Dziennik Mundialu: pasja jest gdzie indziej

A jeśliby ktoś nas zapytał, dlaczego właściwie tak lubimy angielską piłkę, odpowiedź byłaby prosta: bo opiera się na pasji. Przecież nie kibicujemy Anglikom dlatego, że grają najpiękniej, dryblują najbajeczniej, a piłka idealnie klei im się do nóg. Nawet jeśli w Premier League błyszczą czasem najlepsi dryblerzy świata (ech, Ronaldo, to były czasy…), jest to raczej zjawisko przemijające – ci najlepsi dryblerzy przyszli do Premier League za kapitałem, i za kapitałem pójdą; historia światowej gospodarki zna takie przypadki aż za dobrze. Rzecz w tym, że nikt za nimi płakał nie będzie, jeśli tylko z ich odejściem nie ulotni się to, co najważniejsze: walka od pierwszej minuty, nieodstawianie nogi, bieganie zamiast człapania, gole w doliczonym czasie gry, ofiarność i odwaga.

Oto dlaczego tak zirytował nas mecz z Algierią: nie oczekiwaliśmy od lwów, że będą zwinne jak gazele, ale, do licha, nie spodziewaliśmy się, że będą zagubione jak kurczaki. Że każdą drugą piłkę będą wygrywać przeciwnicy, a Anglicy tymczasem, spętani lękiem, ogarnięci niemocą, będą oglądać się jeden na drugiego. Zabawne, bo czytałem po tamtym meczu – będącym chyba najsłabszym występem Wayne’a Rooneya na jakimkolwiek boisku w sezonie 2009/10 – poważną analizę, z której wynikało, że legendarna agresja napastnika MU, która znalazła tym razem ujście w wywrzeszczanych do kamery pretensjach pod adresem kibiców, pojawia się najintensywniej wtedy, kiedy jego koledzy grają źle. Czytaj: Rooney wścieka się nie dlatego, że przeciwnicy faulują albo sędzia się myli, tylko dlatego, że nie dostaje dobrych piłek.

No, nie wiem. To znaczy: oczywiście tak, koledzy mu nie podają i w ogóle, jak to sformułował ktoś z Was w dyskusji pod jedną z poprzednich notek, „grają piach”, ale z drugiej strony on sam do tego stopnia sobie nie radzi, że nawet Alex Ferguson uznał za stosowne zadzwonić do niego i zasugerować, żeby spuścił trochę powietrza. Jechał przecież na ten mundial jako potencjalnie jedna z największych gwiazd, wymieniany w tej roli obok Messiego, Villi, Ronaldo czy Kaki, a tu kiedy przyszło mu przyjąć piłkę zachowywał się jak nie przymierzając Emile Heskey. Harry Redknapp powiedział nawet, że gdyby nie znał Rooneya i oglądał go po raz pierwszy w meczu z Algierią, uznałby, że facet nie jest wart 1,5 miliona funtów…

Dziś, w meczu ze Słowenią, napastnik MU nie był, niestety, wyraźnie lepszy, a cała Anglia – wyjąwszy okres mniej więcej 20 minut po przerwie, poprawiła się tylko nieznacznie. Gol Jermaina Defoe pozwolił wprawdzie opanować strach, paraliżujący ich w pierwszych minutach, ale strach ten powrócił w końcówce, kiedy potrzeba było rozpaczliwego bloku Upsona (a wcześniej padających pod nogi Słoweńców Terry’ego i Johnsona), żeby dotrwać do gwizdka ze skromnym 1:0. Nie dajcie się zwieść euforycznym komentarzom angielskiej prasy: owszem (nienajlepsi przecież) przeciwnicy dopuścili do kilku groźnych sytuacji, a ich bramkarz nieźle poradził sobie ze strzałami Defoe’a, Gerrarda, a zwłaszcza Rooneya, którego uderzenie w idealnej sytuacji zdołał sparować na słupek, ale przez długie, zbyt długie fragmenty meczu wyglądało to tak, jak w meczach poprzednich. Ot, rywal traci piłkę, jest okazja, żeby przeprowadzić szybki atak, ale truchtający pomocnik musi przystanąć, rozejrzeć się, a jego koledzy stają przy pilnujących ich obrońcach zamiast rozbiegać się w poszukiwaniu wolnego miejsca.

Czy to była pasja? Raczej desperacja uciekających spod szubienicy – myślę, że to jednak nie to samo, choć również może robić wrażenie (zobaczcie próbę zablokowania strzału przez Terry’ego – głową tuż przy ziemi). Przeglądam statystyki Jamesa Milnera, o którym sądziłem, że był najlepszy w drużynie: z dziewięciu dośrodkowań miał tylko jedno celne, choć z drugiej strony właśnie to, które wykorzystał Defoe… Zdaje się, że jednoznaczność ocen nigdy nie była moją mocną stroną: i u Gerrarda, i u Barry’ego, i u wciąż nieprzekonującego Lamparda, i u Ashleya Cole’a, i u Terry’ego dopatrzyłem się strat, które lepszy przeciwnik wykorzystałby bezlitośnie. Jermain Defoe był długo niewidoczny, ale zrobił to, co do niego należało, wbrew wszelkim obawom solidnie wypadł inny zawodnik debiutujący dziś na mundialu: Matthew Upson, przyzwoitą zmianę dał Joe Cole (Capello zaryzykował: widząc, że Rooneyowi doskwiera kolano, zdjął go z boiska, nie zasięgając jego opinii; gdyby Słowenia wyrównała, porównywano by jego decyzję do tej Grahama Taylora na Euro 92, o zdjęciu Gary’ego Linekera).

Anglia zmartwychwstała? Raczej pogłoski o jej śmierci okazały się przedwczesne. Z pomeczowego kółka, utworzonego przez piłkarzy, i z ich późniejszych wywiadów można sądzić, że zespół na nowo się zjednoczył, a Fabio Capello nauczył się jeszcze jednego: reżim, który można zaprowadzić na czas krótkiego zgrupowania, w przypadku ponadmiesięcznego wspólnego pomieszkiwania grupy angielskich zawodników nie zdaje egzaminu. Okazuje się, że nawet wczoraj wieczorem mogli napić się piwa…

Piszę o Anglii z przyzwyczajenia, ale największe wrażenie zrobili dziś na mnie Amerykanie. Piłkarze Boba Bradleya (skądinąd pierwsze skrzypce grają wśród nich zawodnicy z Premier League…) podczas każdego meczu zostawiają na boisku krew, pot i łzy. Z Anglikami walczyli jak równy z równym, ze Słowenią zdołali jako jedyni na tym turnieju odrobić dwubramkową stratę i tylko sędziowska niekompetencja sprawiła, że nie zakończyli tego meczu jako zwycięzcy, a dziś z Nigerią również musieli przełknąć gorycz nieuznania prawidłowo zdobytej bramki. Zgoda: psuli potem na potęgę, trafiali w poprzeczkę, zatrzymywał ich bramkarz, ale nie przestawali próbować, próbować i próbować, aż doczekali 91. minuty i uderzenia Donovana. Kiedy podawałem w wątpliwość pasję Anglików, miałem w tyle głowy Amerykanów właśnie: należał im się ten awans, należało pierwsze miejsce w grupie i łatwiejsza droga, kto wie, czy nie do półfinału (tak to wynika z turniejowej drabinki: jednym z półfinalistów będzie na pewno ktoś z czwórki Stany Zjednoczone, Urugwaj, Ghana i Korea Południowa). To wciąż może być fajny mundial…

Patrząc na wieczorny mecz Niemcy-Ghana zastanawiałem się, dlaczego na tych mistrzostwach pada tak niewiele bramek, i doszedłem do wniosku, że oglądając na co dzień tyle angielskiego futbolu oduczyłem się doceniać kunszt gry defensywnej – weźmy np. dzisiejsze bloki Schweinsteigera po strzale Gyana i Lahma po uderzeniu Ayewa, i wybicie tegoż Lahma z pustej bramki po rzucie rożnym. Czy wiecie, że w meczach Ghana-Niemcy i Australia-Serbia oddano łącznie 70 strzałów? Wszystkiego nie da się zrzucić na jabulani…

Wróćmy jednak do angielskiej pasji: historia uczy, że nawet w przypadku Anglii osłabionej i bez formy, ujawnia się ona najpełniej podczas meczów, za którymi stoi Tradycja. Zarówno niedzielne spotkanie z Niemcami, jak i późniejszy (jeżeli z Niemcami dobrze pójdzie) mecz z Argentyną będą miały właśnie taki charakter: rewanżu już nie za jedno pojedyncze spotkanie, choćby nie wiem, jak dramatyczne, ale rewanżu za całokształt. Pamiętamy to wszyscy, a jeśli nie pamiętamy, to znamy z literatury: Mundial 1966 i gol-czy-nie-gol Hursta, Mundial 1990 i łzy Gascoigne’a oraz pudła Waddle’a i Pearce’a zwłaszcza, dziś na ławce przy Capello, w rzutach karnych, Euro 1996 i kolejne pudło, tym razem Southgate’a, a w końcu eliminacje do Mundialu 2002, porażkę na Wembley i krwawy odwet w Monachium… O równie dramatycznej historii meczów z Argentyną będzie okazja wspomnieć, jeżeli, no wiecie… Może jednak zobaczymy w RPA tę prawdziwą Anglię?

Dziennik Mundialu: A jak Ameryka (Argentyna?)

Mak pisze, że przestał myśleć o Francuzach, pewnie słusznie. Może o niewiarygodnej historii występu Les Miserables na mundialu w RPA należałoby jak najszybciej zapomnieć? Nie przeciągać już tej opowieści, dorzucając wypowiedź trójkolorowej pani minister o moralnej katastrofie, która stała się udziałem reprezentacji jej kraju. Nie pastwić się nad tym, że Raymond Domenech po meczu z RPA nie podał ręki Carlosowi Albertowi Parreirze, ani że odsunięty od gry Patrice Evra próbował odegrać się na trenerze w rozmowie z dziennikarzami, a teraz zapowiada, że jak tylko wróci do domu, opowie całą prawdę o czymś, o czym powinien zamilknąć na wieki. Nie kolekcjonować kolejnych anegdot w stylu tej, że irlandzka filia Pizza Hut, która obiecała rozdać 350 darmowych pizz za każdą bramkę strzeloną Francuzom (jak pamiętacie, to kosztem Irlandii i dzięki ręce Henry’ego piłkarze znad Sekwany pojechali na mundial), będzie musiała upiec ich 1400. Wystarczy powiedzieć, że koniec wieńczy dzieło: niezależnie od roszad w składzie, od przywrócenia do łask Yoanna Gourcuffa, eksperymentów z Gignakiem i Cisse, Francuzi grali dziś tak samo źle jak w poprzednich meczach. A może i gorzej, jeśli zważyć, jak katastrofalny błąd popełnił Hugo Lloris przy pierwszej bramce i jak mierzący 191 cm Diaby dał się przeskoczyć o 10 cm niższemu Khumalo, albo jak przy golu numer dwa pogubiło się, darujcie kogucią złośliwość, trzech obrońców Arsenalu. Co do czerwonej kartki, obejrzałem masę powtórek, z każdą kolejną dochodząc do przekonania, że nie można o nią mieć pretensji: zobaczcie zresztą sami łokieć Gourcuffa wbijający się w szyję Sibayi. Do widzenia, Francuzi, nie musicie już nikomu podawać ręki.

„A jak Ameryka”, czyli mimo zwycięstwa RPA nad Francją z grupy A awansują dwa zespoły zza oceanu. O sportowy przebieg meczu Urugwaju z Meksykiem były obawy – na szczęście niepotwierdzone, i znaleźli się tacy dziennikarze, którzy wezwali piłkarski świat do złożenia stosownych przeprosin. Z drugiej strony, kto by nie chciał grać o zwycięstwo w meczu, którego stawką było niewpadnięcie w kolejnej rundzie na Argentynę…. Po raz kolejny przyjemnie patrzyło się na Giovani dos Santosa w reprezentacji Meksyku, i na zabójczy duet Forlan-Suarez w Urugwaju, ale wrażenie robiła przede wszystkim defensywa zwycięzców, która w trzecim kolejnym meczu nie dopuściła do utraty gola, dziś pozwalając Meksykanom w zasadzie na jedyną groźną sytuację, kiedy niepilnowany Francisco Rodriguez główkował obok słupka. Fucile, w trzydziestej minucie fantastycznie powstrzymujący wdzierającego się w pole karne Giovaniego, gra w FC Porto – może ktoś chciałby kupić Urugwajczyka, który sztukę wślizgu doprowadził do perfekcji? Na razie w Portugalii śpiewają o nim pieśni

W kwestii tych ostatnich Fucile nie może się oczywiście równać z Maradoną, którego trenerskie kompetencje wciąż pozostają dla mnie zagadką, podobnie jak szczelność argentyńskiej defensywy: nawet grająca wyłącznie długie piłki na Samarasa Grecja potrafiła dwukrotnie zaskoczyć Demichelisa. Chylę więc przed Argentyną czoło za awans, za trzy zwycięstwa, za to, że kiedy nie udaje się z akcji, udaje się ze stałego fragmentu, za Messiego i za odpoczywającego dziś Mascherano, ale mam poczucie, że prawdziwy egzamin jeszcze nie nadszedł.

To właściwie niewiarygodne, że nawet grając w niezbyt szybkim tempie, unikając wślizgów, nie ryzykując żółtych kartek etc., Argentyńczycy zdołali oddać 16 celnych strzałów na bramkę, aż 82 proc. czasu gry utrzymując się przy piłce. Z rezerwowych z pewnością wykorzystał szansę Clemente Rodriguez, więcej spodziewałem się po Milito, a zwłaszcza po Aguero: w kolejnych rundach zięć Maradony znów będzie się musiał zadowolić rolą zmiennika. Co do broniących się w dziesięciu Greków (z nieodstępującym na krok Messiego Papastopulosem): jakże się cieszę, że nie doszło do powtórki z Euro 2004, podczas którego z tak metodyczną precyzją zabijali piłkę nożną… Choć może cieszę się za wcześnie: odpadł Rehhagel, ale Hitzfeld ma jeszcze szansę.

„Dziwny jest ten mundial. Taki jakiś bez polotu. Więcej rozmów o tym, co dzieje się poza boiskiem, niż o samej grze. Gdybym był teraz małym chłopcem, chyba nie zostałbym fanem futbolu po tym, co widzę” – to opinia Lecha, zamieszczona pod poprzednim wpisem. Siadam teraz do powtórki spotkania Nigerii z Koreą Południową, ale z tego, co zdołałem dotąd przeczytać, był to jeden z tych meczów, które opinię o mundialu poprawiają: emocji co niemiara, walka do ostatniej minuty, cztery gole i najbardziej niewiarygodne pudło w historii mistrzostw świata.

A skoro już przy tym jesteśmy: dziś minęła 24. rocznica najpiękniejszej i najbardziej zawstydzającej bramki w historii mistrzostw świata. Autorem obu był człowiek, jak go teraz opisuje mój ulubiony prozaik, „w podejrzanie błyszczącym garniturku, z falowaną fryzurą, z pierścieniami, jak herszt bandy, król cwaniak Stasiukowego pogranicza, wszystkimi kończynami odgrywający bez chwili wytchnienia swe paralityczne flamenco, swe modlitewne obrządki kultu Ja-Argentyna”. Czytajcie w „Tygodniku” Kroniki Mundialu

Dziennik Mundialu: Korei już nie ma? A Francji?

Mnóstwo pięknych goli, z pierwszą bramką Davida Villi na czele, ofensywny futbol, kontrowersje. Najfajniejszy dzień mundialu?

Żadnych żartów na temat meczu Portugalczyków z Koreą Północną. Mając w pamięci, kto rządzi w Phiongjan, gdzieś od 60. minuty zastanawiałem się, co powinni teraz zrobić Koreańczycy – przynajmniej ci występujący na codzień w kraju. Spróbować przedrzeć się do ambasady któregoś z krajów zachodnich i poprosić o azyl jeszcze przed ostatnim meczem grupowym? Rozegrać ten mecz, dając z siebie wszystko i choćby częściowo próbując odkupić „winy”? Uwierzyć zapewnieniom swoich oficerów politycznych byłoby pewnie najgorzej; mam w pamięci Sołżenicynowskie opowieści o więźniach, którzy trafiali do łagrów prosto po zwolnieniu z niemieckiej niewoli albo takich, których jedyną winą było dać się zamknąć w otoczonym przez nazistów kotle. Po fantastycznych skądinąd występach Koreańczyków z Północy na mundialu w 1966 r. bohaterowie tamtej drużyny trafili na kilka lat do obozu pracy. Z drugiej strony od tamtej pory minęło blisko pół wieku, ekspert do spraw obu Korei Andrzej Bober uważa więc, że jedyna kara, jaka może spotkać piłkarzy, którzy przegrali dziś z Portugalią, to zakaz kolejnych wyjazdów zagranicznych.

W nowym numerze „Tygodnika Powszechnego” (do kiosków trafi we środę) tenże Andrzej Bober, rozważając perspektywy zjednoczenia podzielonego półwyspu, daje jednak przykłady języka, jakim posługuje się tamtejsza propaganda. Oto próbka z depeszy na temat USA: „Ty agresywny, spuchnięty łbie! Rozbijemy w pył twoje knowania”. O czym zaś mówią media z Północy, gdy akurat nie atakują USA i Południa? Donoszą o cudach natury, jakie towarzyszyły podróżom Kim Dzong Ila lub raportują wydajność kur niosek. „Ludzie z Północy podlegają takiej indoktrynacji od przeszło sześciu dekad” – przypomina publicysta „TP”, a mnie, jako się rzekło, nie jest do śmiechu.

Zgodnie z zapowiedziami kibicowałem w dzisiejszym meczu Koreańczykom, uderzyło mnie więc, do jakiego stopnia wyszli na to spotkanie w kompletnie innym nastawieniu niż na mecz z Brazylijczykami. Tam od początku skoncentrowani, asekurowali tyły, podwajali, a nawet potrajali krycie i mnóstwo biegali. Tutaj w zasadzie od pierwszej minuty zostawiali Portugalczykom mnóstwo miejsca, sami zaś popełniali wiele indywidualnych błędów (pamiętacie to wyjście bramkarza do dośrodkowania z rzutu rożnego zaraz na początku?). To nie jest przecież tak, że Portugalia zagrała rewelacyjnie; większość goli padających w drugiej połowie sprawiała wrażenie strzelanych podczas jakiejś gry treningowej. Może Koreańczycy wyszli w przekonaniu, że chcą (muszą?) wygrać i dlatego aż tak bardzo się odsłonili? Może gdyby Mun In-Guk celnie główkował po tym, jak Ricardo odbił przed siebie strzał Honga Yong-Jo ich strategia znalazłaby uzasadnienie? Nie, właściwie nie mam złudzeń: ten mecz nie mógł się skończyć innym wynikiem, a warto poświęcić mu jeszcze jedno zdanie z uwagi na przebudzenie Cristiano Ronaldo. Fakt, że gwiazdor Realu zdobył pierwszego od półtora roku gola w reprezentacji i asystował przy dwóch kolejnych, może mieć duży wpływ na to, jak ten mundial potoczy się w najbliższych dniach i jak będzie ostatecznie zapamiętany. Chociaż i tak najbardziej podobał mi się Tiago, a poza boiskiem – Carlos Queiroz, pocieszający i zapewniający o swoim najwyższym szacunku trenera Korei, który po meczu złożył klasyczną samokrytykę, tłumacząc, że to on i tylko on ponosi odpowiedzialność za katastrofę. Jakież to było smutne i przewidywalne równocześnie.

Środkowy mecz dnia obejrzałem nieuważnie, więc nie będę się rozpisywał (kończyliśmy numer, zamiast ultraofensywnym ustawieniem Chilijczyków i świetnie zorganizowaną defensywą Szwajcarów, trzeba się więc było zajmować wyborami i sprawą arcybiskupa seniora). Ci, którzy oglądali, mają nadzieję, że nigdy już więcej nie zobaczą pana Khalila Al Ghamdiego, sędziego z Arabii Saudyjskiej, który pokazał aż dziewięć kartek, z czego prawie wszystkie można by kwestionować. Do pracy sędziego przyczepiłbym się również po meczu Hiszpania-Honduras – już w ciągu pierwszych dziesięciu minut powinien podyktować dwa karne dla piłkarzy del Bosque, ale z drugiej strony – wyrzucić z boiska Davida Villę za uderzenie obrońcy łokciem w twarz. Bardzo słaby Honduras miałby wtedy nieco większe szanse na podjęcie walki – a tak zastanawiać się możemy jedynie, dlaczego wynik Hiszpanów nie był równie imponujący, jak wynik ich najbliższych sąsiadów, skoro nawet Sergio Ramos mógł zaliczyć hat-tricka. Częściowej odpowiedzi dostarcza fakt, że Fernando Torres bardzo długo nie grał w piłkę – stąd zresztą Vicente del Bosque trzymał go na boisku aż do 70. minuty; czucie gry przyda mu się w następnych meczach.

Ciekawe, że milcząco założyłem awans Hiszpanów. Fascynująco układa się rywalizacja w tej grupie, bo jeśli Szwajcaria wygra z Hondurasem, a Hiszpania z Chile, to nawet 6 punktów może nie wystarczyć do awansu. Gdzie indziej nie wygląda to aż tak fantazyjnie, choć należy docenić fakt, że po dwóch seriach gier tylko Brazylia i Holandia są pewne awansu i tylko Kamerun stracił na niego szanse. Nawet Argentyna – najjaśniej dotąd błyszcząca – nie może być pewna swego, i nawet Francuzi, o Anglikach nie wspominając, mogą myśleć, że nie wszystko stracone.

Dwa ostatnie zespoły ze zrozumiałych względów przykuły moją uwagę w tych dniach, odnotujmy więc jeszcze dzisiejsze wypowiedzi ich trenerów. Domenech określił wczorajszy strajk piłkarzy jako „aberrację, kretyństwo i głupotę nie do nazwania”. Ciekawe, jak po czymś takim poprowadzi przedmeczową odprawę… A może nie będzie musiał, skoro w tym samym wywiadzie zasugerował, że część reprezentantów Francji może zbojkotować spotkanie z RPA? Nie mogę sobie w związku z tym odmówić przyjemności jeszcze jednego cytatu z drukowanego właśnie „Tygodnika”: „Kto by dwa miesiące temu spodziewał się, że ręka Henry’ego to dopiero uwertura do prawdziwych rękoczynów i do prawdziwych książek, które teraz zostaną napisane. Bo przecież trzeba będzie opisać ten obraz, jak przedstawiciel Francuskiej Federacji Futbolu ucieka po krzakach z porzuconego przez trójkolorowych w geściu buntu treningowego boiska, wspina się po zboczu szybciej niż góral z przemytem i rzuca przekleństwa na piłkarzy, na świat cały, na to całe zakichane życie, krzycząc, że Francji już nie ma i nie będzie” (to Marek Bieńczyk, z kolejnego odcinka „Kronik Mundialu”).

Wśród Anglików nikt nie krzyczy: na wczorajszym „kryzysowym spotkaniu” nie doszło do żadnej rebelii, a Fabio Capello uznał nadmierną szczerość Johna Terry’ego za „wielki błąd”. „Nikt się nie skarżył na jakiekolwiek problemy – mówił w wywiadzie dla ITV. – A moje drzwi są zawsze otwarte. Jeśli piłkarz chce ze mną porozmawiać, może ze mną porozmawiać. Na każdym spotkaniu pytam kapitana, czy są jakieś problemy, czy chce coś powiedzieć. Nic. A teraz czytam, co mówi John Terry. Nie rozumiem, dlaczego ze mną nie porozmawiał. Kiedy coś do mnie mówisz, powinieneś mówić prosto w oczy, nie przez media”.

Podobno piłkarze oczekiwali od Capello m.in. zerwania z praktyką informowania ich o składzie dopiero na dwie godziny przed meczem. Włoch wyszedł im naprzeciw, informując, że za zawieszonego Carraghera przeciwko Słoweńcom zagra Upson. Nie powiedział tylko, czy po wczorajszej burzy zamierza wciąż stawiać na Terry’ego.

Dziennik Mundialu: choć raz nie my

To było wiele lat temu: siedzieliśmy przy choince i Andrzej nagle gwałtownie odsunął fotel. Zapomniał, że drzewko stoi  niedaleko, zawadził oparciem o gałąź i po chwili musieliśmy zbierać potrzaskane bombki. Pamiętam, jak Marian uśmiechnął się od ucha do ucha. „Choć raz nie ja”, powiedział.

Podobnie jak Marian musi czuć się teraz niejeden polski kibic, przez lata przyzwyczajany do kompromitacji własnych piłkarzy lub działaczy. Czegoś takiego, co zafundowali dziś swoim fanom Francuzi, nie notowała dotąd nie tylko historia PZPN-u. Owszem, zgrupowanie Irlandczyków jeszcze przed mistrzostwami w 2002 r. opuścił Roy Keane, a w 1998 r. z imprezy wyjechał Faustino Asprilla, oburzony decyzją o zdjęciu go z boiska podczas meczu z Rumunią. Ale żeby kapitan drużyny na oczach dziennikarzy szarpał się z jednym z trenerów, a potem żeby cała reprezentacja odmówiła udziału w treningu w związku z decyzją o usunięciu kolegi z kadry, szkoleniowiec był zmuszony do odczytania dziennikarzom ich oświadczenia, a jeden z działaczy składał przed kamerami rezygnację, by następnie trzasnąć drzwiami samochodu i odjechać w siną dal – no tego naprawdę się nazbierało.

Ale nazbierało się też w obozie Anglików, którzy dzisiejszego wieczora odbyli kryzysowe spotkanie z Fabio Capello, żeby przeanalizować to, co poszło nie tak podczas meczu z Algierią – czyli przeanalizować pełne 93 minuty, jak to dziś ujął na konferencji prasowej John Terry. A także spróbować wspólnie zastanowić się, co dalej.

To, jak interpretować wypowiedzi kapitana Chelsea (i niedawnego kapitana reprezentacji, przypomnijmy; dziś też brzmiał jak niekwestionowany lider drużyny), podzieliło dziennikarzy. Większość była zachwycona szczerością i pasją, mniejszość, do której się zaliczam, w deklaracjach o braniu spraw swoje ręce dopatrzyła się podważania pozycji Fabio Capello. „Jeśli to, co sobie powiemy, zdenerwuje go, albo zdenerwuje któregokolwiek z kolegów, to trudno – mówił Terry. – Najważniejszy jest efekt, czyli wygrana ze Słowenią”.

Widać gołym okiem, że coś pękło w relacjach między włoskim trenerem a angielskimi piłkarzami. Sam Capello mówił zresztą zaraz po meczu z Algierią, że nie ma pojęcia, co się stało z piłkarzami, którzy tak znakomicie radzili sobie na treningu. „Sądzę, że to może być prawdopobnie presja”… Zwróćcie uwagę na to „sądzę”, „może” i „prawdopodobnie”: on naprawdę nie wie, co się stało. I trudno się dziwić, skoro podczas ich wspólnej historii nigdy nie doszło do prawdziwego zbliżenia – Capello trzymał piłkarzy na dystans, a w rolę dobrego policjanta wcielił się jego asystent Franco Baldini. Tyle że ponieważ przez eliminacje przeszli jak burza, nikomu to nie przeszkadzało. Zawodnicy mówili o nim „Mr Capello”, otaczał go nimb nieomylności, wzmocniony niepokojem, co będzie, jeśli np. któremuś podczas wspólnego posiłku zadzwoni telefon (surowo zakazane!). Tyle że do tej pory widywali się rzadko i na krótko – tydzień, góra dziesięć dni. A teraz są ze sobą już miesiąc – miesiąc męczącego zgrupowania w Austrii, niesatysfakcjonujących sparringów, a wreszcie przyjazdu do RPA i codziennej rutyny, która mocno różni się od tej, do której przywykli na codzień.

Zdumiewające bywają przyczyny niepowodzeń jakiegoś projektu piłkarskiego, w który zaangażowany jest bardzo dobry trener. Juande Ramos, który omal nie spuścił Tottenhamu do Championship, wprowadził reżim, którego do szpiku angielscy piłkarze nie chcieli zaakceptować (zakaz używania keczupu? jedzenia słodyczy?!), a jeszcze nie potrafił się z nimi porozumieć w ich języku. Roberto Mancini wprawdzie nadal pracuje w Manchesterze City, ale narzekań na dwa treningi dziennie było co niemiara. Fabio Capello nie dość, że dopiero wczoraj pozwolił piłkarzom na pierwsze spotkanie z partnerkami, to przez cały czas nie wyraża zgody na ukochane przez większość swoich podopiecznych gry wideo. Nuda, nuda – użalają się ci odważniejsi na to, że między obiadem a kolacją nie wiedzą, co ze sobą zrobić, i tęsknią za angielskim fachurą, który zrozumie ich i przytuli, a potem, stosując sprawdzone od dekad metody, zaprowadzi ich na szczyty, jak nie przymierzając Harry Redknapp Tottenham.

Tylko nieliczni komentatorzy, jak przywoływany przeze mnie wczoraj Duncan White, widzą to z perspektywy szkoleniowca. To nie jest przecież tak, że Fabio Capello z tygodnia na tydzień przestał być jednym z najwybitniejszych fachowców w tym zawodzie (a Diego Maradona stał się jednym z najwybitniejszych…). Po prostu materiał ludzki jest trudniejszy, niż się spodziewał – a jeszcze jeden z kluczowych składników tego materiału po serii urazów w końcówce sezonu ligowego zatracił formę z zimy i wczesnej wiosny.

Tak jest: dożyliśmy momentu, w którym padają głosy o konieczności posadzenia Wayne’a Rooneya na ławce (i postawienia np. na duet Defoe-Crouch; z odstawieniem Heskeya pogodzili się już wszyscy), a tematem powszechnie omawianym jest także to, czy Fabio Capello otrzyma odszkodowanie, jeśli zostanie zwolniony po odpadnięciu z mundialu już na etapie rozgrywek grupowych. Oczywiście nie spodziewam się, by Rooney trafił na ławkę, choć zmiany będą z pewnością – także w sposobie ogłaszania składu, bo dotąd Capello trzymał drużynę w niepewności niemal do ostatniej chwili, co piłkarzom się nie podobało, a teraz zgodził się ponoć na wcześniejsze odkrywanie kart.

Od pierwszej minuty mecz ze Słowenią zacznie zapewne Joe Cole, o którego upomniał się również Terry. Ależ daleko zaszliśmy: piłkarz, który formalnie nie jest kapitanem, sugeruje trenerowi, kogo powinien wystawić w meczu, który dla Anglików będzie meczem o wszystko. Żeby zacytować w całości poirytowany komentarz redakcyjny z „Daily Telegraph”. „Lwy na angielskiej koszulce można równie dobrze zastąpić bezgłowymi kurczakami, sądząc po samookaleczającej nędzy podczas bezbramkowego remisu z Algierią. Tyrady i przeprosiny Rooneya, Terry ogłaszający naradę i Capello przepowiadający własne zwolnienie. Żeby użyć niepiłkarskiej frazy: dość tego! Jest mecz ze Słowenią we środę. Czy nie możemy po prostu wygrać? Prosimy…”.

 

Anglia. Francja. Hiszpania. Włochy. Przecież to mogłaby być czwórka półfinalistów, a tu proszę… Dodajmy zaskakująco stateczną Holandię i mamy powrót tematu, którym ten dziennik otwieraliśmy: mistrzostw zmęczonych. Niby Włosi w dzisiejszym meczu z Nową Zelandią fizycznie wytrzymali, niby ich akcje rozgrywały się w bardzo dobrym tempie – więc w tym przypadku nie chodziło o zmęczenie fizyczne, a raczej o rodzaj wypalenia, braku świeżych idei albo większej liczby piłkarzy z wyobraźnią (Pirlo!!!). No i o ekstra ambicję chłopaków z Nowej Zelandii. Ustawieni 3-4-1-2, kiedy byli przy piłce, i piątką w obronie, kiedy ją tracili, bronili się ofiarnie i umiejętnie, jak wielu teoretycznych słabeuszy na tym turnieju. Owszem: sędzia nie powinien był uznawać bramki Smeltza, bo padła ze spalonego, ale również o karnym dla Włochów można dyskutować (to coś jak z decyzją Webba w meczu Polaków z Austriakami: przepisy nie zostawiają wątpliwości, że był faul, ale Duch Gry wzdraga się, gdy słyszy gwizdek). W sumie jedyne, na co pozwalała Nowa Zelandia piłkarzom Lippiego, to strzały z dystansu, a sama bliska była sprawienia sensacji w końcówce, kiedy Chris Wood, osiemnastolatek z West Bromwich, uderzył minimalnie obok słupka.

Hity, jak widać, leżą gdzie indziej i na czymś innym polegają (w Nowej Zelandii nie ma nawet zawodowej ligi piłkarskiej, a tu proszę…), choć przecież mecz wieczoru również nie rozczarował. Brazylijczycy pod Dungą grają wprawdzie niezwykle ekonomicznie, ale kiedy osiągnęli już dwubramkowe prowadzenie, zaczęli czarować w stylu, którego byśmy od Brazylijczyków oczekiwali. Wielu emocji dostarczył nam francuski sędzia (zły dzień Francuzów, zaiste): przy drugiej bramce Luisa Fabiano nie zauważył aż dwóch zagrań ręką, nie zapanował nad zbyt ostrą grą piłkarzy z Wybrzeża Kości Słoniowej, a kiedy było już naprawdę nerwowo, dał się nabrać na teatralny upadek Keity i niesłusznie usunął Kakę z boiska. No ale może Brazylijczyk odpocznie przed decydującymi meczami, jak Zidane w 1998 roku…

Najbardziej w tym meczu podobał mi się Elano. Niechciany w Manchesterze City pomocnik mógłby być symbolem Brazylijczyków a la Dunga: dziko pracowity, biegający po całym boisku, celnie podający i czysto odbierający piłkę rywalom (miał siedem udanych wślizgów), strzelił kolejnego na tym mundialu gola. Miejmy nadzieję, że zniesiony z boiska po brutalnym – i niezauważonym przez sędziego! – faulu Tiote, zdoła się szybko wykurować.

O Słowakach ani słowa – miałem wielką ochotę wybrać się do nich na oglądanie któregoś meczu, ale taką grą nie zdołali mnie jeszcze zachęcić. Może powinni posłuchać swojego hymnu? Spieraliśmy się dziś o niego w redakcji, bo mój znakomity kolega twierdził, że Słowacy śpiewają o wieszaniu Janosika za poślednie ziobro, i że coś takiego właśnie zrobili im piłkarze Paragwaju. Mój znakomity kolega się mylił. W hymnie Słowacji mowa o tym, że „Nad Tatrami się błyska / gromy dziko biją./ Zatrzymajmy je, bracia, / one z pewnością zanikną, / Słowacy ożyją. // Ta Słowacja nasza / mocno do dziś spała. / Ale błyski gromu / zachęcają do tego, / aby się zbudziła”. Czy Słowacy ożyją? Czy Słowacja zbudzi się na mecz z Włochami? Może jednak pojadę w Tatry, żeby to zobaczyć.

Dziennik Mundialu: żegnaj Anelko

Nicolas Anelka jest znakomitym piłkarzem, a jego nazwisko będzie z pewnością wymieniane wśród najlepszych napastników ostatniej dekady. Sprawdziłem: na liście stu najlepszych piłkarzy świata za ubiegły rok, opublikowanej na łamach „Four Four Two”, zajmował 42 miejsce, ale gdyby brać pod uwagę samych napastników, byłby 14. A przecież niemal każdy z nas, gdyby przypadkiem powierzono mu kierowanie jakimś czołowym klubem Europy i obdarowano stosownym budżetem transferowym, z niechęcią myślałby o sprowadzeniu Francuza. Konflikty znaczą jego karierę od samego początku: najpierw nie odnalazł się w Arsenalu, chciał lepszej pensji i przeszedł do Realu, gdzie po świetnym początku zaczął się kłócić z kolegami i opuszczać treningi, za co został zawieszony. W reprezentacji Francji nie chciał grać pod Santinim…

Z dzisiejszą wiadomością o jego wykluczeniu z kadry na mundial miałem początkowo kłopot. Z jednej strony sam nie poważam Raymonda Domenecha i zdaję sobie sprawę, że świat piłki nie jest zaludniany przez dżentelmenów, porozumiewających się ze sobą za pomocą zdań wielokrotnie złożonych. Rozumiem także, że kiedy jakiejś drużynie ewidentnie nie idzie, trudno się spodziewać dobrej atmosfery w szatni. Z drugiej strony jednak uważam podobne odzywki za niedopuszczalne w każdej sytuacji – nie dlatego, że są wulgarne, ale dlatego, że wynoszą pojedynczego piłkarza wyżej nad kolektyw, którego częścią jest także sztab szkoleniowy. A jeśli jeszcze mają miejsce w przerwie meczu kluczowego dla mundialowej przyszłości Francuzów… Tak jest: Nicolas Anelka wyleciał najsłuszniej w świecie – niezależnie od tego, co o poszukiwaniu „zdrajcy” (który miał wynieść ten incydent do mediów) mówi Patrice Evra. Obrońca MU przyznaje zresztą, że padły słowa nieakceptowalne…

Kto by pomyślał, że w połowie drugiej serii spotkań mundialowych będziemy się zastanawiać, czy najbardziej żenujące występy na mistrzostwach były udziałem Francuzów, czy może Anglików. W obozie piłkarzy z Wysp atmosfera jest również nienajlepsza – wiele na ten temat można wyczytać między wierszami porannego wywiadu Davida Jamesa dla BBC Five Life – tu jednak odpowiednie służby potrafiły doprowadzić do przeprosin Wayne’a Rooneya za jego wczorajsze pretensje wobec kibiców.

Ponieważ reprezentanci Anglii mają dostęp do internetu, z pewnością wiedzą, co się na ich temat wypisuje (znakomitą prasówkę po wczorajszej wpadce z Algierią znajdziecie na 101greatgoals.com). Widać, że temat służy dziennikarzom, bo nawet „The Sun”, zamiast np. przedstawiać na okładce Capello jako buraka (zrobili to kiedyś z Grahamem Taylorem i rzepą – zamieniam ją na buraka, bo w Polsce brzmi bardziej obraźliwie), wchodzi na szczyty finezji, parafrazując Churchilla: „Nigdy jeszcze tak niewielu nie pokazało tak niewiele na oczach tak wielu”. „Jestem zdziwiony, że angielscy kibice buczeli, myślałem, że spali” – to cytat z Arsene’a Wengera. „Zatrzymajcie mundial, wysiadamy” – to Oliver Kay z „Timesa”, przywołujący okładkę jakiejś gazety z Glasgow po porażce Szkocji z Kostaryką w 1990. „Czas, żeby Rooney zapuścił brodę i przeprowadził się do przyczepy” – któryś z dziennikarzy „Daily Telegraph”. „Dobra wiadomość: Bafana Bafana już nie są najgorsi” – kelner pewnej restauracji z Johannesburga, przywoływany już nie pomnę, przez kogo. Pytanie o dymisję Fabio Capello zaczęło krążyć, a przecież do jego kompetencji nie sposób mieć zastrzeżeń. Tu warto rzucić okiem na analizę Duncana White’a, stawiającego mocne pytanie, czy angielscy piłkarze w ogóle są, przepraszam za to określenie, wytrenowywalni.

Widzę, że prześlizguję się nad dzisiejszymi meczami. Może rozwiniemy ten wątek w komentarzach; co do mnie, najbardziej przeżyłem spotkanie Australijczyków i ich heroiczny bój o przedłużenie nadziei, przez ponad godzinę toczony przecież w dziesiątkę. Emocje ze spotkania Kamerunu z Danią dzielę przez dwa, bo za co najmniej połowę z nich odpowiadają proste błędy piłkarzy. Sądząc zaś z tego, jak ekonomicznie Holandia rozpoczyna ten turniej, może w nim zajść naprawdę daleko – zwłaszcza, że coraz bliższy powrotu do gry jest Robben. Żeby tylko ten van Persie nie zachowywał się tak niesportowo – za kopnięcie rywala bez piłki, w pierwszej połowie, mógłby przecież spokojnie wylecieć z boiska…

Dziennik Mundialu: wszystkie grepsy dozwolone

Jak mawia Woody Allen, wszystko da się przewidzieć, z wyjątkiem przyszłości. Frazę Reżysera przywołał Marek Bieńczyk w swoich „Kronikach mundialu”, publikowanych od minionej środy na łamach „Tygodnika Powszechnego”. „Pierwsze trzy dni pokazały, że średni, słabi lub niespełnieni są jeszcze słabsi, jeszcze bardziej średni i jeszcze bardziej niespełnieni, niż można było sądzić. A mocni z kolei, mocniejsi niż się spodziewano” – pisał w otwierającym cykl tekście „Kopnąć jabulani”. Po dzisiejszym dniu należałoby zweryfikować ten opis, bo średni, słabi lub niespełnieni zabrali się ostro do pracy, a mocni (mam na myśli Niemców oczywiście, nie Anglików) dosyć nieoczekiwanie się potknęli. Można by nawet mówić o odzyskaniu wiary w mundial, gdyby nie…

Nie lubię krytykować sędziów. Przez lata, także na tym blogu, raczej ich broniłem, z przekonaniem, że wykonują zawód, w który ryzyko błędu jest wpisane nieporównanie bardziej niż w zawód kogokolwiek z nas. Dziś jednak mam poczucie, że hiszpański arbiter negatywnie wpłynął na wynik meczu Niemcy-Serbia i to nie za sprawą niezauważenia jakiegoś incydentu, ale po prostu zbyt łatwo rozdając żółte kartki. Wbrew tytułom niektórych depesz, to nie był najbrutalniejszy mecz mundialu – to był mecz, w którym sędzia niemal każdy faul uznawał za godny żółtej kartki i w ten sposób już w 33 minucie usunął z boiska Miroslava Klose, niebędącego przecież futbolowym zabijaką. Niemcy, podobnie zresztą jak w pierwszym meczu, nie wykorzystali wielu sytuacji – szczególnie Łukasz Podolski, który nie strzelił karnego (kolejny na tym mundialu obalony stereotyp: Niemiec, a karnych nie umie strzelać…), podyktowanego za kuriozalne zagranie ręką Vidicia. Podobnie jak w pierwszym meczu świetnie grał Ozil – dla mnie na razie najjaśniejsza gwiazda mistrzostw, momentami wyglądający jak klon Messiego, z którym nawet duet Stanković-Kuzmanović nie dawał sobie rady.

W ogóle, mimo porażki, młody zespół niemiecki komplementuję: przez godzinę grali w dziesiątkę, a przecież mieli absolutną przewagę, zarówno w posiadaniu piłki, jak w liczbie stworzonych sytuacji. Oczywiście pamiętam, że także grający z kontry Serbowie dwukrotnie trafili w słupek – ale to świadczy tylko o tym, jak ciekawy był to mecz. Kibice Liverpoolu, których los ostatnio nie rozpieszcza, powinni mieć pociechę z Jovanovicia, a kibice niezaangażowani – zacierać ręce, że w tej grupie nadal wszystko jest możliwe i wszystkie strony kalkulują: czy Niemcy zajmą drugie miejsce i za chwilę wpadną na… no właśnie, na kogo? Anglia, której się obawiają, może w ogóle nie awansować.

Czy mecz Słowenii z USA był najlepszym meczem mundialu? Z pewnością najbardziej emocjonującym. Wydawało się, że na tym poziomie nie powinny się już zdarzać takie pościgi, jak amerykański. Piłkarze Boba Bradleya, nie dość, że odrobili dwubramkową stratę z pierwszej połowy, w której Słowenia zagrała koncertowo, to jeszcze – kolejny dziś błąd sędziego – strzelili gola, który powinien zapewnić im wygraną; problem w tym, że nie został uznany. Napisałbym o tym więcej, ale pędzę do Anglików; Anglików, którzy w beznadziejności gry zdołali przewyższyć nawet Francuzów.

Problematyczne w tym meczu – niewątpliwie najgorszym za kadencji Fabio Capello – było wszystko, począwszy od ustawienia. Powrót do składu Garetha Barry’ego miał zapewnić ochronę dość wolnej parze stoperów, ale równocześnie oznaczał zmarginalizowanie po lewej stronie boiska Stevena Gerrarda – najlepszego w drużynie podczas spotkania z USA. Pozostawienie w składzie Emila Heskeya oznaczało, że zamiast gry kombinacyjnej spodziewać się należy górnych piłek na napastnika Aston Villi, zgrywającego je do piłkarzy wchodzących z drugiej linii – ale było to przewidywalne, a przede wszystkim: odbywało się zbyt wolno. Ociężały Rooney, który miał być przecież motorem napędowym tej drużyny, co i rusz tracił piłkę. Między napastnikami a pomocnikami ziała wielka dziura, którą zapełniali Algierczycy, nie bez kozery ustawieni w systemie 3-4-2-1. To oni wygrywali niemal każde starcie o bezpańską piłkę, to oni potrafili szybko przemieszczać się pod bramkę rywala, to oni kilka razy zmusili do błędu nieruchawą obronę angielską.

Problematyczne były decyzje personalne. Dlaczego Fabio Capello nie zdecydował się np. na skorzystanie z usług Joe Cole’a – najjaśniej błyszczącego w sparringach? Dlaczego nie postawił na Defoe’a od pierwszej minuty, a widząc impotencję Rooneya nie zmienił go na Croucha? Dlaczego do samego końca zostawił na boisku Lamparda i nie spróbował np. zdrowego już Jamesa Milnera? Dlaczego w ogóle tak późno zaczął wprowadzać zmiany, przy pierwszej (Wright-Philips za Lennona) utrzymując zespół w wyraźnie niefunkcjonalnym ustawieniu? Lista pytań wydaje się niewyczerpana, bo w zasadzie nie było wśród reprezentantów Anglii piłkarza, którego można byłoby pochwalić za ten mecz, a w rywalizacji o miano najgorszego Rooney idzie łeb w łeb z Heskeyem.

Stara prawda na temat Anglików: pod skorupą pewności siebie (czy wręcz argogancji), skrywają charaktery delikatne (by nie powiedzieć kruche). Im dłużej trwał ten mecz, tym częściej oglądali się na siebie, bojąc się podjąć odpowiedzialność i wybierając rozwiązania bezpieczne. Brakowało pasji, odwagi, wyobraźni, tempa, a wreszcie umiejętności, czyli tego wszystkiego, co pozwala wygrywać mecze. Nie chcę zamieniać tego wpisu w podsumowanie a la Dariusz Szpakowski, ale na miejscu Wayne’a Rooneya nie robiłbym kibicom zarzutu, że ośmielili się buczeć, a na miejscu Stevena Gerrarda nie rozgrzeszałbym się tłumaczeniami w stylu, że dla Algierczyków ten mecz był jak finał mundialu.

Tu bowiem dotykamy sedna sprawy. Wayne Rooney mówił przed kilkoma dniami, że nawet nie grająca na sto procent możliwości Anglia jest w stanie pokonać Algierię. Może gdyby mówił, że każdy mecz jest jak finał mundialu, nie obawiałby się teraz, że w środowy wieczór będzie musiał pakować walizki. Po dwóch seriach spotkań Anglia jest poważnie zagrożona odpadnięciem z mistrzostw świata. Czego właściwie należałoby jej życzyć, bo – żeby sparafrazować jednego z bohaterów Jaroslava Haska – tak idiotycznej monarchii nie powinno być na mundialu.

Zresztą, skomentujcie to sami. Wszystkie grepsy dozwolone.

Dziennik mundialu: nie płakałem po Domenechu

To był dobry rok dla piłkarzy Atletico Madryt, Diego Forlana i Sergio Aguero, i wiele wskazuje na to, że to będzie dla nich dobry mundial. Urugwajczyk zdobył wczoraj dwie bramki, Argentyńczyk dzisiaj rozkręcił kolegów z reprezentacji, wchodząc z ławki rezerwowych i dając Maradonie poważny sygnał, że następny mecz powinien zacząć od pierwszej minuty (tym bardziej, że Argentyna już zapewniła sobie awans, więc okazja, by dać pograć piłkarzom dotąd niewykorzystanym, nadarza się sama). Cokolwiek mówić o znanych nam talentach i dzikiej pracowitości Teveza, dotąd w RPA nie błysnął. Nie wyróżniam też Higuaina, mimo hat-tricka, bo zanim wreszcie zaczął strzelać, znów zdążył zmarnować kilka dogodnych sytuacji.

Wciąż czekamy na pierwszy prawdziwy test dla piłkarzy Diego Maradony. Na tle Korei Południowej zaprezentowali się dobrze, piłka chodziła od nogi do nogi, były piękne indywidualne akcje, groźne strzały itd., ale równocześnie – zgodnie zresztą z obawami ekspertów – sypała się obrona. Oprócz błędu Demichelisa, który podarował Koreańczykom gola do szatni, była przecież kontra Korei przy stanie 2:1, i niecelny strzał Yeom Ki-Huna, będącego już sam na sam z Romero. Menedżer Newcastle Chris Hughton od tygodnia zachodzi w głowę, jak można powierzać Gutierrezowi zadania defensywne. Zobaczycie w kolejnych rundach, że można grać przeciwko Argentynie.

Żagnającej się z mistrzostwami Nigerii zarazem szkoda mi i nie szkoda. Symbolem tej drużyny stał się dla mnie bramkarz Eneyama: przez większość meczu wspaniały, ale przy drugim golu Greków zaskakująco zdekoncentrowany. No i ta czerwona kartka: prowadzić 1:0, mieć przewagę i dać się osłabić tak bezmyślnie. Żeby Katsouranis zrobił jeszcze coś złego, ale on po prostu zablokował Kaitę i pozwolił piłce wyjść na aut – w każdym meczu oglądamy dziesiątki takich scenek. Po cholerę Nigeryjczyk go zaatakował? Do tamtej chwili nic kompletnie nie wskazywało na to, że Grecy mogą wrócić do gry.

Ale najdziwniejsze było to, co obejrzeliśmy przed parudziesięcioma minutami. Żeby sobie uświadomić, ile się porobiło, musiałem się przyłapać na myśli, która przeszła mi przez głowę chwilę po rozpoczęciu transmisji: oto oglądałem wychodzące na boisko francuskie supergwiazdy w pełnym przekonaniu, że są skazane na klęskę. Mecz z Meksykiem potwierdził wszystkie pogłoski, krążące wokół tej reprezentacji: Francuzi wyglądali na zdemoralizowanych i skłóconych, a z ławki trenerskiej nie otrzymywali żadnego wsparcia, bo Raymond Domenech postanowił grać obrażonego na cały świat. Anelka wytrwał na boisku jedynie 45 minut, jego zmiennik Gignac był równie niewidoczny, para stoperów kilkakrotnie się pogubiła, Ribery i Malouda dużo biegali, ale niewiele z tego wynikało – oni zdawali się nie dostrzegać kolegów, a i koledzy nie kwapili się do podawania im piłek (piłkarzowi Bayernu dodatkowo zaszkodziło ustawienie w środku),  doprawdy – jedynie Toulalan zagrał na w miarę przyzwoitym poziomie.

Bo przecież nie jest tak, że to Meksyk był tak dobry – to Francja była tak słaba i tak pozbawiona ambicji. Owszem, imponował najlepszy chyba lewy obrońca tego turnieju, Salcido – groźnie strzelający, dobrze dośrodkowujący, mający serię udanych rajdów, ale przede wszystkim niezawodny na swojej pozycji (nie nagrał się Govou, czyż nie?). Owszem, znakomicie dowodził grą defensywy Rafael Marquez, ale już piłkarze ofensywni, przy całej swojej żwawości, razili nieskutecznością. Bądźmy zresztą szczerzy: pierwszy gol dla Meksyku został zdobyty z minimalnego spalonego. Co, mam nadzieję, zostało Domenechowi zapisane w gwiazdach 18 listopada 2009 r., kiedy jeden z jego najlepszych piłkarzy w meczu z Irlandią postanowił zagrać piłkę ręką (z Dublina dochodzą mnie słuchy, że Irlandczycy dziś imprezują…).

Wygląda na to, że wreszcie się zaczęło. Dziś nie nudziliśmy się ani przez moment i mam nadzieję, że jutro też tak będzie. W przerwie między meczem popołudniowym i wieczornym obejrzałem fragmenty treningu Anglików i od razu mówię, że Robert Green, ostrzeliwany przez trenera bramkarzy Raya Clemence’a, prezentował się mocno niepewnie. No ale może Greena jutro nie zobaczymy między słupkami.

Dziennik mundialu: za dużo tego dobrego

Na pierwszą w tym mundialu prawdziwą niespodziankę musieliśmy czekać do ostatniego meczu pierwszej serii spotkań grupowych. Zbyt długo? 32 zespoły zdołały w tej serii strzelić tylko 25 bramek, o 46 proc. mniej niż np. na mundialu w 2002 r. Wielkie gwiazdy: Messi, Ronaldo, Eto’o, Rooney, Drogba, van Persie, Kaka, Villa, Torres, nie zdołały ani zdobyć gola, ani zapisać na swoim koncie asysty. Przytłaczająca większość spotkań toczyła się w żółwim tempie, większość zespołów myślała raczej o tym, żeby nie przegrać, niż żeby zwyciężyć…

Nie twierdzę oczywiście, że tak będzie do końca mistrzostw. Nie twierdzę również, że ci z faworytów, którzy rozczarowali w pierwszym meczu, będą rozczarowywać przez cały turniej. Ale myślę, że moment jest dobry, aby powiedzieć jedną rzecz: zmniejszenie liczby drużyn grających na mundialu z 32 do 24 dobrze zrobiłoby poziomowi tej imprezy. Myślę, że każdy z Was z łatwością potrafiłby już teraz skreślić osiem zespołów, zachowując przy tym narzucone przez FIFA proporcje między kontynentami. Ci, którzy by zostali, zaoszczędziliby nieco czasu i zdrowia, turniej trwałby krócej, mniej byłoby spotkań, które podnoszą ciśnienie jedynie kibiców narodowo zaangażowanych…

No dobra, dość marudzenia, przecież zanotowaliśmy dziś wynik, którego naprawdę nikt się nie spodziewał. Że zacytuję samego siebie z tekstu opublikowanego w poprzednim numerze „Tygodnika”, „podobno tego właśnie nie potrafią zrozumieć w piłce nożnej przywiązani do statystyk Amerykanie. Można grać lepiej, można mieć gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki, można oddać kilkadziesiąt celnych strzałów na bramkę przeciwnika, któremu uda się to zaledwie raz, i przegrać mecz. Kopciuszek wyjeżdża na mecz z arcymistrzem, strzela przypadkowego gola, a potem heroicznie się broni, podczas gdy arcymistrz z upływem czasu robi się coraz bardziej zdenerwowany i coraz częściej się gubi…”. Wiem, to nie jest dokładnie ta sytuacja, bo Hiszpanie nie oddali kilkudziesięciu strzałów, tylko szesnaście, ale generalnej myśli bym bronił: w piłce nożnej wciąż każdy wynik jest możliwy i dobrze, że mundial to potwierdził.

Inna sprawa, że stężenie przypadku przy golu dla Szwajcarów było ogromne: piłka bardziej odbijała się od ich nóg niż była podawana, a Casillas mógł zachować się lepiej (przed mundialem trwał wielki spór na temat obsady hiszpańskiej bramki – największym poparciem cieszył się Valdes, ale i Reina miał swoich zwolenników). Na przestrzeni całego meczu piłkarze Omara Hitzfelda (oj, niełatwo było pokonać jego Bayern, nieprawdaż?) nie mieli dużo więcej okazji, tyle że bronili się odpowiedzialnie i ofiarnie, chciałoby się powiedzieć: po koreańsku. Hiszpania zaś – może z początku ustawiona nieco zbyt ostrożnie, bo z Busquetsem przed linią obrony, a dodatkowo jeszcze z potrafiącym przecież myśleć o defensywie Xabim Alonso – swoje „firmowe” wymiany piłek serwowała zbyt wolno, zbyt często zapchanym do granic możliwości środkiem i zbyt daleko od bramki Szwajcarów. Może wyglądałoby to inaczej, gdyby szansę dostał Fabregas, chętniej niż Iniesta i Xavi zapuszczający się w pole karne, a przede wszystkim: częściej strzelający. Może gdyby dużo biegający Villa miał już od pierwszej minuty wsparcie wyższego Torresa (choć po wprowadzonym w drugiej połowie napastniku Liverpoolu znać, że nie czuje jeszcze gry po kontuzji). Może gdyby potężne uderzenie Xabiego Alonso z 70. minuty nie zatrzymało się na poprzeczce…

Ale ostatecznie wyszło tak, jak czasem wychodzi z Arsenalem: piłkarze Wengera potrafią zapodawać się na śmierć, prowadząc piłkę jak po sznurku dookoła pola karnego rywala, wymieniając ją w kunsztownych trójkątach, a i tak kończąc jako przegrani.

 

Mecz Hondurasu przypomniał mi pewną bardzo smutną historię, dotyczącą piłkarza klubu, któremu kibicuję. Mamy maj 2009, sezon dobiega końca. Drużyna jest w Liverpoolu, szykując się do spotkania z Evertonem. Harry Redknapp wspomina, że kiedy schodzi rano na śniadanie, w hotelowym lobby spotyka w pełni ubranego i spakowanego Wilsona Palaciosa. W nocy z Hondurasu przyszła wiadomość o znalezieniu zwłok jego porwanego wiele miesięcy wcześniej brata, ale Palacios cierpliwie czeka, aż menedżer się obudzi. Co przeżywa w ciągu tych godzin, nie próbuję sobie nawet wyobrazić – Redknapp jest wstrząśnięty tym, że jego podopieczny w takim momencie bardziej niż o własnej tragedii myśli o komforcie swojego szefa. Klub organizuje Palaciosowi wylot do Hondurasu, licząc się z tym, że piłkarz może wyjechać już na zawsze, bo przygnieciony rodzinną tragedią przestanie grać w piłkę.

Sam Wilson Palacios mówi, że poważnie rozważał taką możliwość, ale ostatecznie wrócił do gry, a pamięć o porwanym i zamordowanym Edwinie stanowi dla niego dodatkową motywację (podobnie zresztą jak dla dwójki pozostałych braci Palaciosów, również reprezentantów kraju i również powołanych na mundial). Trudno na wieść o takim dramacie nie żywić sympatii do tego zawodnika, tak samo jak trudno nie doceniać jego piłkarskich kompetencji: Palacios to trochę taki Essien Tottenhamu, słynący ze znakomitego odbioru piłki, ale potrafiący również zaskoczyć dynamicznym rajdem i potwornie mocnym uderzeniem. Londyńczykom zawsze brakowało zawodników, którzy nie boją się fizycznej konfrontacji, a Harry Redknapp podkreśla, że sprowadzenie do klubu Palaciosa było kluczowym posunięciem w walce o utrzymanie w Premiership.

 

Wilson Palacios dał mi więc silne powody do kibicowania Hondurasowi, ale przecież nie oznaczało to, że zamknę oczy na rzeczywistość: i on, i jego koledzy (może poza skutecznym w obronie Figueroą i bajecznie interweniującym w 60. minucie Valladaresem w bramce) ani przez moment nie sprawiali wrażenia, że są w stanie przeciwstawić się szybkim, pomysłowym, niezłym technicznie, a przede wszystkim arcyciekawie ustawionym przez Marcelo Bielsę (3-3-1-3 – trzeba by spróbować zagrać w tej formacji w Football Managera…) Chilijczykom. Imponował zwłaszcza będący ponoć na celowniku Jose Mourinho Alexis Sanchez, coraz to schodzący z prawej strony do środka i wywołujący mnóstwo zamieszania przed polem karnym Hondurasu.

To był dobry dzień dla Ameryki Południowej: zwyciężyły Chile i równie ofensywnie ustawiony Urugwaj (do Forlana i Suareza w ataku dołączył, nieskuteczny skądinąd, Cavani). Przeciwko kiepskiemu RPA Diego Forlan był chwilami jak Leo Messi przeciwko Nigerii (zwłaszcza, że często schodził do drugiej linii i tam rozpoczynał ataki swojego zespołu), stał się też pierwszym piłkarzem, który strzelił na mundialu dwa gole. Zachodzę głowę, dlaczego nie poszło mu w Manchesterze United, ale to zupełnie inna historia.

O karnym i czerwonej kartce dla bramkarza RPA będzie się pewnie dyskutować. Sędzia postąpił zgodnie z przepisami (choć pewnie on także słyszał wiele razy pytanie, czy w takich przypadkach sama jedenastka nie jest karą wystarczającą) i wykazał się odwagą – w końcu tę trudną decyzję podjął przeciwko gospodarzom. Jeżeli coś miałbym mu wytknąć, to bierne przyglądanie się, jak rezerwowy bramkarz RPA wiąże sznurowadła, poprawia ochraniacze itd. – rzut karny jest próbą nerwów dla obu stron, w tym przypadku czas działał ewidentnie na niekorzyść czekającego z piłką w rękach Forlana.

PS Skoro już wspomniałem o „Tygodniku”: w tym i następnych numerach gorąco polecam „Kroniki Mundialu” Marka Bieńczyka. Nie sądzę, żebyście po polsku mogli znaleźć coś lepszego o tym, co tak nas tu zajmuje.

Dziennik Mundialu: niebo nad Phiongjan

Czy można i czy wolno kibicować Korei Północnej? Przez cały dzień zadawałem sobie pytanie, które zawisło nad świetnym tekstem Rafała Steca, na plus zapisując autorowi, że nie próbował na nie odpowiadać. „Nie przestrzegają praw człowieka, zabijają niewinnych ludzi, nie stosują się do międzynarodowych norm dotyczących broni nuklearnej, pozwalają umierać z głodu własnym obywatelom, a my pozwalamy im grać na mistrzostwach świata, bo chcemy mieć dobry show” – streszcza ten dylemat cytowana przez „Gazetę” Ileana Ros-Lehtinen z amerykańskiej Izby Reprezentantów.

Pisałem w „Planecie kibiców”, tekście wydrukowanym na łamach „Tygodnika” z okazji inauguracji mundialu (w internecie wciąż dostępne są jedynie pierwsze akapity), że każdy narodowo niezaangażowany fan piłki nożnej wiąże swoje uczucia z zespołami, które grają futbol piękny (co w tym przypadku znaczy: ofensywny i oparty bardziej na technice niż sile), albo z drużynami, które zdaniem ekspertów nie mają żadnych szans na sukces – a Korea Północna jest doskonałym wcieleniem tego drugiego typu. Tylko czy w świetle wypowiedzi pani Ros-Lehtinen, nasze romantyczne widzenie meczu Brazylia-Korea Północna jako spotkania piłkarskiego Goliata (pięciokrotny mistrz świata) z piłkarskim  Dawidem (105. drużyna w rankingu FIFA) jest w ogóle uprawnione? A jeżeli nawet, to właściwie jak mamy patrzeć na tych, którym mielibyśmy kibicować? Jak na więźniów obozu koncentracyjnego, którzy dzięki kaprysowi tyrana na chwilę wyrwali się zza żelaznej kurtyny, czy przeciwnie: jak na funkcjonariuszy reżimu, jedynie oddelegowanych na odcinek piłka nożna? A może – w tę wersję chciałbym wierzyć najbardziej – to nie są żadni funkcjonariusze, tylko chłopaki, które próbują wykorzystać swój talent, żeby żyć najlepiej jak się da w tych ponurych warunkach, a funkcjonariusze jedynie ich pilnują? Czytałem relację „Guardiana” z wczorajszej konferencji prasowej, na której zapewniali, że ich celem jest sprawienie, by Ukochany Przywódca poczuł się szczęśliwy. Ale cóż innego mieli mówić?

Szczęśliwie stało się tak, że przebieg wydarzeń na boisku uchylił te wszystkie pytania. Ci, którzy mieli wygrać, postanowili wygrać najmniejszym nakładem sił, tyle że tak znowu łatwo im nie poszło. Ręka do góry, kto gdzieś około trzydziestej minuty, po dziesiątym bloku czy piętnastym wślizgu Koreańczyków, nie zaczął po cichu ściskać za nich kciuków? Komu nie podobała się gra wysuniętego napastnika Jonga Tae-Se (tego, który płakał podczas hymnu), dobrze przetrzymującego piłkę i niejeden raz uruchamiającego celnym podaniem któregoś z kolegów? Tak, tak, nie była to jedynie obrona Częstochowy, bo Koreańczycy jeszcze przy stanie 0:0 kilkakrotnie zdołali zaatakować, Brazylijczykom zezwalając jedynie na niecelne strzały z dystansu.

Oczywiście zwycięzca mógł być tylko jeden, a gol Maicona – nawet jeśli koreański bramkarz mógł lepiej asekurować krótki słupek – był jednym z najładniejszych na tym, skądinąd nieobfitującym w bramki mundialu. Zastanawia kiepski mecz Kaki i bardzo dobry Robinho (odżył za tym Oceanem), a także bocznych obrońców. Ale w naszej pamięci zostanie przede wszystkim tych kilkadziesiąt minut koreańskiego oporu, a potem ich piękna radość po strzeleniu honorowej bramki. Już nie mówię o tym, że tak umotywowany zespół stać na niespodziankę w starciach z kolejnymi w RPA Wielkimi Zmęczonymi – zarówno z Portugalii, jak z (oddajmy sprawiedliwość Svenowi Goranowi Erikssonowi: świetnie zorganizowanego defensywnie) Wybrzeża Kości Słoniowej. Plan na najbliższych kilkanaście dni: kibicować Koreańczykom.

W sumie szkoda, że nie Słowakom, bo miałem ochotę wybrać się na południe, żeby obejrzeć ich następny mecz w jakimś przydrożnym pubie. Po spotkaniu z Nową Zelandią odpuściłem. Tak sobie myślę, że gdyby to Polska, a nie Słowacja, jakimś cudem występowała na tym mundialu, musiałoby to wyglądać bardzo podobnie. Archaiczny futbol, wolne tempo, wiele niedokładności, proste błędy techniczne (np. kłopoty z przyjęciem piłki), gol ze spalonego (pamiętacie Rogera w meczu z Austrią?), a w chwili, kiedy wydaje się, że najgorsze za nimi: błąd we własnym polu karnym, popełniony – również jak w meczu Polaków z Austrią – w ostatniej minucie. Kurczę, nawet sędzia był w tym meczu łysy…

Dziennik Mundialu: co to za ptaszek?

A skoro już żegnamy się ze stereotypami (patrz: wczorajszy mecz przyjaciół zza Odry, lekkością gry bynajmniej nie kojarzących się z tym, co dotąd podkładaliśmy sobie pod pojęcia „niemieckiej machiny” czy „niemieckiego walca”), to wypada zweryfikować  skojarzenia holenderskie. Ci, którzy podczas ostatnich mundiali czy Euro zyskiwali tylu fanów dzięki kawaleryjskim szarżom i pięknym golom, dzisiejszy mecz z Danią postanowili po prostu przeczłapać. Na jakieś niebanalne zagrania trzeba było czekać w zasadzie aż do wejścia Elii (zapomnieli mu powiedzieć?), bo jedno uderzenie piętą van der Vaarta to przecież trochę za mało, jak na standardy, które sami wyznaczyli. Martwił zwłaszcza van Persie, w kilku dogodnych sytuacjach pod bramką Soerensena zagubiony jakby był swoim klubowym kolegą Bendtnerem, a po tym, jak w 61. minucie, mimo gwizdka sędziego postanowił strzelić na bramkę, zagrożony nawet usunięciem z boiska (miał już na koncie żółtą kartkę). Rozczarował van der Vaart, zawiódł Sneijder, mimo tego jednego kluczowego podania, otwierającego Elii drogę do bramki. Kto wie, czy gdyby nie kuriozalny gol samobójczy Aggera/Poulsena, wszystko nie zakończyłoby się bezbramkowym remisem. Kiepsko, jak na jednego z fawortów turnieju – no chyba że założymy, iż zespół szykujący się do rozegrania siedmiu meczów postanowił w fazie grupowej trochę się pooszczędzać.

Sytuację zmienił, jak wspomniałem, Eljero Elia, który dostał szansę pewnie wyłącznie dlatego, że Arjen Robben wciąż nie jest gotów do gry. Na odpowiedzialność sport.pl podaję, że skrzydłowym HSV interesuje się Arsene Wenger, ale on sam wolałby od Arsenalu przenosiny do Tottenhamu. Sądząc z tych dwudziestu paru minut, w których zaimponował zarówno dryblingiem, jak strzałem i dośrodkowaniem –  serdecznie zapraszamy…

Poświęcam Elii osobny akapit, bo przez cały dzisiejszy dzień wołaliśmy o to, by ktoś nas wreszcie zachwycił i by kolejni komentatorzy przestali nam przypominać, że „dla każdego z zespołów to dopiero pierwszy mecz turnieju i dlatego nikt nie chce stracić bramki” (zauważyłem skądinąd, że to zdanie jest polską specjalnością: na ITV czy BBC dotąd go nie słyszałem). Holendrzy nie zachwycili, zdecydowanie poniżej oczekiwań wypadł Kamerun (czy Le Guen w ogóle wystawił w meczu z Japonią jakichś pomocników – wszystko, co groźne, brało się z dośrodkowań bocznych obrońców, a ustawiony po prawej stronie Eto’o tylko raz zdołał się przedrzeć z piłką w pole karne), Włosi natomiast…

Włosi wzmocnili pojawiającą się tu w ostatnich dniach narrację na temat starej, zmęczonej Europy. To, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, najdobitniej pokazała zmiana z 60 minuty, kiedy z ławki rezerwowych podniósł się 34-letni Mauro Camoranesi, przed dużą część minionego sezonu kontuzjowany. Wyrównanie przyszło wprawdzie niedługo później, ale ze stałego fragmentu (tu akurat stereotyp się potwierdza: 8 z 13 goli Włochów na ostatnich mundialach padało w ten sposób), a potem piłkarze Lippiego nie byli w stanie osiągnąć już nic więcej – nawet zmusić rywala do jakiejś heroicznej obrony.

W sumie nudno, proszę państwa. Mało goli, mało emocji, mało bohaterów. Nieruchawi napastnicy, niekwapiący się do atakowania środkowi pomocnicy i rzadko zapuszczający się na połowę przeciwnika boczni obrońcy. Wygląda na to, że jedyny prawdziwy temat do dyskusji (oprócz oczywiście zakazu wnoszenia na stadion pewnego instrumentu na „w”), to kapryśna futbolówka i spowodowane przez nią (?) błędy bramkarzy – dziś kolejny, przy bramce dla Włochów, popełnił Villar. No chyba że chcielibyście porozmawiać o tym, czy ptak, który usiadł na murawie stadionu w Bloemfontein, to rzeczywiście wróbel, jak twierdzą moi twitterowi dyskutanci.