Oni wciąż są mistrzami świata, powtarzałem sobie, kiedy po kwadransie meczu Włochy-Słowacja ogarnęła mnie senność. Obudź się, oni też się obudzą. Obudzili się, owszem, ale kiedy było już za późno.
Nie minęło dziesięć minut od mojej pierwszej fali senności, kiedy trzeci w czasie tych mistrzostw celny strzał na bramkę przyniósł rywalom Włochów trzeciego gola (Opta wylicza, że w sumie stracili pięć goli po sześciu celnych strzałach…). Wiele się mówi o filmowaniu mundialu, o tych wszystkich podnoszących atrakcyjność i dramatyzm widowiska zbliżeniach twarzy – i rzeczywiście, gdy kamera zaglądała w oczy Marchettiego nie widać w nich było pewności siebie, cechującej klasowego bramkarza. Mijały minuty, Włosi uparcie atakowali środkiem, ja walczyłem ze snem, a Słowacy walczyli przede wszystkim ze sobą, bo wiele ich dobrych pomysłów szło na marne z winy technicznej mizerii. Gdyby taki Sztrba potrafił lepiej przyjąć piłkę, gdyby w co trzeciej akcji nie odskakiwała ona i tak wyróżniającemu się Wittkowi…
Oto jeden z paradoksów mundialu w RPA: słaby mecz kończy się bardzo fajnym wynikiem, wywołując co niemiara emocji w końcówce. Jeśliby zrobić z tego pięciominutowy skrót, oglądałoby się go kapitalnie: z przepiękną bramką Quagliarelli w 91. minucie, z rozpaczliwą interwencją Szkrtela, stojącego już w bramce i wypychającego piłkę w pole po innym strzale Quagliarelli, z nieuznanym golem – Quagliarelii, a jakże – po minimalnym, jeśli w ogóle spalonym… Fakty są jednak takie, że pozostałe 85 minut było pełne nudy. Rozpisywaliśmy się o kryzysie Francji i Anglii, a umknęło nam to, jak beznadziejni są Włosi: z impotentnym atakiem, pomocą bez skrzydeł (za późno wszedł Quagliarella, za późno piłkarze Lippiego zaczęli grać szeroko) i środkowymi obrońcami, między którymi nie tylko w tym meczu ziała gigantyczna luka. Był, owszem, piłkarz, który zachowywał się jak modelowy włoski obrońca – nazywał się Szkrtel.
Padło tu słowo nuda. Pocieszam się, że i tak moja nuda jest niczym w porównaniu z nudą uczestniczących w mistrzostwach piłkarzy. Poświęcam na oglądanie futbolu i pisanie o nim jakieś sześć–siedem godzin dziennie; dużo, ale oprócz nich mam przecież normalne życie – zajmuję się domem, chodzę do pracy, gdzie tematyka redagowanych tekstów skutecznie odrywa od futbolu, jeśli idę coś zjeść, to widzę nowe, nieznane mi twarze, po pierwszym meczu wsiadam w samochód, włączam radio i mimochodem przyswajam wiedzę o kampanii wyborczej, przed pójściem spać czytam kilka stron „Anatomii buntu”…
A oni? Od ponad miesiąca w kolejnych, siłą rzeczy podobnych do siebie, anonimowych pokojach. Od ponad miesiąca w luksusowych, ale odciętych od świata hotelach i ośrodkach treningowych. Od ponad miesiąca oglądający tylko swoje własne twarze, kończą trening, jedzą obiad, a potem? Co mają robić aż do kolejnego wspólnego posiłku? Oto kwestia, na którą w ostatnich dniach bardzo serio zwracali uwagę Fabio Capello doświadczeni brytyjscy menedżerowie, Alex Ferguson, Roy Hodgson i Harry Redknapp: jeśli nie pomożesz im zabić nudy, zjedzą ich konflikty, sparaliżują emocje. Masz do czynienia z gromadą prostych chłopaków: oni muszą pograć na playstation, bawić się w koszarowe w gruncie rzeczy zabawy, pić piwo, mieć fun.
O delikatnej sztuce kierowania zespołem więcej mówi dziennikarzom BBC Roy Hodgson, wymieniany wśród najpoważniejszych kandydatów na następcę Beniteza w Liverpoolu albo Capello w Anglii. Mówi, że zawodników warto pytać o zdanie, ale w kwestiach wyraźnie drugorzędnych – np. jak podróżować, jakie miejsce noclegu wybrać, o której rozpocząć trening. Fundamentalna kwestia taktyki czy doboru personelu jest poza dyskusją, ale piłkarze dzięki współuczestnictwu w tamtych sprawach mają poczucie, że są podmiotem, nie przedmiotem skomplikowanego procesu przygotowawczego.
Hodgson tłumaczy także, dlaczego zawodnikom tak trudno wytrzymać w izolacji, kiedy trzeba odbierać telefony od dzieci („Tatusiu, tęsknię, kiedy wrócisz?”), o żonach i przyjaciółkach nie wspominając: jeśli mam dobre informacje, podczas pobytu w RPA reprezentanci Anglii widzieli się z nimi dopiero raz… „Próbujesz sprawić, by byli zadowoleni i umotywowani, ale nie możesz oddzielić ludzkiego wymiaru spraw od piłki, ponieważ piłkarze są ludźmi. To, że mają pewne konkretne umiejętności, nie czyni z nich maszyn” – mówi menedżer Fulham. I opowiada, że kiedy był szkoleniowcem Szwajcarii, pozwalał piłkarzom na widzenia z żonami tak często, jak tylko to możliwe, podobnie jak starał się o dostarczanie im rozrywek – zezwalając np. na zakazane przez Capello gry. Z drugiej strony i tutaj dochodzisz w końcu do pewnej bariery: ile meczów jesteś w stanie wygrać z własnym komputerem, ile filmów obejrzeć, żeby przestały cię drażnić podejrzenia, że w najbliższym meczu usiądziesz na ławce, podczas gdy w pierwszym składzie wyjdzie pupilek trenera, w dodatku na co dzień lepiej od ciebie zarabiający.
To chyba jest główne wytłumaczenie dzisiejszych obserwacji Rafała Steca: że mundial kipi złymi emocjami. W klubie trener ma piłkarzy do dyspozycji od poniedziałku do soboty, widzi, kto z kim dobrze żyje, na co uważać, jak rozmawiać – a po treningu odpada mu rola niańki. Selekcjoner (darujcie to słowo) reprezentacji nie zdąży, jak pisze Rafał, zauważyć, że „niektórzy śmieją się sztucznie, czują źle, chodzą poirytowani. A jeśli zdąży się zorientować, nie zawsze zdąży interweniować”. A jeżeli w dodatku jest Włochem rzuconym pomiędzy Anglików…
Poprawę atmosfery zawsze przynoszą dobre wyniki. Ale najpierw musi przyjść zmiana rutyny. „Coś zmieniłem. Użyłem wyobraźni. To było darmowe, południowoafrykańskie piwo” – opowiadał Fabio Capello o wieczorze poprzedzającym mecz ze Słowenią, a Paul Hayward z „Guardiana” przypomniał natychmiast sztuczkę Briana Clougha, który – kiedy jego Nottingham Forest jechał na spotkanie z Liverpoolem w Pucharze Europy, bronić dwubramkowego prowadzenia z pierwszego meczu – rozdał piwo w autobusie, żeby podopiecznych trochę rozluźnić. Trener Anglików postąpił podobnie; plus dla jego podwładnych, że skorzystali z zaproszenia z umiarem.
Ciekawe, jak z atmosferą wśród Japończyków, dziś dających całemu światu popis wykonywania rzutów wolnych. U Holendrów podobno nie jest najlepsza – czołowi piłkarze tej kadry za sobą nie przepadają, ale wyniki dotychczasowych meczów mówią, że nie mają powodów skakać sobie do gardeł. Owszem, poza przebłyskami genialnej techniki i przeglądu sytuacji Sneijdera (podanie do Robbena, że palce lizać…) czy van der Vaarta, Pomarańczowi wciąż nie zachwycają. Ale może właśnie to – plus powrót Robbena i odzyskana skuteczność van Persiego– czyni ich jednymi z faworytów mundialu? W następnej rundzie wpadają na Słowację, a Japończycy na Paragwaj. Japonia lub Paragwaj o krok od półfinału, no, no.
Pożegnaliśmy dziś zespoły, których odpadnięcia jakoś żal. Kameruńczycy np. znów atakowali z pasją i na pełnej szybkości – szkoda, że znów zawodziło ich ostatnie podanie. Duńczyków czeka chyba zmiana pokoleniowa. Widzenie Nowej Zelandii, tak heroicznie walczącej w meczu z Włochami i ostatecznie w mundialu niepokonanej, trochę mi się skomplikowało. Chłopaki stały dziś przed naprawdę wielką szansą, ale żeby ją wykorzystać musiałyby choć raz strzelić na bramkę Villara – a nie były w stanie tego zrobić. W ogóle strzały na bramkę w tym meczu można by policzyć na palcach jednej ręki. Nuda.
Ale może nuda po raz ostatni. Lista zespołów, które dotąd zapewniły sobie awans, a na niej Urugwaj, Meksyk, Korea Południowa, Ghana, Japonia, Paragwaj czy Słowacja, pozwala wierzyć, że będą to jeszcze fajne mistrzostwa – co ciekawe, prawie bez starej, zmęczonej Europy…