Game of opinions

Wpadam na chwilę, odrywając się od zgoła niepiłkarskiej tematyki (choć jeden z moich rozmówców w debacie o „Złotych żniwach”, którą szykujemy do nowego numeru „Tygodnika”, mówi, że Polacy znają się tylko na dwóch tematach: piłce nożnej i Holokauście…), żeby nie zostawiać bloga bez gospodarza i żeby rzucić kilka myśli o wczorajszych meczach.

Po pierwsze: możemy być sfrustrowani, że kolejny raz w tym sezonie Manchester City parkuje autobus przed własnym polem karnym, ale nie możemy odmówić Manciniemu logicznego rozumowania. „Wolę słyszeć buczenie niż widzieć trzy gole rywali” – mówił na pomeczowej konferencji menedżer MC.

Po drugie, piłka nożna rozgrywa się tyleż na boisku, co w głowach. Jedyny przekonujący mnie powód wczorajszej porażki Chelsea z Wolverhampton to powód psychologiczny. Jak jedenastka, która pół roku temu sięgnęła po mistrzostwo w niemal identycznym składzie, i która jeszcze parę miesięcy temu strzelała rywalom po pięć bramek, może gremialnie potykać się o własne nogi i bezradnie popatrywać na ławkę trenerską, oto zagadka dla terapeuty, a nie eksperta od taktyki. Oczywiście bałagan za kulisami również oddziaływuje na głowy piłkarzy.

Po trzecie, Alan Pardew jest szczęściarzem. Leon Best – piłkarz, którego nieudany rzekomo transfer był jednym z gwoździ do trumny Chrisa Hughtona – strzelił dla niego trzy bramki. Nowy menedżer Newcastle czerpie pełnymi garściami z efektów pracy poprzednika; trudno mieć o to pretensje, raczej wypada chwalić zdrowy rozsądek.

Po czwarte, Royowi Hodgsonowi zostały zaledwie godziny na dotychczasowej posadzie. Z Awramem Grantem czy Gerardem Houllier sytuacja jest bardziej skomplikowana, ale oni również nie mogą czuć się bezpieczni. Jeśli posada Carlo Ancelottiego stoi pod znakiem zapytania, to znaczy, że świat zwariował.

Po piąte, Harry Redknapp przesadził, wystawiając w czwartym kolejnym meczu niemal niezmieniony skład. Już w spotkaniu z Fulham Tottenham ledwo doczołgał się do 90 minuty, tym razem sił zabrakło zdecydowanie wcześniej, a jeszcze kontuzję złapał Bale. Podobno Koguty mają najdłuższą ławkę w Premiership…

Po szóste, jak mawia wspomniany Redknapp, „it’s a game of opinions”. Oto jak w sposób interesujący można argumentować przeciw sprowadzaniu na White Hart Lane Beckhama (Redknapp wczorajszą porażkę obrócił oczywiście w argument za: gdyby Beckham wszedł w drugiej połowie, potrafiłby przetrzymać piłkę i rzucić kilka dośrodkowań na głowę Croucha).

Po siódme, kiedy już piłkarze Alexa Fergusona doczołgają się do mistrzostwa Anglii (tak samo zresztą kiedy się nie doczołgają), rewolucja kadrowa czeka nie tylko Chelsea, ale także Manchester United. Cleverley i Welbeck wyrośli w międzyczasie na gwiazdy. To będzie dopiero ciekawy sezon.

Chelsea liże rany

Kibiców Chelsea rozumiem dziś jak mało kto. Przez tyle lat ćwiczyłem tę pozę sztucznego dystansu i byłem najsurowszym krytykiem swoich piłkarzy, przez tyle lat wygłaszałem te wszystkie bezlitosne sądy, żeby broń Boże nikt mnie nie ubiegł i nie zranił mnie jakąś z lekka rzuconą uwagą na temat patałachów, którzy  n a w e t  w  t a k i e j  s y t u a c j i  nie potrafią dowieźć zwycięstwa. Ano tak właśnie: naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku (Nick Hornby). Ano tak właśnie: kibic jest istotą delikatną i bezbronną, zakłada więc rozliczne pancerze, a najchętniej pancerz rzekomego obiektywizmu.

Kibicom Chelsea mówię więc, bo wiem, co mówię: nie było tak źle. A w każdym razie z pewnością było lepiej niż z Boltonem, zaś w drugiej połowie to już było całkiem dobrze. Z nikogo się nie nabijam. Rozumiem te wszystkie słowa o utraconej pewności siebie, widzę napięcie między Terrym a Drogbą, widzę kompletny brak chemii między Ancelottim i Emenalo, i widzę wciąż puste miejsce po Wilkinsie, ale widzę też, jak ta grupa piłkarzy pędzi do swojego menedżera po trzeciej bramce, widzę powracającego do formy Lamparda, widzę rządzącego pozostałymi kapitana, widzę Czecha, widzę obiecującego Brumę (że raz dał się przeskoczyć Heskeyowi, wcale go nie winię; podobało mi się, jak po odbiorze piłki myślał nad jej precyzyjnym podaniem, zamiast wykopywać na oślep). Widzę pozostałych, którzy raczej prędzej niż później wrócą do formy (niewidoczny przez większą część meczu Drogba potrafił przecież – tak samo jak z Tottenhamem – w odpowiednim momencie znaleźć się w odpowiednim miejscu). Mieli dziś pod górkę, ale przez kilkadziesiąt minut drugiej połowy naprawdę grali jak mistrzowie, czego – jak rozumiem – zraniony kibic Chelsea nie byłby w stanie dziś napisać.

Oczywiście wielki szacunek należy się Gerardowi Houllier. Już się wydawało, że nic z tego, że jego przygoda z Aston Villą musi zakończyć się katastrofą, a tu proszę: odważne i nieoczywiste decyzje personalne (na ławce wylądował m.in. świetny w tym sezonie Albighton, na boisku pojawiło się za to kilku rutyniarzy, z Dunnem i Reo-Cokerem na czele) przyniosły w efekcie znakomity występ, w którym zespół podniósł się mimo fatalnego incydentu z pierwszej połowy, kiedy to pierwsza w zasadzie groźna akcja gospodarzy przyniosła im karnego i niezasłużone wówczas prowadzenie. Podobali mi się skrzydłowi, obaj angażujący się w defensywę i obaj wyciągający za sobą bocznych obrońców Chelsea, żeby zrobić w ten sposób miejsce grającemu między liniami Ashleyowi Youngowi. Jak zwykle znakomicie bronił Brad Friedel, mądrze grali Clark i Cuellar, kilka razy szczęśliwie interweniował Dunne – naprawdę, Houllier ma dziś wiele powodów do zadowolenia i pewnie liczy po cichu, że właśnie przeżył punkt zwrotny w tym nieudanym sezonie.

O szalonych ostatnich dziesięciu minutach pisać nie zamierzam, choć były pewnie świetną  reklamówką Premier League, a taniec menedżera Chelsea po golu Terry’ego niejednemu przypominał szalony bieg Davida Pleata, kiedy Luton utrzymał się w ekstraklasie. Już bardziej zajmuje mnie los Carlo Ancelottiego, który po takim wyniku będzie pewnie nadal przedmiotem spekulacji, co doprawdy nie przestaje mnie zdumiewać. Facet pół roku temu zdobył z tą drużyną podwójną koronę: jedyne, czego mu potrzeba, to sensowne wsparcie na rynku transferowym i wzmocnienie drużyny o środkowego obrońcę oraz kreatywnego ofensywnego pomocnika – powiedzmy takiego, który umiałby wykorzystać okazję Ramiresa z drugiej połowy. Wiem, że to wsparcie jest wątpliwe, i wiem, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, ale akurat za Ancelottiego ściskam kciuki, bo nie on jest winien kłopotów Chelsea. Sezon jest długi – jeżeli Roman Abramowicz wytrzyma nerwowo najbliższych parę dni, z pewnością będzie czas dogonić tych, którzy chwilowo odskoczyli.

Najbardziej niedoceniony piłkarz świata

David Beckham wypożyczony do Tottenhamu, na dwa-trzy miesiące przerwy w rozgrywkach Major League Soccer? To może mieć sens.

Po pierwsze, z powodów marketingowych. Jak bardzo nie zastrzegałby się Harry Redknapp, że w tak krótkim czasie trudno liczyć na wzrost dochodów ze sprzedaży koszulek i gadżetów, a bilety na White Hart Lane i tak rozchodzą się jak ciepłe bułeczki, to sprowadzenie ikony współczesnej piłki wydaje się logicznym krokiem w budowaniu marki klubu. Od paru miesięcy Tottenham gra w Lidze Mistrzów, będąc w niej powiewem świeżego powietrza; z Beckhamem na pokładzie będzie jednak nieco bardziej globalny. Jedni w podobnym celu sprowadzają japońskiego piłkarza (Tottenham zresztą też to zrobił przed laty), inni zaczynają negocjacje z człowiekiem, który w reprezentacji Anglii zagrał dotąd 115 razy i jest na najlepszej drodze do uzyskania tytułu szlacheckiego.

Po drugie, z powodów sentymentalnych. Dziadek Beckhama, Jonathan West, był wielkim kibicem Tottenhamu i odprowadzał chłopca na zajęcia szkółki piłkarskiej tego klubu; Beckham mówił o tym choćby podczas angielskiej prezentacji, kiedy FIFA wybierała gospodarza mundialu 2018 r. (czego wówczas nie powiedział, ale co warto dodać: podczas pogrzebu dziadka miał na sobie jego garnitur z herbem Tottenhamu). Dorastał niedaleko ośrodka szkoleniowego, a jego „Beckingham Palace” również znajduje się o rzut beretem od Chigwell.

Po trzecie, z powodów wewnętrznych. Wszyscy, którzy mieli z nim do czynienia w klubach czy reprezentacji mówią, że Beckham ma „aurę”, i nie jest to bynajmniej aura celebryty. Jako piłkarz jest profesjonalistą, jako megagwiazda jest koleżeński: Theo Walcott opowiada, ile skorzystał na wspólnych treningach, kiedy w 2008 r. Becks wracał do zdrowia po kontuzji, ćwicząc z pierwszą drużyną Arsenalu i zostając po zajęciach, żeby pomóc młodziutkiemu skrzydłowemu. Podobną rolę spełniał kiedyś wobec młodziutkiego Aarona Lennona Edgar Davids; dziś Lennon dośrodkowuje znacznie lepiej, ale wciąż niejednego mógłby się nauczyć. Tak samo jak Tom Huddlestone, który akurat piłkę podaje znakomicie, ale podobnie jak Beckham nie należy do szybkich, więc mógłby pobrać parę lekcji, jak ustawiać się na boisku, kiedy rywale kontratakują.

A więc po czwarte: z powodów sportowych. Zawsze miałem poczucie, że choć wygrywał w cuglach konkursy na najbardziej przecenionego piłkarza świata, to był może piłkarzem najbardziej niedocenionym. Wszystkie te opowieści o kontraktach reklamowych, fryzurach i tatuażach, pomniku z czekolady albo figurce w świątyni buddyjskiej, przesłaniały prostą prawdę, że Beckham umie grać w piłkę i że na boisku nie ma w sobie nic z gwiazdora. Punktem zwrotnym w jego biografii byłby niewątpliwie feralny mecz z Argentyną na mundialu we Francji i czerwona kartka za faul bez piłki na Diego Simeone. Gwiazdkę Manchesteru United uczyniono wówczas, poniekąd słusznie, winną odpadnięcia świetnie grającej drużyny z mistrzostw świata. Na wszystkich angielskich boiskach przez następne miesiące był niemiłosiernie wygwizdywany, podczas jednego z meczów reprezentacji kibice (kibice?!) wrzeszczeli: „Mamy nadzieję, że twój syn umrze na raka”, a jeden z brukowców wydrukował nawet jego podobiznę do naklejenia na tarczę do rzutków.

Wyszedł z tego mocniejszy. Rok później jego rzuty rożne przesądziły o zwycięstwie MU w Lidze Mistrzów. W 2001 r. wytrzymał niewiarygodną presję i w 91. minucie przegrywanego dotąd meczu z Grecją zapewnił Anglii awans do mistrzostw świata niewiarygodnym rzutem wolnym. Na samym mundialu, nie w pełni formy po złamaniu stopy, strzelił decydującego karnego w meczu z tą samą Argentyną. I tak dalej, i tak dalej. Kiedy oglądam czasem jakieś mecze z jego udziałem, wciąż widzę, jak wraca za swoim obrońcą, jak odbiera piłki, jak podaje, jak mobilizuje kolegów, jak strzela. Owszem, wolałbym nie wiedzieć, że jacyś zwariowani Japończycy robili sobie operacje plastyczne, żeby wyglądać tak jak on. Ale, do licha, czy z takiego powodu przestaje się być dobrym piłkarzem?

Redknapp mówi, że w kwestii obsady prawej pomocy będzie potrzebował zmiennika dla Lennona, bo David Bentley niemal na pewno odejdzie z klubu (skądinąd Bentley zapowiadał się niegdyś na następcę Beckhama, talentu mu nie brakowało, ale głowa nie wytrzymała – to zasadnicza różnica między dwoma panami DB). Wyobrażam sobie Beckhama wchodzącego na końcówkę meczu, w którym trzeba bronić korzystnego wyniku, nadającego tempo grze i precyzyjnie dośrodkowującego na głowę Croucha nawet sprzed własnego pola karnego.

Po piąte, nauczyłem się wierzyć Harry’emu Redknappowi. „Facet jest miliarderem, gdyby chciał, mógłby sobie kupić sobie każdy klub w tym kraju, a przecież zamiast zbijać bąki w słonecznym Los Angeles, chce tu przyjechać i grać w piłkę na przeraźliwym zimnie. To mówi o nim wszystko. On wciąż kocha ten sport, i nie robi tego dla kasy” – mówi menedżer Tottenhamu, a że się nie myli w kwestiach ryzykownych transferów pokazuje choćby przykład Williama Gallasa.

Czy do wypożyczenia Beckhama dojdzie, nie wiadomo. Ale jeśli do niego dojdzie, ze wszystkich powyższych powodów mam ochotę sprawić sobie koszulkę z jego numerem. W końcu nigdy dotąd tego nie zrobiłem.

PS Pod ostatnim wpisem na podjęcie szerszej dyskusji zasługują co najmniej dwie kwestie: podniesiona przed Dziaama sprawa rotacji w kadrze Arsenalu (mój ostrożny pogląd jest taki, że Wenger po prostu zmienił zbyt wielu graczy; lekcja Fergusona czy nawet Beniteza z dobrych lat Liverpoolu, to rotacja permanentna, ale szanująca kręgosłup drużyny). Erictheking87 pyta z kolei o angielskich młodych zdolnych – i do tego faktycznie trzeba będzie wrócić osobno. O odejściu z Liverpoolu Xabiego Alonso nie pisałem, bo z tym problemem zmagał się już Benitez; zgadzam się z tymi, którzy piszą, że Meireles to udany transfer – problem w tym, że zbyt często ustawiany jest nie tam, gdzie radzi sobie najlepiej. Ale o Liverpoolu też pewnie jeszcze porozmawiamy; Roger_Kint, trzymamy za słowo.

Przynieście nam głowę Roya Hodgsona

Jeżeli cokolwiek zdziwiło mnie dzisiejszego poranka, to fakt, że Roy Hodgson jest nadal menedżerem Liverpoolu. Zasypiając wczoraj wieczorem, niemiłosiernie zmordowany oglądaniem meczu jego piłkarzy z zamykającym wówczas tabelę Wolves, byłem przekonany, że albo on sam poda się do dymisji, albo w trybie natychmiastowym zbierze się zarząd, który zdecyduje o rozwiązaniu umowy z Anglikiem. Nie, żebym był zwolennikiem pochopnego wyrzucania menedżerów; przeciwnie: wciąż pamiętam, jak w roku 1989 kibice Manchesteru United domagali się głowy Alexa Fergusona, a stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że zwykle zwalnianych z pracy szkoleniowców biorę w obronę. Tym razem jednak mam poczucie, że inaczej się nie da; że obudzić tych piłkarzy i dać klubowi efekt nowego początku może jedynie zmiana menedżera.

Dlaczego wszystko poszło nie tak, nie mam pojęcia. Że Hodgson jest dobrym szkoleniowcem, pokazuje ubiegłoroczny sezon Fulham i tytuł Menedżera Sezonu; nie chodzi nawet o finał Ligi Europejskiej, ale o to, jak ciężko było pokonać tę drużynę w Premier League. Że Liverpool tegoroczny nie powinien być wyraźnie gorszy od Liverpoolu z lat ubiegłych świadczy fakt, że aż ośmiu piłkarzy, którzy grali wczoraj z Wolverhampton, wybiegło na tę samą murawę w dniu rozbicia Realu Madryt 4:0. Owszem, nie ma już na Anfield Road Javiera Mascherano – to pewnie strata najwyraźniejsza, a występujący dziś na lewej obronie Konchesky okazuje się dużo gorszy od Insuy, ale mimo tych różnic wciąż jest to mniej więcej ten sam Liverpool. Przynajmniej na papierze, bo – i tu pewnie dotykamy kwestii istotniejszej – ci, którzy ciągnęli go wówczas w górę, czyli Torres i Gerrard, są jakby nie ci sami.

Stali czytelnicy tego bloga znają mnie również z niechęci do mocnych określeń, ale Liverpool grał wczoraj straszliwie. Pepe Reina jeszcze przy stanie 0:0 podający pod nogi Ebanksa-Blake’a, Kyrgiakos robiący prezent temu samemu piłkarzowi na sekundę przed bramką, Meireles i Kuyt zagubieni nie na swoich pozycjach (może, skoro do składu wrócił Gerrard, należałoby odpuścić sobie ustawienie 4-4-2?), apatyczni Lucas i Torres, nie do poznania na ławce rezerwowych Joe Cole, a jedyny próbujący szarpnąć z przodu Ngog zdjęty na kwadrans przed końcem… To wydaje się niewiarygodne, ale po utracie bramki odnosiłem wrażenie, że wśród spuszczonych głów nie ma ani jednej, która myślałaby o odwróceniu losów spotkania. O dawnej atmosferze Anfield Road powiedzieć można tyle, co sam Hodgson po meczu: że kibice powinni kibicować, a nie naśmiewać się ze swoich piłkarzy. Inna sprawa, że kibice nigdy mu tego zdania nie darują, i że w gruncie rzeczy trudno im się dziwić. Po tym, jak poradziło tu sobie Northampton w Pucharze Ligi i Blackpool w ekstraklasie, już nikt nie boi się przyjeżdżać na jeden z najsłynniejszych stadionów świata.

Ostatnie zdanie przywołuje mi na myśl kwestię z poprzedniego wpisu: o gruntownej przebudowie hierarchii w angielskiej piłce. Liverpool i Aston Villa skreślone w ciągu zaledwie kilku miesięcy, Tottenham i Manchester City konsekwentnie na fali wznoszącej, trzymające się jakoś Chelsea, MU i Arsenal – ale przecież w ostatniej kolejce albo ledwo wygrywające, albo remisujące łatwe teoretycznie spotkania (ten zdumiewający Arsene Wenger, zmieniający aż ośmiu piłkarzy ze składu, który pokonał Chelsea…), a za ich plecami m.in. dwa największe zaskoczenia minionego półrocza, czyli zespoły Boltonu i Blackpool. Minęło pół sezonu, ale wygląda na to, że sprawa mistrzostwa kraju rozstrzygnie się na drodze selekcji negatywnej.

O mistrzostwie kraju właściciele Liverpoolu mogą tylko marzyć. Pojutrze otwiera się okienko transferowe, więc na fundamentalne decyzje nie zostało wiele czasu. Jeśli zwalniać Hodgsona to teraz, by nowy menedżer zdążył rozpoznać aktualne możliwości zespołu, a potem miał czas rozejrzeć się na rynku transferowym. Nie zazdroszczę, bo w styczniu okazji na prawdziwe wzmocnienie jest jak na lekarstwo, a kupują przede wszystkim desperaci. Kto jednak powiedział, że sytuacja Liverpoolu nie stała się desperacka?

Wszystko płynie

Zanim o meczu Arsenal-Chelsea, w którym moim ulubionym momentem był ten z 92. minuty, kiedy rozluźniony Arsene Wenger tłumaczył siedzącemu obok, zmienionemu parę minut wcześniej Robinowi van Persiemu jakieś niuanse taktyczne, słówko o innym ulubionym momencie. Otóż w „Looking for Eric” – filmie, który za kilkanaście dni ma wejść na ekrany polskich kin – jest scena, w której główny bohater pyta Cantonę o najwspanialszą chwilę jego piłkarskiej kariery, po czym próbuje zgadnąć, o jakiego gola mogłoby tu chodzić. „To nie był gol – odpowiada Francuz, którego fantastyczne bramki były w końcu ozdobą niejednego dvd. – To było podanie”.

Tak sobie myślę, że coś podobnego mógłby powiedzieć Luka Modrić. Chorwat strzelił już na Wyspach niejedną piękną bramkę i rozegrał niejeden kapitalny mecz (od pojedynku Anglia-Chorwacja na Wembley zaczynając; spotkania, które Modricia wypromowało, a niejako w konsekwencji przyniosło dymisję Steve’a McClarena), ale nie wiem, czy wczorajsze podanie do Alana Huttona, po którym Rafael van der Vaart strzelił pierwszą bramkę dla Tottenhamu, nie zasługuje na specjalne wyróżnienie. Mistrzowskie aspiracje Londyńczyków są w Anglii przedmiotem ironicznych uśmiechów, ale mówiący o nich co jakiś czas Harry Redknapp ma na swoje usprawiedliwienie – oprócz naturalnej i zdrowej ambicji, za którą przecież trudno go krytykować – m.in. to, że w jego drużynie gra kilku piłkarzy, którzy z powodzeniem znaleźliby miejsce w najlepszych klubach świata. Jednym z nich niewątpliwie jest Modrić. Nawet jeżeli nie wszystkie jego uderzenia trafiają w światło bramki, i tak jest w Premier League gwiazdą pierwszej wielkości, imponującą wizjonerskimi podaniami, rajdami z piłką, ale także – co nie przestaje mnie zdumiewać, gdy patrzę na jego mikrą posturę – wślizgami i sercem do walki bark w bark. Tuż przed świętami mówiło się o tym, że na Chorwata zasadza się Chelsea, co wywołało błyskawiczną ripostę Redknappa „Nie na sprzedaż”. Jakoś się nie dziwię ani potrzebie wzmocnień Chelsea, ani niechęci Tottenhamu do sprzedawania.

Wróćmy jednak do tych mistrzowskich aspiracji. W zasadzie jedyne, co menedżer Tottenhamu powiedział na ten temat, to wyzwanie rzucone własnym piłkarzom. „Dlaczego mielibyście nie zdobyć mistrzostwa? Kto powiedział, że to niemożliwe?!”. Na razie wypada na tym poprzestać: jedno zwycięstwo, nawet wyjazdowe i nawet w dziesiątkę, wiosny nie czyni, ale z drugiej strony nikomu nie wolno odbierać wiary w siebie. Chcą grać o mistrzostwo – niech grają.

Rozpisuję się na temat zwycięstwa nad Aston Villą z paru powodów. Po pierwsze, mam poczucie, że Tottenham, jaki znałem przez całe życie, nawet jeżeli przed laty objąłby w takim meczu prowadzenie, to z pewnością grając ponad godzinę w osłabieniu nie zdołałby go dowieźć do końca. Po drugie, wśród piłkarzy klasy światowej oprócz Modricia chciałbym wymienić także Bale’a i oczywiście van der Vaarta (powiem to jeszcze raz: 8 milionów za faceta, który w pierwszych 15 meczach dla nowego klubu strzelił 10 bramek…). Po trzecie, także ci nieświatowi grają bardzo dobrze (wczoraj zwłaszcza Assou-Ekotto, Kaboul i tak krytykowany kilka tygodni temu za serię niecelnych podań w meczu z Liverpoolem Palacios). Po czwarte, kontuzjowani wracają do zdrowia akurat na kluczowy moment sezonu. Po piąte, dobrze jest mieć menedżera, który nie pęka i mimo niepomyślnej decyzji sędziego (wątpliwa czerwona kartka dla Defoe’a) potrafi podtrzymać wśród piłkarzy wiarę w wygraną. Po szóste, przyjemnie patrzy się na takie kontry. Po siódme, sprowadzeni na White Hart Lane Gallas czy van der Vaart dzielą się z innymi piłkarzami nie tyle doświadczeniem, co żądzą zwyciężania. Patrząc na Tottenham i Aston Villę (ale też na Bolton i Liverpool), wydaje się niewiarygodne, jak gruntownie przebudowują się hierarchie angielskiej piłki. Już nawet nie chce mi się dodawać, że pilnie śledzę spór między jednymi z najwierniejszych czytelników tego bloga, Robertem Błaszczakiem i Michałem Zachodnym, z których ten pierwszy przed rozpoczęciem sezonu postawił tezę, że Chelsea zakończy go na miejscu dającym awans do Ligi… Europejskiej.

Wśród zmieniających hierarchię jest oczywiście Manchester City, który dzięki prezentowi bramkarza Newcastle wygrał trudny mecz na St. James’ Park. W szalikach i rękawiczkach, z przekonanym do zostania w Manchesterze Tevezem w pierwszym składzie i Balotellim na ławce, szczęśliwie wyszedł na prowadzenie i zdołał przetrzymać napór gospodarzy: po wpadce z Evertonem to strasznie ważne punkty i chwila oddechu dla nieprzepadających za sobą wzajemnie megagwiazdorów.

Ale skoro o zmienianiu hierarchii mowa, nie można tego aspektu pominąć przy omawianiu zakończonego przed chwilą meczu Arsenalu z Chelsea. Pamiętacie, oczywiście, rzeź niewiniątek z poprzedniego sezonu – spotkanie, w którym Drogba i koledzy brutalnie pokazali Kanonierom ich miejsce w szeregu. Wiele zmieniło się od tamtej pory w obu klubach, poczynając od kwestii najprostszych: ławka rezerwowych gości przy ławce gospodarzy wyglądała dziś ubogo (czy naprawdę wprowadzenie Ramiresa mogło odmienić tę drużynę?), zarówno jeśli idzie o personel piłkarski, jak wspierający menedżerów trust mózgów. To Chelsea potrzebuje wzmocnień i jest mocno niejasne, czy w styczniu o takowe będzie łatwo. To jej najlepsi piłkarze – Essien, Malouda – robili dziś dziecinne błędy, zwłaszcza przy wyprowadzaniu piłki z własnej połowy (a oprócz sytuacji, które kończyły się bramkami, piłkarze Arsenalu jeszcze kilka razy z przerażającą łatwością wchodzili w pole karne, mijając nieruchomych obrońców). To Arsenal w kluczowych momentach był porażająco skuteczny. To Arsenal sprawiał wrażenie drużyny silniejszej fizycznie, a co może nawet ważniejsze: mocniejszej psychicznie. To jego menedżer wyciągnął wnioski z poprzednich spotkań, odsuwając od składu kiepsko grających Arszawina i Squilacciego. Oczywiście można się upierać, że zadecydowało feralne 10 minut przed i po przerwie, że teraz, kiedy do składu wrócił Lampard, drużyna z pewnością zacznie grać lepiej, ale takie głosy pozostaną odosobnione. Powszechne przekonanie jest takie, że Chelsea w ostatnich tygodniach straciła „aurę”, i że ma to związek z odejściem z klubu dotychczasowego asystenta Carlo Ancelottiego Raya Wilkinsa. Przekonanie mniej powszechne, zwłaszcza po niedawnej porażce z MU, jest takie, że Arsenal należy traktować serio. Hierarchie w lidze angielskiej gruntownie się przebudowują, nawet jeśli na takie zdanie Alex Ferguson tylko wzruszyłby ramionami.

Team spirit

  

Do zdjęcia, które w kontekście Bożego Narodzenia wraca do mnie co roku (na własny użytek nazwałem je „Betlejem jest wszędzie”), dołączam życzenia świąt bez piłki – przynajmniej w ciągu dzisiejszego dnia. Dołączam też kolędę, którą napisali i wykonali moi przyjaciele z „Tygodnika”. Wbrew pozorom nie jesteśmy tu daleko od tematów, które stale poruszamy w rozmowach na blogu. Podczas pracy nad „Kolędą dla zmęczonych”, podczas prób, nagrania w studiu itd., pojawiło się coś, co, jak świetnie wiecie, bywa kluczem do zwycięstwa nie tylko na boisku: team spirit.

Wesołych świąt.

Czy Chelsea gra na czas

Nastawiałem się na leciutko rozleniwiony, niekontrowersyjny w świetle wydarzeń atmosferycznych, tekścik o potrzebie przerwy zimowej, w dużej mierze powtarzający zresztą argumenty za wpisem z początku tego roku, ale mamy nowy element, wiodący nas – jak zobaczycie za chwilę – w stronę dziennikarstwa śledczego.

Najpierw jednak o rzeczywistej potrzebie przerwy. Mówił o niej jeszcze Sven Goran Eriksson jako trener reprezentacji po tym, jak złamania lub pęknięcia kości śródstopia doznali David Beckham, Danny Murphy i Gary Neville (wszyscy przed mundialem w 2002 r., później podobne kontuzje leczyli także Wayne Rooney, Ashley Cole, Steven Gerrard, Michael Owen, Ledley King i Jermain Defoe). Niemal każdy z nich grał w piłkę więcej niż przeciętny zawodnik – czytamy w dossier, opublikowanym na łamach Sports Injury Bulletin. A z wypowiedzi przedstawiciela komitetu medycznego UEFA wynika, że w ligach, które nie mają przerwy zimowej, kontuzje na finiszu rozgrywek, a więc w kwietniu i maju, zdarzają się cztery razy częściej niż w krajach, które pozwalają piłkarzom na choć kilkunastodniowy wypoczynek (do grudnia liczba kontuzji jest porównywalna). Są i inne argumenty za zorganizowaniem przerwy zimowej: ponad połowa piłkarzy ankietowanych swego czasu przez BBC narzeka na syndrom wypalenia, związanego z długimi i męczącymi rozgrywkami.

Tym razem atak zimy przyszedł w grudniu, poprzednim razem odwoływano mecze w drugim tygodniu stycznia – i to raczej jest bardziej prawdopodobny termin przerwy zimowej. Premier League odpowiadała dotąd, że w zasadzie jest za, widzi jednak problemy logistyczne: jakoś trzeba upchnąć w kalendarzu nie tylko 38 spotkań ligowych, ale także rozgrywki dwóch krajowych i dwóch europejskich pucharów oraz mecze reprezentacji. Bez złudzeń jednak: chodzi jej również o korzyści ekonomiczne, bo kiedy większość lig europejskich odpoczywa, głodni piłki kibice oglądają Premier League. Jest też kwestia tradycji, choć myślę, że nikt z proponujących przerwę nie chciałby pozbawić kibiców angielskich futbolu w okresie świąteczno-noworocznym. Czyli jeśli czas na odpoczynek, to po rozgrywanej w pierwszy weekend stycznia trzeciej rundzie Pucharu Anglii. O ileż spokojniej pracowałoby się klubowym działaczom podczas okienka transferowego…

Wróćmy jednak do wątku śledczego. Otóż o ile trudno się dziwić odwołaniu z blisko dobowym wyprzedzeniem meczu Blackpool z Tottenhamem (na Bloomfield Road nie ma podgrzewanej murawy), albo przedpołudniowym i wczesnopołudniowym decyzjom na temat przełożenia popopołudniowych meczów Arsenalu czy Liverpoolu, to podjęta na dobrze ponad dzień przed spotkaniem Chelsea-MU decyzja o przełożeniu tego pojedynku wzbudziła podejrzenia, czy przypadkiem gospodarze nie grają na czas. Już w niedzielę znany blog kibiców gości opublikował aktualne zdjęcia z okolic Stamford Bridge: nie wynikało z nich bynajmniej, by dotarcie na stadion wiązało się z jakimś poważnym niebezpieczeństwem; również pociągi z Manchesteru do Londynu funkcjonowały dziś bez większych zakłóceń. Atmosferę podgrzewa „Daily Mail”, cytując za stroną internetową Chelsea opinie, że w dzisiejszych czasach i przy obecnej technologii przekładanie meczów jest absolutną rzadkością: żeby do czegoś takiego doszło, murawa musiałaby być zamrożona albo kompletnie pod wodą, co na Stamford Bridge wydaje się niemożliwe.

A więc? Z pewnością ostatnie tygodnie nie należały do najlepszych we współczesnej historii Chelsea, a dodatkowych parę dni treningów i być może jakiś mecz kontrolny przyda się z pewnością Frankowi Lampardowi. Z drugiej strony mecz z Tottenhamem można było przecież uznać za przełomowy, a i czekająca klub w kolejnych tygodniach zgęstka spotkań może dać mu się we znaki bardziej niż rywalom…

Nie bardzo wierzę w spiski, a przecież się dziwię. Mecz Arsenalu ze Stoke odwołano na trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem. Spotkanie Chelsea z MU – na godzin dwadzieścia dziewięć. Czy na pewno trzeba było aż tak się spieszyć? Kiedy to piszę, do rozpoczęcia meczu MC z Evertonem pozostaje doba, a działacze gospodarzy zapewniają, że spotkanie powinno się odbyć.

Rutynowa porażka

Najpierw krótka powtórka z historii. Oglądam skrót za skrótem, przypominam sobie składy, w jakich występowały kiedyś obie drużyny, i tak się zastanawiam, czy piłkarze typu Koscielnego, Squilacciego, notorycznie mylącego się przed własnym polem karnym Clichy’ego, żeby dalej nie wymieniać, są na miarę Adamsa, Keowna czy Winterburna. Tym, co kibiców Arsenalu po dzisiejszym meczu musi boleć najbardziej, nie tyle jest sama porażka, co fakt, że okazała się ona poniekąd rutynowa. Przez cały mecz – ani w pierwszej połowie, gdy Wilshere czy Nasri bezskutecznie próbowali wjechać w pole karne MU, ani w drugiej, kiedy po wejściu van Persiego Arsenal usiłował częściej dośrodkowywać, nie wyglądało na to, by którykolwiek z tych ataków miał się zakończyć bramką. Inaczej niż w przypadku gospodarzy, gdzie oprócz – zgoda, w sumie przypadkowego – gola Parka, minimalnie obok słupka strzelał Nani, stuprocentową okazję miał Anderson, Rooney spudłował z jedenastu metrów, a kilkanaście minut później jego techniczny strzał zza linii pola karnego zdołał zatrzymać Szczęsny…

W takich momentach wydaje się, że nie pozostaje nic innego niż przyznać rację Rafałowi Stecowi (a może Patrice’owi Evrze?): z tej mąki nigdy nie będzie chleba. Niby różnica jest mniejsza niż przed rokiem, niby pogromu nie było, a w drugiej połowie udało się raz czy drugi rozegrać coś przed polem karnym gospodarzy, ale wciąż nie przekłada się to na jakąkolwiek zdobycz punktową. Z 11 ostatnich meczów Arsenalu z Chelsea i MU Kanonierzy przegrali 10 i jeden zremisowali, strzelając zaledwie pięć bramek. Jedyny pozytyw dla Wengera to występ polskiego bramkarza: przy golu bez szans, w każdej innej sytuacji pewny lub bardzo pewny, w sumie znakomicie, jak na debiut w jaskini lwa. Że tej drużynie przydałby się środkowy obrońca umiejący pokierować grą kolegów, taki Terry, czy, ehm, Gallas, nie chce mi się już gadać.

Mecz zdecydowanie nie przypominał wczorajszej jazdy bez trzymanki z udziałem Tottenhamu i Chelsea. Napakowane drugie linie, wiele ataków środkiem, dopiero w drugiej połowie nieco szybsze tempo dzięki kontratakom piłkarzy Fergusona, i większej ilości wolnego miejsca na boisku dzięki śmielej ruszającym do przodu zawodnikom Wengera. Sądząc z ostatnich kilkunastu minut menedżer Arsenalu będzie miał niezły orzech do zgryzienia, próbując zmieścić w wyjściowej jedenastce równocześnie Chamakha i van Persiego, a za nimi jeszcze równie ofensywnie nastawionych Fabregasa, Nasriego czy Arszawina. Dziś większość z jego gwiazd zawiodła, Nasri przeszedł obok meczu, Fabregas wydawał się po prostu niezdolny do gry, a na starcia Wilshere’a z Andersonem wręcz przykro było patrzeć.

W Manchesterze United osobny akapit należy się dwóm piłkarzom: kolejny raz nieobecnemu w meczu z kluczowym przeciwnikiem Berbatowowi (w ostatnim występie na tym stadionie zdobył pięć bramek, czyż nie?) i Rooneyowi, który mimo spudłowanego karnego zagrał bardzo dobry mecz, fantastycznie utrzymując się przy piłce, kiedy do niego trafiała od obrońców lub pomocników, a potem znakomicie rozprowadzając kolegów wizjonerskimi podaniami. Jeśli idzie o gole, wciąż nie może się przełamać, ale jeśli idzie o czucie gry, energię i siłę, jest to znów ten Rooney sprzed kontuzji, skandalu obyczajowego i kontraktowej burzy.

Arsene Wenger za słabszą postawę swoich piłkarzy obwinił ponoć stan murawy na Old Trafford. Pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy: Kanonierzy nie wygrywają z Manchesterem United, a ich menedżer nie potrafi przegrywać.

Żegnamy w Manchesterze

Wziąłbym ten wynik przed meczem, to wezmę go i teraz, a jeszcze bardziej wezmę go po tym, jak Heurelho Gomes, który wcześniej zawinił przy wyrównującym golu dla Chelsea, a w 91. minucie podarował gościom karnego, ostatecznie tego karnego obronił. Wezmę ten wynik w związku z nieobecnością w środku obrony Tottenhamu Gallasa i faktem, że Michael Dawson został wrzucony na bardzo głęboką wodę, grając swój pierwszy mecz od trzech miesięcy nie dość, że przeciwko napastnikom Chelsea, to jeszcze z niezbyt doświadczonym Bassongiem jako partnerem (przy okazji wezmę ten wynik w związku z kontuzjami van der Vaarta, Huddlestone’a i Jenasa, że nie wspomnę nazwisk Kinga i Woodgate’a). Wezmę ten wynik, chociaż czuję gorzki niedosyt w związku z okolicznościami, w jakich padła bramka dla gości: najpierw Dawson dał się przepchnąć pomagającemu sobie ramieniem Drogbie w walce o piłkę wykopaną przez Czecha, a potem Gomes nie odbił futbolówki do boku, tylko pozwolił, by przebiła mu ręce. Owszem, w drugiej połowie Chelsea miała wyraźną przewagę, ale przy całym szacunku dla klasy jej piłkarzy – aż do tamtego gola przewaga nie przekładała się na czyste sytuacje (najgroźniejszą „wypracował” dla gości Palacios – Gomes cudem obronił jego główkę, zmierzającą pod poprzeczkę), a Tottenham groźnie kontratakował.

Ci, którzy czytają tego bloga od dawna, wiedzą, że w gruncie rzeczy nie znoszę oglądać takiego futbolu, jak drugie 45 minut na White Hart Lane: od bramki do bramki, w błyskawicznym tempie i kompletnie bez krycia. Rozciągnięte linie pomocy, hektary wolnego miejsca dla rozpędzonych piłkarzy ofensywnych, słowem: ekstaza dla kibica niezaangażowanego, ściśnięte żołądki kibiców zaangażowanych i wzruszanie ramion przez ekspertów, mających poczucie, że ktoś tu zapomniał o taktycznym ABC. O ileż lepiej tak naprawdę oglądało mi się pierwszą połowę i serie niezłych podań, które znajdowały drogę do celu mimo iż zasieki wcale nie były rozluźnione…

Co jeszcze? Pogłoski o kryzysie Chelsea okazały się zdecydowanie przesadzone, choć ilość niecelnych podań, zwłaszcza od obrońców, musi zastanawiać. John Terry, na temat którego niejeden z nas miałby ochotę powiedzieć czasem coś przykrego, ma siłę i charakter, by pozbierać do kupy drużynę, której nie idzie. Gol Drogby, wejście z ławki Lamparda i coś, co w języku angielskim określa się słowem „leadership” kapitana drużyny, zapowiadają lepsze czasy, zwłaszcza że również Carlo Ancelotti opanował sytuację na ławce, ignorując swojego asystenta, Michaela Emenalo, i konsultując się wyłącznie z Paulem Clementem. Tottenham? Na pewno więcej spodziewałem się po występie Bale’a przeciwko Ferreirze; Walijczyk zbyt łatwo przewracał się o nogi rywala i brawo dla sędziego Deana, że nie dawał się na to nabierać (z drugiej strony fakt, że Portugalczyk krył go tak ściśle, dawał napastnikom możliwość schodzenia tam, gdzie teoretycznie powinien operować skrzydłowy – patrz asysta Defoe’a przy golu Pawluczenki). Pozytywnie zaskoczyli mnie boczni obrońcy, praktycznie nieomylni (Hutton w pierwszej połowie, Assou-Ekotto w drugiej) i wspierający mającego ewidentne braki szybkościowe Dawsona. Palacios podawał znacznie lepiej niż w meczu z Liverpoolem.

A propos Liverpoolu: mam poczucie, że jego klęska w spotkaniu z Newcastle łatwo mogła okazać się… sukcesem. Wiem, to przeklęte odwieczne futbolowe „gdyby”, ale sami sobie przypomnijcie, jak to wyglądało po tym, jak Liverpool wyrównał: g d y b y Torres wykorzystał sytuację sam na sam z Krulem… Co do Newcastle: na razie Alan Pardew nie zmienił nic z koncepcji gry swojego poprzednika – roszady w składzie na mecz z podopiecznymi (wciąż jeszcze) Roya Hodgsona spowodowane były jedynie tym, że z dwóch podstawowych piłkarzy, Bartona i Nolana, Chris Hughton nie mógł skorzystać przed tygodniem. Pod nowym menedżerem drużyna wygrała, być może tak samo, jak wygrałaby pod starym: sposobami najprostszymi pod słońcem, a mianowicie długą piłką na głowę Andy’ego Carrolla (17 na 20 wygranych pojedynków z usiłującymi go kryć Kyriakosem i Skrtelem) i determinacją, której uosobieniem byli ciężko pracujący w drugiej linii Tiote, Nolan i Barton. Tego też nie oglądało się dobrze: w większości przypadków po trzech-czterech podaniach (niejednokrotnie w powietrzu) któraś z drużyn traciła piłkę i wszystko zaczynało się od nowa. Obie linie obrony osłabione, robiły błędów co niemiara; zwłaszcza brak organizującego i pokrzykującego na kolegów Carraghera był porażający. Mnóstwo zamieszania w polu karnym gości siał młody Ranger – ale przecież pojawił się na boisku dlatego, że Ameobi złapał kontuzję. W sumie: triumf Mike’a Ashleya, który przetrwał na trybunach obelgi wściekłych po zwolnieniu Hughtona fanów i mógł się śmiać ostatni. Także Alan Pardew przetrwał pierwszą męską rozmowę w szatni: Joey Barton opowiedział o tym bardzo szczerze, nie kryjąc oburzenia zespołu tym, co spotkało jego poprzednika, ale nie obciążając nowego menedżera winą za decyzję kogoś innego, a przy okazji, hmmm…,  promując pewnego bloga („It’s a cruel game…”).

Wydarzeniem kolejki jest jednak nie którykolwiek z meczów (ten najważniejszy i tak odbędzie się jutro, o czym będziemy oczywiście pisać osobno), ale wniosek Carlosa Teveza o wystawienie na listę transferową – złożony akurat w dniu, kiedy Manchester City zrównał się punktami z przewodzącym w tabeli Arsenalem. Kapitan drużyny, człowiek, który w 60 meczach zdobył dla niej 39 goli, zawsze pracując najciężej na boisku, miałby odejść? Klub odrzucił podanie napastnika, ale czy będzie w stanie go zatrzymać? Wiadomo, że relacje Teveza z Roberto Mancinim są fatalne. Wiadomo, że tęskni za Argentyną, gdzie wciąż mieszka jego partnerka wraz z dwójką dzieci. Wiadomo, że jego reprezentant, Kia Joorabchian, którego klub wini za całe zamieszanie, jest jednym z czarnych charakterów świata dzisiejszej piłki – może więc chodzi o zwyczajny szantaż, mający zapewnić Argentyńczykowi podwyżkę?

W to ostatnie nie bardzo wierzę: Tevez w ostatnich tygodniach nie wygląda na człowieka, który dobrze czuje się ze sobą, o swoich kolegach i zwierzchnikach z pracy nie mówiąc. Jednego dnia zapewnia, że w MC czuje się dobrze (uwaga: w MC, nie u boku Manciniego…), drugiego czytamy przecieki o pragnieniu kontynuowania piłkarskiej kariery w Argentynie albo wręcz o jej zakończeniu. W sumie interesująca sprawa: wygląda na to, że są rzeczy i ludzie, których nie może kupić nawet szejk Mansour.

Newcastle: było zbyt normalnie

Bohater Jaroslava Haszka powiedziałby zapewne, że tak idiotycznego klubu nie powinno być na świecie. Niby potężny, ze wspaniałą historią, pięknym stadionem i nadzwyczajną bazą wiernych kibiców, a od lat strzelający sobie samobója za samobójem. Kiedy w poniedziałkowe popołudnie właściciel Newcastle United wyrzucił z pracy menedżera Chrisa Hughtona, w gruncie rzeczy nikt się nie zdziwił – wystarczy prześledzić komentarze, które pojawiły się wówczas na Twitterze. Wszystko jedno, Simon Bird z „Daily Mirror”, czy George Caulkin z „Timesa”, ton znużenia permanentnym bajzlem na St. James’ Park był ten sam. „Obchodzę dziesięciolecie opisywania Newcastle, w tym czasie zmieniło się dziewięciu menedżerów, to przecież jakieś kpiny”, skarżył się Bird. „Po raz zaledwie 99 897 w życiu mam pisać o rozróbie w Newcastle” – wtórował mu Caulkin. Barney Ronay dodawał, że mamy do czynienia z „prawdopodobnie najgłupszym zwolnieniem menedżera we współczesnej historii”. Scott Wilson, przywołując oświadczenie klubu sprzed miesiąca, że „Chris jest i pozostanie naszym menedżerem”, mówił, że nawet FIFA jawi mu się jako uczciwa organizacja.

Nie sposób Chrisa Hughtona nie żałować. Ten znakomity przed laty lewy obrońca reprezentacji Irlandii, swoją karierę trenerską rozpoczynał w klubie, w którym spędził niemal wszystkie piłkarskie lata: w Tottenhamie. Zamieszanie na White Hart Lane przypominało wówczas to obecne z St. James’ Park, więc nad głową Hughtona kręciła się karuzela menedżerów, a on – jeśli tylko któryś wylatywał – zasiadał na mecz-dwa w jego fotelu jako szkoleniowiec tymczasowy, później zaś skromnie powracał na swoje miejsce w ośrodku treningowym. U Martina Jola był numerem dwa i wraz z Holendrem został wyrzucony, by zrobić miejsce dla ekipy Juande Ramosa. To, jak potraktowano wówczas holendersko-irlandzki duet (najpierw dowiedzieli się z mediów, że władze klubu potajemnie rozmawiają z Hiszpanem, później o fakcie zwolnienia usłyszeli po meczu, w trakcie którego wiadomość obiegła już trybuny), do początku tego tygodnia było dla mnie przykładem najbardziej bulwersujących zachowań właścicielskich.

Dlaczego do tego tygodnia? Ano dlatego, że w poniedziałek Hughton wyleciał z pracy po raz kolejny, a dziękując mu „za zaangażowanie” władze Newcastle podkreśliły, że szukają kogoś bardziej doświadczonego. Nie wiadomo tylko, w czym doświadczonego. Hughton trafił nad rzekę Tyne jako współpracownik Kevina Keegana, po odejściu tegoż prowadził drużynę przez kilkanaście dni, później zrobił miejsce dla Joe Kinneara, a gdy ten zachorował – ponownie objął zespół, by wkrótce jeszcze raz się usunąć, tym razem na rzecz Alana Shearera. Gdy legendarny napastnik Srok nie zdołał utrzymać drużyny w ekstraklasie, z braku chętnych trafiła ona znów w ręce Irlandczyka i po znakomitym sezonie (bez porażki na St. James’s Park w lidze i pucharach) wróciła do Premier League. Jak było dalej, sami wiecie: pomijając już zwycięstwo 6:0 nad Aston Villą i wyjazdowy triumf nad Evertonem, jeszcze miesiąc temu Newcastle rozgromiło 5:1 lokalnego rywala, niezły przecież w tym sezonie Sunderland, a potem pokonało Arsenal na Emirates (to wtedy klub zapewniał, że Hughton „jest i będzie” jego menedżerem) i – mimo kontuzji kilku kluczowych zawodników – zremisowało u siebie z Chelsea. Wydawało się, że po latach bałaganu sytuacja w klubie wreszcie się stabilizuje, że także jego właściciel Mike Ashley stopniowo odzyskuje zaufanie kibiców, słowem: że mamy do czynienia z normalnym klubem, a nie z pośmiewiskiem całej Anglii. Dziś na jedenastym miejscu w tabeli: jak na beniaminka – nawet jak na beniaminka z ambicjami – to całkiem przyzwoite miejsce, z pewnością odpowiadające jego obecnemu potencjałowi. W tym sezonie trzeba po prostu utrzymać się w Premier League, ewentualne europejskie ambicje zachowując na następny, a to i tak po paru wzmocnieniach…

„Winą” Chrisa Hughtona jest chyba zbytnia normalność. Dziennikarze twierdzą, że Mike Ashley poszukiwał raczej menedżera-celebryty, bardziej odpowiadającego wizerunkowym ambicjom właściciela, częściej przyciągającego na St. James’ Park kamery, umiejącego zrobić medialną jatkę po tym, jak Nigel de Jong połamał nogi Hatema ben Arfy itd. W tym sensie skromny i rzeczowy Irlandczyk rzeczywiście nie nadawał się na stanowisko. W każdym innym – sądząc także z wypowiedzi jego piłkarzy, niekryjących irytacji po jego zwolnieniu – nadawał się idealnie. Radził sobie z Joeyem Bartonem, radził sobie z Andym Carrollem (czy w tej sytuacji zostanie w klubie?) i Kevinem Nolanem, komplementował go Sol Campbell, który z racji wieku i osiągnięć mógł sobie w tych dniach pozwolić na najbardziej otwartą krytykę właściciela. Atmosfera w szatni była znakomita, zespół – zjednoczony, niezależnie od tego, czy wygrywał, czy dostawał baty.

O tym, co Hughton musiał znosić ze strony pracodawców, krążą już legendy. Mike Ashley i jego kompan, dyrektor wykonawczy Derek Llambias, wzywali go ponoć przed każdym meczem, dawali mu „taktyczne” wskazówki i domagali się typowania końcowego wyniku, a wśród pretensji, jakie zgłaszali, była i ta, że kibice zbyt głośno skandują jego nazwisko. Dla satrapy to całkiem dobry powód do zwolnienia.

Następcą Hughtona ma być Alan Pardew, były menedżer WHU i Southampton, o którym słyszymy, że przyjaźni się z Ashleyem i Llambiasem. Nie, żebym uważał, że nie ma papierów, by prowadzić Newcastle i w ogóle: żeby radzić sobie w Premier League (pamiętacie ten niewiarygodny finał Pucharu Anglii, gdy tylko wolej Stevena Gerrarda w 120. minucie oddzielał go od historycznego zwycięstwa?). Po prostu nie znajduję w nim ani jednej cechy, która dawałaby mu przewagę nad Chrisem Hughtonem – poza tą, rzecz jasna, że jest członkiem „cockney mafia” (jak mówią kibice znad rzeki Tyne o będących przybyszami z Londynu kumplach Mike’a Ashleya). Na giełdzie pojawiały się wprawdzie lepsze nazwiska, np. Martina O’Neilla czy Martina Jola, ale trudno się dziwić, że żaden z nich nie palił się do podpisania kontraktu z takim pracodawcą (w przypadku Jola w grę wchodziła także lojalność wobec Hughtona).

Niby nie moja sprawa, tylko człowieka, który władował w klub jakieś 300 milionów funtów i może w nim robić, co mu się żywnie podoba. Niech pije piwo, którego sam nawarzył (w piciu piwa akurat jest całkiem niezły), trudno jednak, by się spodziewał dobrej prasy, o wdzięczności kibiców nie mówiąc. Dzisiaj to oni powtarzają, że tak idiotycznego klubu nie powinno być na świecie.