ą d, i że są ludzie, dla których to  s t ą d  ma znaczenie równie wielkie, jak sukcesy na boisku. Od czasu przenosin Arsenalu z południa na północ Londynu upłynęło przecież blisko 100 lat: kiedy 90 lat po tym wydarzeniu właściciel FC Wimbledon przeniósł drużynę do Milton Keynes, skończyło się to zmianą nazwy, a po czasie także – oddaniem przez nowy klub historycznych trofeów zespołowi AFC Wimbledon, który w międzyczasie utworzyli rozczarowani przeprowadzką kibice.

W przypadku Tottenhamu masowe odwrócenie kibiców raczej nie grozi, podobnie jak zmiana nazwy (rozwścieczony poseł David Lammy zapowiada wprawdzie, że w przypadku przenosin rozpocznie procedurę sądową, mającą na celu odebranie klubowi prawa do posługiwania się słowem „Tottenham”, ale prawnicy prezesa Levy’ego – skądinąd niegdyś prywatnie zaprzyjaźnionego z Lammym – są pewni swego), choć protesty fanów z meczu na mecz robią się coraz głośniejsze. To, co mówi prezes, jest do bólu racjonalne: klub, żeby się rozwijać, potrzebuje nowego stadionu – także ze względu na zapowiadane przez UEFA reguły finansowego fair play, gdzie do bilansowania większych wydatków potrzebne będą większe dochody z biletów. White Hart Lane w obecnej pojemności jest od lat wyprzedane, a na liście oczekujących na karnet jest 35 tysięcy ludzi. Opcja przenosin do Stratford, gdzie leży stadion olimpijski, jest tańsza o 150-200 milionów. W północnym Londynie, czyli w odległości dziesięciu kilometrów od stadionu olimpijskiego, nie udało się nawet zakończyć procedury wykupu gruntów. W dodatku „opcja Stratford”, znakomicie skomunikowanego z całym miastem, oznacza też możliwość organizowania imprez komercyjnych, koncertów itd., za co ma odpowiadać partner Tottenhamu, amerykański koncern rozrywkowy AEG. Kto by chciał jechać na koncert do północnego Londynu, ryzykując korki albo stratę czasu w tłumie próbującym się wydostać z nienajbliższej, niestety, stacji metra?

Jest oczywiście jedno wielkie „ale”, nie dotyczące jednak ewentualnej frondy kibiców, tylko protestów lobby lekkoatletycznego. Tottenham nie ukrywa, że zamierza stadion olimpijski… wyburzyć i w jego miejsce zbudować nowy. Chodzi przede wszystkim, ale nie tylko o bieżnię – jeśliby została, trybuny od boiska oddzielałoby 45 metrów, a w projekcie Tottenhamu ma to być maksymalnie 8 metrów. Kto kiedykolwiek oglądał mecz na stadionie z bieżnią, wie, co znaczy ta różnica: piłkarze nie lubią grać na stadionach lekkoatletycznych i wolą czuć oddech fanów na plecach, fani nie lubią oglądać meczów, podczas których piłkarze są jakimiś maleńkimi punkcikami w oddali. To również brzmi logicznie.

Tu jednak wchodzimy w rozgrywkę zdecydowanie pozapiłkarską. Starając się o olimpiadę Londyn złożył pewne deklaracje, związane z utrzymaniem obiektu lekkoatletycznego (Tottenham odpowiada na to, że wesprze przebudowę Crystal Palace tak, aby tam mogły się odbywać mistrzostwa czy mityngi). Wizja puszczenia z dymem stadionu, który kosztował podatnika blisko 500 milionów, a który był używany raptem 17 dni, również wydaje się przerażająca, także ze względów ekologicznych, które podniósł kilka dni temu były burmistrz (Tottenham na to, że w przeciwnym razie stadion olimpijski będzie niszczał, bo konkurencyjnej oferty West Hamu nie sposób traktować poważnie).

Ano właśnie: jest konkurencyjna oferta West Hamu, który niszczyć bieżni nie zamierza. Kłopot w tym, że West Ham nie ma pieniędzy, nie ma wystarczająco wielkiej bazy kibiców (poza derbami, trudno mu będzie zgromadzić 60 tysięcy na trybunach) i jest zagrożony spadkiem z ekstraklasy. Z drugiej strony: Upton Park leży we wschodnim Londynie, jakieś dwa kilometry od Stratford. Wybór, jaki ma przed sobą Olympic Park Legacy Company to w istocie wybór między widmem pustego obiektu, pieniędzmi Tottenhamu i realizmem jego oferty z jednej strony, a racjami historycznymi i poszanowaniem obietnic złożonych nie tylko fanom lekkiej atletyki z drugiej.

Pisząc to wszystko, staram się nie unieważniać racji strony etosowo-olimpijskiej. Ale rozumiem również argumenty Tottenhamu. Własny sąd zawieszam, w końcu nie mieszkam w północnym Londynie. Olympic Park Legacy Company wskaże zwycięzcę za tydzień.

Zwycięskie remisy

Jak ja lubię takie weekendy. Jestem redaktorem prowadzącym, pół numeru rozsypane, raport MAK i beatyfikacja wymagają stosownej uwagi, a wszystko, co najważniejsze w Premier League rozgrywa się w niedzielne popołudnie. W dodatku trudno się będzie przed Wami wykpić kolejnym gorzkim i przejmującym tekstem na temat pieskiego losu menedżera, tym razem opisywanego na przykładzie Awrama Granta, którego media – bo na razie jeszcze nie pracodawcy – zwolniły kilkanaście godzin przed derbowym meczem z Arsenalem. Nawet jeśli ich informacje, że drużynę przejmuje Martin O’Neill, w sobotę się nie potwierdziły, to przecież nie można się było spodziewać, że medialne zamieszanie ułatwi menedżerowi i piłkarzom Młotów przygotowania do meczu z Kanonierami.

Odpuśćmy jednak dywagacje na temat karuzeli menedżerów (choć przykłady odejść Hodgsona, Allardyce’a, Hughtona, a teraz najpewniej Granta pokazują, że pożegnanie z klasą wciąż bywa w tym świecie zadaniem ponad siły klubowych właścicieli…) i zajmijmy się tym, co istotne. Chronologicznie zaczynając od derbów Liverpoolu i bitelsowskiej „długiej drogi pod wiatr”, na którą przed dwoma tygodniami wstąpił Kenny Dalglish. Nic na to nie poradzę, że kiedy patrzę na twarz Szkota, przychodzą mi na myśl te właśnie klimaty: nie chodzi tylko o banalne stwierdzenie, że podobnie jak Wielka Czwórka jest jedną z legend Liverpoolu, ale o nasilające się, moim zdaniem, podobieństwo do równie ładnie starzejącego się Paula McCartneya.

To, że droga, którą miał nigdy nie iść sam, okazuje się długa i pod wiatr, omówiliście w dyskusji pod poprzednim wpisem, zwłaszcza w kontekście przegranej z Blackpool: meczu, który mimo dobrego początku koncertowo rozłożyli sami Liverpoolczycy. Dziś jednak było zdecydowanie lepiej. I nie mówię już o tym, że po powrocie Dalglisha na ławkę trybuny zaczęły śpiewać głośniej. Mówię o pressingu, w którym celowali zwłaszcza Lucas i Spearing (młodzianowi darujemy fatalne podanie z 3. minuty, i tak wypadł lepiej niż ostatnio Poulsen), mówię o ustawieniu Meirelesa w środku pomocy (czy znajdzie tu miejsce obok Gerrarda, to inna kwestia), mówię o wykorzystanej szansie Kelly’ego (momentami żal było wprawdzie patrzeć, jak grający na nie swojej pozycji Johnson próbuje przełożyć sobie piłkę na prawą nogę, ale przyznajmy: raz podziałało…), mówię wreszcie o postawie Torresa, który tylko w ciągu pierwszej połowy był częściej przy piłce niż w ciągu całego niedawngo meczu z Wolves. Hiszpan wydaje się silniejszy ze spotkania na spotkanie, odbiera piłki, nie boi się starć bark w bark, w sumie wygląda jak Fernando Torres sprzed, powiedzmy, dwóch sezonów.

Nawet jeśli Dalglish wciąż jeszcze nie przyniósł wyników, przyniósł zauważalną poprawę gry – przynajmniej sądząc po pierwszej połowie, bo w drugich 45. minutach były dwa szybkie ciosy Evertonu i jego wyraźne panowanie na boisku. Kiedy mówimy o dziesięcioletniej nieobecności menedżera Liverpoolu w branży mówiliśmy być może o czymś takim: nie zareagował wystarczająco szybko na wyrównującego gola i na to, że goście z każdą kolejną minutą zaczęli podchodzić wyżej i wyżej – a potem musiał gonić wynik. Skądinąd tyle się naśmiewaliśmy z krycia strefowego stosowanego przez Rafę Beniteza przy rzutach rożnych, a teraz dzięki nieocenionemu Zonal Marking dowiadujemy się, że przy kryciu indywidualnym Liverpoolczycy tracą jeszcze więcej bramek. Kolejny mecz, kolejne dośrodkowania, kolejne błędy środkowych obrońców i kolejny raz trzeba zaczynać od nowa…

Inna sprawa, że goście momentami musieli stawać na rzęsach, a gdyby nie Tim Howard już do przerwy powinni przegrywać znacznie wyraźniej. Ani Coleman, ani Baines nie zdołali poszaleć w akcjach ofensywnych, w środku Fellaini musiał harować w defensywie równie ciężko jak Lucas i Spearing, głębiej niż zwykle grał też Arteta. Z Beckfordem mam kłopot porównywalny z jego problemami w przyjęciu piłki. Przez niemal cały mecz zawodzi, a trybuny tęsknią za Sahą, po czym w tym jednym jedynym momencie robi to, co do niego należy. W sumie i Moyes, i Dalglish muszą być zadowoleni, podobnie jak Redknapp i Ferguson z wyniku drugiego popołudniowego spotkania.

Chociaż… Tak w głębi serca Harry Redknapp musi przyznać (piszę to jeszcze przed wypowiedziami menedżerów dla prasy, więc nie wiem, czy przyzna także publicznie), że jego piłkarze nie okazali się wystarczająco dobrzy, żeby poradzić sobie z Manchesterem United – nawet grającym przez ostatni kwadrans w dziesiątkę. Niby hierarchie się zmieniają, niby dożyliśmy czasów, w których w meczu Tottenham-MU większość obserwatorów ciszej lub głośniej typuje zwycięstwo gospodarzy i niby te spodziewania znajdują jakoś odzwierciedlenie na boisku, ale ostatecznie piłkarze Alexa Fergusona nie dają sobie strzelić gola i utrzymują status jedynego niepokonanego zespołu Premier League.

Oczywiście: na ten remis MU musiał się ciężko napracować, a gdyby nie jeden z najlepszych w tym sezonie meczów Nemandji Vidicia być może van der Vaart czy Crouch znaleźliby w końcu drogę do siatki. Wśród gości zdumiewało zwłaszcza przejście obok meczu Naniego i Berbatowa (sparaliżowany na White Hart Lane?), pozytywnie zaskakiwał natomiast Rooney – nie tylko groźnymi strzałami z daleka, ale także grą na… prawej obronie, kiedy wymagała tego sytuacja; Carrick radził sobie w defensywie, powstrzymywał Modricia, jak umiał najlepiej, ale z jego londyńskich czasów pamiętam, że potrafił również znakomicie podawać.

Tottenham próbował i środkiem (z kiepskim skutkiem, bo jeśli ktoś w tym sektorze był niepilnowany, to Palacios, na którego jakość podań i strzałów narzekaliśmy już nieraz), i skrzydłami (tu było lepiej, ale tych najlepszych dośrodkowań Bale’a czy Huttona napastnicy nie wykorzystali). Niestety, fantastycznemu w pierwszej fazie meczu Modriciowi zabrakło sił w końcówce (podobnie zresztą jak van der Vaartowi), choć i tak jego statystyki robią wrażenie: 77 podań, w tym 64 celne; dla porównania: Carrick 39/32, Fletcher 45/36, Palacios 44/37. Niestety, zbyt późno na boisku pojawił się Defoe. Czy powinien grać od pierwszej minuty, co zmusiłoby Tottenham do częstszego szukania okazji grą po ziemi? Może przeciwko ruchliwemu i szybkiemu konusowi zadanie Vidicia byłoby trudniejsze?

W sprawie czerwonej kartki Rafaela moja opinia nikogo, jak sądzę, nie zdziwi: drugi faul Brazylijczyka nie zasługiwał na kartkę, choć w pierwszej połowie zastanawiałem się, czy skoro van der Vaart został ukarany żółtą, to wejście Rafaela w Palaciosa nie powinno być napiętnowane surowiej. Generalnie Mike’owi Deanowi można zarzucić niekonsekwencję: kilka ostrych wejść piłkarzy obu drużyn zignorował kompletnie, nie gwizdnął też karnego po tym, jak Vidić ciągnął za koszulkę van der Vaarta, choć z początku się wydawało, że będzie przerywał grę po każdym muśnięciu rywala.

W sumie szklanka w połowie pełna. Żeby pokonać Manchester United potrzebny był dzisiaj błysk geniuszu – błysk, którego zabrakło. Żeby dogonić w tabeli pierwszą czwórkę, trzeba przywozić więcej punktów z meczów wyjazdowych. Tottenham ma fajny sezon, dziś znów udowodnił, że wśród najlepszych nie jest ubogim krewnym, a wiosną może jeszcze poszaleje w Lidze Mistrzów. Ale miejsce, które zajmuje w tabeli po dzisiejszym spotkaniu, zajmie, obawiam się, także w połowie maja. Jak widzicie, wciąż nie straciłem wiary w Chelsea.

Powrót króla: jak cieszy, jak nie cieszy

III runda Pucharu Anglii była to niezwykła runda, w której rozmaite znaki na niebie i ziemi zapowiadały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Ale ja nie o tym. Nie o cudem uratowanym remisie Arsenalu z Leeds, nie o objętym niespodziewanie prowadzeniu Leicester w meczu z MC i koncowym remisie, podarowanym gospodarzom przez Joe Harta, nie o sensacyjnym zwycięstwie Stevenage Borough wreszcie, choć miałbym ochotę, bo drużynę tę lubię od czasu regularnych przedsezonowych sparingów Tottenhamu (na boisku Stevenage grywały przed laty rezerwy Kogutów i stąd ta życzliwość dla kopciuszka). Że pierwsza niedziela stycznia jest moją ulubioną datą, a takie zespoły jak Tamworth czy Havant & Waterlooville trzymam we wdzięcznej pamięci, pisałem już nieraz. Teraz chciałbym o Liverpoolu, i to nawet nie w kontekście usprawiedliwionej porażki z MU, tylko w kontekście powierzenia tej drużyny Kenny’emu Dalglishowi i tego, jak przedstawiły to angielskie media.

Powszechna narracja o tym, co w ciągu ostatnich dni wydarzyło się na Anfield Road, jest narracją o powrocie króla, i to powrocie w godzinie największej potrzeby. Nic to, że Dalglish przestał być menedżerem Liverpoolu 20 lat temu, jego ostatnia poważna praca (w Newcastle, epizodu z Celtikiem postanowiłem nie liczyć) zakończyła się zwolnieniem, a przez minione 10 lat, kiedy to i owo się jednak w futbolu zmieniło, nie miał z tym zawodem nic wspólnego. Najważniejsze, że jest klubową legendą, człowiekiem, który „ma Liverpool w sercu” i którego pokolenie dominujące dziś na Fleet Street pamięta jako idola czasów młodości. Chóru dziennikarzy witających go z zachwytem mogliby pozazdrościć Beatlesi w najlepszych latach.

W gruncie rzeczy i ja mam wszelkie powody, by życzyć mu sukcesu. Ja także pamiętam go z czasów młodości, ja także pozostaję w głębi duszy sentymentalnym chłopcem, układającym po cichu opowieści o powrocie do utraconej Arkadii i „dokończeniu niedokończonych spraw”. Ja także męczę się niewymownie, kiedy slogany o wspaniałej tradycji jednego z najwspanialszych klubów świata wypowiadają właściciele z Ameryki, szkoleniowcy z Hiszpanii czy piłkarze z Argentyny. A jednak coś mi nie pozwala uwierzyć w realizację tego scenariusza, i sam dobrze nie wiem, co. Populizm, o który podejrzewam podejmującego decyzję Johna W. Henry’ego? Podejrzenie, że skoro ściągnął nowoczesnego dyrektora sportowego (mam na myśli Damiena Comollego), to nie po to, żeby współpracował z kolejnym mamutem? Zniechęcające przykłady innych „mesjaszy”, wracających po latach na stare śmieci: Keegana i Shearera w Newcastle czy Hoddle’a w Tottenhamie? Bolesne doświadczenie z nieudanym powrotem Robbiego Keane’a na White Hart Lane? Oczywiście, właściciel ryzykuje niewiele: umowa jest do końca sezonu, czyli jeśli coś pójdzie nie tak, to będzie czas na znalezienie właściwszego kandydata. Może więc mój kłopot polega tak naprawdę na tym, że martwię się o wizerunek samego Dalglisha, rzucony na szalę w tak niesprzyjającym momencie i postawiony tym razem nie naprzeciwko drużyny złożonej z oldskulowych Anglików, Walijczyków i Szkotów w stylu Barnesa, Rusha czy Hansena, którym niczego nie trzeba tłumaczyć, ale gromady młodych multimilionerów z całego świata, którzy może nie wiedzą dobrze, kim byli Bob Paisley czy Joe Fagan? Gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z zabawnym paradoksem: pozostając sentymentalnym chłopcem i z sentymentalnych powodów stawiam pod znakiem zapytania coś, co innych sentymentalnych chłopców zachwyca…

Roya Hodgsona mi żal, ale jego odejście od kilkunastu dni wydawało mi się nieuniknione. Dzisiejsza porażka była, jak napisałem, usprawiedliwiona, zwłaszcza po tym, jak Howard Webb kolejny raz na Old Trafford wyciągnął karnego z kapelusza (Gerrarda bronił nie będę). Stopniowe osuwanie się Liverpoolu w coraz poważniejszy kryzys obserwujemy w gruncie rzeczy od porażki w finale Ligi Mistrzów w 2007 r. Patrząc na obecny skład i formę drużyny trudno mieć złudzenia: wychodzenie z tego kryzysu potrwa jeszcze jakiś czas, zwłaszcza że rywali w tym czasie zrobiło się jakby więcej. Pełen nienajlepszych przeczuć wypowiadam życzenie, aby Kenny Dalglish nigdy nie szedł sam.