Triumf catenaccio

Arsenal z West Bromwich Albion czy Manchester City z Chelsea? Ten pierwszy mecz zakończył się sensacyjnie, ale jest kilka dobrych powodów, by zacząć od drugiego. Po pierwsze, wywołany przy jego okazji (i w związku z długą listą kontuzjowanych piłkarzy MC) temat skądinąd nienowy: narzekań piłkarzy na zbyt ciężkie treningi pod Roberto Mancinim. Ostatnim, który go podjął, był Raymond Verheijen, holenderski ekspert od przygotowania fizycznego piłkarzy, pracujący do tych wakacji na City of Manchester Stadium, a zatrudniony jeszcze przez Marka Hughesa. Za czasów Walijczyka mieliśmy najlepiej przygotowaną kondycyjnie i jedną z najzdrowszych drużyn ekstraklasy, ale Włoch wszystko zepsuł – tak można streścić wywody Holendra. Niemal w każdym tygodniu Roberto Mancini organizuje któregoś popołudnia dodatkową sesję treningową – nic dziwnego, że wiele kontuzji wynika z przeciążenia organizmów piłkarzy i nie wydarza się w warunkach meczowych. Verheijen podobno jeździł nawet do Cardiff, doradzać Craigowi Bellamy’emu, jak po katastrofalnym okresie przygotowawczym w Manchesterze przeżyć dziewięć miesięcy biegania za piłką w Championship.

Po drugie, szeroko dyskutowany wywiad Manciniego dla Martina Samuela, zawierający zdanie, że piłkarze, których głównym zainteresowaniem jest wolny dzień, powinni sobie szukać innego klubu, a także napomnienie posadzonego wczoraj na ławce Adama Johnsona, że powinien skupić się na piłce, nie na życiu celebryty. Oraz przedłużająca się nieobecność w pierwszym składzie Emanuela Adebayora i Shaya Givena (by wymienić tylko najważniejszych). Po trzecie, konfrontacja dwóch najbogatszych właścicieli. Po czwarte, konfrontacja dwóch włoskich trenerów. Po piąte, konfrontacja podobnych w gruncie rzeczy ustawień (nawet jeśli to stosowane przez Chelsea bardziej przypomina 4-3-3, a to, w którym wychodzi Manchester City, 4-5-1) – jak widać schematów narracyjnych znalazłoby się co niemiara.

Skupiam się tu na kwestiach okołomeczowych, ale w końcu jaki to był mecz, sami widzieliście. Trzech środkowych pomocników gospodarzy neutralizowało ustawionych naprzeciwko trzech środkowych gości, na boisku panował tłok, a niecelnych podań było, jak na ten poziom drużyn, zaskakująco dużo. Ostatni kwadrans pierwszej połowy przyniósł wprawdzie rozluźnienie (zwłaszcza boczni obrońcy Chelsea zrobili się wówczas nieco odważniejsi), ale po przerwie wszystko wróciło do normy: gdyby nie frycowe, jakie w Premier League zapłacił Ramires, związane z jego stratą piłki, a następnie kilkudziesięciometrowym rajdem Teveza, zakończyłoby się pewnie bezbramkowo.

Sporo się mówi o wielomilionowych transferach Manciniego, ale tym razem najlepsi na boisku byli ci, których kupowali jeszcze poprzednicy Włocha, w dodatku piłkarze stosunkowo najmniej galaktyczni: de Jong (jak napisał Daniel Taylor: potrafi dużo więcej niż kopniak w klatę…), Barry oraz Kompany. Mnie zaimponował zwłaszcza bezbłędny Belg na środku obrony (z HSV sprowadzano go jako defensywnego pomocnika, ale czwórki defensywnych pomocników na boisku nawet Mancini nie zmieści…), inni chwalą oczywiście ciężko pracującego Teveza, który w odróżnieniu do Drogby nie czekał na podania, tylko w swoim stylu schodził do środka pola i uczestniczył w rozgrywaniu akcji. Pomysł MC na wygrywanie, a w każdym razie nieprzegrywanie z najlepszymi, przetestowany już w pierwszej kolejce na White Hart Lane, nie jest nowy, a w dodatku pochodzi z ojczyzny Manciniego: catenaccio…

Nie mówię, że potrafię wytłumaczyć to, co się stało na Emirates, bo nie potrafię. Nawet menedżer Arsenalu tym razem nie szukał wymówek, ostro krytykując całą drużynę od bramkarza po napastników. Tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie, był fakt, że aby rozbroić Kanonierów, West Bromwich nie musiało się uciekać do środków pozasportowych (nie faulowało, jak np. Blackburn czy Stoke): wystarczyło więcej biegać, rozpoczynać krycie jeszcze na połowie gospodarzy, asekurować się nawzajem, no i pozwalać sobie na dekoncentrację – tak jak pozwalali sobie na nią, popełniający kaskady błędów przy poszczególnych golach, zawodnicy Arsenalu. Nie chcę już się znęcać nad strategią transferową, polegającą na niekupowaniu bramkarza, powiem jednak, że opublikowane w tych dniach znakomite wyniki finansowe Kanonierów, czynią niesprowadzenie na Emirates jakiegoś piłkołapa (copyright Rafał Stec) jeszcze bardziej niezrozumiałym.

Kiedy mówimy o wynikach finansowych, myślimy przede wszystkim o Liverpoolu, który kończy właśnie jeden z gorszych tygodni w swojej najnowszej historii: od porażki z MU, przez katastrofalny wynik w Pucharze Ligi, po remis z Sunderlandem i wielotysięczny protest kibiców przeciwko amerykańskim właścicielom, a także pogłoski w prasie, że będący  największym wierzycielem klubu bank nie zawaha się przed żądaniem ogłoszenia jego upadłości. Co do samego meczu powiem od razu, że w kwestii słuszności uznania bramki Liverpoolu nie miałem najmniejszych wątpliwości, tak jak nie miałbym wątpliwości, gdyby zawodnik, który miał poczucie, że został sfaulowany, złapał piłkę w ręce i został za to ukarany przez sędziego. Zdrowy rozsądek zdrowym rozsądkiem, ale na boisku trzeba się wystrzegać dwuznaczności i nie decydować nigdy za arbitra. Kłopot w tym, że ta bramka nie wystarczyła…

W sumie przeżyliśmy weekend cudów. Robert Green znakomicie spisywał się w bramce West Hamu, a Mark Schwarzer – między słupkami Fulham (czy widziałeś, Arsene?). Bramka Emila Heskeya dała zwycięstwo Aston Villi w trenerskim debiucie Gerarda Houllier. Blackpool straciło gola w czwartej minucie doliczonego czasie gry, ze spalonego i po wcześniejszym faulu. Newcastle, mimo prowadzenia, nie zdołało wygrać ze Stoke. Manchester United nie zdołał wygrać z Boltonem, ale dwukrotnie odrobił straty – raz dzięki Owenowi. Nade wszystko: po raz pierwszy od grudnia 2008 żadna z drużyn tradycyjnej Wielkiej Czwórki nie zdobyła w ligowej kolejce kompletu punktów. Coś mi mówi, że to dopiero początek.

Bułgarski książę

Właściwie dopiero dziś, podczas drugiej połowy meczu Manchesteru United z Liverpoolem, ten sezon zaczął się dla mnie na dobre. Nie będę się nadmiernie rozpisywał nad przyczynami ubocznymi – główną był Dymitar Berbatow, dla mnie klasyczny przykład na to, jak wiele w tym sporcie rozgrywa się w głowach zawodników. Kiedy w grudniu ubiegłego roku zastanawiałem się, czy Berbatow zawiódł, nie kwestionowałem przecież jego wielkiego talentu. Widać było po prostu, że Bułgar nie potrafi się odblokować, że nie może zrzucić z barków presji związanej z 30 milionami funtów, jakie wytargował za niego Daniel Levy, że nie może tak naprawdę dobrze zacząć… Aż do tego sierpnia, kiedy pierwszego gola strzelił już podczas meczu o Tarczę Wspólnoty. Pisałem wtedy, że Ferguson ściskał go po meczu jak Maradona Messiego, jakby chciał powiedzieć „Jest nowy początek, chłopie, teraz już na pewno ci się uda”. No i się udało – choć dziś przy pierwszym golu zadanie ułatwił mu Torres (kto wyznaczył Hiszpana do opieki nad Bułgarem? I dlaczego nie powiedział mu, że Berbatow, ehm, rzadko wyskakuje w powietrze?). Jest nowy początek: jeśli Dymitar Berbatow nie złapie kontuzji, lawina bajecznych bramek i równie efektownych asyst nie powinna się już zatrzymać i w maju najdroższy w historii piłkarz MU może mieć nawet trzydzieści goli na koncie.

Wyobrażam sobie ulgę kibiców z Old Trafford, bo dzień wcześniej sam doświadczyłem  podobnej (Tottenham z 0:1 wyszedł na 3:1, dzięki dobrym zmianom Redknappa i świetnemu van der Vaartowi), tym bardziej, że pościg Liverpoolu po raz kolejny pokazał, że nie takie Diabły straszne. Przed nimi długi sezon, więc wypada spytać, gdzie ci zmiennicy Giggsa i Scholesa (sądząc po środowym meczu z Glasgow Rangers ławka nie jest tak znowu imponująca…)? Czy po kontuzji Valencii do rozwijania gry skrzydłami wystarczy Nani? Jak ocenić żelazną do niedawna obronę po dzisiejszych wpadkach Evansa i O’Shea? W jakiej właściwie formie jest Wayne Rooney?

Paradoksalnie w dzisiejszym meczu Liverpool długo mi się podobał i odnosiłem wrażenie, że efekty pracy Roya Hodgsona zaczynają być widoczne: przez spore partie spotkania goście bez problemów utrzymywali się przy piłce, ruchliwi Cole i Meireles znajdowali sobie wolne sektory boiska, a niektóre próby podań były naprawdę przedniej miary (nawet te niecelne wiązały się zazwyczaj – bo przecież nie w przypadku dośrodkowań Konchesky’ego – nie ze słabością techniczną, a raczej z nadmiarem ambicji – w każdym z przypadków tego typu zamysł był dobry). Szkoda tylko, że do zmiany ustawienia z 4-4-1-1 na 4-4-2 Gerrard ustawiony był tak głęboko i przez pierwszą godzinę tak niewiele zagrożenia przynosił pod bramką rywali, no i szkoda, że Fernando Torres pozostaje cieniem piłkarza, jakiego znaliśmy.

Czy Arsenal okazał się nie tak boski, jak pisaliśmy po meczu Kanonierów z Bragą? Gdyby piłkarzom Arsene’a Wengera udało się dowieść jednobramkowe prowadzenie z Sunderlandem, gdyby sędzia zakończył mecz równo z upływem czterech doliczonych minut, albo po prostu gdyby Rosicky strzelił karnego, pytanie byłoby bezprzedmiotowe. Faktem jest jednak, że Arsenal nie potrafił kontrolować gry w sposób, do jakiego przywykliśmy, Wilshere wydawał się odrobinę przemęczony, kontuzja Fabregasa i kartki Songa niczego nie ułatwiły, a o tym, że Clichy’emu zdarza się panikować, wiedzieliśmy nie od dziś. Nadal jednak mam wrażenie, że w walce o mistrzostwo Anglii Chelsea musi się obawiać Arsenalu co najmniej w równym stopniu, co Manchesteru United.

Tym razem nie rozpisuję się nadmiernie, co należy interpretować wyłącznie w ten sposób, że nowy numer „Tygodnika Powszechnego” jest jeszcze dziurawy jak obrona Blackpool w pierwszej – zaznaczam, w pierwszej – połowie meczu z Chelsea. Nadrobię w tygodniu. Mecz Pucharu Ligi między londyńską Wisłą i londyńską Cracovią już we wtorek…

Boski, boski Arsenal

Czasami mam wrażenie, że piłkę nożną wymyślono tylko dla Arsene’a Wengera i Arsenalu. Zabrzmiało mocno, prawda? Ale czy mogło zabrzmieć inaczej po takim meczu, jak wczorajszy? Tłumaczenie, że przeciwnik okazał się słaby, odrzucam, mając w pamięci to, jak Braga wyeliminowała w poprzedniej rundzie Sevillę. Po prostu Kanonierzy znów zagrali piłkę z innej planety, żeby nie powiedzieć jeszcze mocniej: z raju. Gdybym miał kiedyś napisać tekst złożony z samych ekstatycznych przymiotników, musiałbym go poświęcić Kanonierom, choć jestem, jasna cholera, kibicem Tottenhamu i ostatkiem sił próbuję przypomnieć sobie czasy George’a Grahama, kiedy był to „boring, boring Arsenal”.

Po pierwsze, Fabregas. Człowiek, którego każde dotknięcie piłki jest nienaganne. Rozgrywający akcje i akcje wykańczający. Pokazujący się partnerom i partnerów widzący. Prawdziwy lider, jak mówił po meczu Arsene Wenger, chwaląc Katalończyka zwłaszcza za sytuację z 84. minuty, kiedy po genialnym podaniu Wilshere’a znalazł się sam na sam z bramkarzem i zamiast strzelać, zdecydował się na odegranie do lepiej ustawionego Veli. Oto sposób na budowanie ducha drużyny, oto sposób na jej przewodzenie: zamiast, jak poprzedni kapitan, wrzeszczeć i wyrzekać na kolegów, pozwalać im stawać się jeszcze lepszymi. Strach pomyśleć, że facet ma dopiero 23 lata.

Po drugie, Wilshere. O tym, jaki ma potencjał, dowiedzieliśmy się podczas rozgrywek Pucharu Ligi przed dwoma laty, przed rokiem podczas wypożyczenia do Boltonu przekonaliśmy się, że ten potencjał potrafi się realizować na poziomie Premier League, dziś widzimy go błyszczącego w Lidze Mistrzów: potrafiącego zmienić tempo gry, przetrzymać albo szybko odegrać piłkę, ale też odebrać ją rywalowi zdecydowanym wślizgiem… Wciąż niepewny miejsca w pierwszej jedenastce, ma odwagę w takim meczu popisywać się zagraniami piętą (podanie do Chamakha z 34. minuty, ale i jedna z okazji stworzonych przez zespół w drugiej połowie). Strach pomyśleć, że facet ma dopiero 18 lat.

Po trzecie, Nasri i Arszawin, mistrzowie gry z piłką i bez piłki, nieustannie rozciągający obronę rywala albo ściągający ją na siebie, by zrobić miejsce na rajd bocznego obrońcy. Po czwarte, Chamakh, mający zalety Bendtnera (wzrost) bez jego wad (surowość techniczna i samolubność; Marokańczyk częściej niż szukaniem strzału zajmuje się zgrywaniem piłki do wchodzących z drugiej linii kolegów)… Po piąte, skuteczny po wejściu z ławki rezerwowych Vela. Zważcie, że ten pogrom dokonał się bez Walcotta, van Persiego i Diaby’ego…

Wiem, w sobotę z Sunderlandem pewnie będzie trudniej. Ale zwracam uwagę, że z Blackburn na wyjeździe potrafili sobie poradzić – a był to dokładnie przykład spotkania, które w poprzednich sezonach kończyły się gubieniem punktów. O technice i wyobraźni, o szybkości, a przy tym precyzji zagrań w tempo, o kunszcie akcji w trójkącie itd., w przypadku Arsenalu mówiono już wielokrotnie. Ale po kilku meczach tego sezonu zaczynam odnosić wrażenie, że wśród zalet jego piłkarzy pojawiła się także siła fizyczna i – co może najważniejsze, a z czym w przeszłości bywało kiepsko – koncentracja, wynikająca także z – kolejny kluczowy element – doświadczenia. Arsene Wenger nie ma klasowego bramkarza, są znaki zapytania, dotyczące linii obronnej, więc z odważniejszymi opiniami na temat mistrzowskiego potencjału wstrzymam się do październikowego meczu z Chelsea. Po prostu: jako kibic zwyczajnie się cieszę, że mogę co jakiś czas obejrzeć taki mecz, jak wczoraj.

Klasa mistrzowska

Sądząc po pierwszych czterdziestu minutach, potencjał tej drużyny jest ogromny. Debiutując w Lidze Mistrzów, grając na boisku stałego bywalca tych rozgrywek, szybko strzeliła dwa gola, a następnie wkręcała rywali w ziemię inteligentnym pass and move. Gdzieś po pół godzinie kibice gospodarzy, poirytowani faktem, że ich ulubieńcy mają kłopoty z wyjściem z własnej połowy, zaczęli buczeć i gwizdać; jeśli w tamtym momencie było słychać jakikolwiek doping, to ze strony fanów gości.

Sądząc po końcówce pierwszej połowy i sporych fragmentach drugiej, ilość pracy, która czeka tę drużynę, również jest ogromna. W sposób absolutny dominować na boisku, mieć dwie minuty do przerwy i dać sobie strzelić bramkę, która w oczywisty sposób musiała uskrzydlić przeciwnika… W dodatku całe zło zaczęło się od niepotrzebnego przerzutu lewego obrońcy, który zamiast zagrać bezpieczną piłkę do najbliżej ustawionego kolegi, próbował się popisać kilkudziesięciometrowym podaniem na drugie skrzydło i podarował rywalom aut, po którym padł gol kontaktowy.

Opowiadam o spotkaniu Werderu z Tottenhamem, którego menedżer Harry Redknapp mówił na przedmeczowej konferencji, że na naukę nigdy nie jest za późno – powołując się przy tym nie tylko na własną przygodę z Young Boys Berno, kiedy to ofensywne ustawienie na mecz wyjazdowy omal nie doprowadziło go do odpadnięcia z Ligi Mistrzów już na poziomie eliminacji, ale także na przykrości, które spotkały Alexa Fergusona w sobotnim meczu na Goodison Park. Owszem: na naukę nigdy nie jest za późno i trzeba przyznać, że Redknapp – przy całym przywiązaniu do ofensywnej piłki, dzięki któremu oglądaliśmy tak emocjonujące i otwarte spotkanie – wyciągnął wnioski, dobierając bardziej adekwatne do taktyki rywala, a zarazem moje ulubione ostatnio ustawienie 4-2-3-1, z van der Vaartem operującym za plecami wysuniętego Croucha. Tyle że dziś on i jego piłkarze otrzymali kolejną lekcję: jak kontrolować grę w sposób naprawdę konsekwentny, a nade wszystko: jak nie pozwalać sobie wydrzeć inicjatywy i nie tracić koncentracji w momentach absolutnie kluczowych, czyli przez kilka minut przed i po przerwie.

Zaczęło się, jak powiadam, fantastycznie. Assou-Ekotto podaje do Bale’a, który urywa się bocznemu obrońcy Werderu, i dośrodkuje tak precyzyjnie, że Pasanen może tylko skierować piłkę do własnej bramki: gdyby cofnął nogę, gola zapisano by Crouchowi. Sześć minut później bardzo dobry dziś Jenas popisuje się efektownym podaniem z woleja do ustawionego po lewej stronie van der Vaarta, ten przyjmuje piłkę, a następnie dośrodkowuje ją na głowę Croucha, który stoi wprawdzie daleko od bramki, ale uderza z taką siłą i precyzją, że bramkarz nie ma nic do powiedzenia. Potem zaczyna to wyglądać jak finał Champions League sprzed dwóch lat: Tottenham zabiera Werder na karuzelę, jak wtedy Barcelona zabrała MU. Podania krążą od nogi do nogi, coraz to inny piłkarz wybiega na pozycję, a kiedy rywal zdoła przejąć piłkę, to cała drużyna angażuje się w pressing, by błyskawicznie ją odzyskać. W centrum wszystkiego, co dobre w tej pierwszej połowie jest Rafael van der Vaart: cały czas blisko akcji, cały czas pokazujący się partnerom, gotów do wzięcia na siebie ciężaru gry. Szkoda, że – podobnie jak spełniający tę samą rolę w sobotę Luka Modrić – łapie kontuzję i musi zbyt wcześnie zejść z boiska.

Tym razem van der Vaart ma z kim grać. Peter Crouch lepiej przyjmuje i przetrzymuje piłkę niż Pawluczenko w sobotę, Jenas piłkarsko jest o niebo lepszy od Palaciosa, Bale utrzymuje się w wybornej formie (w tej pierwszej połowie sam mógł strzelić gola, w drugiej – dwukrotnie wyrobił dobre pozycje kolegom), a Huddlestone na swoim własnym poziomie; jeżeli idzie o zawodników przedniej formacji, to tylko o formę Lennona można się martwić. Liczyłem na to, że zrobi z Silvestre’a kotlet siekany, a w zasadzie nie zmusił go do biegania…

Na wspomnianej przedmeczowej konferencji Redknapp mówił, że nie trzeba być naukowcem, żeby zestawić optymalną jedenastkę, a kwestie taktyczne nie mają znowu tak wielkiego znaczenia: kluczem jest to, czy piłkarze nie spalą się psychicznie. Można się uśmiechać, że oto oglądamy kolejnego faceta, który laptopa używa jako podkładkę pod herbatę, ale można też przyznać mu rację: Werder po przerwie był lepszą drużyną, bo po strzeleniu przypadkowego gola uwierzył, że z Tottenhamem może jednak powalczyć. Choć nie bez znaczenia było pewnie i to, że po zmianie Bargfrede-Hunt także i goście przeszli na ustawienie 4-2-3-1 i nagle zaczęło funkcjonować coś, czego wcześniej nie oglądaliśmy: celne szybkie podania, akcje oskrzydlające, nieustanne pojawianie się znakomitego Marko Marina w wolnej strefie pomiędzy liniami Tottenhamu (młody reprezentant Niemiec był może najlepszy na boisku). W zasadzie kibice gości muszą mówić o szczęśliwym remisie, choć tak blisko byli zasłużonego zwycięstwa.

„Lekcja? Jaka lekcja?” – pytał wściekły Redknapp dziennikarzy po meczu, tłumacząc, że niczego nie można się nauczyć z faktu, iż zespół, który nie miał nic do powiedzenia, przypadkowo strzela gola i zaczyna wierzyć w siebie. Myślę jednak, że to zbyt proste: w 43 minucie Assou-Ekotto naprawdę mógł zagrać prostą piłkę, zamiast wygłupiać się z przerzucaniem jej na drugą stronę, zwłaszcza na tak śliskim boisku. Poza tym Redknapp sam jest sobie winien: było nie zaczynać z mówieniem o tej nauce, na którą nigdy nie jest za późno…

Bo w gruncie rzeczy można skończyć optymistycznie: jeśli menedżer Tottenhamu powściągnie zrozumiałe emocje i zechce jednak wyciągnąć wnioski z tego meczu, jego przygoda z Ligą Mistrzów ma wszelkie szanse przeciągnąć się do wiosny. Czego sobie i Wam życzę, bo, jak widać, z tą drużyną po prostu nie sposób się nudzić.

Straszne dni

Trzeba zacząć od Evertonu z Manchesterem United. Tylko jak zacząć, żeby nie popaść w banały? Przez pierwszych kilkadziesiąt minut po zakończeniu tego meczu fora internetowe, twitter, facebook i co tam jeszcze, przytykały się od nadmiaru wykrzykników i westchnień, w stylu „ach, jaka ta liga niezwykła”. No niezwykła, pewnie, ale trudno na tym poprzestać.

Teraz, kiedy wiemy już, jak się to wszystko zakończyło, tematem podstawowym jest pominięcie przy ustalaniu składu MU Wayne’a Rooneya. Taki Henry Winter np. od razu zawyrokował, że sir Alex wypuścił jednego piłkarza i dwa punkty, łącząc oba fakty. Dla mnie przebieg wydarzeń na boisku pokazał, że Ferguson miał rację (zwłaszcza w kontekście meczu Ligi Mistrzów w ciągu tygodnia) i że faktów tych łączyć nie sposób. Rooney, były piłkarz Evertonu, zawsze był obrażany na Goodison Park, a jak byłby obrażany teraz, po ujawnionym przed tygodniem skandalu obyczajowym, nie chcę sobie nawet wyobrażać (pytanie, oczywiście, czy zawodowy piłkarz nie powinien być uodporniony na najstraszliwsze nawet zaczepki: przykład kilku świetnych występów Sola Campbella dla Arsenalu w derbowych meczach z Tottenhamem pokazuje, że bywają one nawet mobilizujące…). Bez niego Manchester United nie tylko potrafił grać swoją grę, ale do ostatniej minuty był pewny zwycięstwa.

Tak jak w poprzednich dwóch sezonach formułowałem w tej kwestii wątpliwości, tak w tym kolejny raz przyznać muszę: Berbatow był znakomity. Do umiejętności technicznych (przyjęcie piłki!), elegancji i wizji doszła w końcu pewność siebie, a dodatkowo Bułgarowi posłużyła chyba decyzja o wycofaniu się z gry w reprezentacji i skupieniu na karierze klubowej. Znakomici byli także Scholes i Giggs, dobrze asystował Nani, pięknie uderzał Fletcher, w obronie Vidić pokazywał, że warto przecinać dyskusje na temat własnej przyszłości (został w Manchesterze i znów jest podporą drużyny), a i van der Sar robił, co do niego należało. Doprawdy: czy komuś poza Henrym Winterem brakowało Rooneya?

Eksperci Match of the Day dopatrzyli się w MU jednego słabego ogniwa: Jonny’ego Evansa, któremu występujący z konieczności w roli napastników pomocnicy Evertonu od pierwszej minuty starali się utrudniać życie. Mnie się wydaje, że także zejście Evry spowodowało perturbacje w defensywie, dwukrotnie wykorzystane przez gospodarzy w doliczonym czasie gry, no i nie sposób nie zauważyć, że dośrodkowania Leightona Bainesa (kolejny świetny mecz) padały ze strony, za którą odpowiedzialny jest Gary Neville. Można też „winić” Tima Howarda, którego znakomite interwencje uniemożliwiły MU strzelenie kolejnych trzech-czterech goli.

W ogóle był to weekend stojący pod znakiem bramkarzy. Blackpool zawdzięcza drugie w sezonie wyjazdowe zwycięstwo Mattowi Gilksowi, który powstrzymywał piłkarzy Newcastle w sytuacjach zaiste beznadziejnych, Liverpool dziękuje za skądinąd mało przekonujący remis z Birmingham Jose Reinie, który zrehabilitował się tym samym za mecz reprezentacji z Argentyną. W bramce Blackburn (sensacyjny punkt na City of Manchester Stadium!) bardzo dobrze spisywał się Paul Robinson, czego nie można powiedzieć o Joe Harcie, tym razem niepewnym – podobnie zresztą, jak w meczu reprezentacji ze Szwajcarią, i podobnie jak inny reprezentant Anglii, Robert Green, w meczu z Chelsea. Z Anglików oprócz Robinsona najlepiej wypadł więc Scott Carson, broniący m.in. w sytuacji sam na sam z Garethem Bale’m (a skoro jeszcze o bramkarzach: w końcówce meczu WBA-Tottenham Cudicini kilkakrotnie ratował Tottenhamowi remis, rehabilitując się z kolei za wpadkę z Wigan).

Debiutanci? Carlo Ancelotti podnosi zasługi „nowego” w drużynie Essiena (stracił większość poprzedniego sezonu z powodu kontuzji, w tym jest bajeczny). Bramkowo do Sunderlandu wprowadził się Gyan, w Liverpoolu z dobrej strony pokazał się Meirelles, w drużynie Harry’ego Redknappa swój pierwszy mecz rozegrali van der Vaart i Gallas. W przypadku tego pierwszego debiut był udany: Holender miał udział w bramce Modricia, wcześniej odegraniem piętą stworzył sytuację Lennonowi, później wypuścił sam na sam Bale’a, a wreszcie w dużym tłoku wyrobił pozycję strzelecką Huddlestone’owi. Po drugim znać było kilkumiesięczny odpoczynek od piłki, niestety także przy akcji dającej gospodarzom wyrównanie. W ogóle Tottenham stracił kilkadziesiąt procent wartości po zejściu Modricia (został kopnięty w nogę, w dokładnie to samo miejsce, które było przed rokiem złamane, i kibice Tottenhamu przeżyli kilkanaście godzin nerwów, że w ciągu zaledwie kilku dni stracą na wiele tygodni trzeciego, oprócz Dawsona i Defoe, niezastępowalnego piłkarza). O ile wcześniej przewaga gości w posiadaniu piłki była absolutna, futbolówka chodziła od nogi do nogi, a współpraca Modricia z van der Vaartem wydawała się wręcz telepatyczna (co brzmi niewiarygodnie, bo trenowali wspólnie tylko jeden dzień), to później zespół grał co najwyżej poprawnie, tempo i odwaga rozgrywania zmalały, a świeżych pomysłów było jak na lekarstwo. Harry Redknapp ma rację: w tym sezonie jego drużynie niejeden raz przyjdzie grać przeciwko zespołom broniącym się dziewięcioma piłkarzami, a poza Modriciem nie ma piłkarzy zdolnych do złamania ich oporu jednym niebanalnym podaniem, dryblingiem lub strzałem. Może teraz, kiedy sprowadził van der Vaarta, będzie lepiej…

Po czterech kolejkach wygląda na to, że wyścig o mistrzostwo i Ligę Mistrzów będzie jeszcze bardziej zacięty niż przed rokiem. Poza Chelsea i Arsenalem wszyscy gubią punkty (Arsenal zremisował na wyjeździe z Liverpoolem, ale trudno to uznać za zgubienie punktu), a zespoły skazywane na pożarcie walczą zajadle. Mimo wszystko niespodziewane są dla mnie kłopoty West Hamu, który pod Awramem Grantem zaczyna powoli przypominać… Portsmouth z początku poprzedniego sezonu, to znaczy: w każdym meczu ma momenty bardzo przyzwoitej gry, więc po każdym szkoleniowiec mówi, że wyniósł z niego wiele pozytywów, ale cóż z tego, skoro każdy przegrywa. W tym tygodniu izraelskiego menedżera czekają straszne dni, co piszę w sensie absolutnie ścisłym, bo Jom Kipur, przypada akurat w sobotę, kiedy West Ham ma grać mecz o sześć punktów z przedostatnim w tabeli Stoke. Każdy pobożny Żyd tego dnia powinien pościć i powstrzymywać się od pracy, więc niewykluczone, że Londyńczycy będą musieli grać bez swojego menedżera. Chyba że sprawa stanie się bezprzedmiotowa, bo właściciele klubu  zdecydują się rozwiązać z nim umowę…

Ciężar koszulki

Dlaczego Anglia była na mundialu tak zła, jak dobra jest w eliminacjach Mistrzostw Europy? Czy wystarczy odpowiedź Fabio Capello, że teraz jego piłkarze są wypoczęci, a wtedy byli przemęczeni? Czy równie łatwo poradziliby sobie z drużynami, które grają trójką środkowych pomocników? I co będą o włoskim trenerze pisać dziennikarze, którzy jeszcze kilka dni temu domagali się jego głowy? A o Rooneyu? Czy po wczorajszym golu tabloidy dadzą mu choć parę dni spokoju? Wszystkie te kwestie są oczywiście niezmiernie zajmujące, ale mnie ciekawi jeszcze jedna: błyskawiczny rozwój kariery reprezentacyjnej Adama Johnsona.

Był taki czas, kiedy Tottenham szukał lewoskrzydłowego i prowadził zaawansowane negocjacje z Middlesbrough na temat transferu Stewarta Downinga. Mogło się wtedy skończyć na Adamie Johnsonie, grającym w angielskiej młodzieżówce i będącym zmiennikiem powoływanego do dorosłej reprezentacji Downinga. Żaden z transferów nie wypalił, rozwiązaniem problemów Tottenhamu okazali się Modrić i Bale, ale ja przywykłem do monitorowania (tfu, co za słowo…) postępów młodego Anglika. Uważnie przyglądał mu się też Capello, zaglądający na Riverside Stadium nawet na mecze Championship i wymieniający go wśród przyszłych gwiazd drużyny narodowej na równi z Wilsherem, Gibbsem, Huddlestonem, Hartem czy Rodwellem – poza tym ostatnim wszyscy debiutowali już w reprezentacji. Naturalnie lewonożny, przyzwyczajony do grania również na prawym skrzydle i za napastnikami, szybki był zawsze. Zawsze też dużo biegał, umiał dryblować, strzelać z dystansu i co ważne: wykonywać stałe fragmenty gry, ale po transferze do Manchesteru City nabrał jeszcze taktycznej ogłady i pewności siebie podczas konfrontacji z najlepszymi obrońcami Premier League.

Niezwykłe, w jak szybkim tempie się to dokonało: jeszcze w grudniu toczył pojedynki z jakimiś pierwszoligowymi zabijakami, kilka miesięcy później był już o włos od wyjazdu na mundial, teraz w ciągu czterech dni zdobył dwa gole w reprezentacji, a w następnym meczu eliminacyjnym – w związku z dwoma żółtymi kartkami Milnera z Bułgarią i Szwajcarią – wyjdzie pewnie w pierwszym składzie. O swoją reprezentacyjną przyszłość martwić się muszą już nie tylko Downing, Joe Cole czy Ashley Young, ale także Aaron Lennon (choć największym przegranym po meczach z Bułgarią i Szwajcarią i tak może być Frank Lampard…).

A może tak naprawdę to tempo wcale nie było szybkie? Szczęście 23-letniego wszak Adama Johnsona polega na tym, że w jego przypadku wszystko odbywa się we właściwym czasie (pisaliście zresztą o tym w dyskusji pod poprzednim wpisem, zestawiając go np. z Wilsherem i Cleverleyem). Zamiast jako nastolatek trafić na ławkę wielkiego klubu, ogrywał się w Championship. Zamiast, jak Theo Walcott, przedwcześnie jechać na mistrzostwa świata, żeby potem stać się obiektem ironicznych komentarzy, solidnie odpoczął przez wakacje. Że wyjazd byłby przedwczesny, przekonywała opinia Capello po towarzyskim meczu z Meksykiem: Johnson wyznał Włochowi, że ciężko mu było złapać oddech, co ten skomentował zdaniem, że nie jest łatwo grać na Wembley w drużynie narodowej: koszulka jest wtedy bardzo ciężka… Dziś wygląda na to, że ciężar koszulki poważnie zmalał.

Zamykanie okienka (na żywo)

10.00.

Zamykanie okienka. Dla dziennikarzy telewizyjnych kilkanaście godzin na klubowym parkingu, w oczekiwaniu na zajeżdżającą właśnie gwiazdę, o której transferze dotąd się nie mówiło. Dla fanów nadaktywność na forach internetowych i wiara w najbardziej nawet niezwykłe plotki. Dla klubowych prezesów, menedżerów, dla agentów piłkarzy – nieustanne wiszenie na telefonach, nerwowe negocjacje i kulawe kompromisy. Dla obsługującego sekretariat piłkarskiego związku czy ligi: nieustanne sprawdzanie, czy faks działa jak należy (był całkiem niedawno przypadek, bodaj Kevina Doyle’a, kiedy transfer nie doszedł do skutku, bo popsuła się maszyneria). Dla trenera reprezentacji, irytacja, że zamiast o rozpoczynającym się właśnie zgrupowaniu, jego podopieczni myślą o tym, czy ktoś zadzwoni. Dla piłkarzy wreszcie…

No właśnie, dla piłkarzy. Zanim zaczniemy się nakręcać (co ja mówię, przecież już jesteśmy nakręceni…), przeczytajmy tekst Rohana Rickettsa, który jako piłkarz nie zrobił wprawdzie wielkiej kariery (choć trenował i w Arsenalu, i w Tottenhamie), ale który potrafi oddać atmosferę jak mało kto. Znów trzeba szukać dzieciom nowej szkoły? Znów trzeba sprzedawać dom, i to dom, który kupiło się zaledwie rok temu? „Tato, tato, dlaczego znów się przenosimy, tato, tak nam tu dobrze…”. Co odpowiedzieć w takiej sytuacji?

Przeczytajcie tekst Rickettsa. O transferach zdążymy jeszcze pogadać. Dziś blogujemy na żywo.

10. 25

Zanim rozkręci się na dobre (czy się w ogóle rozkręci to temat, do którego wrócimy), garść statystyk. Niezawodny John Ley podsumował, że do wczoraj wszystkie kluby Premier League wydały 310 milionów funtów (w porównaniu z 480 milionami sprzed roku daje to spadek o 35 proc.). Lwią część tej kwoty, 130 milionów, wydał Manchester City. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby nie było szejków…

Kluby oszczędzają, zarówno w związku z ogólnym kryzysem, jak i z zapowiadanymi przez FIFA regulacjami, wymuszającymi rozsądniejsze niż dotąd gospodarowanie (chodzi zwłaszcza o relację pensje zawodników – obroty klubu). Także i dziś pewnie niejedna zmiana barw wiązała się będzie z wypożyczeniem, a negocjacje dotyczyć będą tego, który klub weźmie na siebie jaki procent wynagrodzenia wypożyczanego…

10.45.

Taxi_rock przeszedł już do rzeczy, czyli do nazwisk. Przejście Marka Schwarzera z Fulham do Arsenalu to rzeczywiście jedno z najbardziej spodziewanych i najbardziej niepewnych wydarzeń dnia: Arsenal potrzebuje bramkarza, a w Fulham objawieniem pierwszych tygodni sezonu został Stockdale. Tylko co z ewentualnym zmiennikiem/rywalem Stockdale’a, skoro Shay Given zdecydował się zostać w Manchesterze City? Z frontu bramkarskiego, Tottenham powinien ogłosić wypożyczenie ze Spartaka Moskwa Stipe Pletikosy – to ten gość, który siedział koło Modricia na trybunach White Hart Lane w minioną sobotę i patrzył, jak Cudicini wpuszcza strzał Rodallegi. Kontuzja Gomesa nie jest poważna, ale Redknapp chce mieć trzech dobrych bramkarzy, tak na wszelki wypadek. Pletikosa miał poważną kontuzję kolana, ale w ciągu ostatnich kilkunastu dni trenował z golkiperami Tottenhamu i wszystko wydawało się być w porządku.

Inne transfery, które nas dziś czekają? Robinho z Manchesteru City do Milanu (pamiętacie zamieszanie sprzed dwóch lat i jego przejście z Realu, pierwszy galaktyczny transfer szejków? To był najgorętszy ze wspólnie przeżywanych ostatnich dni okienka). Paul Konchesky z Fulham do Liverpoolu. Asamoah Gyan z Rennes do Sunderlandu; to byłoby wydarzenie, także ze względu na sumę, którą się wymienia. Robbie Keane gdziekolwiek, na przykład do Newcastle lub West Hamu (ale tylko w przypadku, gdy Tottenham znajdzie czwartego napastnika na jego miejsce; z Luisem Fabiano i Klaasem Janem Huntelaarem się nie udało). Eidur Gudjohnsen gdziekolwiek, na przykład do Stoke. Armand Traore z Arsenalu do Birmingham. Charles N’Zgobia z Wigan do Birmingham…

Najbardziej niedorzeczny rumor poranka, Adebayor z MC do Tottenhamu, został już zdementowany. Mancini nie będzie robił interesów z rywalami.

11.00

Premier League się wyludnia. Wyjedzie Robinho, wyjechał Mascherano. Zdziwieni nie jesteśmy, bo w ciągu ostatnich tygodni wszystko wskazywało na to, że Argentyńczyk pożegna się z Liverpoolem. Jesteśmy za to zniesmaczeni, że ten świetny piłkarz dołączył do szeregu zawodników, którzy żegnali się z poprzednim pracodawcą bez klasy. Scott Parker przy przechodzeniu z Charltonu do Chelsea, Gareth Barry przy transferze z Aston Villi do MC, Dymitar Berbatow idący z Tottenhamu do Manchesteru United – w każdym z tych przypadków mieliśmy do czynienia z odmową gry lub treningu, i w każdym z tych przypadków zasłużony i popularny dotąd zawodnik zostawił po sobie złe wrażenie. Mascherano akurat skłonny jestem usprawiedliwić co do generaliów (wielokrotnie żalił się, że źle się czuje, rozdzielony z rodziną – żona konsekwentnie odmawiała przeprowadzki do Anglii), choć nie co do szczegółów (odmowa gry z meczu z Manchesterem City, która potężnie sfrustrowała kolegów z zespołu). Jak będzie teraz wyglądała druga linia Liverpoolu? Środek Poulsen-Meirelles, z Gerrardem przed nimi, na papierze przedstawia się bardzo przyzwoicie. O transfery Rafy Beniteza spieraliśmy się tu do upadłego, więc przypomnę: kupiony przed rokiem za 17 milionów Aquilani już z Anglii wyjechał, wypożyczony do Juventusu.

Nie tylko w kontekście tych osłabień prawdziwymi wydarzeniami okienka są decyzje o… zostaniu w klubie. Dotyczy to zwłaszcza Fabregasa, ale także o Torresie i Gerrardzie mówiło się, że wyjadą z Anglii. Strach pomyśleć, czym byłaby bez nich nasza ulubiona liga, zwłaszcza że jakichś megagwiazd – no, może poza Yaya Toure – w tym okienku transferowym nie sprowadzono.

11.15.

W Tottenhamie, kiedy kończą się sierpień i styczeń, nigdy nie jest nudno. Pamiętacie, jak z rozpędu sprowadzili Rasiaka? Harry Redknapp z furią odrzuca wprawdzie powtarzaną przez media kliszę, że jest biznesową spryciulą, żeby nie powiedzieć kombinatorem, a kilka dni temu zapowiadał, że zaraz po meczu z Wigan wyjeżdża z żoną na kilkudniowe wczasy, ale z pewnością zostawił Danielovi Levy’emu listę życzeń. To zresztą głównie prezes klubu lubi czekać na ostatnią chwilę, przypierając partnerów biznesowych do muru. Jako kibic Tottenhamu życzyłbym sobie sprowadzenia Ashleya Younga i Scotta Parkera, ale tylko ten drugi wydaje mi się jakoś realny – zwłaszcza, że nie przedłużył kontraktu w West Hamie, a Awram Grant nie mówi już na jego temat tak kategorycznie jak dotąd. Zapewne Levy sprawdził w Realu możliwość wypożyczenia którejś z gwiazd niemieszczących się w koncepcji Mourinho, ale np. w przypadku Lassana Diarry (grał pod Redknappem w Portsmouth, gdzie zauważyli go Hiszpanie) problemem jest wysokość pensji – w północnym Londynie piłkarzom płaci się mniej niż gdzie indziej. W Mediolanie czeka na telefon inny były podopieczny Harry’ego, Muntari. Tańszą wersją Younga jest Ryan Babel – jakikolwiek transfer piłkarza przedniej formacji pozwoli odejść Robbiemu Keane’owi, jak to zwykle ostatniego dnia okienka. Do oddania w ramach ewentualnej wymiany (za Parkera?) są Jenas, Hutton, a także – kontuzjowani, co rzecz komplikuje – Bentley i O’Hara. Umówmy się jednak: akurat ławka Tottenhamu jest długa i szeroka, do panicznych zakupów nie ma najmniejszych powodów.

12.00

Jeśli ktoś z kibiców MU liczył na transfer Jacka Rodwella, to nie tym razem: klub poinformował, że nie wybiera się na zakupy. Siedem godzin do końca okienka i na razie wydarzyło się niewiele. A przecież te godziny są potrzebne nie tylko na dogadanie się klubów między sobą i klubów z piłkarzem, ale także na badania lekarskie, czasem – w przypadku piłkarzy z pokaźną listą kontuzji w C.V. – dość szczegółowe. Na szczęście Scott Parker nie ma daleko 🙂

12.30

A według mnie jest to najlepsze okienko transferowe Wengera od lat, pisze Jacek Przypadek. Myślę bardzo podobnie: Francuz postawił na piłkarzy doświadczonych, którzy od razu wchodzą do pierwszego składu. Jeśli to ma być ten rok, to trzeba tak kupować. Ale: bez dwóch zdań potrzebny jest bramkarz, nie zaszkodziłby także defensywny pomocnik. Żeby ogłosić Arsenal największym wygranym okienka wystarczy zatrzymanie w klubie Fabregasa, ale załatwienie sprawy Schwarzera pieczętowałoby sprawę…

PS Jeszcze a propos Arsenalu: Aleksander Hleb ma wrócić na Wyspy, wypożyczony do Birmingham. Birmingham i Stoke miały być dziś aktywne, podobnie jak Blackpool, którego menedżer mówił, że potrzebuje co najmniej ośmiu piłkarzy…

14.20

Birmingham będzie grało w piłkę ładniej niż dotąd. I jeszcze mocniej zadomowi się w Premier League. Aleksander Hleb wniesie doświadczenie, technikę, dyscyplinę taktyczną i, podobnie jak Jean Beausejour, może strzelać bramki.

Harry Redknapp jednak nie pojechał na wakacje z Sandrą. Dziś rano na boisku treningowym oglądał grę kontrolną, ale dorwany przy okazji przez dziennikarzy powiedział, że poza Pletikosą nie spodziewa się żadnych transferów – „może jednego czy dwóch naszych wypożyczymy”.

Robinho jest w Mediolanie, Konchesky w Liverpoolu (zresztą już od weekendu), a Gyan w Sunderlandzie; wygląda na to, że kluby zdążą. Sprzeczne informacje na temat Marka Schwarzera. Wszystkie sfinalizowane dotąd transfery były zapowiadane. Czyli jednak spokojna końcówka? 

15.50

Czas na przerwę, redagowanie pisma itd. Zwłaszcza, że niewiele się dzieje. W helikopter, którym Ryan Babel leci z Liverpoolu do Londynu, jakoś nie wierzę. Podobnie jak w samolot, którym w przeciwną stronę podróżuje Carlton Cole. Może lepiej pogadać o nowym menedżerze Aston Villi? Kevin McDonald ma ochotę zostać na dłużej, część piłkarzy jest za nim, zawsze zresztą cieszył się mirem w klubie. Bob Bradley, jak wiemy, odpadł, a David Moyes przeszedłby z deszczu pod rynnę, czyli z klubu bez wielkich pieniędzy do klubu, który właśnie zaczął oszczędzać.

18.00

Robinho w Milanie. Ale rozrzutny ten Manchester City. Nie chodzi o to, ilu piłkarzy kupuje, ale co się z nimi potem dzieje. Robinho, Bellamy, zatrzymani w rozwoju Ireland czy Johnson, wypuszczony Dunne, który rozkwitł w AV, zapomniany na ławce Santa Cruz (następny w kolejce będą pewnie Adebayor, no i Given)… Niby nie moje zmartwienie, ale – zwłaszcza tych młodszych – szkoda.

W ostatnich godzinach ogłaszano poza tym, także w tzw. poważnych źródłach przejście Ryana Babela z Liverpoolu do Tottenhamu. Temat upadł, podejrzewam na gorąco, w związku z fiaskiem negocjacji między Liverpoolem i WHU w sprawie Carltona Cole’a. Babel nie jest, jak wiemy, klasycznym napastnikiem, ale przy tylu kłopotach ze zdrowiem Torresa nie można w klubie zostawiać samego Ngoga.

18.10

Brawa dla Sunderlandu: Gyan w Premier League to wydarzenie dnia. Duet Gyan-Bent zapowiada się groźniej niż ubiegłoroczny Bent-Jones. Gdyby jeszcze nie tracili tylu głupich bramek…

19.10

Odebrało mi mowę. Teoretycznie jest po czasie, ale jak wiemy z historii, tylko teoretycznie. Powrócę tu.

21.30

No to już wiecie, dlaczego odebrało mi mowę. Nic jeszcze nie wiadomo, jak to z Tottenhamem bywa. Parę lat temu poszedłem spać po zamknięciu okienka w przekonaniu, że nic więcej się już nie wydarzy, a obudziłem się jako kibic Grzegorza Rasiaka. Rafael van der Vaart to inna klasa, ale też klub od tamtej pory znalazł się w trochę innym miejscu. Niezawodny Harry Redknapp mówi, jak to się wszystko potoczyło: jeszcze wczoraj Holender szedł do Bayernu za 18 milionów, transfer nie doszedł do skutku i cena drastycznie spadła – jak rozumiem, Mourinho nie widział go w składzie…

Czy będzie go widział Harry? Kiedy opadnie euforia to pytanie trzeba będzie sobie zadać. Mnie się wydaje, że można pomieścić w składzie trzech piłkarzy ofensywnych: Modricia, van der Vaarta i Lennona, ale tylko w ustawieniu 4-2-3-1, z Brazylijczykiem Sandro i Huddlestonem za plecami, i jednym wysuniętym napastnikiem z przodu. Ale to oznacza, że mamy za dużo napastników…

No nic, zaczekajmy jeszcze parę godzin. Nie można spać spokojnie, jak się jest kibicem Tottenhamu.

21.50

Ale zacytujmy też van der Vaarta sprzed dziesięciu dni: „Jeśli odchodzisz z Realu, jest tylko jeden klub, do którego odchodząc nie robisz kroku w dół – Manchester United”. Nie żebym miał mu za złe. Ot, dziwnie się toczą piłkarskie losy (patrz pod Rohan Ricketts, do którego link dałem tu dwanaście godzin temu).

Reszta transferów? Brawo Stoke (za Gudjohnsena, Pennanta i Wilsona, wcześniej za Jonesa). Brawo Birmingham (za Hleba) i Wigan (za di Santo). Myślę, że po dzisiejszym dniu kompletnie przerażeni muszą być kibice West Hamu: choć udało się zatrzymać w klubie Parkera i Cole’a, to przecież liczono na wzmocnienia. A brak dobrego bramkarza może kosztować Arsenal mistrzostwo Anglii…

23.15

Gdybym robił w papierze, czytaj: w gazecie, pewnie bym oszalał. Właśnie upłynął deadline na ostatnie wydanie, a ja wciąż nie wiem, czy transfer van der Vaarta do Tottenhamu doszedł do skutku, czy nie. Jeżeli doszedł, sprawa jest na czołówkę i komentarz. Jeśli nie doszedł, pewnie również na komentarz, tyle że ironiczny. Sprawa nie zostanie rozstrzygnięta do jutrzejszego ranka: zawalona podobnymi tego typu „transferami ostatniej godziny” Premier League bada jeden przypadek po drugim, czy wszystko jest w porządku, i nie zamierza się spieszyć.

Inna sprawa, że pozytywne rozpatrzenie tej akurat sprawy leży w interesie Premier League. Utyskiwaliśmy na fakt, że kolejne wielkie gwiazdy opuszczają angielską ekstraklasę, a na ich miejsce nikt jakoś nie przychodzi. Nawet wielkie wydatki Manchesteru City elektryzują bardziej kwotami niż nazwiskami (może wyjąwszy Yaya Toure, o czym już dziś wspominałem). A tu proszę: wicemistrz świata, piłkarz Realu Madryt, wcześniej gwiazda Ajaxu i HSV, czarująca fenomenalnymi bramkami, niebanalnymi podaniami, znakomicie wykonująca stałe fragmenty gry, ograna w największych ligach Europy, w różnych ustawieniach taktycznych i pod różnymi trenerami, a wreszcie – co marketingowo ma przecież ogromne znaczenie – żonaty ze znaną i piękną kobietą. Słowem: promocyjnie wielki atut nie tylko dla Tottenhamu, ale dla całej ligi. Jak wielki piłkarsko, można zobaczyć choćby tutaj.

Wygląda na to, że musimy zaczekać do jutra. Jeśli transfer nie dojdzie do skutku, tragedii nie będzie. Jeśli dojdzie, największym zmartwieniem Redknappa będzie poradzenie sobie z dużą świetnych piłkarzy grzejących ławę. Mówiliśmy o tym problemie w kontekście MC, ale przyjrzyjmy się kadrze Tottenhamu. Jeżeli pierwsza jedenastka (z van der Vaartem), to: Gomes – Czorluka, King, Dawson, Bale – Lennon, Huddlestone (Sandro), Modrić, van der Vaart – Defoe, Crouch, jedenastkę rezerwową tworzą: Cudicini (Pletikosa) – Hutton (Kaboul), Bassong, Gallas, Assou-Ekotto – Bentley (Giovani), Palacios, Jenas, Krajnczar – Pawluczenko, Keane. Pokażcie mi drugi zespół tak napakowany. Czy na miejscu Jenasa, Pawluczenki, Keane’a czy Gallasa zadowolilibyście się występami w Carling Cup? Następne okienko dopiero w styczniu…

Kwestia profesjonalizmu

Myślałem już, że nie dam rady nic napisać. Byłem wczoraj tak zły, że nawet zaprzestanie na kilka godzin wszelkiej okołopiłkarskiej aktywności i poświęcenie się robieniu gazpacho nie poprawiło mi nastroju. „Wszystko jest kwestią profesjonalizmu”, myślałem, i ostatecznie to zdanie zdecydowało o niebraniu sobie wolnego na dzisiejszy wieczór.

Nic nie usprawiedliwia piłkarzy Tottenhamu: ani to, że im dłużej trwał ich mecz z Wigan, tym większą liczbą piłkarzy bronili się goście na własnej połowie, ani to, że zabrakło dwóch-trzech kontuzjowanych zawodników (Harry Redknapp żałował nieobecności Modricia, który w takich meczach potrafi poderwać kolegów zarówno niebanalnym zagraniem, jak – ach, jakże wczoraj tego brakowało… – skutecznym odbiorem; inni pewnie żałowali braku Gomesa, bo strzał Rodallegi, który dał punkty Wigan, był łatwy do obrony). Kac po Lidze Mistrzów – oto czego kibice Tottenhamu powinni się obawiać: że po spektakularnych pojedynkach toczonych przy brzmieniu adaptacji Haendlowskiego „Zadok the Priest”, piłkarzom Harry’ego Redknappa trudno będzie schodzić na ziemię, żeby użerać się z angielskimi przeciętniakami – zwłaszcza przeciętniakami zagęszczającymi środek pola… Z Wigan grali wolno, podawali niecelnie, tracili piłkę przed własnym polem karnym (Assou-Ekotto!), wślizgów próbowali bez przekonania, słowem: zachowywali się nieprofesjonalnie, jakby myśleli, że mecz z drużyną, która w dwóch poprzednich spotkaniach straciła dziesięć bramek, którą przed rokiem pokonali 9:1, i której podczas meczu w Londynie towarzyszyło… 60 kibiców, wygra się sam. A przecież to Premier League, gdzie mecze same nie wygrywają się nigdy…

No nic, szkoda czasu na Tottenham. Kiedy mówimy o kwestii profesonalizmu, musimy mówić o zajmujących już pierwsze trzy miejsca w tabeli Chelsea, Manchesterze United i Arsenalu – przede wszystkim o Arsenalu. Jeśli chce się serio walczyć o mistrzostwo, nie można tracić punktów w takich meczach jak ten z Blackburn, gdzie rywal robi wszystko, żeby drużynę grającą w piłkę zadeptać (przed rokiem czy dwoma porażki w podobnych starciach zdarzały się Kanonierom, niestety…). Jeszcze w piątek Arsene Wenger mówił na konferencji prasowej o tym, jak brutalnie piłkarze Stoke traktowali przed tygodniem Gomesa; zdaniem zaprzyjaźnionego blogera-kibica Arsenalu była to forma prewencji, mająca dać do myślenia sędziemu spotkania z Blackburn. I słusznie: przy zespole Allardyce’a zawodnicy Pulisa, niebędący przecież aniołkami, wydają się absolwentami szkółki niedzielnej. Na twitterze spotkałem się nawet z porównaniem Blackburn do Wimbledonu z lat 80., a ponieważ tak się składa, że pamiętam tamten Wimbledon, porównanie wydało mi się wyjątkowo trafne – wyjąwszy może pozaboiskowe zachowania, bo o tychże w wydaniu chłopaków z Blackburn nic nie wiem.

Było więc to spotkanie pięknej i bestii, spotkanie – jak przypomniał Gary Lineker w MotD – najlepiej podającego z najgorzej podającym zespołem ekstraklasy. Zespołu, którego pomysłem na wygrywanie meczu jest szybka wymiana piłki i nieustanny ruch zawodników w poszukiwaniu wolnego pola (po angielsku całe to długie zdanie mógłbym zastąpić dwoma słowami: pass and move…), z zespołem, który do strzelenia bramki dąży za pomocą długich piłek (często od świetnie grającego nogami Paula Robinsona) w pole karne rywala i stałych fragmentów gry – wczoraj największe zamieszanie w szesnastce Almunii miało miejsce po  wyrzutach piłki z autu. Prawdziwe powitanie w Premier League miał Laurent Koscielny, przepchnięty przez El Hadji Dioufa przed golem dla gospodarzy i kilkakrotnie sponiewierany przez innych piłkarzy Blackburn. A w omawianym tu przed tygodniem sporze Alana Hansena ze zwolennikami Theo Walcotta przewagę osiągnęli ci drudzy (komicznie wyglądało to zwłaszcza w studio BBC, gdy z poglądami Hansena polemizował Alan Shearer, ale w taki sposób, by nie zwrócić się wprost do siedzącego obok kolegi-eksperta).

Jako się rzekło, profesonalnie zachowali się także piłkarze MU, choć aż do rzutu karnego rozgrywali piłkę zaskakująco powoli (piękne gole Naniego i Berbatowa, kiedy już grali na luzie, kilka fenomenalnych piłek Scholesa, który dla mnie jest piłkarzem miesiąca, no a przede wszystkim: odblokowanie Rooneya, cóż z tego, że z karnego…), a także zawodnicy Chelsea. Pozostałe mecze sobotnie – zwłaszcza grającego po raz pierwszy w tym sezonie na własnym stadionie Blackpool z Fulham, ale też Wolverhampton z Newcastle były typowymi dla tej ligi, czytaj: pełnymi emocji, kartek i niespodziewanych rozstrzygnięć. Zwłaszcza w tym pierwszym zaimponował skazywany przez wielu (także przeze mnie) na pożarcie beniaminek ekstraklasy; zaimponował nie tylko determinacją i zaangażowaniem – to przecież banał, ale także stylem gry. „Mandarynkowi” nie wykopują na oślep, nie rozpychają się i nie faulują: Ian Holloway, podobnie jak przed rokiem Roberto Martinez czy Owen Coyle, a teraz także Roberto di Matteo, chce, żeby jego drużyna grała ładną piłkę. I rzeczywiście, akcja na 2:1 była przedniej urody. Holloway mówił wprawdzie po meczu, że cztery punkty w pierwszych trzech meczach to może być wszystko, co uda się wywalczyć do maja, i że przed zamknięciem okienka transferowego potrzebuje co najmniej ośmiu piłkarzy, ale był to typowy pokaz humoru tego menedżera: Anglik wie, że jak na razie jest nieźle…

A dziś? Dziś ciąg dalszy europejskiego kaca: drużyny grające w środku tygodnia mecze Ligi Europejskiej męczyły się, nawet jeśli dwie z nich ostatecznie wygrywały. Na wszystkie trzy spotkania popatrywałem przerzucając się z kanału na kanał. Z całą pewnością coś mi umknęło, bo nie rozumiem, jak bardzo przyzwoicie grający Everton może wciąż pozostawać bez zwycięstwa…

Wczorajszy zły humor poprawił mi się nieco, kiedy Manchester City stracił punkty z Sunderlandem. Nie żeby piłkarze Manciniego grali źle (nawet Tevez, mimo fatalnego pudła z pierwszej połowy) i nie żeby on sam nie umiał wyciągnąć wniosków, kiedy przyzwoita gra zespołu nie przynosiła efektów (ciekawa zmiana ustawienia po wejściu na boisko Adebayora, kiedy Gareth Barry wrócił na lewą obronę; pozycję, od której kiedyś zaczynała się jego kariera w Aston Villi). Nie wiem też, czy gol z karnego tak naprawdę zdołał na dobre odczarować bramkę Joe Harta – faktem jest jednak, że rewelacyjny młodzian musiał wreszcie wyjąć piłkę z siatki.

A propos odczarowywania: po wczorajszym odblokowaniu Rooneya, mamy dziś odblokowanie Torresa. Poza tym jednym błyskiem klasy Hiszpana mecz Liverpoolu był jednak zwyczajnie nudny, West Bromwich broniło się rezolutnie, a dwukrotnie w sposób uzasadniony dopominało się o karnego. Roy Hodgson stopniowo przebudowuje zespół i chyba też zmienia styl jego gry: z nie za ładnego (za czasów Beniteza) na jeszcze brzydszy. Co zmieni odejście Mascherano i przyjście Raula Meirelesa? To pytanie zatrąca o kwestie tegorocznych transferów – z odpowiedzią zaczekajmy do wtorku, kiedy, jak to zwykle przy zamykaniu okienka transferowego, będziemy blogować na żywo. Przede wszystkim dzięki Tottenhamowi (zobaczycie, może być transferowa bomba…) i West Hamowi, a pewnie też Liverpoolowi i Newcastle, nudno nie będzie.

Tottenham way

Do tego zdążyliśmy się wszyscy przyzwyczaić: Tottenham nie uznaje łatwych dróg. Zawsze muszą być emocje, niepokój, nerwy – często na własne życzenie. Nawet kiedy drużyna prowadzi do przerwy 3:0, może przegrać 3:4 albo 3:5 (jeśli nie pamiętacie, służę przykładami). Nawet kiedy w eliminacjach Ligi Mistrzów losuje wymarzonego rywala, w pół godziny daje sobie strzelić trzy bramki i stawia pod znakiem zapytania wart co najmniej kilkanaście milionów funtów awans. Nawet dziś przez dobre dwadzieścia minut nie zmienia kontuzjowanego bramkarza. O epizodach kuriozalnych – jak ten z końcówki ubiegłego sezonu, kiedy Gomes kontuzjował się podczas eksplozji radości po którymś z goli dla Tottenhamu, nawet nie wspominam.

Nie czas jednak na wybrzydzanie, że taką przebodli nas drużyną. Dziś było przede wszystkim profesjonalnie: odpowiedzialnie i ostrożnie w defensywie (poza dwoma stratami Palaciosa przed własnym polem karnym i nieporozumieniem Gomes-Dawson, wynikającym jednak z kontuzji zostającego na linii bramkarza), zespołowo i z oddaniem w odbiorze piłki, szybko i z należną fantazją w ataku, świetnie, jeżeli idzie o zajmowanie pozycji na boisku, zarówno, kiedy zespół był przy piłce, jak i kiedy starał się o jej odzyskanie, a przede wszystkim: skutecznie przy stałych fragmentach gry. To rzut rożny pozwolił Tottenhamowi wrócić do gry w pierwszym meczu, i to rzut rożny pozwolił mu dobrze wejść w spotkanie rewanżowe.

Kogo wyróżniamy? Najpierw tych mniej oczywistych: Ledleya Kinga, którego cicha obecność na boisku uspokaja Michaela Dawsona na tyle, że młodszy ze środkowych obrońców zanotował najlepszy występ w tym sezonie, a także Benoit Assou-Ekotto, w pierwszym meczu z powodów taktycznych zdjętego z boiska, dziś bezbłędnego w destrukcji i piekielnie groźnego przed polem karnym przeciwnika (znów strzelał z dystansu, o mało nie łamiąc żeber blokującego obrońcy). Później oczywistszych: Toma Huddlestone’a, znajdującego się u podstawy wszystkiego, co dobre w grze ofensywnej – rzucającego długie i celne piłki raz na jedno, raz na drugie skrzydło. Także Aarona Lennona, bardzo szybkiego i bardzo precyzyjnego w dośrodkowaniach z prawej strony. Wreszcie najoczywistszych: Garetha Bale’a, jeszcze bardziej precyzyjnego niż Lennon (cztery asysty!) i tylko trochę mniej szybkiego po stronie przeciwnej (o Walijczyku można by właściwie osobny akapit, bo niewiele jest talentów równie mocno błyszczących w europejskim futbolu, ale nie chcę się rozpisywać, bo wino oddycha na stole). I Petera Croucha, od którego właściwie zaczęła się ta przygoda, bo to jego gol podczas kwietniowego meczu z Manchesterem City zapewnił Tottenhamowi udział w eliminacjach Ligi Mistrzów. Pomijając hat-tricka: ileż on dziś przejął  górnych piłek, ileż razy celnie podawał do kolegów, ileż pojedynków jeden na jeden wygrał podczas pressingu własnej drużyny… Ocenę występu Defoe’a, i w ogóle ocenę za styl tego zwycięstwa, obniża ręka przed kapitalnym zaiste strzałem na 2:0, a także fakt, że parę minut później zmarnował świetną sytuację na trzecią bramkę. Wiemy, że Defoe zmaga się z kontuzją, że bez bólu jest w stanie wytrzymać na boisku mniej więcej godzinę i że aby pomóc drużynie w awansie do Ligi Mistrzów odłożył konieczną operację – ale ręka jest ręką.

Przed meczem Harry Redknapp jak zwykle bagatelizował kwestie taktyczne. Mówił, że nie zamierza nakłaniać piłkarzy do cierpliwości, tylko każe im „usiąść na nich”, licząc na to, że poniesie ich doping kibiców (był zaiste fantastyczny). Wyszło na jego: awanturnicze w pierwszym meczu 4-4-2 tym razem zadziałało. Nadal uważam, że podczas spotkań wyjazdowych w europejskich rozgrywkach lepiej wystawiać więcej niż dwóch piłkarzy w środku pomocy, kosztem jednego napastnika (i tak będzie odcięty od podań…), ale gdybym w takim momencie zaczął znowu marudzić, z pewnością solidnie byście mnie obsobaczyli.

Tottenham w Lidze Mistrzów. „Tottenham way” może znaczyć nie tylko nerwowo, ale także pięknie. W losowaniu będzie trzeci koszyk, co oznacza, że z pierwszego koszyka można wpaść na Inter czy Barcelonę, a z drugiego np. na Real. Tym też będę się martwił jutro. Zachowałem pewną butelkę na tę właśnie okazję.

Piłkarski mózg

To musiało zdumieć niejednego widza wczorajszego „Match of the Day”: po otwierającym program skrócie meczu Arsenalu; meczu, którego niewątpliwym bohaterem był zdobywca trzech bramek Theo Walcott, Alan Hansen… skrytykował tego ostatniego. To znaczy owszem: podobały mu się gole, podobały mu się zagrania z pierwszej piłki, imponowała szybkość, ale do analizy występu skrzydłowego Arsenalu Hansen wybrał także sytuacje, w których piłkarz ten nie działał instynktownie, tylko miał czas na podjęcie decyzji: bo chwilowo nikt go nie atakował, bo miał przed sobą trochę miejsca, mógł podnieść głowę, rozejrzeć się i wybrać jeden z możliwych wariantów rozegrania. Zdaniem eksperta w każdym z tych przypadków gwiazdor Arsenalu decydował źle.

Podobnie mówił tego lata Chris Waddle, grywający na tych samych pozycjach, co Walcott, choć, hm…, w kompletnie innym klubie: kiedy przyszło mu skomentować niepowołanie Walcotta do kadry na mundial, powiedział, że jego zdaniem młody Kanonier nie ma mózgu piłkarza. Że nie rozumie piłki nożnej, nie wie, w którą stronę się rozpędzić, kiedy próbować obiegać bocznego obrońcę, a kiedy szukać klepki z którymś z pomocników. Że dobrzy defensorzy zawsze złapią go na spalonym, i że kompletnie się nie rozwinął w ciągu tych czterech lat w Arsenalu.

Zabrzmiało mocno, prawda? Zwłaszcza że od tamtej pory solidnie wypoczęty w ciągu wakacji Walcott nie tylko pognębił defensywę Blackpool, ale także co najmniej przyzwoicie zaprezentował się w meczu reprezentacji z Węgrami. Mnie przypadek tego piłkarza silnie kojarzy się z Aaronem Lennonem (obaj należą do najszybszych w ekstraklasie), o którym mawiałem kiedyś, że bywa „jeźdźcem bez głowy”, ale od jakiegoś czasu uważam to zdanie za nieaktualne, a od początku tego sezonu zdumiewam się celnością jego dośrodkowań. Słuchając Hansena myślę więc, że nie potrafi się on uwolnić od kliszy, do której zdążył się przyzwyczaić, ale która przestaje już być aktualna (nie pierwszy przypadek u ekspertów BBC…). Na pełnej szybkości Walcottowi wciąż zdarza się zagrać niedokładnie, zgoda. Ale krytykować go w takim dniu i po takim meczu, wydaje się ekscentryczne.

Z Walcottem w składzie Arsenal stał się pierwszym z trzech zespołów, które zdołały w ten weekend strzelić rywalom sześć bramek – ale, jak to Arsenal, mógł tych goli strzelić ze dwadzieścia. Ręka w górę, kogo nie zachwycały szybkie wymiany podań między Arszawinem, Chamakhem, Rosickym i Walcottem (patrz gol na 1:0), komu nie podobały się wejścia z głębi pola Diaby’ego, kto nie czuł dreszczy patrząc na rządzący w środku duet Fabregas-Wilshere. Owszem, kiedy na boisku pojawił się mistrz świata, wynik był już rozstrzygnięty – w dużej mierze zresztą dzięki czerwonej kartce i karnemu (faul był niewątpliwie przed polem karnym, ale Evatt był niewątpliwie ostatnim zawodnikiem). Pewnie także stąd brała się relatywna nieskuteczność grających na luzie gospodarzy, zwłaszcza Chamakha, który powinien schodzić z boiska jako czwarty w tej kolejce autor hat-tricka.

Wróćmy jednak do kwestii piłkarskiego mózgu. W zdumiewającym pod względem statystyk meczu Wigan z Chelsea (przewaga w posiadaniu piłki gospodarzy, przyciskających Chelsea do własnego pola karnego zwłaszcza przez pierwsze trzydzieści minut, ale sześć bramek gości, do tego zero rzutów rożnych) zaimponował Didier Drogba – tym razem w roli podającego: Kalou najsłuszniej w świecie wybrał czyszczenie mu butów w ramach celebracji po swoim pierwszym golu. A przecież ja zapamiętałem także zachowanie Johna Terry’ego, który kiedy w pierwszej połowie został nadepnięty przez N’Zogbię, pokazał mu gestami, że będzie szukał rewanżu i dotrzymał słowa: najpierw za faul na piłkarzu Wigan otrzymał żółtą kartkę, a potem mógł nawet wylecieć z boiska, gdyby sędzia ukarał go za kolejne wejście w tego samego zawodnika. Chelsea, podobnie jak Arsenal, w wielkim stylu wykorzystuje błędy w obronie przeciwników, i daje demonstrację siły na samym początku sezonu; szkoda, że Terry rozumie „demonstrację siły” nieco inaczej niż jego koledzy.

A propos piłkarskiego mózgu jeszcze wtręt od zaniepokojonego kibica Tottenhamu, który nie wie, jak to z nim jest w przypadku Williama Gallasa (podpisał dziś roczny kontrakt z klubem): Harry Redknapp jest wprawdzie przekonany, że pamiętne ataki furii Francuza – choćby po meczu Birmingham-Arsenal, kiedy dramatyczną kontuzję odniósł Eduardo – brały się stąd, że w jego ówczesnym otoczeniu nie było wystarczająco dużo profesjonalistów, ale nie wiem, czy przekonuje mnie ta wypowiedź. Nie wiem też, czy Gallas łatwo zaakceptuje rolę rezerwowego – bo że King i Dawson będą przed nim przy ustalaniu składu, nie mam wątpliwości. Wiem, że jest dobry, cieszę się, że nie kosztował fortuny i że zgodził się na pensję dużo niższą niż w Arsenalu, ale czy nie będzie rozwalał atmosfery w szatni?

A skoro o Tottenhamie, to wypada słowo na temat meczu ze Stoke. Najkrócej mówiąc: z trzech punktów jestem dumny, bo mało kto wywozi je z Britannia Stadium, podobnie jak dumny jestem z tego, że w pierwszej połowie udało się narzucić gospodarzom swój styl gry, w drugiej zaś – wytrzymać konfrontację z ich łokciami. Jak wszystkich, zachwycił mnie vanbastenowski gol Bale’a i jak prawie wszystkich wprawił mnie w konfuzję nieuznany gol dla Stoke (choć sekundę przed strzałem Waltersa Huth oburącz wepchnął do bramki Gomesa). Warto zwrócić uwagę, że zespół nie czuł się wypalony po eskapadzie do Szwajcarii, choć nie od rzeczy będzie też zauważyć, iż aż pięciu piłkarzy z tamtego meczu – Defoe, Modrić, Pawluczenko, Keane, Giovani – nie zagrało z powodu kontuzji. Co mnie zaniepokoiło, to postawa bramkarza Kogutów przy rzutach rożnych, jakby to nie sezon 2010/11 się zaczynał, tylko sezon dwa lata wcześniejszy: Gomes nie umiał się zdecydować, czy wychodzić do górnych piłek, czy zostawać na linii, dawał się przepychać i poniewierać, źle oceniał tor dośrodkowań, a w związku z tym wszystkim kiepsko dyrygował kolegami… Doprawdy, mieliśmy w sobotę mnóstwo szczęścia.

Gdybym chciał porządnie tę kolejkę opisać, musiałbym spędzić przed komputerem jeszcze wiele godzin, zanim więc o meczach dzisiejszych, zauważmy jeszcze, że West Ham pod Awramem Grantem przypomina „Baby Bentley Brigade”, która tak irytowała Alana Curbishleya, że doprawdy niewytłumaczalne są marne początki kolejnych sezonów Evertonu i że Wolverhampton zdaje się potwierdzać opinie tych, którzy twierdzili, że ten nieefektowny zespół nie da się wypchnąć z ekstraklasy. Dzisiaj zaś… no cóż, wielkie brawa dla Chrisa Hughtona i dla jego umotywowanych weteranów (Nolan, Smith, Barton: to jest przecież druga linia, która Premiership zna na wylot), w wielkim stylu przypominających się ekstraklasie, ale przede wszystkim brawa dla tego, który wnosi do niej nową jakość: Andy’ego Carrolla, który nie tylko wykańcza akcje, ale też znakomicie współpracuje z wchodzącymi z drugiej linii do jego zgrań kolegami (czas na powołanie do reprezentacji? w porównaniu z Zamorą, Bentem czy Carltonem Colem nie ma się przecież czego wstydzić). Oczywiście mało brakowało, a ten mecz miałby inny scenariusz: Carew nie wykorzystał karnego przy stanie 0:0, ale od tego feralnego dla Aston Villi momentu dominacja drugiej linii Newcastle była już absolutna; nawet jeśli nie byli szybsi, byli bardziej zdecydowani. Zastanawiam się, kiedy Mike Ashley podpisze wieloletni kontrakt z Hughtonem – najwyższy czas przestać traktować Irlandczyka jako „wiecznego tymczasowego”.

Sądząc po komentarzach pod poprzednim wpisem, mecz Fulham z Manchesterem United wywołał wśród Was spore poruszenie. Rozumiem punkt widzenia kibica Diabłów. Dla mnie była to jednak po prostu świetna reklamówka Premier League: oto oglądamy mecz największej firmy w tej lidze, oglądamy kolejny świetny występ jednej z jej żywych legend, czyli Paula Scholesa, i kiedy wszystko wydaje się iść zgodnie ze scenariuszem, zespół skazywany na porażkę podnosi się, odrabia straty, a dodatku teoretycznie słabszy bramkarz tej drużyny (Schwarzer jest kontuzjowany, ale wciąż się mówi o jego transferze do Arsenalu) broni karnego, jej teoretycznie najlepszy obrońca strzela samobója, ale później rehabilituje się przed bramką rywala… Wielkie brawa dla Fulham, zwłaszcza dla ciężko pracującego Zamory (biedny Evans…), nieustannie skutecznego Daviesa i zaskakująco aktywnego w ofensywie Etuhu. W United nie zawiedli moim zdaniem – podkreślam to, bo w ostatnich miesiącach go krytykowałem – Berbatow, świetny od początku sezonu Scholes, solidni Fletcher i van der Sar; z Nanim mam kłopot, bo wniósł wiele ożywienia, ale nie wykorzystał karnego. Co mnie natomiast martwi, to postawa defensywy, której boleśnie brakuje Rio Ferdinanda. A może to po prostu atmosfera Craven Cottage im nie leży? Podobno dziś przed meczem reklamowano dvd z wielkimi zwycięstwami Fulham nad Manchesterem United, jeśli dobrze liczę, tylko w ciągu ostatniej dekady Czerwone Diabły przegrywały tu trzykrotnie.

PS Craig Bellamy bramkowo zadebiutował w Cardiff. Cóż za marnotrawstwo, wyrzucać ze składu dwóch swoich najlepszych piłkarzy z poprzedniego sezonu…