A jeśliby ktoś nas zapytał, dlaczego właściwie tak lubimy angielską piłkę, odpowiedź byłaby prosta: bo opiera się na pasji. Przecież nie kibicujemy Anglikom dlatego, że grają najpiękniej, dryblują najbajeczniej, a piłka idealnie klei im się do nóg. Nawet jeśli w Premier League błyszczą czasem najlepsi dryblerzy świata (ech, Ronaldo, to były czasy…), jest to raczej zjawisko przemijające – ci najlepsi dryblerzy przyszli do Premier League za kapitałem, i za kapitałem pójdą; historia światowej gospodarki zna takie przypadki aż za dobrze. Rzecz w tym, że nikt za nimi płakał nie będzie, jeśli tylko z ich odejściem nie ulotni się to, co najważniejsze: walka od pierwszej minuty, nieodstawianie nogi, bieganie zamiast człapania, gole w doliczonym czasie gry, ofiarność i odwaga.
Oto dlaczego tak zirytował nas mecz z Algierią: nie oczekiwaliśmy od lwów, że będą zwinne jak gazele, ale, do licha, nie spodziewaliśmy się, że będą zagubione jak kurczaki. Że każdą drugą piłkę będą wygrywać przeciwnicy, a Anglicy tymczasem, spętani lękiem, ogarnięci niemocą, będą oglądać się jeden na drugiego. Zabawne, bo czytałem po tamtym meczu – będącym chyba najsłabszym występem Wayne’a Rooneya na jakimkolwiek boisku w sezonie 2009/10 – poważną analizę, z której wynikało, że legendarna agresja napastnika MU, która znalazła tym razem ujście w wywrzeszczanych do kamery pretensjach pod adresem kibiców, pojawia się najintensywniej wtedy, kiedy jego koledzy grają źle. Czytaj: Rooney wścieka się nie dlatego, że przeciwnicy faulują albo sędzia się myli, tylko dlatego, że nie dostaje dobrych piłek.
No, nie wiem. To znaczy: oczywiście tak, koledzy mu nie podają i w ogóle, jak to sformułował ktoś z Was w dyskusji pod jedną z poprzednich notek, „grają piach”, ale z drugiej strony on sam do tego stopnia sobie nie radzi, że nawet Alex Ferguson uznał za stosowne zadzwonić do niego i zasugerować, żeby spuścił trochę powietrza. Jechał przecież na ten mundial jako potencjalnie jedna z największych gwiazd, wymieniany w tej roli obok Messiego, Villi, Ronaldo czy Kaki, a tu kiedy przyszło mu przyjąć piłkę zachowywał się jak nie przymierzając Emile Heskey. Harry Redknapp powiedział nawet, że gdyby nie znał Rooneya i oglądał go po raz pierwszy w meczu z Algierią, uznałby, że facet nie jest wart 1,5 miliona funtów…
Dziś, w meczu ze Słowenią, napastnik MU nie był, niestety, wyraźnie lepszy, a cała Anglia – wyjąwszy okres mniej więcej 20 minut po przerwie, poprawiła się tylko nieznacznie. Gol Jermaina Defoe pozwolił wprawdzie opanować strach, paraliżujący ich w pierwszych minutach, ale strach ten powrócił w końcówce, kiedy potrzeba było rozpaczliwego bloku Upsona (a wcześniej padających pod nogi Słoweńców Terry’ego i Johnsona), żeby dotrwać do gwizdka ze skromnym 1:0. Nie dajcie się zwieść euforycznym komentarzom angielskiej prasy: owszem (nienajlepsi przecież) przeciwnicy dopuścili do kilku groźnych sytuacji, a ich bramkarz nieźle poradził sobie ze strzałami Defoe’a, Gerrarda, a zwłaszcza Rooneya, którego uderzenie w idealnej sytuacji zdołał sparować na słupek, ale przez długie, zbyt długie fragmenty meczu wyglądało to tak, jak w meczach poprzednich. Ot, rywal traci piłkę, jest okazja, żeby przeprowadzić szybki atak, ale truchtający pomocnik musi przystanąć, rozejrzeć się, a jego koledzy stają przy pilnujących ich obrońcach zamiast rozbiegać się w poszukiwaniu wolnego miejsca.
Czy to była pasja? Raczej desperacja uciekających spod szubienicy – myślę, że to jednak nie to samo, choć również może robić wrażenie (zobaczcie próbę zablokowania strzału przez Terry’ego – głową tuż przy ziemi). Przeglądam statystyki Jamesa Milnera, o którym sądziłem, że był najlepszy w drużynie: z dziewięciu dośrodkowań miał tylko jedno celne, choć z drugiej strony właśnie to, które wykorzystał Defoe… Zdaje się, że jednoznaczność ocen nigdy nie była moją mocną stroną: i u Gerrarda, i u Barry’ego, i u wciąż nieprzekonującego Lamparda, i u Ashleya Cole’a, i u Terry’ego dopatrzyłem się strat, które lepszy przeciwnik wykorzystałby bezlitośnie. Jermain Defoe był długo niewidoczny, ale zrobił to, co do niego należało, wbrew wszelkim obawom solidnie wypadł inny zawodnik debiutujący dziś na mundialu: Matthew Upson, przyzwoitą zmianę dał Joe Cole (Capello zaryzykował: widząc, że Rooneyowi doskwiera kolano, zdjął go z boiska, nie zasięgając jego opinii; gdyby Słowenia wyrównała, porównywano by jego decyzję do tej Grahama Taylora na Euro 92, o zdjęciu Gary’ego Linekera).
Anglia zmartwychwstała? Raczej pogłoski o jej śmierci okazały się przedwczesne. Z pomeczowego kółka, utworzonego przez piłkarzy, i z ich późniejszych wywiadów można sądzić, że zespół na nowo się zjednoczył, a Fabio Capello nauczył się jeszcze jednego: reżim, który można zaprowadzić na czas krótkiego zgrupowania, w przypadku ponadmiesięcznego wspólnego pomieszkiwania grupy angielskich zawodników nie zdaje egzaminu. Okazuje się, że nawet wczoraj wieczorem mogli napić się piwa…
Piszę o Anglii z przyzwyczajenia, ale największe wrażenie zrobili dziś na mnie Amerykanie. Piłkarze Boba Bradleya (skądinąd pierwsze skrzypce grają wśród nich zawodnicy z Premier League…) podczas każdego meczu zostawiają na boisku krew, pot i łzy. Z Anglikami walczyli jak równy z równym, ze Słowenią zdołali jako jedyni na tym turnieju odrobić dwubramkową stratę i tylko sędziowska niekompetencja sprawiła, że nie zakończyli tego meczu jako zwycięzcy, a dziś z Nigerią również musieli przełknąć gorycz nieuznania prawidłowo zdobytej bramki. Zgoda: psuli potem na potęgę, trafiali w poprzeczkę, zatrzymywał ich bramkarz, ale nie przestawali próbować, próbować i próbować, aż doczekali 91. minuty i uderzenia Donovana. Kiedy podawałem w wątpliwość pasję Anglików, miałem w tyle głowy Amerykanów właśnie: należał im się ten awans, należało pierwsze miejsce w grupie i łatwiejsza droga, kto wie, czy nie do półfinału (tak to wynika z turniejowej drabinki: jednym z półfinalistów będzie na pewno ktoś z czwórki Stany Zjednoczone, Urugwaj, Ghana i Korea Południowa). To wciąż może być fajny mundial…
Patrząc na wieczorny mecz Niemcy-Ghana zastanawiałem się, dlaczego na tych mistrzostwach pada tak niewiele bramek, i doszedłem do wniosku, że oglądając na co dzień tyle angielskiego futbolu oduczyłem się doceniać kunszt gry defensywnej – weźmy np. dzisiejsze bloki Schweinsteigera po strzale Gyana i Lahma po uderzeniu Ayewa, i wybicie tegoż Lahma z pustej bramki po rzucie rożnym. Czy wiecie, że w meczach Ghana-Niemcy i Australia-Serbia oddano łącznie 70 strzałów? Wszystkiego nie da się zrzucić na jabulani…
Wróćmy jednak do angielskiej pasji: historia uczy, że nawet w przypadku Anglii osłabionej i bez formy, ujawnia się ona najpełniej podczas meczów, za którymi stoi Tradycja. Zarówno niedzielne spotkanie z Niemcami, jak i późniejszy (jeżeli z Niemcami dobrze pójdzie) mecz z Argentyną będą miały właśnie taki charakter: rewanżu już nie za jedno pojedyncze spotkanie, choćby nie wiem, jak dramatyczne, ale rewanżu za całokształt. Pamiętamy to wszyscy, a jeśli nie pamiętamy, to znamy z literatury: Mundial 1966 i gol-czy-nie-gol Hursta, Mundial 1990 i łzy Gascoigne’a oraz pudła Waddle’a i Pearce’a zwłaszcza, dziś na ławce przy Capello, w rzutach karnych, Euro 1996 i kolejne pudło, tym razem Southgate’a, a w końcu eliminacje do Mundialu 2002, porażkę na Wembley i krwawy odwet w Monachium… O równie dramatycznej historii meczów z Argentyną będzie okazja wspomnieć, jeżeli, no wiecie… Może jednak zobaczymy w RPA tę prawdziwą Anglię?