Wypowiedzianych zostało tyle słów, nadużyto tylu symboli, wymachiwano tyloma sztandarami i tyle postaci z pomników przywołano przed meczem Anglii z Niemcami, że poprzysiągłem sobie nie napisać ani słowa o historii. Żadnego mundialu we Włoszech, łez Gascoigne’a i spudłowanych karnych, żadnego Euro w Anglii i znowu spudłowanych karnych, żadnego Monachium i sensacyjnego 1:5 w rewanżu za wcześniejsze upokorzenie na Wembley. Tyle że bóg futbolu sam upomniał się o historię: nieuznana bramka Franka Lamparda każe przywołać angielsko-niemiecki klasyk najstarszy i gola-niegola Geoffa Hursta, uznanego przez sędziów podczas mistrzostw świata w 1966 roku.
Wspominam o tamtej bramce, zapalam tę świeczkę dla boga futbolu, ale na tym chciałbym poprzestać. Innym zostawiam również dywagowanie na temat przydzielenia sędziom jakiegoś technicznego wspomagania – wszystko jedno, czy analizy wideo, czy jakichś czujników na linii bramkowej. W tym przypadku – i być może również w przypadku pierwszej bramki dla Argentyny w meczu z Meksykiem – wystarczyłaby przecież jeszcze jedna para oczu: UEFA eksperymentowała z dodatkowymi sędziami, stojącymi za linią bramkową, podczas ostatniego sezonu Ligi Europejskiej i doprawdy nie rozumiem, dlaczego FIFA nie poszła w jej ślady na mundialu. Jakkolwiek – to moja zasadnicza teza – Anglia w tym meczu nie dorastała Niemcom do pięt i przegrałaby w każdych okolicznościach, to przecież nie spekulujemy tu na temat wyniku meczu, a mówimy o jednej wielkiej kompromitacji władz światowej piłki; kompromitacji, która miała miejsce na oczach kilku miliardów ludzi.
Jeśli coś miałoby Anglików pocieszyć, to świadomość, że – podobnie zresztą, jak w 1998 i 2002 na mundialu, a także w 2004 na Euro – odpadli z mistrzostw po meczu, który z pewnością stanie się klasykiem; może nawet uznany zostanie za najlepsze spotkanie turnieju w RPA. Cóż to była zresztą za wspaniała reklama piłki nożnej: w tym sporcie naprawdę wystarczy kilkadziesiąt sekund, żeby zespół będący na absolutnym dnie zdołał się poderwać i ruszyć do odrabiania strat, spychając rywali do defensywy. Coś takiego stało się udziałem Anglików po strzeleniu kontaktowego gola – i ostatnie minuty przed przerwą, podobnie jak pierwszy kwadrans drugiej połowy należały do nich – do momentu, kiedy kolejnych kilkadziesiąt sekund odmieniło sytuację jeszcze raz, bo Niemcy wyprowadzili dwie zabójcze kontry.
Mężczyźni przeciwko chłopcom – znaczenie tego zwrotu zostało boleśnie odwrócone… Najstarszy w historii mundialu skład Anglików kontra najmłodszy od 76 lat skład Niemców (średnia w dzisiejszym meczu 25 lat, 107 dni i 29 lat, 176 dni): słowem-kluczem miało być tu doświadczenie, w którym liczni angielscy dziennikarze upatrywali przewagi zespołu Fabio Capello. Przyznam, że kompletnie tego nie rozumiałem: jeśli jakieś doświadczenie jest udziałem „Golden Boys”, jak się nazywa generację Beckhama, Lamparda, Terry’ego czy Gerrarda, to doświadczenie gorzkich rozczarowań, których przedostatnim z licznych symboli może być parasol Steve’a McClarena, rozpięty nad selekcjonerem reprezentacji Anglii, kiedy pewnego deszczowego dnia przegrywała na Wembley eliminacje do mistrzostw Europy. Anglikami na mundialu w RPA zbyt często rządził strach i zbyt wielu z nich uchylało się od odpowiedzialności, żeby serio przyjmować teorię o rutynie.
Młodość Niemców z kolei była zdecydowanie ich przewagą, podobnie zresztą jak multietniczność: wielu piłkarzy Joachima Loewa, żeby znaleźć się w tym miejscu swojego życia i kariery, musiała zacząć od pokonania strachu, a doświadczenia porażek są jeszcze przed nimi. Wspaniała czwórka Neuer, Boateng, Ozil i Khedira jeszcze rok temu grała na młodzieżowych mistrzostwach Europy: jeśli już musimy mówić o doświadczeniu, to poznali smak rozbijania w pył Anglików w finale tamtej imprezy…
Trzymajmy się jednak dzisiejszego meczu, który już w pierwszej połowie mógł przynieść Niemcom trzybramkowe prowadzenie. W czwartej minucie Ozil przechytrzył Ashleya Cole’a i znalazł się sam na sam z interweniującym nogami Jamesem. Później padła bramka w stylu tych, które zdarzają się na ogół w ligach amatorskich: daleki wykop Neuera, źle ustawiony Terry i zbyt wolny Upson dają się ograć Klosemu (Alan Hansen mówi, że w życiu nie widział tak fatalnie ustawionej pary stoperów), a bramkarz nie ma przy jego uderzeniu nic do powiedzenia. Dziesięć minut później cała linia defensywna Anglików przypomina tyczki slalomowe, które mijają Muller z Khedirą, wypracowując kolejną dogodną sytuację Klosego. Anglia gra bardzo wolno, wiele – niestety długich – podań nie trafia do celu, napastnicy nie szukają sobie wolnych sektorów, ustawiony po lewej stronie pomocy Gerrard zbyt rzadko schodzi do środka, a pomiędzy drugą linią a obroną zieje dziura, w którą Niemcy, kierowani przez rewelacyjnego Ozila, wchodzą niemal bez przerwy.
Jednym z najczęstszych tematów dyskusji wśród angielskich dziennikarzy było podczas tego mundialu ustawienie ich reprezentacji. Zamiast 4-4-2 z izolowanym Gerrardem po lewej stronie, domagali się 4-5-1, z kapitanem Liverpoolu ustawionym tuż za wysuniętym Rooneyem. Problem w tym, że również w tym przypadku Niemcy – grający w systemie 4-2-3-1 osiągaliby przewagę. I Lampard, i Gerrard mają tendencję do wspierania napastników: kiedy np. piłkę ma któryś z bocznych obrońców, oni już szukają miejsca w polu karnym albo tuż przed nim, licząc na dośrodkowanie na główkę czy okazję do strzału. Kluczem jest asekurujący ich Gareth Barry – dziś fatalnie się ustawiający, mający straty owocujące kontrami Niemców i nieskuteczny w próbach odbioru, ale obiektywnie sam jeden bez szans przy ruchliwej trójce Muller-Ozil-Podolski. A jeśli jeszcze Klose często się cofa, wyciągając za sobą Terry’ego, wolnego miejsca na boisku robi się co niemiara. Anglia musi szukać nowego ustawienia (jak zażartował na twitterze jeden z redaktorów magazynu „Four Four Two”, pismo powinno zmienić nazwę na „Four Two Three One”…) i nowych piłkarzy – co powiedzielibyście np. na to, żeby podczas mundialu 2014 pierwszą jedenastkę tworzyli, w ustawieniu 4-2-3-1, a jakże, Hart; G. Johnson, Rodwell, Dawson, Gibbs; Huddlestone, Milner; Lennon, Wilshere, A. Johnson; Rooney?
Kwestia fundamentalna dla nas, którzy zakochani jesteśmy w lidze angielskiej: czy fakt, że wszystkich tych Lampardo-Gerrardo-Barrych w ich klubach otaczają na codzień obcokrajowcy nie fałszuje jakiejś istotnej prawdy o nich samych? Że kluby te stoją tak naprawdę nie Anglikami, a jeśli nawet tak się zdarza, to przecież wspierają ich taktycznie i technicznie gwiazdy importowane? Że tak powszechnie i zasłużenie krytykowany w ostatnich dniach Wayne Rooney ma do czynienia w Manchesterze United z lepszymi partnerami niż w drużynie narodowej? Kiedy Fabio Capello obejmował tę reprezentację, w prywatnych rozmowach dawał do zrozumienia, że jest zaszokowany brakami w technice i w dyscyplinie taktycznej. Inna sprawa, że kiedy Harry Redknapp wzywa do wychowania w Anglii takiego piłkarza jak Ozil, można by mu odpowiedzieć, ze ze dwóch wychowano – tylko jeden grał w RPA przy linii bocznej, a drugi wszedł w drugiej połowie dzisiejszego meczu na prawe skrzydło, choć jego optymalna pozycja to lewa pomoc lub tuż za napastnikami. Poza tym nie wychowano żadnego defensywnego pomocnika, który potrafiłby takiego Ozila powstrzymać…
Wygląda więc na to, że nie obejdzie się bez oceny decyzji personalnych Fabio Capello. Najważniejsze pytania dotyczą chyba obsady ataku: dlaczego w ogóle Heskey i czy w którymś momencie nie trzeba było postawić krzyżyka na Rooneyu i nie spróbować np. duetu Crouch-Defoe? Ale jest też kwestia, czy na szybkich Niemców nie lepiej było wystawić w obronie Ledleya Kinga? Dlaczego tak mało oglądaliśmy Joe Cole’a – zwłaszcza podczas meczu z Algierią? Już nie mówię o tym, że gdyby w pierwszym meczu na bramce nie stał Robert Green, to Anglicy nie graliby dziś z Niemcami, tylko wczoraj z Ghaną…
Ale dosyć już o tym. Anglików nie ma i nikt po nich płakał nie będzie – po dzisiejszym dniu już bardziej wypadałoby płakać w związku z odpadnięciem Meksyku, który świetnie zaczął mecz z Argentyną (poprzeczka Salcido) i który potem został niemiłosiernie skrzywdzony przez arbitra w sytuacji, kiedy nic jeszcze nie było przesądzone. Nikt nie będzie żałował Johna Terry’ego, który po tylu butnych wypowiedział rozegrał najsłabszy mecz w historii swoich występów w reprezentacji, Upsona i Barry’ego, którzy tak straszliwie dawali się zaskakiwać podczas niemieckich kontrataków w drugiej połowie, podobnie jak Glena Johnsona – przydatnego w akcjach ofensywnych, ale w defensywie równającego do poziomu dwójki stoperów. O Rooneyu już mówiłem…
Wiem: za dużo o tych Anglikach, ale z drugiej strony może mogę sobie na to pozwolić, skoro sympatie mam takie, jakie mam, i skoro publikacja tego tekstu zbiega się z milionowymi odwiedzinami Czytelników na moim blogu. Umawialiśmy się z tej okazji na spotkanie w jakimś krakowskim pubie: podtrzymuję zaproszenie, ale moja Redakcja, która chciałaby w tym partycypować, woli termin powakacyjny – będę informował z wyprzedzeniem, a na razie bardzo dziękuję i nieustająco zapraszam. Zasłona milczenia za Anglikami spuszczona. Porozmawiajmy o Niemcach i Argentynie.