Dziennik Mundialu: na pomarańczowo

„Niezaproszeni goście”, jak mówił o swoich piłkarzach trener Tabarez, kontra nasz zbiorowy wyrzut sumienia: gdybyśmy mogli, przyznalibyśmy Holendrom tytuł mistrza świata za całokształt, a przynajmniej za znane nam z nagrań archiwalnych występy na mundialach w 1974 i 1978. „Holendrzy to dla kibiców europejskich rodzice toksyczni – pisał przecież nasz ulubiony autor jeszcze przy okazji Euro 2004. – Wzbudzają w nas głębokie poczucie winy, kiedy przegrywają (tak pięknie grają, czy zrobiliśmy coś dla nich, żeby nie spotkała ich krzywda?) i kiedy nieco rzadziej wygrywają (czy aby cieszymy się wystarczająco w obliczu ich wielkości?)”.

Kłopot w tym, że podczas tego mundialu pięknie nie grali, a lista przymiotników, którymi ich opisywano, to „pragmatyczni”, „efektywni”, „funkcjonalni”, „metodyczni”, a nawet „cyniczni”, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie upadki Arjena Robbena. Nie było tu mowy o pięknie otwartej piłki – tej, którą zachwycali np. gromiąc Francuzów i Włochów podczas ostatnich mistrzostw Europy – a raczej o wykorzystywaniu stałych fragmentów gry i żerowaniu na błędach przeciwnika. Oraz o dyscyplinie taktycznej gwiazd wtłoczonych w ustawienie 4-2-3-1, która temperowała nawet piłkarzy tak błyskotliwych jak van Persie czy Robben.  To nie przypadek, że symbolem tej drużyny i, jak słyszymy, zawodnikiem, od którego van Marwijk zaczyna ustalanie składu, jest ciężko pracujący Dirk Kuyt, a nie np. Rafael van der Vaart. Wesley Sneijder tłumaczył wprawdzie, że trudno grać pięknie przeciw drużynom, które nie zostawiają Holendrom  centymetra wolnego miejsca na boisku, ale to usprawiedliwienie zbyt łatwe: ich rywale na Euro również próbowali.

Do nowej Holandii zdążyliśmy już przywyknąć, więc nie zdziwiło nas to, że przez długie minuty w dzisiejszym meczu nie działo się literalnie nic. Gdyby nie dwa strzały z dystansu – przy uderzeniu Forlana asystowała jabulani, bo piłka dostała niezwykłej rotacji – pierwsza połowa powinna się przecież zakończyć 0:0. Pewną trudność sprawiało nam jedynie oglądanie brutalniejszego z minuty na minutę van Bommela: w sumie faulował 14 razy, z czego co najmniej trzy przewinienia (cytuję opinię Grahama Polla) nadawały się na kartkę; sędzia nie zauważył faulu, który miał miejsce podczas przygotowywania akcji zakończonej strzałem van Bronkhorsta, a żółtą kartkę pokazał dopiero za pyskowanie w ostatniej minucie meczu.

Holendrzy, jak zwykle na tym mundialu, wyglądali na takich, którzy nie mają pomysłu na zwycięstwo, i, jak zwykle na tym mundialu, zwyciężyli. Niewątpliwie do ich sukcesu przyczyniło się wprowadzenie na boisko w 46. minucie van der Vaarta (jeżeli to była zmiana taktyczna, a nie wymuszona kontuzją kopniętego w twarz de Zeeuwa, to wyrazy uznania dla van Marwijka: jeszcze jeden piłkarz ofensywny to było już zbyt wiele dla wyraźnie zmęczonych Urugwajczyków). Ale nie obyło się również bez pomocy arbitra przy pierwszej (powinien odgwizdać faul van Bommela) i drugiej bramce (będący na spalonym van Persie nie zdołał wprawdzie dotknąć piłki, ale z pewnością absorbował uwagę bramkarza), no i pewną formą pomocy było także osłabienie Urugwajczyków (odczuwalny brak Fucile, Suareza, a zwłaszcza organizującego defensywę Lugano). Pociechą dla „nieproszonych gości” może być to, że w ciągu ostatnich tygodni stali się gośćmi pożądanymi przez największe europejskie kluby, a Diego Forlana słusznie uważa się za jednego z głównych kandydatów do tytułu najlepszego piłkarza mundialu.

W kwestii zbiorowego wyrzutu sumienia natomiast, rachunki uznaje się za wyrównane. Jak do tej pory to Niemcy grały w RPA jak Holandia.

Dziennik Mundialu: Blitzkrieg

Moje ulubione momenty mundialu w RPA? Niemcy prowadzą już różnicą dwóch bramek, rywale powoli przestają wierzyć, że mogą cokolwiek osiągnąć, któryś z defensywnych pomocników – najczęściej Schweinsteiger – przerywa ich niemrawy atak, piłka trafia do Özila, który szybko posyła ją na skrzydło do Müllera lub Podolskiego, a potem…

Nie, potem wcale nie musi paść kolejny gol (choć często pada). Wystarczy, że zobaczę jeszcze jedną akcję, rozegraną na pełnej szybkości i zakończoną strzałem, by na dobre odzyskać wiarę w piłkę nożną. Jeśli zdarzało nam się co jakiś czas narzekać na te mistrzostwa świata, to po osiągniętym w tak imponującym stylu awansie Niemców do półfinału miałbym ochotę powiedzieć, że w całej jego niedoskonałości, przy zbyt wielkiej liczbie drużyn, umęczeniu kandydatów na gwiazdy, rozczarowaniu bylejakością Anglików czy Włochów, sędziowskimi wpadkami, jabulani frunącą zbyt wysoko po każdym uderzeniu z rzutu wolnego itd., itp., w dniu dzisiejszym tegoroczny mundial został ostatecznie usprawiedliwiony.

Jestem zachwycony prostotą i skutecznością niemieckiej gry. A przecież na czysty zachwyt pozwalam sobie rzadko; tym, co interesuje mnie najbardziej, jest poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, jak wygląda anatomia czyjegoś sukcesu; z jakich decyzji trenerskich, z jakich błędów został zrobiony. W przypadku dzisiejszego meczu nie wystarczy przecież powiedzieć, że ustawiła go szybko zdobyta bramka. Przy poprzednich występach Argentyny powtarzałem jak mantrę, że w zasadzie nie została poważnie przetestowana, zwłaszcza w defensywie (wszyscy dotychczasowi rywale zespołu Maradony myśleli raczej, by się bronić; jeżeli o czymś marzyli, to o nieśmiałej kontrze albo stałym fragmencie, przy którym pogubi się Demichelis). Przy poprzednich występach Niemców podnosiłem z kolei zalety ustawienia 4-2-3-1, gwarantującego zarówno niezbędną asekurację, kiedy zespół traci piłkę, jak i przeprowadzenie morderczego ataku, kiedy ją odbiera. Jeśli Niemcy atakowali, robili to ósemką piłkarzy, jeśli się bronili – również robili to w ośmiu. Jeżeli atakowała Argentyna, robiła to w pięciu, jeżeli się broniła – robiła to w siedmiu. Za każdym razem przewagę osiągali – w dodatku bez porównania szybsi – zawodnicy Joachima Löwa.

Przewaga Niemiec w środku pola była ogromna. To już nie tylko proste stwierdzenie dotyczące defensywnych pomocników, że we dwójkę Khedira i Schweinsteiger potrafili zapanować nad większą powierzchnią boiska niż osamotniony Mascherano po drugiej stronie. Kiedy było trzeba, nie tylko w drugiej linii, ale wręcz przed linią obrony operowali Özil, Podolski i Müller – nic dziwnego, że aby w ogóle zobaczyć piłkę Messi wielokrotnie musiał cofać się aż na własną połowę. Kolejny problem: i Tevez, i Messi grali bardzo blisko siebie, rzadko schodząc do boków. Kiedy Boateng i Lahm przeprowadzali swoje rajdy wzdłuż linii bocznej, prawie nikt ich nie atakował! Gdzie byli di Maria, a zwłaszcza kompletnie niewidoczny Maxi Rodriguez?

Diego Maradona jako trener od miesięcy pozostawał dla mnie enigmą i jeśli po tym spotkaniu miałbym wysnuć jakąś nieśmiałą hipotezę, to chyba taką, że analizy gry przeciwnika nie miał wpisanej w zakres obowiązków, a kiedy już był świadkiem jakiegoś błędu swoich piłkarzy, nie potrafił ich nakłonić do wyciągnięcia wniosków. Wszystkie trzy bramki Niemców w drugiej połowie zostały strzelone po akcjach tą samą stroną, z wykorzystaniem słabości prawego obrońcy – a i rzut wolny, po którym padł pierwszy gol, podyktowany został za faul w tamtej strefie. Odnosiło się wrażenie, że za każdym razem oglądamy tę samą szarżę, a tylko na koszulce zmienia się nazwisko: z Podolskiego na Schweinsteigera (cóż za drybling! i cóż za bierność obrońców!), a potem na Özila. Patrząc na rozpaczliwe poczynania Otamendiego zrozumiałem wreszcie, dlaczego w fazie grupowej na prawej stronie argentyńskiej defensywy operował Gutierrez; wciąż nie zrozumiałem za to, dlaczego Maradona nie zabrał do RPA Zanettiego…

Wiele się pisało o triumfie Ameryki Południowej nad Europą – a tymczasem wśród półfinalistów aż trzech reprezentuje nasz kontynent. Tyle że Hiszpanie bardziej doczołgali się do półfinału niż się do niego wdarli (albo zaciągnął ich tam za uszy David Villa). Właściwie to jestem poirytowany, że w drugiej połowie ten mecz był z punktu widzenia laika aż tak atrakcyjny: najpierw niewykorzystany karny dla kopciuszka z Ameryki, minutę później karny dla mistrza Europy, wykorzystany, ale sędzia nakazuje powtórkę i za drugim razem Xabi Alonso już nie jest tak pewny, potem ewidentny faul na Fabregasie, ale arbiter nie decyduje się na podyktowanie kolejnej jedenastki… Wreszcie, na 7 minut przed końcem jedna, jedyna (jak mawia Dariusz Szpakowski) akcja Hiszpanów, strzał Pedro w słupek, dobitka Villi również odbijająca się od słupka, a potem od drugiego, ale ostatecznie lądująca w siatce. I te dwa strzały Paragwajczyków na dwie minuty przed końcem: pierwszy wypluty przez Casillasa przed siebie, ale drugi kapitalnie obroniony czubkiem buta…

Jestem poirytowany, bo przez godzinę nudziłem się śmiertelnie, a po mistrzach Europy spodziewałem się więcej. To już nie tylko Torres, niemogący dojść do siebie po kontuzji, ale także Iniesta i Xavi rozczarowywali niecelnymi podaniami (!), a nawet niestarannością w przyjęciu piłki – nie chce mi się wierzyć, że miało to związek ze zlekceważeniem rywala, który dopóki sił starczyło mógł imponować pressingiem na całym boisku, zaangażowaniem w każdy wślizg i szybkością większą niż hiszpańska.

Młodych Niemców Hiszpanie z pewnością nie zlekceważą. Ale w takiej formie niewiele będą im w stanie przeciwstawić. Dużo więcej oporu spodziewam się ze strony Urugwaju w drugim półfinale, ale jeżeli po raz pierwszy w tych mistrzostwach miałbym się poważyć na typowanie, powiedziałbym, że w finale zagrają dwa zespoły z Europy, i że jednym z nich będą Niemcy. Jak wielu z nas będzie im wtedy kibicować?

PS Dzięki za wszystkie głosy w dyskusji na temat zachowania Luisa Suareza w 120. minucie wczorajszego meczu Urugwaj-Ghana (zwłaszcza za te polemiczne…). Przed chwilą podano informację, że napastnik Ajaxu został zawieszony na jeden, a nie na dwa mecze, co moim zdaniem jest jednak zwycięstwem zdrowego rozsądku.

Dziennik Mundialu: Filozofia przypadku

O tym, jak niezwykłym sportem jest piłka nożna, możemy opowiedzieć na przykładzie Luisa Suareza. Napastnik Uruwgaju w ostatniej minucie dogrywki znajduje się przed własną bramką i dwukrotnie blokuje celne strzały rywali. Pierwsza interwencja powinna go uczynić bohaterem, druga – winowajcą: wybija piłkę ręką, ratuje swój zespół od utraty gola, ale ogląda czerwoną kartkę, a Ghana – przypomnijmy: w ostatniej minucie dogrywki! – może zapewnić sobie awans do półfinału. Wystarczy, że Gyan zrobi to, co już dwukrotnie robił na tych mistrzostwach: celnie uderzy z jedenastu metrów. Gyan podchodzi do piłki…

O tym, jak niezwykłym sportem jest piłka nożna, możemy też opowiedzieć na przykładzie wydarzeń wcześniejszych. Game of two halves, gra dwóch połówek: ile razy za pomocą tego wyświechtanego określenia próbowano opisać wydarzenia na boisku? Jedna z drużyn ma absolutną przewagę, prowadzi i stwarza sobie okazje do podwyższenia prowadzenia, druga zaś stanowi tło dla tej pierwszej, popełnia błędy, wydaje się zagubiona, a w drugiej połowie odzyskuje inicjatywę i ostatecznie wygrywa… Jak to się stało, że Holandia, nie Brazylia zagra w półfinale z Urugwajem?

Można oczywiście winić za wszystko przypadek: błąd najlepszego bramkarza świata wychodzącego do dośrodkowania i potrącającego przy okazji swojego obrońcę tak niefortunnie, że ten kieruje piłkę do własnej bramki. Na skutek tego przypadku jedni tracą pewność siebie, drudzy ją odzyskują, a że w futbolu tak wiele rozgrywa się w głowach piłkarzy, to… Przyznam, że nie do końca zadowala mnie ta interpretacja: jeśliby ją przyjąć, należałoby także uznać, że gdyby sędzia z Urugwaju uznał prawidłowo strzeloną bramkę Lamparda, Anglicy odzyskaliby impet i ostatecznie wygrali z Niemcami. Wiem, że przypadek odgrywa w futbolu ogromną rolę – i może także dlatego tak uwielbiamy ten sport, że tak naprawdę niczego nie da się w nim przewidzieć – ale na to, żeby można było mówić o przypadku, trzeba się najpierw solidnie napracować.

W pierwszej połowie Holendrzy kompletnie nie radzili sobie z dwoma piłkarzami: Robinho i Maiconem. Oddelegowany do pilnowania Daniego Alvesa Giovanni van Bronkhorst zostawiał po swojej stronie mnóstwo miejsca do rajdów prawego obrońcy Brazylii. Robinho z kolei co i raz schodził z lewej strony do środka, gdzie obrońcy mieli już wystarczająco dużo roboty z Luisem Fabiano i Kaką; może gdyby Robben zechciał czasem wrócić na własną połowę tak jak Kuyt i pomóc van der Vielowi, wyglądałoby to inaczej, a tak prawy obrońca Holandii musiał odpuszczać Robinho i zajmować się jeszcze atakującym jego stroną Bastosem. Pamiętajmy też, że obrona Pomarańczowych została w ostatniej chwili przebudowana: na rozgrzewce – przypadkowej, a jakże – kontuzji doznał Mathijsen, którego w ostatniej chwili zastąpił Oojier. To niezrozumienie tego ostatniego z Heitingą i gigantyczna luka, jaką stworzyli dla Robinho, dały gola Brazylijczykom.

Cóż więc zmieniło się po przerwie? Paradoksalnie niezbyt wiele: de Jong zapewnił lepszą asekurację van Bronkhorstowi, a jeśli chodzi o prawą stronę Holendrzy postanowili rzucić Brazylijczykom wyzwanie i bardziej zdecydowanie zaatakować właśnie tędy. Robben nie czekał już tylko na podania i nie próbował stale tej samej akcji z czytelnym zwodem w kierunku środka, a częściej próbował uczestniczyć w rozegraniu, na prawo zaczął także schodzić van Persie i okazało się, że dla Bastosa (niewspieranego przez Robinho, jak ven der Viel przez Robbena) to już stanowczo za wiele. Zaczęły się faule, przyszła żółta kartka, i po jednym z tych fauli Sneijder dośrodkował, a Julio Cesar potrącił Melo. A potem, również z prawej flanki, przyszedł rzut rożny i gol numer dwa.

Nietypowa sytuacja: zdążyliśmy się już przyzwyczaić do tego, że Brazylia Dungi jest zespołem wyjątkowo zdyscyplinowanym, a zwłaszcza, że dobrze broni się przy stałych fragmentach gry. Tu jednak obie bramki padły właśnie ze stałych fragmentów i to chyba z powodu nerwowości, która wkradła się pomiędzy piłkarzy Canarinhos, a dotknęła zwłaszcza Felipe Melo, który najpierw cudownie podawał do Robinho, potem zdobył bramkę samobójczą, a później po bezsensowym kopnięciu Robbena wyleciał z boiska.

Game of two halves: najpierw szokująco nieporadna Holandia, potem nieporadna Brazylia. Czy na skutek tego rozstrzygnięcia coś straciliśmy? Nie obejrzymy już na mundialu akcji w trójkącie Robinho-Kaka-Luis Fabiano (dziś, w pierwszej połowie, po takim rozegraniu świetnie interweniował Sketelenburg), ale może będzie nam dany zachwyt z innego trójkąta: Kuyt (bo chyba na stałe już zastąpił po lewej stronie van der Vaarta)-Sneijder-van Persie. No i nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby sędzia Nichimura poprowadził finał.

Wróćmy do Suareza. Mecz Urugwaju z Ghaną oglądałem już rozluźniony, z przyjemnością konstatując ofensywne nastawienie obu drużyn i oklaskując stwarzane przez nie okazje, ale aż do 120 minuty nie mogąc uwierzyć, że coś w dniu dzisiejszym może przyćmić pożegnanie z Brazylią. A potem, w ostatniej minucie dogrywki, zobaczyłem czerwoną kartkę za wybicie piłki ręką z linii bramkowej, a następnie niewykorzystanego karnego, i to niewykorzystanego przez piłkarza, który na tym turnieju już dwukrotnie pokonywał bramkarzy z jedenastu metrów… Nie mogę się doczekać poniedziałku rano, kiedy w mojej skrzynce mailowej znajdzie się kolejny odcinek „Kronik mundialu” Marka Bieńczyka: żeby odpowiednie dać rzeczy słowo potrzeba narracji lepszej niż moja.

Na opowieść zasługuje tu przecież wszystko: dramat napastnika Urugwaju, który zrobił jedyne, co mógł zrobić, żeby utrzymać swoją drużynę w grze, i który płakał schodząc z boiska, by kilkadziesiąt sekund później eksplodować ze szczęścia już w stadionowym tunelu, a który teraz będzie żałował, że nie może zagrać w półfinale. Odporność psychiczna Gyana, który osiem minut po spudłowaniu jedenastki, wykonał pierwszy z serii rzutów karnych, w dodatku uderzając dokładnie w ten sam sposób – tyle że skutecznie. Klasa Fernando Muslery, który broniąc dwie jedenastki zrehabilitował się za wpuszczenie strzału Muntariego. Zuchwałość Abreu, uderzającego lekko, technicznie i niemal bez rozbiegu, czyli jak Panenka w 1976 r. (jak to się mogło skończyć, pokazał wcześniej Mensah)…

Dopisuję ostatnie zdania w pośpiechu. Gyan wciąż płacze na boisku, a Luis Suarez tonie w objęciach Diego Forlana. Urugwaj awansował do półfinału, a napastnik Atletico jest dla mnie w tej chwili absolutnie najjaśniejszą gwiazdą mundialu. Napisałem „w tej chwili”, bo przecież jutro mecz Argentyna-Niemcy…

Dziennik Mundialu: pamiętacie?

Pamiętacie jeszcze pierwszy mecz? Gol Shabalali wciąż może ubiegać się o tytuł najpiękniejszej bramki turnieju, obok rzutu wolnego Hondy, drugiego gola Teveza z Meksykiem, strzału Suareza z Koreą Południową, uderzenia Luisa Fabiano po akcji z Robinho i Kaką, piłki zagranej przez Maicona niemal z linii końcowej w meczu z Koreą Północną, a przede wszystkim: obok bramki Franka Lamparda w meczu z Niemcami.

Pamiętacie kuriozalne wydarzenia we francuskim obozie, farsę niemającą sobie równych w burzliwej przecież historii mundiali? Pamiętacie stłumiony bunt w reprezentacji Anglii albo odpadnięcie Włochów po sensacyjnej porażce ze Słowakami? A pudło Yakubu w jednym z klasyków tych mistrzostw – meczu Nigerii z Koreą Południową? Messiego-wciąż-bez-gola? Reklamę Nike’a, której bohaterowie na mundialu gremialnie zawiedli? Dzielnych i niepokonanych ostatecznie Nowozelandczyków? Koreańczyków z Północy, opierających się Brazylijczykom i kapitulujących w meczu z Portugalią? Zagranie ręką Vidicia, o którym Marek Bieńczyk napisał w „Tygodniku”, że był „wyciągnięty w powietrzu jak Nurejew, w cudnej pozie tancerza-ptaka”?

Przepowiadam sobie to wszystko, próbując odpowiedzieć na pytanie, jaki właściwie jest ten mundial. Postawioną tu pierwszego dnia tezę o zmęczonej Europie potwierdzają zarówno statystyki (tylko trzy drużyny ze Starego Kontynentu zagrają w ćwierćfinałach), jak i to, co widzimy gołym okiem: z tych trzech zespołów, które bronią jeszcze europejskiego honoru, tylko multietniczne Niemcy grają z fantazją i rozpędem, Holandia i Hiszpania zaś żądlą swoich rywali z rzadka, pasożytując przede wszystkim na cudzych błędach oraz na błyskach geniuszu Villi i Sneijdera. Objawieniem mistrzostw jest Urugwaj: nie do przejścia w obronie, z kapitalną trójką Forlan-Suarez-Cavani z przodu. Brazylia w każdej formacji ma to, co najlepsze, ale budzi uznanie zwłaszcza postawą defensywy – oby na ćwierćfinał wrócił Elano. Dziury w obronie imponującej poza tym Argentyny przetestują Niemcy: mam przeczucie, że to, co zrobili Terry’emu było zaledwie przystawką przed Demichelisem; ale zwycięzcy tego meczu ćwierćfinału nie sposób odpowiedzialnie wytypować.

Gwiazdy mundialu, oprócz Diego Maradony oczywiście? Najpierw najlepsi statystycznie: po 4 gole mają Higuain, Villa i Vittek, a po 3: Donovan, Gyan, Luis Fabiano, Müller i Suarez. Najczęściej strzelali: Messi (23 razy), Ronaldo (22) i Gyan (21). Najwięcej dośrodkowywali: Navas (39), Geremi i Donovan (po 30) oraz Forlan (27). Najczęściej podawali: Xavi (333), Xabi Alonso (281), Busquets (276), Schweinsteiger (272) i Messi (242). Najwięcej wślizgów zaliczyli: van Bommel (26), Alexis Sanchez i Riveros (po 25) i Arvelado (24). Za strzały obronione biliśmy brawo Eneyamie (20), Eduardo (19), Kawashimie (18) i Kingsonowi (16).
Wśród bramkarzy, jak dotąd, chwalono Julio Cesara i Sketelenburga. Z obrońców imponowali Coentrao, Lucio, Annan, ven der Viel i Maicon. W drugiej linii nie sposób pominąć Özila i Sneijdera, ale także Iniesty, Messiego czy Robinho, a cóż powiedzieć o całej plejadzie rewelacyjnych defensywnych pomocników, których listę otwierają van Bommel, Schweinsteiger i Mascherano. Atak to Villa, Forlan, Suarez…

Taktyka? Rzecz jasna 4-2-3-1, którą grają Niemcy, ale także – choć z modyfikacjami – Hiszpanie, Holendrzy, Brazylijczycy i reprezentanci Ghany, a z właśnie wyeliminowanych również Słowacy (szczegóły, dotyczące ustawienia poszczególnych ćwierćfinalistów tutaj).

Sędziowanie? Nie ma zarzutów o stronniczość, jak przed ośmioma laty, ale kumulacja dwóch spektakularnych pomyłek w ciągu jednego dnia (nieuznany gol dla Anglii, bramka Argentyny z wyraźnego spalonego) spowodowała deklarację Seppa Blattera, że na najbliższym spotkaniu IFAB – organizacji decydującej o zmianach przepisów w futbolu – wróci temat „technicznego wspomagania”. Krytykom FIFA warto przy okazji przypomnieć, że w tej kwestii dzieli ona odpowiedzialność z „ojcami założycielami” piłki nożnej, a więc piłkarskimi federacjami Anglii, Szkocji, Walii i Irlandii Północnej, i że na ostatnim posiedzeniu IFAB przeciwko zmianom była nie tylko FIFA, ale także Walijczycy i Irlandczycy z Północy; ponury paradoks tej sytuacji (albo kontekst, pokazujący problem z wprowadzeniem zmian nie tylko na najwyższym szczeblu mistrzostw świata czy kontynentu, Ligi Mistrzów etc.) polega na tym, że w Irlandii Północnej i Walii właściwie nie ma zawodowych rozgrywek piłkarskich. Tak czy inaczej, jeśli do zmian w przepisach dojdzie (muszą zapaść przewagą co najmniej 6:2, w IFAB 4 głosy ma FIFA, każda z federacji po jednym), dla historii futbolu może to mieć znaczenie o wiele większe niż to, kto w RPA zostanie mistrzem świata.

Transfery? Wciąż nie ma spodziewanych wieści na temat Fabregasa (Barcelona zastanawia się ponoć, czy nie lepiej sprowadzić Özila), ale pomimo mundialu Manchester City potwierdził właśnie kupno innego Hiszpana, Davida Silvy, i ma to być dopiero początek transferowej inwazji (na City of Manchester Stadium chcą m.in. Yaya Toure, Milnera i Dzeko). Real już sprowadził Angela di Marię, a Jose Mourinho przymierza się ponoć także do kupna Stevena Gerrarda i Ashleya Cole’a. Michael Ballack wrócił do Bayeru Leverkusen. Joe Cole rozważy oferty Arsenalu i Tottenhamu po powrocie z wakacji, kiedy rzecz jasna wieści transferowych będzie co niemiara.

Ale tak naprawdę zastanawiam się, co by było, gdyby Green obronił… Czy rozpędzeni Anglicy przeszliby przez grupę jak burza, zdobywając 9 punktów, w kolejnej rundzie naładowani pozytywną energią bez problemów uporaliby się z Ghaną, a w ćwierćfinale wyeliminowali Urugwaj, który akurat zaliczyłby tego słabszy dzień? Nie, tak naprawdę w ogóle się nad tym nie zastanawiam… W RPA nie ma Anglików i nie ja jeden w ogóle za nimi nie tęsknię.

Dziennik Mundialu: Villa robi różnicę

Właściwie to najchętniej napisałbym teraz grubą książkę o anatomii angielskiej klęski, żeby jakoś spożytkować piętrzące się wokół sterty fiszek, a równocześnie oczyścić zaśmieconą głowę na rzeczy bardziej pożyteczne. Zrobiłbym to tym chętniej, że nie bardzo sobie wyobrażam pisanie na temat meczu Paragwaju z Japonią – meczu, który Rafał Stec nie wahał się nazwać „gniotem”, wpisując go do „księgi mundialowych okropieństw”. Szczęśliwie drugie dzisiejsze spotkanie, choć również długo bezbramkowe, nie zawiodło naszych nadziei.

Nie zawiodło, bo nie spodziewaliśmy się niczego innego niż ten fascynujący taktyczny pojedynek, w którym broniący się w sposób niezwykle zdyscyplinowany Portugalczycy czyhali na kontrę lub stały fragment, a Hiszpanie uparcie próbowali rozciągnąć ich szyki obronne (Villa i Torres często operowali tuż przy linii bocznej, robiąc miejsce na ewentualne prostopadłe podanie do któregoś z wchodzących w pole karne pomocników). Owszem, jeśli strzelano, to głównie z daleka, ale jakże przyjemne było obserwowanie piłkarzy, którzy mimo intensywnego pressingu potrafili tak precyzyjnie operować piłką. No i jakże przyjemne było obserwowanie, po tych wszystkich obsesjonatach idealnej czystości z minionych dni, sędziego, który nie uważa, że każde zderzenie dwóch piłkarzy należy uznawać za faul, a który równocześnie nie waha się pokazać czerwonej kartki za uderzenie rywala bez piłki.

Różnicę między Hiszpanią a drużynami, z którymi przyszło jej się spotykać, robią przede wszystkim Villa, Xavi i Iniesta. Świeży nabytek Barcelony strzelił kolejnego gola (w sumie ma cztery, plus asysta), a mógł strzelić jeszcze kilka – jego uderzenia z dystansu znakomicie bronił Eduardo. Jego nowi koledzy z klubu znów mieli kilka wizjonerskich podań, otwierających Torresowi, Llorente, Sergio Ramosowi czy Villi drogę do bramki. Do tego Busquets i Xabi Alonso rozbijali niejeden (bo przecież nie wszystkie) atak Portugalczyków, a na prawej stronie co kilka minut wyruszał na bramkę rywali Sergio Ramos… Pozostaje pytanie o formę Fernando Torresa: dziś zaczął dużo lepiej niż w poprzednich spotkaniach, ale skończył równie nieprzekonująco (dobra zmiana Llorente, choć po prawdzie nie był już tak intensywnie pilnowany jak napastnik Liverpoolu). I o Casillasa, kolejny raz mającego problem ze złapaniem w miarę prostego strzału: czy naprawdę Hiszpanie nie czuliby się bezpieczniej z Reiną albo Valdesem?

A skoro o znakach zapytania, wypada jeszcze poświęcić zdanie Cristiano Ronaldo, który starał się bardzo, biegając między lewym a prawym skrzydłem, wychodząc do podań, próbując rajdów i strzałów z rzutu wolnego… wszystko bez efektu, bez błysku, bez decydującego ciosu – za to ze splunięciem w stronę kamery po ostatnim gwizdku (Villa strzela, Ronaldo pluje…). Podobnie jak w eliminacjach, żelaznej defensywie Portugalii nie dorównywali gracze ofensywni, zwłaszcza ci odpowiedzialni za wykończenie – bo do kilku podań Tiago czy Meirelesa nie sposób mieć pretensji. Portugalia Queiroza grała jak Brazylia Dungi – tylko pozbawiona Luisa Fabiano… Jednym z objawień mundialu okazał się natomiast lewy obrońca Fabio Coentrao, pędzący do przodu aż miło (ponieważ mnie się wszystko z jednym kojarzy, to Coentrao kojarzy mi się z Garethem Balem).

Generalnie Hiszpania na fali wznoszącej: chyba trudno mieć wątpliwości, czy poradzi sobie z Paragwajem. A że półfinał z jej udziałem będzie przedwczesnym finałem to już zupełnie inna historia.

Dziennik Mundialu: piąte koła

Nie wiem, czy sprawiła to intensywność wydarzeń dnia wczorajszego, czy ton głosu sprawozdawcy polskiej telewizji, a może po prostu tempo przytłaczającej większości akcji rozgrywanych przez Holendrów i Słowaków, ale podczas pierwszego dziś meczu poczułem się wypalony jak reprezentant Anglii. Holandia rozegrała czwarte spotkanie na mundialu, odnosząc czwarte zwycięstwo, a ja wciąż się nie dowiedziałem, na ile w tym turnieju stać podopiecznych trenera Marwijka. Z jednej strony to kwestia rywali, którzy nie zmusili Holendrów do nadmiernego wysiłku, z drugiej jednak widać wyraźnie, że ta kadra gra inaczej niż reprezentacja prowadzona przez van Bastena: chociaż oparta w dużej mierze na tych samych piłkarzach, preferuje futbol o wiele bardziej ekonomiczny, nie forsuje tempa, nie mnoży podań, a prowadząc, nie dąży za wszelką cenę do strzelania kolejnych bramek. Cierpliwość jest kluczem do zwycięstw Holendrów.

Oczy wszystkich zwrócone są na Arjena Robbena i Wesleya Sneijdera (dzisiejszy gol numer jeden: bajeczna kilkudziesięciometrowa piłka od piłkarza Interu, później drybling i precyzyjne uderzenie zawodnika Bayernu – po co właściwie mnożyć podania, skoro czasem wystarcza jedno?), wiele oczekiwań wiąże się także z Robinem van Persiem i Rafaelem van der Vaartem – na papierze chyba nikt w RPA nie dysponuje porównywalnym kwartetem ofensywnym. Mnie jednak zaimponował ten, który przy tamtej czwórce miał być raczej piątym kołem u wozu, a który w związku z kontuzjami – najpierw Robbena, teraz van der Vaarta – gra w każdym meczu. Mam na myśli Dirka Kuyta, którym tym razem oddał miejsce po prawej stronie Robbenowi, samemu przenosząc się na lewe skrzydło. W przypadku piłkarza Liverpoolu imponuje mi nie tylko wszechstronność (czy pamięta jeszcze, że teoretycznie jest środkowym napastnikiem?), ale także taktyczne zdyscyplinowanie i pracowitość. Przez cały mecz ze Słowakami biegał od jednego pola karnego do drugiego, wspierając van Bronkhorsta, kiedy Holendrzy tracili piłkę, i pokazując się partnerom, kiedy tylko ją odzyskiwali. Odwrócenie skrzydłowych było ciekawym pociągnięciem: i Kuyt, i Robben często schodzili do środka, szukając uderzenia swoją lepszą nogą, a równocześnie robiąc więcej miejsca obiegającym ich obrońcom. Bramki dla Holendrów padały po długich piłkach, ekspediowanych właśnie do skrzydłowych – jedyna różnica polegała na tym, że Robben sam wykończył akcję, a Kuyt po minięciu Muchy podał do lepiej ustawionego Sneijdera.

Holandia wygrała więc po raz kolejny, po raz kolejny nie męcząc się nadmiernie. Jedna tylko wątpliwość: środek obrony, który dwukrotnie przepuścił prostopadłe podanie do grającego na skraju spalonego Wittka. Zgoda: trudno się przedrzeć przez pierwszą blokadę, tworzoną przez de Jonga i van Bommela, ale kiedy już przedrzeć się udaje – następna zapora okazuje się dużo słabsza (choć dzisiejszy mecz pokazał również, że można liczyć na trzecią zaporę, czyli Stekelenburga). Brazylijczycy stanowić będą dla niej nieporównanie trudniejszy test.

Brazylijczycy, których futbol był dziś niemal równie prosty, jak holenderski (choć oczywiście z większą liczbą efektownych kombinacji, zwłaszcza w trójkącie Robinho-Kaka-Luis Fabiano): pressing, odbiór, później zabójcze przyspieszenie, a jeśli nadarza się okazja – po prostu stały fragment gry. Reprezentacja Chile w całym turnieju nie grała źle, a dzisiejsze spotkanie zaczęła po prostu świetnie, ale takiej Brazylii nie potrafiła zatrzymać – zwłaszcza że musiała sobie radzić bez odsuniętych za kartki Ponce, Medela i Estrady.

I zwłaszcza, że zapory, na które natrafiała, działały bez zarzutu. Mówiono już na tym mundialu o Niemcach, że są zespołem kompletnym – ale co w takim razie powiedzieć o Brazylijczykach, którzy oprócz bajecznych graczy ofensywnych mają najlepszego bramkarza świata, znakomitych obrońców i niezwykle solidnych defensywnych pomocników? Ich akcje, jeżeli zachwycają, to niejako przy okazji, bo celem nie jest nasz zachwyt, ale zdobycie mistrzostwa świata.

Nie wiem, czy sprawiła to intensywność wydarzeń dnia wczorajszego itd., ale na zakończenie stać mnie jedynie na banał.  Szkoda, że cztery najlepsze drużyny turnieju – Argentyna, Niemcy, Holandia i Brazylia – wpadają na siebie już w ćwierćfinałach. Czy Hiszpania będzie piątym kołem u wozu? I co z Urugwajem? Odpowiedzi na te pytania poznamy szybciej niż decyzję Football Association, czy rozwiązywać umowę z Fabio Capello…

Dziennik Mundialu: zasłona milczenia

Wypowiedzianych zostało tyle słów, nadużyto tylu symboli, wymachiwano tyloma sztandarami i tyle postaci z pomników przywołano przed meczem Anglii z Niemcami, że poprzysiągłem sobie nie napisać ani słowa o historii. Żadnego mundialu we Włoszech, łez Gascoigne’a i spudłowanych karnych, żadnego Euro w Anglii i znowu spudłowanych karnych, żadnego Monachium i sensacyjnego 1:5 w rewanżu za wcześniejsze upokorzenie na Wembley. Tyle że bóg futbolu sam upomniał się o historię: nieuznana bramka Franka Lamparda każe przywołać angielsko-niemiecki klasyk najstarszy i gola-niegola Geoffa Hursta, uznanego przez sędziów podczas mistrzostw świata w 1966 roku.

Wspominam o tamtej bramce, zapalam tę świeczkę dla boga futbolu, ale na tym chciałbym poprzestać. Innym zostawiam również dywagowanie na temat przydzielenia sędziom jakiegoś technicznego wspomagania – wszystko jedno, czy analizy wideo, czy jakichś czujników na linii bramkowej. W tym przypadku – i być może również w przypadku pierwszej bramki dla Argentyny w meczu z Meksykiem – wystarczyłaby przecież jeszcze jedna para oczu: UEFA eksperymentowała z dodatkowymi sędziami, stojącymi za linią bramkową, podczas ostatniego sezonu Ligi Europejskiej i doprawdy nie rozumiem, dlaczego FIFA nie poszła w jej ślady na mundialu. Jakkolwiek – to moja zasadnicza teza – Anglia w tym meczu nie dorastała Niemcom do pięt i przegrałaby w każdych okolicznościach, to przecież nie spekulujemy tu na temat wyniku meczu, a mówimy o jednej wielkiej kompromitacji władz światowej piłki; kompromitacji, która miała miejsce na oczach kilku miliardów ludzi.

Jeśli coś miałoby Anglików pocieszyć, to świadomość, że – podobnie zresztą, jak w 1998 i 2002 na mundialu, a także w 2004 na Euro – odpadli z mistrzostw po meczu, który z pewnością stanie się klasykiem; może nawet uznany zostanie za najlepsze spotkanie turnieju w RPA. Cóż to była zresztą za wspaniała reklama piłki nożnej: w tym sporcie naprawdę wystarczy kilkadziesiąt sekund, żeby zespół będący na absolutnym dnie zdołał się poderwać i ruszyć do odrabiania strat, spychając rywali do defensywy. Coś takiego stało się udziałem Anglików po strzeleniu kontaktowego gola – i ostatnie minuty przed przerwą, podobnie jak pierwszy kwadrans drugiej połowy należały do nich – do momentu, kiedy kolejnych kilkadziesiąt sekund odmieniło sytuację jeszcze raz, bo Niemcy wyprowadzili dwie zabójcze kontry.

Mężczyźni przeciwko chłopcom – znaczenie tego zwrotu zostało boleśnie odwrócone… Najstarszy w historii mundialu skład Anglików kontra najmłodszy od 76 lat skład Niemców (średnia w dzisiejszym meczu 25 lat, 107 dni i 29 lat, 176 dni): słowem-kluczem miało być tu doświadczenie, w którym liczni angielscy dziennikarze upatrywali przewagi zespołu Fabio Capello. Przyznam, że kompletnie tego nie rozumiałem: jeśli jakieś doświadczenie jest udziałem „Golden Boys”, jak się nazywa generację Beckhama, Lamparda, Terry’ego czy Gerrarda, to doświadczenie gorzkich rozczarowań, których przedostatnim z licznych symboli może być parasol Steve’a McClarena, rozpięty nad selekcjonerem reprezentacji Anglii, kiedy pewnego deszczowego dnia przegrywała na Wembley eliminacje do mistrzostw Europy. Anglikami na mundialu w RPA zbyt często rządził strach i zbyt wielu z nich uchylało się od odpowiedzialności, żeby serio przyjmować teorię o rutynie.

Młodość Niemców z kolei była zdecydowanie ich przewagą, podobnie zresztą jak multietniczność: wielu piłkarzy Joachima Loewa, żeby znaleźć się w tym miejscu swojego życia i kariery, musiała zacząć od pokonania strachu, a doświadczenia porażek są jeszcze przed nimi. Wspaniała czwórka Neuer, Boateng, Ozil i Khedira jeszcze rok temu grała na młodzieżowych mistrzostwach Europy: jeśli już musimy mówić o doświadczeniu, to poznali smak rozbijania w pył Anglików w finale tamtej imprezy…

Trzymajmy się jednak dzisiejszego meczu, który już w pierwszej połowie mógł przynieść Niemcom trzybramkowe prowadzenie. W czwartej minucie Ozil przechytrzył Ashleya Cole’a i znalazł się sam na sam z interweniującym nogami Jamesem. Później padła bramka w stylu tych, które zdarzają się na ogół w ligach amatorskich: daleki wykop Neuera, źle ustawiony Terry i zbyt wolny Upson dają się ograć Klosemu (Alan Hansen mówi, że w życiu nie widział tak fatalnie ustawionej pary stoperów), a bramkarz nie ma przy jego uderzeniu nic do powiedzenia. Dziesięć minut później cała linia defensywna Anglików przypomina tyczki slalomowe, które mijają Muller z Khedirą, wypracowując kolejną dogodną sytuację Klosego. Anglia gra bardzo wolno, wiele – niestety długich – podań nie trafia do celu, napastnicy nie szukają sobie wolnych sektorów, ustawiony po lewej stronie pomocy Gerrard zbyt rzadko schodzi do środka, a pomiędzy drugą linią a obroną zieje dziura, w którą Niemcy, kierowani przez rewelacyjnego Ozila, wchodzą niemal bez przerwy.

Jednym z najczęstszych tematów dyskusji wśród angielskich dziennikarzy było podczas tego mundialu ustawienie ich reprezentacji. Zamiast 4-4-2 z izolowanym Gerrardem po lewej stronie, domagali się 4-5-1, z kapitanem Liverpoolu ustawionym tuż za wysuniętym Rooneyem. Problem w tym, że również w tym przypadku Niemcy – grający w systemie 4-2-3-1 osiągaliby przewagę. I Lampard, i Gerrard mają tendencję do wspierania napastników: kiedy np. piłkę ma któryś z bocznych obrońców, oni już szukają miejsca w polu karnym albo tuż przed nim, licząc na dośrodkowanie na główkę czy okazję do strzału. Kluczem jest asekurujący ich Gareth Barry – dziś fatalnie się ustawiający, mający straty owocujące kontrami Niemców i nieskuteczny w próbach odbioru, ale obiektywnie sam jeden bez szans przy ruchliwej trójce Muller-Ozil-Podolski. A jeśli jeszcze Klose często się cofa, wyciągając za sobą Terry’ego, wolnego miejsca na boisku robi się co niemiara. Anglia musi szukać nowego ustawienia (jak zażartował na twitterze jeden z redaktorów magazynu „Four Four Two”, pismo powinno zmienić nazwę na „Four Two Three One”…) i nowych piłkarzy – co powiedzielibyście np. na to, żeby podczas mundialu 2014 pierwszą jedenastkę tworzyli, w ustawieniu 4-2-3-1, a jakże, Hart; G. Johnson, Rodwell, Dawson, Gibbs; Huddlestone, Milner; Lennon, Wilshere, A. Johnson; Rooney?

Kwestia fundamentalna dla nas, którzy zakochani jesteśmy w lidze angielskiej: czy fakt, że wszystkich tych Lampardo-Gerrardo-Barrych w ich klubach otaczają na codzień obcokrajowcy nie fałszuje jakiejś istotnej prawdy o nich samych? Że kluby te stoją tak naprawdę nie Anglikami, a jeśli nawet tak się zdarza, to przecież wspierają ich taktycznie i technicznie gwiazdy importowane? Że tak powszechnie i zasłużenie krytykowany w ostatnich dniach Wayne Rooney ma do czynienia w Manchesterze United z lepszymi partnerami niż w drużynie narodowej? Kiedy Fabio Capello obejmował tę reprezentację, w prywatnych rozmowach dawał do zrozumienia, że jest zaszokowany brakami w technice i w dyscyplinie taktycznej. Inna sprawa, że kiedy Harry Redknapp wzywa do wychowania w Anglii takiego piłkarza jak Ozil, można by mu odpowiedzieć, ze ze dwóch wychowano – tylko jeden grał w RPA przy linii bocznej, a drugi wszedł w drugiej połowie dzisiejszego meczu na prawe skrzydło, choć jego optymalna pozycja to lewa pomoc lub tuż za napastnikami. Poza tym nie wychowano żadnego defensywnego pomocnika, który potrafiłby takiego Ozila powstrzymać…

Wygląda więc na to, że nie obejdzie się bez oceny decyzji personalnych Fabio Capello. Najważniejsze pytania dotyczą chyba obsady ataku: dlaczego w ogóle Heskey i czy w którymś momencie nie trzeba było postawić krzyżyka na Rooneyu i nie spróbować np. duetu Crouch-Defoe? Ale jest też kwestia, czy na szybkich Niemców nie lepiej było wystawić w obronie Ledleya Kinga? Dlaczego tak mało oglądaliśmy Joe Cole’a – zwłaszcza podczas meczu z Algierią? Już nie mówię o tym, że gdyby w pierwszym meczu na bramce nie stał Robert Green, to Anglicy nie graliby dziś z Niemcami, tylko wczoraj z Ghaną…

Ale dosyć już o tym. Anglików nie ma i nikt po nich płakał nie będzie – po dzisiejszym dniu już bardziej wypadałoby płakać w związku z odpadnięciem Meksyku, który świetnie zaczął mecz z Argentyną (poprzeczka Salcido) i który potem został niemiłosiernie skrzywdzony przez arbitra w sytuacji, kiedy nic jeszcze nie było przesądzone. Nikt nie będzie żałował Johna Terry’ego, który po tylu butnych wypowiedział rozegrał najsłabszy mecz w historii swoich występów w reprezentacji, Upsona i Barry’ego, którzy tak straszliwie dawali się zaskakiwać podczas niemieckich kontrataków w drugiej połowie, podobnie jak Glena Johnsona – przydatnego w akcjach ofensywnych, ale w defensywie równającego do poziomu dwójki stoperów. O Rooneyu już mówiłem…

Wiem: za dużo o tych Anglikach, ale z drugiej strony może mogę sobie na to pozwolić, skoro sympatie mam takie, jakie mam, i skoro publikacja tego tekstu zbiega się z milionowymi odwiedzinami Czytelników na moim blogu. Umawialiśmy się z tej okazji na spotkanie w jakimś krakowskim pubie: podtrzymuję zaproszenie, ale moja Redakcja, która chciałaby w tym partycypować, woli termin powakacyjny – będę informował z wyprzedzeniem, a na razie bardzo dziękuję i nieustająco zapraszam. Zasłona milczenia za Anglikami spuszczona. Porozmawiajmy o Niemcach i Argentynie.

Dziennik Mundialu: Jasna strona mistrzostw

Jaki fajny dzień, jakie fajne drużyny, jaka szkoda, że dwie z nich musiały odpaść. Najpierw Urugwaj-Korea Południowa, z najjaśniej jak dotąd błyszczącym na turnieju duetem napastników Forlan-Suarez i z przepiękną bramką tego ostatniego, potem USA-Ghana, z  rajdem Kevina Prince’a-Boatenga (uwaga menedżerowie: ten piłkarz, grający w zdegradowanym z Premier League Portsmouth, jest do wzięcia za niewielkie pieniądze!), wyrównaniem Amerykanów, pierwszą w tym turnieju dogrywką i kolejnym pięknym golem, tym razem Gyana… Jednego piłkarze Boba Bradleya nie nauczyli się przez całe mistrzostwa: jak dobrze wchodzić w mecz (i w jego dogrywkę).

Spotkania jednej ósmej między zespołami, z których żaden nie był typowany na faworyta, a z których jeden zagra w półfinale: niektórzy mogą się na to zżymać, bo wyglądałoby poważniej, gdyby na ich miejscu znaleźli się np. Włosi czy Francuzi, ale dla mnie wiązało się to z nadzieją, że po latach będziemy pamiętać o tym mundialu nie tylko dlatego, że padało mało bramek, piłka płatała figle, a kibice grali na wuwuzelach. Miał być powiew świeżości i był: owszem, zdarzały się błędy w obronie (w spotkaniu Uruwgaju i Korei zawalili obaj bramkarze), które jednakowoż w przypadku takich drużyn łatwiej usprawiedliwić: po pierwsze, niczego innego się nie spodziewaliśmy, a po drugie – skutkiem takich błędów były imponujące szarże drużyn dążących do odrobienia strat. Niech mi ktoś powie, że Korea Południowa i Stany Zjednoczone nie zasłużyły w tych meczach na wyrównanie… Czy gdyby zamiast Urugwaju była Francja, a zamiast Korei Południowej Grecja wyglądałoby to tak fajnie?

Ze zrozumiałych względów patrzyłem dziś przede wszystkim na Forlana i Suareza. O obu czytałem, że są przedmiotem zainteresowania Tottenhamu, trenujący Ajax Martin Jol mówił o telefonach od prezesa Levy’ego dobrych parę miesięcy temu (i wywołał przy okazji dyplomatyczną burzę: o swoim dawnym klubie, z którego tenże prezes Levy zwolnił go wykazując się kompletnym brakiem klasy, mówił, że jak na talent młodego Urugwajczyka wydaje się zbyt mały), a o możliwości sprowadzenia napastnika Atletico wypowiadał się z kolei Harry Redknapp. Tyle że po dzisiejszym dniu pożegnałem się z jakimikolwiek nadziejami na te transfery. Jeśli Suareza przed mundialem wyceniano na 20 milionów funtów, teraz ta kwota może być nawet dwa razy wyższa, a wartość Forlana ociera się o 30 milionów. Tottenham z pewnością takich pieniędzy nie zainwestuje; szkoda, że negocjacji transferowych nie podjęto przed mundialem.

Inna sprawa, że kiedy w ciągu ostatnich miesięcy patrzyłem na występy Diego Forlana w Lidze Europejskiej i w Primera Division, przecierałem oczy ze zdumienia. Czy to naprawdę ten sam piłkarz, który podczas występów w Manchesterze United stał się pośmiewiskiem Premiership, czekając na swojego pierwszego gola dobrych osiem miesięcy, i którego zapamiętałem głównie z powodu traumy Jerzego Dudka oraz prezentowania nagiego torsu po nielicznych bramkach? Podobnie z Princem-Boatengiem, na którego talencie nie poznano się w Tottenhamie i w Niemczech (reprezentował ten kraj kilkadziesiąt razy w reprezentacjach młodzieżowych, ale z dorosłej kadry zaproszenie jakoś nie przyszło). O to, że ktoś z Anglii znów upomni się o Landona Donovana można być dziwnie spokojnym.

Jaki fajny dzień, jakie fajne drużyny, jaka szkoda, że dwie z nich musiały odpaść… Chociaż bez przesady. Fajność tego dnia polega także na tym, że wszystkie cztery zespoły mają powody do dumy. Amerykanie zdobyli na mundialu mnóstwo fanów i stali się symbolem drużyny, która walczy do końca, Koreańczykom nikt już nie będzie wypominał sędziowskich numerów sprzed ośmiu lat, Ghana nadal broni honoru Afryki, a Urugwaj oficjalnie pasujemy na czarnego konia.

Choć w ćwierćfinale Forlanowi i spółce nie będzie łatwo. W odróżnieniu od Kamerunu czy Wybrzeża Kości Słoniowej to nie jedna megagwiazda świadczy o sile Ghany, ale pod nieobecność Essiena na megagwiazdę wypromowała się drużyna: świetnie zorganizowana, atletyczna, ciężko pracująca, choć przecież błyskotliwa. Inna sprawa, że za pomocą podobnych przymiotników możemy opisywać także Urugwaj (wyjąwszy megagwiazdy, patrz pod Forlan, Suarez). Drugiego lipca czeka nas kolejny jasny dzień.

Dziennik Mundialu: czas Ameryki

Klubowa piłka rządzi. Wystarczy, że przychodzi pogłoska o pomundialowych transferach Silvy i Toure do Manchesteru City, wystarczy kolejny odcinek sagi o Fabregasie i Barcelonie albo niedyskrecja Harry’ego Redknappa, że skontaktował się z agentem Joe Cole’a, a nasze serca zaczynają bić szybciej, jakby na znak, że prawdziwy futbol jest gdzie indziej. Czy jest na tym mundialu drużyna, która stopniem opracowania stałych fragmentów, zgrania poszczególnych formacji, a wreszcie poziomem mogłaby się równać z najlepszymi klubami Europy? Czy zamiast uściskać się w tunelu przed meczem, Ronaldo i Kaka nie mogliby wspólnie czegoś wygrać?

Zostawiam tę kwestię otwartą, a w ogóle ją poruszam szukając usprawiedliwienia: podczas meczu Brazylii z Portugalią zastanawiałem się głównie nad tym, czy jeżeli Real pod Jose Mourinho będzie grał tak, jak Brazylia Dungi, to Wyjątkowy utrzyma się na stanowisku dłużej niż sezon. Że będzie to strategia efektywna, nie wątpię, ale czy efektywność jest tym, o co kibicom Realu (i Brazylii) chodzi najbardziej – nie jestem pewien (skądinąd wojny Dungi z brazylijskimi mediami nie różnią się bardzo od tych, które prowadził Mourinho jako trener Interu).

Mam ten wątek rozwijać, czy o meczu Brazylii z Portugalią chcielibyście jak najszybciej zapomnieć? Przeglądam notatki, które robiłem na bieżąco i widzę, że po upływie kilku godzin nic z nich nie zostało. Może gdyby sędzia utrzymał dynamikę kartkowania (siedem żółtych w ciągu zaledwie 45 minut), mielibyśmy o czym dyskutować, ale najwyraźniej w przerwie ktoś mu poradził, żeby przestał robić z siebie durnia. Może gdyby wyrzucił z boiska Juana za zatrzymanie ręką piłki, która zmierzała w kierunku wychodzącego na czystą pozycję Ronaldo… Może gdyby Dunga nie zdjął w porę tracącego kontrolę nad sobą Melo… Zwróćcie uwagę: wszystko, o czym tu piszę, wiąże się z naruszeniami dyscypliny, bo dyscyplina była dziś dla obu trenerów słowem-kluczem.

Z tego punktu widzenia należałoby nawet oba zespoły skomplementować: schowana za podwójną gardą Portugalia dopuściła tylko do jednej niebezpiecznej sytuacji, po której Eduardo sparował na poprzeczkę strzał Nilmara. Równie dobrze osłonięta Brazylia zezwoliła osamotnionemu w ataku Ronaldo na dwa rajdy, zakończone fantastycznym blokiem i równie fantastycznym wślizgiem Lucio. Jak tak dalej pójdzie, to jedenastkę turnieju będziemy układać z samych obrońców i defensywnych pomocników…

Tym bardziej, że hiszpańscy artyści gry ofensywnej wciąż do końca nie przekonują. Ich dzisiejszy występ przeciwko Chile zaczął się od kompletnego oddania inicjatywy: w pierwszych minutach to piłkarze Marcelo Bielsy imponowali iście hiszpańską wymianą szybkich podań i fantastyczną grą bez piłki (ilustracja z 10 minuty, kiedy po krótkim rozegraniu Beausejour-Validivia Mark Gonzalez miał kapitalną okazję do strzelenia bramki), później jednak bramkarz reprezentacji Chile do spółki z meksykańskim sędzią ułatwili mistrzom Europy zadanie: moment szaleństwa Oscara Bravo wykorzystał David Villa, a przypadkowe potrącenie Torresa przez Estradę – jeśli w ogóle miało miejsce – zostało zakwalifikowane jako faul na (drugą) żółtą kartkę. Wyrzucenie z boiska Chilijczyka rozstrzygnęło o losach meczu bardziej nawet niż drugi gol (owszem, Millar zmniejszył później rozmiary porażki, ale grać w dziesiątkę w takim tempie i na tej wysokości dłużej się już nie dało).

Potwierdziła się nienajlepsza opinia o zespole Bielsy: atakują fantazyjnie, z tyłu zostawiając trójkę obrońców, ale wciąż mają kłopoty z dyscypliną (w eliminacjach do mundialu obejrzeli siedem czerwonych kartek). Hiszpanie natomiast mają kłopoty z naoliwieniem maszyny. Niby to niemal ci sami piłkarze, którzy tak bajecznie grali na mistrzostwach Europy (Marcosa Sennę godnie zastępuje Busquets), ale albo ewidentnie przemęczeni sezonem, albo dochodzący do siebie po przewlekłych kontuzjach. Iniesta strzelił dziś kapitalną bramkę, ale na razie gra w kratkę, podobnie jak Xavi, kolejna godzina na boisku Fernando Torresa nie spowodowała wzrostu jego formy, są zastrzeżenia do postawy Casillasa…

Podsumowywać Mundialu na tym etapie nie ma chyba sensu – wydarzenia pędzą zresztą tak szybko, że nie ma na to czasu. Widać, że stara Europa ledwo zipie, a Ameryka Południowa ma się świetnie (choć Argentyna Maradony nie została dotąd poważnie przetestowana): wszystkie zespoły, które reprezentowały ten kontynent w rozgrywkach grupowych awansowały do dalszych gier, i to spośród nich rekrutują się najjaśniej, jak dotąd, błyszczące gwiazdy. Co jednak najważniejsze: nie sposób w tym momencie wskazać faworyta.

Dziennik Mundialu: jak żyć z nudą

Oni wciąż są mistrzami świata, powtarzałem sobie, kiedy po kwadransie meczu Włochy-Słowacja ogarnęła mnie senność. Obudź się, oni też się obudzą. Obudzili się, owszem, ale kiedy było już za późno.

Nie minęło dziesięć minut od mojej pierwszej fali senności, kiedy trzeci w czasie tych mistrzostw celny strzał na bramkę przyniósł rywalom Włochów trzeciego gola (Opta wylicza, że w sumie stracili pięć goli po sześciu celnych strzałach…). Wiele się mówi o filmowaniu mundialu, o tych wszystkich podnoszących atrakcyjność i dramatyzm widowiska zbliżeniach twarzy – i rzeczywiście, gdy kamera zaglądała w oczy Marchettiego nie widać w nich było pewności siebie, cechującej klasowego bramkarza. Mijały minuty, Włosi uparcie atakowali środkiem, ja walczyłem ze snem, a Słowacy walczyli przede wszystkim ze sobą, bo wiele ich dobrych pomysłów szło na marne z winy technicznej mizerii. Gdyby taki Sztrba potrafił lepiej przyjąć piłkę, gdyby w co trzeciej akcji nie odskakiwała ona i tak wyróżniającemu się Wittkowi…

Oto jeden z paradoksów mundialu w RPA: słaby mecz kończy się bardzo fajnym wynikiem, wywołując co niemiara emocji w końcówce. Jeśliby zrobić z tego pięciominutowy skrót, oglądałoby się go kapitalnie: z przepiękną bramką Quagliarelli w 91. minucie, z rozpaczliwą interwencją Szkrtela, stojącego już w bramce i wypychającego piłkę w pole po innym strzale Quagliarelli, z nieuznanym golem – Quagliarelii, a jakże – po minimalnym, jeśli w ogóle spalonym… Fakty są jednak takie, że pozostałe 85 minut było pełne nudy. Rozpisywaliśmy się o kryzysie Francji i Anglii, a umknęło nam to, jak beznadziejni są Włosi: z impotentnym atakiem, pomocą bez skrzydeł (za późno wszedł Quagliarella, za późno piłkarze Lippiego zaczęli grać szeroko) i środkowymi obrońcami, między którymi nie tylko w tym meczu ziała gigantyczna luka. Był, owszem, piłkarz, który zachowywał się jak modelowy włoski obrońca – nazywał się Szkrtel.

 

Padło tu słowo nuda. Pocieszam się, że i tak moja nuda jest niczym w porównaniu z nudą uczestniczących w mistrzostwach piłkarzy. Poświęcam na oglądanie futbolu i pisanie o nim jakieś sześć–siedem godzin dziennie; dużo, ale oprócz nich mam przecież normalne życie – zajmuję się domem, chodzę do pracy, gdzie tematyka redagowanych tekstów skutecznie odrywa od futbolu, jeśli idę coś zjeść, to widzę nowe, nieznane mi twarze, po pierwszym meczu wsiadam w samochód, włączam radio i mimochodem przyswajam wiedzę o kampanii wyborczej, przed pójściem spać czytam kilka stron „Anatomii buntu”…

A oni? Od ponad miesiąca w kolejnych, siłą rzeczy podobnych do siebie, anonimowych pokojach. Od ponad miesiąca w luksusowych, ale odciętych od świata hotelach i ośrodkach treningowych. Od ponad miesiąca oglądający tylko swoje własne twarze, kończą trening, jedzą obiad, a potem? Co mają robić aż do kolejnego wspólnego posiłku? Oto kwestia, na którą w ostatnich dniach bardzo serio zwracali uwagę Fabio Capello doświadczeni brytyjscy menedżerowie, Alex Ferguson, Roy Hodgson i Harry Redknapp: jeśli nie pomożesz im zabić nudy, zjedzą ich konflikty, sparaliżują emocje. Masz do czynienia z gromadą prostych chłopaków: oni muszą pograć na playstation, bawić się w koszarowe w gruncie rzeczy zabawy, pić piwo, mieć fun.

O delikatnej sztuce kierowania zespołem więcej mówi dziennikarzom BBC Roy Hodgson, wymieniany wśród najpoważniejszych kandydatów na następcę Beniteza w Liverpoolu albo  Capello w Anglii. Mówi, że zawodników warto pytać o zdanie, ale w kwestiach wyraźnie drugorzędnych – np. jak podróżować, jakie miejsce noclegu wybrać, o której rozpocząć trening. Fundamentalna kwestia taktyki czy doboru personelu jest poza dyskusją, ale piłkarze dzięki współuczestnictwu w tamtych sprawach mają poczucie, że są podmiotem, nie przedmiotem skomplikowanego procesu przygotowawczego.

Hodgson tłumaczy także, dlaczego zawodnikom tak trudno wytrzymać w izolacji, kiedy trzeba odbierać telefony od dzieci („Tatusiu, tęsknię, kiedy wrócisz?”), o żonach i przyjaciółkach nie wspominając: jeśli mam dobre informacje, podczas pobytu w RPA reprezentanci Anglii widzieli się z nimi dopiero raz… „Próbujesz sprawić, by byli zadowoleni i umotywowani, ale nie możesz oddzielić ludzkiego wymiaru spraw od piłki, ponieważ piłkarze są ludźmi. To, że mają pewne konkretne umiejętności, nie czyni z nich maszyn” – mówi menedżer Fulham. I opowiada, że kiedy był szkoleniowcem Szwajcarii, pozwalał piłkarzom na widzenia z żonami tak często, jak tylko to możliwe, podobnie jak starał się o dostarczanie im rozrywek – zezwalając np. na zakazane przez Capello gry. Z drugiej strony i tutaj dochodzisz w końcu do pewnej bariery: ile meczów jesteś w stanie wygrać z własnym komputerem, ile filmów obejrzeć, żeby przestały cię drażnić podejrzenia, że w najbliższym meczu usiądziesz na ławce, podczas gdy w pierwszym składzie wyjdzie pupilek trenera, w dodatku na co dzień lepiej od ciebie zarabiający.

To chyba jest główne wytłumaczenie dzisiejszych obserwacji Rafała Steca: że mundial kipi  złymi emocjami. W klubie trener ma piłkarzy do dyspozycji od poniedziałku do soboty, widzi, kto z kim dobrze żyje, na co uważać, jak rozmawiać – a po treningu odpada mu rola niańki. Selekcjoner (darujcie to słowo) reprezentacji nie zdąży, jak pisze Rafał, zauważyć, że „niektórzy śmieją się sztucznie, czują źle, chodzą poirytowani. A jeśli zdąży się zorientować, nie zawsze zdąży interweniować”. A jeżeli w dodatku jest Włochem rzuconym pomiędzy Anglików…

 

Poprawę atmosfery zawsze przynoszą dobre wyniki. Ale najpierw musi przyjść zmiana rutyny. „Coś zmieniłem. Użyłem wyobraźni. To było darmowe, południowoafrykańskie piwo” – opowiadał Fabio Capello o wieczorze poprzedzającym mecz ze Słowenią, a Paul Hayward z „Guardiana” przypomniał natychmiast sztuczkę Briana Clougha, który – kiedy jego Nottingham Forest jechał na spotkanie z Liverpoolem w Pucharze Europy, bronić dwubramkowego prowadzenia z pierwszego meczu – rozdał piwo w autobusie, żeby podopiecznych trochę rozluźnić. Trener Anglików postąpił podobnie; plus dla jego podwładnych, że skorzystali z zaproszenia z umiarem.

Ciekawe, jak z atmosferą wśród Japończyków, dziś dających całemu światu popis wykonywania rzutów wolnych. U Holendrów podobno nie jest najlepsza – czołowi piłkarze tej kadry za sobą nie przepadają, ale wyniki dotychczasowych meczów mówią, że nie mają powodów skakać sobie do gardeł. Owszem, poza przebłyskami genialnej techniki i przeglądu sytuacji Sneijdera (podanie do Robbena, że palce lizać…) czy van der Vaarta, Pomarańczowi wciąż nie zachwycają. Ale może właśnie to – plus powrót Robbena i odzyskana skuteczność van Persiego– czyni ich jednymi z faworytów mundialu? W następnej rundzie wpadają na Słowację, a Japończycy na Paragwaj. Japonia lub Paragwaj o krok od półfinału, no, no.

Pożegnaliśmy dziś zespoły, których odpadnięcia jakoś żal. Kameruńczycy np. znów atakowali z pasją i na pełnej szybkości – szkoda, że znów zawodziło ich ostatnie podanie. Duńczyków czeka chyba zmiana pokoleniowa. Widzenie Nowej Zelandii, tak heroicznie walczącej w meczu z Włochami i ostatecznie w mundialu niepokonanej, trochę mi się skomplikowało. Chłopaki stały dziś przed naprawdę wielką szansą, ale żeby ją wykorzystać musiałyby choć raz strzelić na bramkę Villara – a nie były w stanie tego zrobić. W ogóle strzały na bramkę w tym meczu można by policzyć na palcach jednej ręki. Nuda.

Ale może nuda po raz ostatni. Lista zespołów, które dotąd zapewniły sobie awans, a na niej Urugwaj, Meksyk, Korea Południowa, Ghana, Japonia, Paragwaj czy Słowacja, pozwala wierzyć, że będą to jeszcze fajne mistrzostwa – co ciekawe, prawie bez starej, zmęczonej Europy…