Jakieś dwa miesiące temu, kiedy Chelsea kroczyła jeszcze od zwycięstwa do zwycięstwa (powiedzmy od razu: w większości nad rywalami z tzw. dolnej półki), w dyskusji pod jednym z moich wpisów ktoś zapytał, dlaczego właściwie nie poświęcam mistrzom Anglii wystarczająco wiele uwagi. „Spokojna głowa – brzmiała odpowiedź innego uczestnika dyskusji – zaczną się sypać, będzie o czym pisać”.
No i rzeczywiście: jest o czym pisać. Tak źle grającej Chelsea, jak w drugiej połowie meczu z Evertonem, nie widziałem za kadencji Ancelottiego (chyba nawet z Sunderlandem nie było tak źle, choć wyniki obu spotkań zdają się mówić coś innego), Hiddinka, Granta, Mourinho i może nawet Ranieriego. Dominic Fifield, do którego mam słabość od czasu sympatycznego spotkania w Krakowie przy okazji meczu Wisły z Tottenhamem, wylicza pięć powodów obecnego kryzysu. Po pierwsze, destabilizujące sytuację w szatni nieoczekiwane zwolnienie Raya Wilkinsa (skądinąd przed dwoma tygodniami John Terry serdecznie pożegnał go w programie meczowym, rzucając tym samym wyzwanie decydentom). Po drugie, brak znaczących wzmocnień (odeszli Ballack, Deco, Joe Cole, Carvalho i Beletti, przyszli jedynie Ramires i Benayoun – z czego ten drugi natychmiast złapał kontuzję, a pierwszy uczy się Premier League jak Żirkow, czyli wolno). Po trzecie, kontuzje kluczowych piłkarzy – nie tylko Lamparda i wspomnianego Benayouna, ale też Terry’ego, Essiena i Alexa (o tym, jak bardzo brakuje wzmocnień, świadczy również to, że właśnie uznałem go za piłkarza kluczowego…), do tego zaś kłopoty ze zdrowiem Didiera Drogby. Po czwarte, niezdolność zdolnych skądinąd juniorów do przejęcia pałeczki w starzejącej się drużynie (Kakuta, Bruma, McEachran czy van Aanholt to wciąż pieśń przyszłości). Po piąte, brak dyscypliny i koncentracji. Chelsea traciła bramki w pierwszej fazie aż czterech meczów wyjazdowych, a czerwona kartka Essiena za zbyt ostre wejście w Dempseya z ostatniej minuty rozstrzygniętego już spotkania z Fulham to najlepszy może przykład na zilustrowanie tej tezy.
Carlo Ancelotti nie kojarzył mi się dotąd z publicznymi krytykami własnych piłkarzy – jako były zawodnik wie przecież, że lepiej pewne rzeczy pozostawiać w zaciszu szatni, ujawnianie jej sekretów (np. tego, że gdy jest wściekły, mówi po włosku) pozostawiając samym zainteresowanym. Ale tym razem już na przedmeczowej konferencji prasowej mówił, że stawia drużynę pod ścianą, bo chce zobaczyć wszystko, co istotne do osiągnięcia wyniku: charakter, osobowość, dobrą grę. „To może być najważniejszy mecz sezonu” – grzmiał, żeby po kilkudziesięciu godzinach przekonać się, że ta metoda już nie skutkuje. Owszem, w ciągu pierwszych 45 minut wszystko szło w miarę według planu, a gdyby Phil Neville wyleciał po faulu na Maloudzie (Howarda mimo wszystko bym nie wyrzucał; karny i żółta kartka wystarczyły), goście zapewne nie podnieśliby się w drugiej połowie.
Czy oznacza to, że winę za stracone punkty można przerzucić na sędziego? Absolutnie nie. Niejeden zespół wprawdzie gubił się pod pressingiem Evertonu, ale żeby jedyną odpowiedzią mistrza Anglii były – w większości zresztą niecelne – długie piłki do kompletnie statycznych napastników, tego bym się nigdy nie spodziewał. Bohaterem pomeczowych sprawozdań był oczywiście Leighton Baines, ale jak dla mnie reprezentant Anglii to po prostu nieco uboższa kopia Garetha Bale’a. Akcja dająca piłkarzom Moyesa wyrównanie przypominała jedną z rozlicznych w tym sezonie kombinacji Tottenhamu: wymijanie kolejnych rywali nawet nie dzięki jakimś sztuczkom technicznym, tylko po prostu na pełnej szybkości, potem dobre dośrodkowanie do świetnie grającego głową zawodnika, który oddaje ją lepiej ustawionemu koledze, otóż tak właśnie wyglądał sekret wielu bramek Rafaela van der Vaarta i tak właśnie Jermain Beckford pozbawił gospodarzy kompletu punktów.
Wróćmy więc do szatni Chelsea, a właściwie – do Cobham, gdzie leży jej ośrodek treningowy. „Musimy zmienić nasze zachowanie podczas treningów – mówił po wczorajszym meczu Ancelotti. – Koniec żartów, to jest poważny biznes. Piłkarze się obawiają, są spanikowani, a w związku z tym źle grają”. Ale czy powodem ich kiepskiej kondycji psychicznej są wyłącznie wyniki ostatnich meczów? Wszystkie spiskowe teorie na temat zagrożonej pozycji Ancelottiego, „szpiega” Emenaldo itd., już poznaliśmy. Wiemy też, że po latach hojnego podsypywania rubelków, nieco przykręcił kurek właściciel – i stąd wakacyjne odchudzenie składu. Czy teraz, kiedy premier Putin domaga się od Abramowicza finansowego wsparcia dla wysiłków organizacyjnych mundialu 2018, niedawny gubernator Czukotki będzie mógł sobie pozwolić na ostentacyjne wydatki na jakąś tam londyńską drużynę? Wiadomo, że na zbudowanie trzynastu nowych i odnowienie trzech już istniejących stadionów Rosjanie potrzebują (podaję za angielską prasą, więc sumy w funtach) prawie dwa i pół miliarda, a na poprawę infrastruktury w związku z przyjęciem setek tysięcy turystów – kolejnych siedem miliardów. W wywiadzie telewizyjnym Putin żartował (czy on kiedykolwiek żartuje?), że Abramowicz musi ociupinkę szerzej otworzyć portfel, ale bez obawy: na biednego nie trafiło, więc tego nie poczuje. No, nie byłbym taki pewien, skoro mówi się nawet o tym, że właściciel Chelsea ma finansować w całości budowę jednego ze stadionów…
Tak czy inaczej, zanim otworzy się zimowe okienko transferowe, przed Londyńczykami kluczowy miesiąc: wyjazd na White Hart Lane i na Emirates, a pomiędzy nimi – przyjazd Manchesteru United na Stamford Bridge. Ponieważ nadal nie mogę uwierzyć w to, co wczoraj zobaczyłem, napiszę, że jeśli podnosić się z kryzysu, to najlepiej przeciwko takim przeciwnikom. Podobno Frank Lampard ma być gotów już na pierwsze derby.