Villa bez O’Neilla

Po pierwsze, nie ma dobrze poinformowanych. Na temat ewentualnego odejścia Martina O’Neilla, owszem, spekulowano na przełomie kwietnia i maja, ale teraz, na kilka dni przed rozpoczęciem sezonu? Wczoraj wieczorem zaskoczeni byli wszyscy, nawet jeśli z dzisiejszej prasy wynika coś dokładnie przeciwnego.

Po drugie, zwyczajnie szkoda. Ten klub w ciągu ostatnich lat był na fali wznoszącej, a jego szkoleniowiec z dobrych piłkarzy umiał czynić jeszcze lepszych – weźmy Barry’ego, Agbonglahora, Ashleya Younga, a przede wszystkim Milnera, o którym Graham Souness mówił w czasach Newcastle, że „z drużyną Jamesów Milnerów niczego się nie wygrywa”, a o którego bije się teraz Manchester City. Szkoda, bo wydawało się, że nawet bez Milnera, ale za to pod O’Neillem, zespół z Birmingham znów będzie walczył o europejskie i krajowe puchary.

Po trzecie, wybrał fatalny termin. I ze względu na interes klubu (szukać nowego menedżera na dni przed pierwszą kolejką!), i ze względu na swój własny: podejrzewam np., że Liverpool wolałby zatrudnić jego niż Roya Hodgsona. Pamiętam, że kiedyś nazwał się „typowym Irlandczykiem, nierobiącym planów na przyszłość” – właśnie o swoich słowach zaświadczył.

Po czwarte, jakkolwiek był wielkim motywatorem, cieszącym się mirem piłkarzy i kibiców, robił też błędy – zwłaszcza, niestety, dotyczące wydawania nieswoich pieniędzy. Stuart James zwraca uwagę, że w zasadzie niegrający w ubiegłym sezonie Shorey, Reo-Coker, Sidwell, Beye, Davies i Luke Young zarabiali łącznie blisko ćwierć miliona funtów tygodniowo (w sumie na pensje szło 71 milionów, aż o 11 milionów więcej niż np. w Tottenhamie i o 21 milionów więcej niż w Evertonie). A dziennikarze „Daily Mail” obliczają, że w ciągu czterech lat O’Neill wydał na transfery ponad 120 milionów, odzyskując z tej kwoty jedynie jedną trzecią.

Martin O’Neill jest ambitnym facetem: ze stanowiska właściciela w sprawie równoważenia budżetu zrozumiał, że w tym klubie nie osiągnie już nic więcej, skoro np. pieniędzy z transferu Milnera nie będzie mógł wydać na następców. Zapomniał, że rozwój talentu Milnera zawdzięcza także odejściu Barry’ego i że może podobnie w tym roku mogłaby zabłysnąć gwiazda Fabiana Delpha? Był zwyczajnie zmęczony? W tę ostatnią ewentualność nie wierzę: Martin O’Neill zmęczony nie bywa. Rozumiem, że nie chciał kolejny raz patrzeć, jak po imponującym początku rozgrywek i udanej zimie, wiosną jego podmęczona i szczuplejsza niż u największych rywali kadra zaczyna stopniowo osuwać się w dół tabeli. Czy jednak jego postulat, by właściciel nie zakręcał kurka z pieniędzmi, był realistyczny? Lubię go bardzo i jego podskoków przy linii bocznej będzie mi brakować, obawiam się jednak, że ambicja podpowiedziała mu złą decyzję.

Tarcza i twarz

Nie wyciągajmy zbyt daleko idących wniosków ani z faktu, że Manchester United zdołał dziś pokonać Chelsea, ani z faktu, że obrona Arsenalu grała wczoraj komicznie, ani z faktu, że podczas sparingów Manchester City dostawało raczej w skórę (skądinąd podobnie jak Chelsea), ani z faktu, że najskuteczniejszym strzelcem Tottenhamu podczas okresu przygotowawczego okazał się Robbie Keane. Prawdziwy sprawdzian zaczyna się za tydzień, i to sprawdzian rozpisany na 38 kolejek.

Co nie znaczy oczywiście, że triumf Manchesteru United nad mistrzem i najważniejszym rywalem do mistrzostwa, w meczu rozgrywanym na Wembley itd., należy traktować jako zwycięstwo w jeszcze jednym spotkaniu towarzyskim. Cokolwiek mówili na ten temat trenerzy w ciągu ostatniego tygodnia, ilu zmian mogli dokonać, i jakkolwiek piłkarze oszczędzali się podczas bezpośrednich starć, już same wyjściowe jedenastki pokazywały, że mecz nie toczy się o czapkę gruszek. No i dobrze, bo jak porównam kilka ostatnich starć o Tarczę Wspólnoty, dzisiejsze okazało się jednym z ciekawszych i stojących na lepszym poziomie.

Powody do zadowolenia Alexa Fergusona muszą się wiązać nie tylko z faktem, że z Chelsea Ancelottiego wygrał po raz pierwszy, ale i z formą kluczowych graczy, przede wszystkim Rooneya, który chyba od pół roku nie rzucił równie dobrego podania, jak to do Valencii z 41 minuty. Ale także o sekundę wcześniejszego partnera w tej akcji: rozważnego i precyzyjnego najlepszego na boisku Paula Scholesa, oraz świetnie broniącego van der Sara. Psychologicznie ważne będą z pewnością zdobyte już na otwarcie sezonu bramki Berbatowa (Ferguson ściskał go po meczu jak Maradona Messiego, jakby chciał powiedzieć „Jest nowy początek, chłopie, teraz już na pewno ci się uda”) i Hernandeza, nawet jeśli ten drugi skierował piłkę do siatki… twarzą.

Zabawne: do czasu pojawienia się Meksykanina na boisku, można było odnieść wrażenie, że wciąż jesteśmy w poprzednim sezonie, bo wszyscy ci, którzy rozpoczęli mecz od pierwszej minuty, reprezentowali swoje kluby także w maju (to na razie temat poboczny, ale go zasygnalizuję: dopóki Manchester City nie kupi Jamesa Milnera, zasilając kasę Aston Villi i niejako wymuszając na niej inwestycje w celu załatania dziury, angielski rynek transferowy nie otworzy się na dobre). Ale jeszcze jeden powód do satysfakcji sir Alexa: współpraca Hernandeza i Berbatowa wyglądała dobrze, po ich wejściu mecz przyjemnie się ożywił. Ze statystyk wynika, że Hernandez był najszybszym piłkarzem mundialu – czyli to nie tylko kwestia kontrastu z Terrym…

Ancelotti powodów do zadowolenia ma dużo mniej. Chociaż tyle, że Mourinho oficjalnie ogłosił, iż nie zamierza go pozbawiać Ashleya Cole’a, że transfer Ramireza zostanie sfinalizowany w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin, że bez wątpienia zdrowy jest Michael Essien, a na ligę będzie gotów także Czech, i że w końcówce z bardzo dobrej strony pokazali się Benayoun i Sturridge.

Z innej beczki: zdumiało mnie buczenie na reprezentantów Anglii. Nowy początek drużyny Capello ma mieć miejsce we środę podczas meczu z Węgrami, ale na razie wszystko zostaje po staremu. Nawet jeśli w kadrze mamy kilka nowych lub przynajmniej zapomnianych nazwisk, to fakt, że już po ogłoszeniu powołań Wes Brown i Paul Robinson oświadczają, iż rezygnują z kariery reprezentacyjnej, wskazuje, że odzyskiwanie twarzy przez Fabio Capello potrwa znacznie, znacznie dłużej.

Warszawski sen

Lejący się z nieba upał, komiczne błędy obu linii defensywnych, ale niejako w nagrodę jedenaście goli na rzeczywiście pięknym stadionie… A wcześniej klasyczne przygody kibica Tottenhamu jadącego na mecz Arsenalu: najpierw popsuta lokomotywa, później awaria hamulców ekspresu Kraków-Warszawa, skutkujące tym, że zamiast dwóch i pół godziny podróż trwała dwa razy dłużej… No to zaczynamy.
No to zaczynamy. Przed nami czterdzieści kolejnych weekendów z angielską piłką (a przede mną czterdzieści kolejnych niedzielnych wieczorów spędzonych na pisaniu o tejże, nie licząc, obawiam się, licznych wieczorów w środku tygodnia). Czy może być lepszy początek niż przyjazd góry do Mahometa, czyli Arsenalu do Warszawy? Arsenalu, który eksperci z roku na rok usiłują wypchnąć z pierwszej czwórki Premier League, ale który z roku na rok broni swojej pozycji. Arsenalu, którego menedżer wciąż chętniej kupuje graczy ofensywnych niż obrońców czy defensywnych pomocników (także teraz wzmacnianie zaczął od Chamakha, a odejścia Silvestre’a, Campbella i Gallasa równoważy na razie jedynie Koscielnym – a przecież i po wcześniejszych sparringach, i po dzisiejszym meczu, który zaczęła teoretycznie podstawowa formacja obronna Kanonierów, widać, że to o wiele za mało), ale który wciąż prezentuje piłkę na Wyspach najpiękniejszą… Arsenalu wreszcie, który wczoraj odniósł jeden z największych sukcesów na tegorocznym rynku transferowym, a mianowicie: zdołał przekonać Cesca Fabregasa do zostania na Emirates co najmniej przez kolejny rok. Strach pomyśleć, jak wyglądałyby boiska Premiership bez katalońskiego rozgrywającego, choć niektórzy angielscy kibice Kanonierów chcieliby pewnie częściej oglądać w pierwszej jedenastce Jacka Wilshere’a, który nawet jeśli w dzisiejszym meczu udane zagrania zbyt często przetykał stratami, otrzymał od Fabio Capello powołanie na mecz z Węgrami – podobnie zresztą jak Gibbs i Walcott.
Fabregasa rzecz jasna w Warszawie nie zobaczyliśmy – podobnie jak inny finalista Mundialu Robin van Persie dopiero co wrócił z wakacji i pewnie nawet na pierwszą kolejkę nie będzie jeszcze gotowy (w środku przyszłego tygodnia czeka go jeszcze wyprawa na mecz reprezentacji z Meksykiem). Nie zobaczyliśmy też kontuzjowanych i rekonwalescentów Arszawina, Diaby’ego, Songa i Denilsona. Sądząc po atmosferze na stadionie – nikomu to nie przeszkadzało. Nawet w nieco innym składzie personalnym (gestem Arsene’a Wengera wobec polskiej publiczności było wystawienie między słupkami Fabiańskiego i Szczęsnego; podobno Francuz najchętniej widziałby na ich miejscu Reinę) był to wciąż ten sam Arsenal.
Ten sam oznacza w tym kontekście zarówno to, za co zespół Wengera podziwiamy (zwłaszcza w drugiej połowie, kiedy zaczęli grać w ustawieniu 4-4-2: dużo gry z pierwszej piłki, elegancję i przegląd pola Samira Nasriego, ofensywne wejścia bocznych obrońców – w tej drugiej połowie ich dublerzy byli zresztą ustawieni jako skrzydłowi), jak i to, co wciąż przeszkadza mu w powrocie na szczyt – straszliwe błędy w defensywie, zwłaszcza przy rzutach rożnych w pierwszej połowie meczu. Kiedy widziałem młyn, jaki pod bramką Fabiańskiego robili piłkarze Macieja Skorży, miałem wrażenie, że oglądam, powiedzmy, Fulham. Ale i Wilshere łatwo dał się przepchnąć – imponującemu skądinąd – Cabralowi przy pierwszym golu dla Legii, a sposób, w jaki Lansbury wyłożył piłkę pod nogi Iwańskiego w końcówce zasługiwałoby na osobne obśmianie, gdyby nie to, że rywali do podobnego obśmiania było aż za wielu. Błędy popełniali i Fabiański, i Antolović (ten pierwszy z nadziejami na pierwszy skład może się chyba pożegnać), podobnie jak stojące przed nimi linie obrony. Szkoda, że uraz wymusił zmianę Vrdoljaka – odnosiłem wrażenie, że do czasu jego zejścia z boiska Legia kasowała wszystkie akcje Kanonierów. Niewidoczny był Walcott – nawet przy wysoko grającej obronie gospodarzy nie znalazł okazji, by się porządnie rozpędzić. Oprócz Nasriego w Arsenalu podobał mi się Chamakh, a w drugiej połowie Gibbs, Eboue i Szczęsny: gdyby nie jego podwójna interwencja z 47 minuty byłoby 4:1, a wówczas Kanonierzy nie zdołaliby pewnie odwrócić losów spotkania. Bohaterami Legii, która udowodniła Miastu i Światu, że nie wypadła sroce spod ogona, byli przydatny w ofensywie Jędrzejczyk, wszystkowidzący Cabral i biegający między oboma skrzydłami Manu.
Dopisuję ostatnie słowa w pociągu powrotnym. Lokomotywa na razie spisuje się bez zarzutu. Za tydzień z Liverpoolem/Polonią będzie zupełnie inaczej. Nie będę udawał: największe wrażenie zrobił na mnie „Sen o Warszawie” zaśpiewany przez dwadzieścia tysięcy gardeł pogodzonych z klubem kibiców. Na taki stadion chciałoby się wracać.

Dyplomatyka i łowy

Jeśliby wierzyć oficjalnej stronie klubu (odradzam), przygotowania do sezonu przebiegają nadzwyczajnie. Nie dość, że wspaniałe warunki treningowe na supernowoczesnych obiektach, to jeszcze arcyciekawe wizyty w powiązanych z klubem instytucjach, spotkania z mediami, podpisywanie autografów w sklepach należących do sieci producenta klubowych koszulek… Że niby wspaniałe warunki treningowe na supernowoczesnych obiektach można mieć o rzut beretem, bez konieczności odbywania kilkunastogodzinnej podróży za ocean, kłopotów ze zmianą czasu i kompletnie innymi warunkami klimatycznymi (wilgotno i duszno)? Doprawdy, nie bądźmy drobiazgowi. Oficjalna strona klubu jest zachwycona, bo nie o przygotowania do sezonu tu idzie, ale o wielki marketing.

Jest tysiąc powodów, dla których można lubić Harry’ego Redknappa, ale tysiąc pierwszym jest to, że potrafi być zmorą dla klubowych piarowców. Tottenham tym razem w ramach przygotowań do sezonu udał się na tournee do USA, w poprzednich latach był m.in. w Hongkongu i Korei Południowej. O korzyściach sportowych z takich podróży nie ma co mówić, o korzyściach ekonomicznych, nadziei na zdobycie nowych rynków, nowych sponsorów i nowych fanów – jak najbardziej. Zjawisko nie dotyczy tylko Tottenhamu – równie daleko i równie bez sensu (sportowego) podróżowały i podróżują Chelsea, Manchester United, Manchester City, Everton… – siedzę teraz daleko od własnych fiszek i z ograniczonym dostępem do internetu, więc ta lista jest mocno niepełna, ale w zasadzie mam poczucie, że każdy angielski klub z aspiracjami wypuszcza się na takie wyprawy. Zasadą numer jeden dla wszystkich klubowych oficjeli jest w takich przypadkach robienie dobrej miny do złej gry. Super było spędzić w podróży kilkanaście godzin, a że prawy obrońca fatalnie naciągnął mięsień w samolotowym fotelu – o tym cicho sza.

Na Redknappa jednak zawsze można liczyć. Podsumowując amerykańską przygodę (remis i wygrana z drużynami z USA, remis ze Sportingiem Lizbona, dobra forma Robbiego Keane’a) powiedział dziennikarzom, że byłby kłamcą, gdyby mówił, że przygotowania do sezonu przebiegają idealnie i że gdyby to od niego zależało, zabrałby piłkarzy do Szkocji i rozegrał tam kilka meczów… Wyobrażam sobie minę prezesa.

***

Dostęp do internetu mam, jako się rzekło, ograniczony, więc z pewnością nie mam pełnej informacji o ruchach transferowych. Tego, że będzie się zbroił Manchester City (jeśli dobrze liczę, już 75 milionów funtów wydanych tego lata), można się było spodziewać, podobnie jak tego, że Joe Cole ulegnie magii – i pieniądzom – Liverpoolu (skądinąd zabawna zamiana: Benayoun za Cole’a; kto na tym lepiej wyjdzie?). Jak do tej pory najbardziej intrygujące wydaje mi się więc przejście Dana Goslinga z Evertonu do Newcastle: świetny strzał Chrisa Hughtona, ale też dziwne zaniedbanie Davida Moyesa – przynajmniej tak to wygląda z mojej jogińskiej oddali. Wracam do cywilizacji za niecały tydzień, mam nadzieję, że w sam środek Wielkiego Kupowania…

Być jak Ryan Giggs

Wyjeżdżam na urlop w okolicznościach dość niekomfortowych: nie zdążyłem porządnie odpowiedzieć na wątpliwości pojawiające się pod moim poprzednim wpisem, nie zdążyłem też na spokojnie przyjrzeć się całemu mundialowi (choć wszędzie dookoła podsumowań co niemiara, miałem ochotę na własne). Z drugiej strony: nie wyjeżdżam ani daleko, ani na długo, i mam nadzieję, że nie będę odcięty od źródeł informacji; jak się wydarzy coś inspirującego – spróbuję o tym nablogować. Mam wprawdzie ambitny plan związany z wielkim plecakiem całkowicie niepiłkarskich książek i równie ambitny plan podciągnięcia się w jodze (zawsze chciałem być jak Ryan Giggs), ale… jako kibice piłkarscy sami wiecie najlepiej, jak to jest z ambitnymi planami. Do zobaczenia niedługo.

 

Dziennik Mundialu: Webb pod lupą

To z pewnością były dwie najtrudniejsze godziny w karierze Howarda Webba, ale zważywszy wszystkie okoliczności: udane dwie godziny. Żeby dojść do tej konkluzji trzeba na chwilę odłożyć emocje i przeanalizować jego decyzje minuta po minucie. Postanowiłem to zrobić, konfrontując własne notatki z researchem „Independenta”.

Idźmy po kolei.

2 minuta: Ostre wejście van Persiego w Busquetsa, bez kartki. DOBRA DECYZJA.

15 minuta: Nieudany wślizg van Persiego na Capdevili; drugi faul napastnika Arsenalu, żółta kartka. DOBRA DECYZJA.

16 minuta: Pierwszy w meczu faul Hiszpana: Puyol przewraca Robbena, korki wysoko, żółta kartka. DOBRA DECYZJA.

22 minuta: Van Bommel atakuje Iniestę z tyłu, ostre wejście, żółta kartka. DOBRA DECYZJA, choć niejeden sędzia pokazałby kartkę czerwoną.

23 minuta: Sergio Ramos przewraca Kuyta, żółta kartka. DOBRA DECYZJA.

28 minuta: De Jong trafia korkami w klatkę piersiową Xabiego Alonso, wysoko uniesiona noga. Żółta kartka. SĘDZIA MÓGŁ POKAZAĆ CZERWONĄ.

42 minuta: Sneijder wchodzi korkami w udo Busqeutsa. Rzut wolny dla Hiszpanii. SĘDZIA MÓGŁ POKAZAĆ ŻÓŁTĄ KARTKĘ, ale poprzestał na upomnieniu.

54 minuta: Van Bronckhorst przewraca Sergio Ramosa i dostaje żółtą kartkę. DOBRA DECYZJA.

57 minuta: Heitinga fauluje Davida Villę, gra początkowo nie zostaje przerwana. Po chwili Webb pokazuje obrońcy żółtą kartkę. DOBRA DECYZJA, choć podejrzewam, że Anglik nie zauważył faulu i skorzystał z podpowiedzi sędziego technicznego.

58 minuta: Iniesta fauluje Sneijdera. Gra przerwana, nie ma kartki. DOBRA DECYZJA.

67 minuta: Capdevila zahacza o kostkę van Persiego. Żółta kartka. DOBRA DECYZJA.

73 minuta: Spóźniony wślizg Heitingi na Iniestę. Rzut wolny dla Hiszpanii, ale nie ma (drugiej) żółtej kartki. DOBRA DECYZJA.

75 minuta: Sneijder fauluje Sergio Ramosa. Gra przerwana, nie ma kartki. DOBRA DECYZJA.

78 minuta: Van Bommel wywraca Iniestę, podnoszący się z ziemi Iniesta wdaje się w sprzeczkę z van Bommelem. Webb rozdziela i upomina piłkarzy. Nie ma faulu, nie ma (drugiej) żółtej kartki dla Holendra, nie ma żółtej kartki dla Iniesty. BŁĄD SĘDZIEGO.

83 minuta: Kontra Holendrów, Puyol próbuje powstrzymać Robbena ramieniem, ale skrzydłowy Bayernu uwalnia się i przyspiesza, utrzymując się na nogach. Webb biegnie z tyłu i prawdopodobnie nie dostrzega próby złamania przepisów; ostatecznie puszcza grę, a Robben marnuje dogodną okazję. DOBRA DECYZJA.

84 minuta: Żółta kartka dla Robbena za protesty. DOBRA DECYZJA.

90 minuta: Van Persie na spalonym, mimo gwizdka próbuje wymijać Casillasa i uderzać na bramkę. Sędzia nie pokazuje (drugiej) żółtej kartki. W kontekście nerwowej atmosfery na boisku: DOBRA DECYZJA.

92 minuta: Zamieszanie pod bramką Holendrów, wślizg de Jonga w Iniestę za linią pola karnego. Hiszpanie domagają się karnego, Webb puszcza grę. DOBRA DECYZJA.

92 minuta: Xavi składa się do strzału, trafia w Heitingę, a następnie się przewraca. Hiszpanie domagają się karnego, Webb puszcza grę. DOBRA DECYZJA.

97 minuta: Van Bommel fauluje Xaviego, Xavi domaga się kartki. Rzut wolny. DOBRA DECYZJA.

109 minuta: Wślizg Xaviego na Robbenie, który domaga się faulu. Webb puszcza grę. DOBRA DECYZJA.

109 minuta: Heitinga fauluje Iniestę, druga żółta kartka, w efekcie czerwona. DOBRA DECYZJA.

111 minuta: Van der Wiel fauluje Iniestę. Żółta kartka. DOBRA DECYZJA.

113 minuta: Robben na spalonym, po gwizdku nie przerywa akcji; piłka w siatce, nie ma żółtej kartki dla Holendra. DOBRA DECYZJA (w kontekście nerwowej atmosfery – w normalnym meczu mogłaby być żółta kartka).

115 minuta: Sneijder z rzutu wolnego trafia w stojącego w murze Fabregasa, piłkę dotyka również Casillas. Webb decyduje, że Hiszpanie zaczną od bramki. BŁĄD SĘDZIEGO.

116 minuta: Elia mija Sergio Ramosa, dochodzi do kontaktu między zawodnikami poza polem karnym, Holender wywraca się już w polu karnym. Pomarańczowi domagają się karnego, Webb puszcza grę. BŁĄD SĘDZIEGO: powinien podyktować rzut wolny.

116 minuta: Bramka Iniesty. Hiszpan jest na pozycji spalonej przy pierwszym zagraniu Torresa, ale wtedy interweniuje Van der Vaart, a Iniesta nie bierze udziału w akcji. Przy podaniu Fabregasa o spalonym nie ma mowy. Webb uznaje gola. DOBRA DECYZJA.

117 minuta: Żółta kartka dla Mathijsena za odkopnięcie piłki. DOBRA DECYZJA.

118 minuta: Żółta kartka dla Iniesty za zdjęcie koszulki. DOBRA DECYZJA (niezależnie od tego, co prywatnie sądzę o karaniu w takich przypadkach).

121 minuta: Żółta kartka dla Xaviego za protesty. DOBRA DECYZJA.

Kilkadziesiąt minut po meczu napisałem, że Anglik chciał reagować na naruszenie przepisów, ale zarazem utrzymać obie drużyny w komplecie: „gdyby już w pierwszej połowie wyrzucił de Jonga za kopnięcie w klatkę piersiową Xabiego Alonso albo van Bommela za atak z tyłu na nogi Iniesty, postąpiłby w zgodzie z regułami, ale do końca kariery wypominanoby mu, że zabił jedno z najważniejszych piłkarskich widowisk pierwszej dekady XXI wieku”. Zważywszy to, co powyżej, a także fakt, że w całym meczu popełniono 47 fauli, obie drużyny zaś były zainteresowane w podgrzewaniu atmosfery, do konkluzji, że Anglik widowiska nie zabił, dodaję jeszcze jedną: sędziował niemal bezbłędnie. Czy to, że kilka razy kierował się zdrowym rozsądkiem zamiast literą przepisów można uznać za błąd? Co pisałaby prasa całego świata o sędzim, gdyby Holendrzy skończyli ten mecz w ośmiu?

Inna sprawa, że bez powtórek wideo, bez dodatkowych sędziów stojących za bramkami, mając ułamki sekund na podjęcie decyzji, w życiu nie chciałbym być na miejscu Howarda Webba.

Dziennik Mundialu: Futbol bywa okropny

„Spróbuj o tym napisać tak, jakby to był zwykły mecz”, powtarzałem sobie przed jego rozpoczęciem. Z pewnością podobnego założenia nie poczynił Howard Webb, bo gdyby nie świadomość, że sędziuje finał mundialu, angielski arbiter już w pierwszej połowie pokazałby Holendrom dwie, a może nawet trzy czerwone kartki.

Nie poznawałem Webba nie tylko w momentach, kiedy wyciągał z kieszeni żółte wtedy, kiedy mógł wyciągać czerwone kartki, ale także wtedy, kiedy poprzestawał na upomnieniach zamiast wyciągać żółte. Nie poznawałem go, kiedy w 57 minucie pokazał kartkę Heitindze z na tyle dużym opóźnieniem, że można było domniemywać, iż podpowiedział mu to sędzia techniczny (sam faulu na Villi przecież nie zauważył); ponieważ to Heitinga ostatecznie wyleciał z boiska, można by dojść do wniosku, że był to kluczowy moment meczu. Nie poznawałem Webba także wtedy, kiedy odpuścił van Persiemu i Robbenowi kary za kopnięcie piłki po gwizdku…

Nie poznawałem go, ale jakoś rozumiałem: chciał reagować na naruszenie przepisów, ale zarazem za wszelką cenę utrzymać obie drużyny w komplecie i dać im szansę na pokazanie swoich umiejętności miliardom widzów bez jakichkolwiek ingerencji z zewnątrz. Gdyby już w pierwszej połowie wyrzucił de Jonga za kopnięcie w klatkę piersiową Xabiego Alonso albo van Bommela za atak z tyłu na nogi Iniesty, postąpiłby w zgodzie z regułami, ale do końca kariery wypominanoby mu, że zabił jedno z najważniejszych piłkarskich widowisk pierwszej dekady XXI wieku.

A tak możemy z czystym sumieniem powiedzieć, że zabili je Holendrzy. Po pierwszych dziesięciu minutach meczu, w których Hiszpanie osiągnęli dużą przewagę, zaczęli wymieniać podania i stwarzać jeśli nie sytuacje bramkowe, to przynajmniej ich zalążki, van Marwijk podniósł się z ławki i coś przekazał van Bommelowi – a od tamtej pory jego piłkarze przestali się cofać, zaczęli pressing już w okolicy linii środkowej, przede wszystkim zaś: zaczęli przerywać akcje Hiszpanów bez oglądania się na konsekwencje. Czyli faulując, faulując, faulując.

Mniej więcej do 60. minuty oglądało się to fatalnie, zwłaszcza mając w pamięci wczorajszy mecz o trzecie miejsce: niemal każda akcja kończyła się zanim na dobre się zaczynała.  Inna sprawa, że niczego innego się chyba nie spodziewaliśmy, mając w pamięci to, co oba zespoły pokazywały dotąd na mundialu: gdyby Holendrom udało się jednak przetrwać hiszpańską ofensywę – brakowało naprawdę niewiele – i zachować zimną krew podczas rzutów karnych, nikt by przecież nie pytał o styl, w jakim zdobyli mistrzostwo świata. Chwilę po tej 60. minucie Arjen Robben otrzymał prostopadłe podanie od Sneijdera, który wypatrzył gigantyczną lukę między środkowymi obrońcami, i przez następne dwie-trzy sekundy przez nikogo nieatakowany pędził na bramkę Casillasa. Kapitan Hiszpanii w tym czasie ani myślał drgnąć, czekając z decyzją o rzuceniu się na murawę na strzał skrzydłowego Bayernu. Strach pomyśleć, co by było, gdyby Robben trafił.

Casillasowi warto zresztą przy tej okazji oddać hołd: nie ja jeden krytykowałem go podczas tego turnieju, zastanawiając się głośno, czy Valdes lub Reina nie poradziliby sobie lepiej; nie ja jeden źle znosiłem te odbijane przed siebie strzały albo minięcia się z piłką przy wyjściach do dośrodkowań (dziś również się zdarzyło po jednym z rzutów rożnych…). Z drugiej strony co tu kryć: w najważniejszych momentach (obroniony karny w meczu z Paragwajem, akcja Robbena dziś) zachował się znakomicie.

Hiszpanie mieli kilka okazji jeszcze przed rozpoczęciem dogrywki: główkę Sergio Ramosa, uderzenie Fabregasa w nogę Sketelenburga, kiedy rozgrywający Arsenalu był sam na sam z bramkarzem Ajaxu, później pudło Iniesty i rezerwowego Navasa (to już po 90. minucie, kiedy krycie nie było tak ścisłe, a i zmiany van Marwijka rozluźniły nieco holenderski gorset). Im więcej tych akcji było, tym bardziej się obawiałem, że spalą się psychicznie, że zabraknie im wiary w siebie albo że połamią nogi w starciach z van Bommelem. Szczęśliwie na ich ławce siedział Vicente del Bosque. Podejrzewam, że nie było łatwo zdecydować o zdjęciu Xabiego Alonso i wpuszczeniu w jego miejsce Fabregasa, ale ta właśnie decyzja okazała się kluczowa: wraz z pojawieniem się na boisku kapitana Arsenalu, Hiszpania odzyskała zdolność rozgrywania akcji, no i to Fabregas zaliczył asystę przy golu Iniesty. Żebym tylko nie zapomniał napisać, że to było zasłużone zwycięstwo…

Zaledwie osiem goli w siedmiu meczach, mnóstwo człapania (Torres!) zamiast akcji pełnych rozmachu, dwóch defensywnych pomocników, no i żadnego tiki-taka: czy to na pewno Hiszpanie? Ich finałowy triumf był taki jak całe mistrzostwa – bez zachwytu, za to pełen paradoksów. Czy wiecie, że jedynym niepokonanym zespołem tego mundialu była Nowa Zelandia? Czy gdyby przed rozpoczęciem turnieju ktoś wam powiedział, że w finale spotkają się Hiszpania z Holandią, nie przyjęlibyście tego z zachwytem, a dziś żałowaliście, że w finale nie grali Niemcy z Urugwajczykami (tym pierwszym na pociechę przypada złoty but dla Thomasa Müllera;  drugim – złota piłka dla Diego Forlana)? Tu jednak postawię kropkę: pora jest późna, a mnie czeka jeszcze pisanie rubryki do zamykanego właśnie numeru „Tygodnika”. Podsumujemy sobie te mistrzostwa na spokojnie za kilkanaście godzin.

Jedno podobało mi się bez żadnego „ale”: to, że na koszulce Iniesty, ukrywanej pod strojem narodowym, znalazło się nazwisko Daniego Jarque, zmarłego przed rokiem piłkarza Espanyolu (podobnie podczas finału Euro 2008 Sergio Ramos uczcił pamięć Antonio Puerty). Szukałem puenty, która by mówiła, że są rzeczy ważniejsze od piłki nożnej…

Dziennik Mundialu: dziękujemy!

Nie chcą się jeszcze pożegnać. Kilkadziesiąt sekund po upływie dwóch doliczonych minut Diego Forlan wykonuje rzut wolny. Ostatnie kopnięcie piłki, ostatnia szansa, jabulani przelatuje nad murem, mija bramkarza i… trafia w poprzeczkę. Nie jest nam dane dodatkowe trzydzieści minut oglądania zespołów, które w RPA polubiliśmy najbardziej.

Deszcz ustawił to widowisko, podobnie jak grypa w obozie niemieckim. Nie, nie chcę powiedzieć, że gdyby zagrali Lahm czy Klose, zwycięstwo Niemców byłoby bardziej gładkie – może w ulewie przydałby się Podolski, z jego szybkością i siłą strzału, ale z drugiej strony zmiennicy z pewnością zasłużyli na swoją szansę i pewnie byli silniej zmotywowani niż ci, którzy przed trzema dniami byli już tak blisko finału… To nieustanny temat dyskusji przy okazji każdego mundialu: czy mecze o trzecie miejsce mają sens, bo ich uczestnicy – przynajmniej ci teoretycznie silniejsi – myślami są już gdzie indziej albo przeżywają jeszcze półfinałową traumę.

Dziś takiej dyskusji nie będzie: mecz pocieszenia, mały finał czy jak to się jeszcze nazywa, był jednym z najlepszych widowisk turnieju i to dzięki obu stronom. Gdyby tylko Urugwaj miał lepszego bramkarza… Kiedy Muslera mylił się przy wyjściu do dośrodkowania Boatenga (dziś na prawej stronie – jeszcze groźniejszy niż gdy występował po lewej), które na drugą bramkę dla Niemców zamieniał Jansen, jego koledzy z reprezentacji wydawali się kontrolować wydarzenia na boisku.

Urugwaj oprócz Niemców był bez wątpienia najlepiej promującą się drużyną tego turnieju – to już nie tylko fenomenalna trójka napastników, ale Perez, który odebrał piłkę samemu Schweinsteigerowi przed golem wyrównującym, jego kolega z drugiej linii Arevalo, a także łatający dziury w defensywie Fucile – wszyscy oni powinni być tego lata obiektem gorących wojen transferowych.

Po dzisiejszym meczu jestem mocno przekonany, że najlepszym piłkarzem mundialu był Diego Forlan. Po pierwsze, wygrał bezpośredni pojedynek ze Schweinsteigerem, którego obciąża utrata pierwszego gola. Po drugie, strzelił przepiękną bramkę (najpiękniejszą na tym turnieju?). Po trzecie, uczestniczył niemal we wszystkim, co najlepsze w grze Urugwaju. Weźmy taki drobiazg, jak jego zbiegnięcie z lewej na prawą stronę przy golu Cavaniego – zachwycając się słusznie podaniem Suareza, zauważmy, ileż miejsca zrobił napastnikowi Palermo i jak pomieszał szyki obrońcom niemieckim napastnik Atletico. To tylko jeden z przykładów jego fenomenalnej gry bez piłki, a przecież Forlan z piłką był jeszcze groźniejszy: celnie podawał, groźnie strzelał, naprawdę: szkoda tego słupka w ostatniej sekundzie, bo gdyby to on samodzielnie przewodził klasyfikacji strzelców, wybór najlepszego piłkarza przebiegałby prościej.

Może to syndrom rychłego pożegnania, że tak mi się dziś podobało? Jeśli miałbym wybrzydzać, to oprócz Muslery skrytykowałbym sędziego za to, że w trzeciej minucie nie wyrzucił z boiska Aogo. Cud, że noga Pereza po wejściu niemieckiego obrońcy nie przypominała nóg Eduardo czy Ramseya… Poza tym jednak było pysznie: akcja za akcję, widowisko toczone w dzikim tempie, jakby piłkarze obu drużyn nie grali siódmego meczu w ciągu niecałego miesiąca (o długim sezonie ligowym nie wspominając), i – po raz pierwszy w całym turnieju – bez takiego obciążenia zadaniami defensywnymi. Zawsze pozostaje oczywiście miejsce na hipotezy: czy np. Suarez odczuwał presję związaną z czerwoną kartką z ćwierćfinału i tym, że kibice na niego buczeli, i dlatego zmarnował dwie świetne okazje (pierwszą po kolejnym wybornym podaniu Forlana…).

Wygląda więc na to, że to nie tyle oni nie chcieli się pożegnać, co ja źle znoszę ich ostatni mecz w turnieju – i marna pociecha, że niemal w tym samym składzie młodzi Niemcy mogą za dwa lata zdobyć mistrzostwo Europy, a za cztery – odbić sobie obecne niepowodzenie. Wyobrażacie sobie starszych o dwa lata i bogatszych w doświadczenie Neuera, Özila, Müllera czy Khedirę? Nacieszmy się pisaniem o nich, bo jutro tak pięknie z pewnością nie będzie.

Dziennik Mundialu: 4-2-3-1

Do listy najbardziej irytujących słów mundialu, obok jabulani i wuwuzeli, dopisuję ośmiornicę. Do jasnej cholery: piszą o niej w każdej gazecie i na każdym portalu, niezależnie od tego, jak bardzo poważne są to nieraz tytuły. Dodajmy historyjkę o pewnej pani, która postanowiła rozebrać się do rosołu na cześć piłkarzy godnie reprezentujących jej rodzinne strony, dywagacje o seksie podczas turnieju, najprzystoniejszych piłkarzach czy kibickach, a z innej beczki np. o czarnoksiężnikach wspomagających afrykańskie drużyny, i dostaniemy zjawisko dla futbolu bodaj równie niebezpieczne jak komercjalizacja: zagarnianie tej dyscypliny sportu przez narrację pasującą do najpodlejszych dziedzin popkultury. Wiele się mówi o tym, że w następnym mundialu sędziowie będą korzystać z powtórek wideo, ale ja drżę, że będą musieli również przerywać mecze już nie tylko na reklamy, ale np. na fristajlowe akrobacje z piłką w stylu Billy’ego Wingrove’a, by zapewnić rozrywkę oglądającej je gawiedzi, której samo 90 minut meczu piłkarskiego najwyraźniej przestaje wystarczać.

Tym razem nie irytują mnie natomiast polscy komentatorzy (jeden mnie usypia, ale wciąż zapominam jego nazwiska). Być może dlatego, że nie ma w RPA naszej reprezentacji i że rodzimi sprawozdawcy nie zaliczają się akurat do frakcji zwalczającej jej aktualnego trenera, ale może również dlatego, że oglądam mistrzostwa nie tylko w TVP – i że porównanie między nią, a np. BBC czy ITV, pod pewnymi względami wcale nie wygląda drastycznie. Kilka angielskich gazet zdążyło już napisać o szokującej niekompetencji tak lubianych przeze mnie na codzień ekspertów Match of the Day, kiedy przychodziło im komentować spotkanie drużyn, z których żaden zawodnik nie występuje lub nie występował w Premier League. Najmocniejsze zdanie na ten temat wyraził Ian MacIntosh, pisząc, że faceci, którzy z brytyjskich podatków odbywają niebywale kosztowną podróż na inny kontynent w zamian nie są w stanie spędzić pięciu minut w kiblu nad egzemplarzem „World Soccera”. Wiele w tych dniach mówiło się o związkach Dariusza Szpakowskiego z „Tygodnikiem Kibica”, ale naprawdę: Szpakowski robi chociaż tyle…

Polscy komentatorzy nie irytują mnie także dlatego, że pomeczowe relacje i analizy Rafała Steca nie odbiegają do tych, które piszą np. Richard Williams czy Jonathan Wilson. Wymieniam dwa ostatnie nazwiska, bo akurat w dniu dzisiejszym obaj opublikowali teksty o zjawisku, które i mnie – jeśli spojrzycie na poprzednie wpisy – frapuje niemal od początku mundialu, a mianowicie o fenomenie formacji 4-2-3-1, która zrobiła furorę w RPA, i którą posługują się trzy z czterech zespołów pozostających jeszcze na turnieju. W dzisiejszych czasach jeden defensywny pomocnik już nie wystarcza, pisze Williams (ta kwestia rozszerza zresztą temat na całą czwórkę, bo obok Busquetsa i Xabiego Alonso, de Jonga i van Bommela, Schweinsteigera i Khediry każe wymienić Gargano i Arevalo), po czym arcyciekawie rozwija temat różnic między poszczególnymi piłkarzami występującymi na tej pozycji. Wilson z kolei rozważa możliwe (dobre i złe) konsekwencje stosowania tej taktyki przez poszczególne zespoły – z pełnym przekonaniem, że przede wszystkim Anglia ma tu ważną lekcję do odrobienia.

Co z kolei kieruje mnie w ulubione strony północnego Londynu: mundial mundialem, a Tottenham już od poniedziałku przygotowuje się do nowego sezonu, który po raz pierwszy ma upłynąć także pod znakiem Ligi Mistrzów. O taktycznym nosie Harry’ego Redknappa nigdy nie byłem przesadnie wysokiego mniemania – raczej wydawało mi się, że jest mistrzem znajdowania wspólnego języka z piłkarzami i robienia dobrych interesów na rynku transferowym (za ile sprzeda Giovaniego dos Santosa, w RPA nominowanego do tytułu najlepszego młodego zawodnika mundialu?). A przecież nawet Redknapp, mimo iż zdołał zająć czwarte miejsce w Premier League konsekwentnie używając ortodoksyjnego 4-4-2, powiada teraz, że przeciwko drużynom europejskim, zwłaszcza takim, które doskonale operują piłką i zwłaszcza na wyjazdach, trzeba będzie sięgnąć po inne rozwiązania, w tym przede wszystkim po to okrzyczane 4-2-3-1. Co to oznacza np. dla napastników i skrzydłowych Tottenhamu – czy tym wysuniętym może być np. Jermain Defoe, i co wtedy z Crouchem i Pawluczenką (że trenujący znów w klubie Robbie Keane poradziłby sobie grając za tym najbardziej wysuniętym, jestem akurat przekonany), to już temat na zupełnie inny moment – szczęśliwie jednak nieodległy.

Dziennik Mundialu: inkwizytor Puyol

Jest dopiero dwudziesta pierwsza minuta, a ja zabieram się do pisania o tym, dlaczego ten mecz zakończy się podobnie jak finał Mistrzostw Europy: porażką Niemców. Zabieram się zresztą nie bez zawstydzenia: obie drużyny oglądałem na tym mundialu wyjątkowo uważnie i wydawało mi się, że nic mnie w ich grze nie będzie w stanie zaskoczyć. Najwyraźniej nie mieściło mi się w głowie, że wystarczy zrezygnować z Fernando Torresa (pracowitego przecież w poprzednich spotkaniach, mimo ewidentnych braków w kondycji i czuciu piłki), a Hiszpania odżyje, przede wszystkim zaś: że wreszcie zacznie atakować szerzej niż do tej pory.

Tak, to prawda: nie było dotąd na tym mundialu drużyny, która grałaby równie pięknie jak Niemcy (a już na pewno nie była tą drużyną Hiszpania). W tym przypadku okrucieństwo futbolu polega jednak na tym, że mundial to nie liga, w której może powinąć ci się noga, a i tak zdołasz to sobie odrobić w następnej kolejce: w turnieju każdy mecz jest meczem o życie. Żeby odwołać się do Euro sprzed dwóch lat: fenomenalna Holandia w jednym jedynym meczu zagrała słabiej i do półfinału przedarła się Rosja.

Dopisuję ten akapit w przerwie, ze świadomością, że w ciągu ostatnich kilkunastu minut Niemcy odzyskali inicjatywę i że być może w drugiej połowie dostaną konieczny rozpęd – zwłaszcza jeśli Trochowskiego zmieni Kroos, chyba jednak dynamiczniejszy, a wnoszący jeszcze wartość dodaną w postaci rzutów wolnych i rogów, które mimo młodego wieku wykonuje jak mało kto w kadrze Loewa. Równocześnie widzę, jak ciężko idzie ich drugiej linii, kiedy ma naprzeciwko siebie dwóch defensywnych pomocników (ani Anglia, ani Argentyna nie grały w tym ustawieniu…), kiedy Ozil jest uważnie pilnowany, a Trochowski zbyt często jak na mój gust schodzi do środka. Słowa uznania dla Khediry, dziś lepszego nawet od Schweinsteigera i przerywającego większość ataków Hiszpanii – ale na przerywaniu to, co dobre w grze Niemców się kończy. Boateng przy tak aktywnym Pedro nie może sobie pozwolić na wspieranie Podolskiego, a tego, by Lahm nie szarżował, pilnuje Iniesta.

Wiele mówiło się o „red zone”, którą w meczu Szwajcaria-Hiszpania wyznaczył Otmar Hitzfeld („podawajcie sobie piłkę do woli, ale nie między naszymi liniami obrony i pomocy – tu Iniesta i Xavi nie mogą mieć nawet milimetra wolnego miejsca”); Niemcy nie spróbowali pójść śladem drużyny prowadzonej przez swojego krajana i pozwalali Hiszpanom grać swoje. To już dopisuję po meczu: że świetnie zagrał Xabi Alonso, kolejny postrach „czerwonej strefy”, kilkakrotnie uderzający na bramkę Neuera zza pola karnego i świetnie rozdzielający piłki na skrzydła. Że tym razem hiszpańskie podania, choć jak zwykle bajeczne, nie sprawiały wrażenia sztuki dla sztuki. Że piłkarze del Bosque imponowali pressingiem. Słowem: że właściwie przez cały mecz wychodziło im wszystko, z wyjątkiem tego jednego strzału na bramkę, którego doczekali się w końcu z najbardziej nieprawdopodobnej strony.

„Nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji” – frazę z Monty Pythona przywołał Henry Winter na twitterze, a ja zagarniam ją na tytuł, bo Opta podała natychmiast, że w trzynastym meczu Carlesa Puyola na jego trzecim mundialu stoper Barcelony dopiero po raz pierwszy uderzył celnie… Zwróćcie uwagę: gol padł po rzucie rożnym, ale wykonanym inaczej niż większość hiszpańskich rogów, bo zazwyczaj Iniesta i Xavi szukali krótkiego rozegrania. Detale, o wszystkim rozstrzygają detale. Właściwie o tym, że Hiszpanie wcale nie muszą wygrać, pomyślałem tylko raz: kiedy w 83. minucie, już przy stanie 1:0, Pedro nie podał do Torresa, a wychodzili z kontrą we dwójkę przeciwko jednemu obrońcy. Bóg futbolu powinien przecież karać za takie marnotrawstwo…

Ale wyznam i to: gdyby przed mundialem ktoś mi powiedział, że w finale zagrają Hiszpanie z Holendrami, byłbym zachwycony. Gdyby ktoś mi powiedział z kolei, że będę żałował odpadnięcia w półfinale Niemiec i Urugwaju, popukałbym się w czoło. Zaczynam podejrzewać, że zapomnę o tym mundialu szybciej niż o poprzednich, ale podczas jego trwania nauczyłem się z pewnością, że stereotypy nie żyją wiecznie. W RPA ani Niemcy nie przypominali walca, ani Urugwajczycy nie grali brutalnie, ani Holendrzy nie atakowali bez opamiętania – i tylko Hiszpanie, mimo iż tak tak się męczyli w drodze do finału, ostatecznie odnaleźli się w roli, którą znamy i kochamy od tylu lat. Przepis na zwycięstwo z Holandią: zostawić Torresa na ławce.