Dziennik Mundialu: Jasna strona mistrzostw

Jaki fajny dzień, jakie fajne drużyny, jaka szkoda, że dwie z nich musiały odpaść. Najpierw Urugwaj-Korea Południowa, z najjaśniej jak dotąd błyszczącym na turnieju duetem napastników Forlan-Suarez i z przepiękną bramką tego ostatniego, potem USA-Ghana, z  rajdem Kevina Prince’a-Boatenga (uwaga menedżerowie: ten piłkarz, grający w zdegradowanym z Premier League Portsmouth, jest do wzięcia za niewielkie pieniądze!), wyrównaniem Amerykanów, pierwszą w tym turnieju dogrywką i kolejnym pięknym golem, tym razem Gyana… Jednego piłkarze Boba Bradleya nie nauczyli się przez całe mistrzostwa: jak dobrze wchodzić w mecz (i w jego dogrywkę).

Spotkania jednej ósmej między zespołami, z których żaden nie był typowany na faworyta, a z których jeden zagra w półfinale: niektórzy mogą się na to zżymać, bo wyglądałoby poważniej, gdyby na ich miejscu znaleźli się np. Włosi czy Francuzi, ale dla mnie wiązało się to z nadzieją, że po latach będziemy pamiętać o tym mundialu nie tylko dlatego, że padało mało bramek, piłka płatała figle, a kibice grali na wuwuzelach. Miał być powiew świeżości i był: owszem, zdarzały się błędy w obronie (w spotkaniu Uruwgaju i Korei zawalili obaj bramkarze), które jednakowoż w przypadku takich drużyn łatwiej usprawiedliwić: po pierwsze, niczego innego się nie spodziewaliśmy, a po drugie – skutkiem takich błędów były imponujące szarże drużyn dążących do odrobienia strat. Niech mi ktoś powie, że Korea Południowa i Stany Zjednoczone nie zasłużyły w tych meczach na wyrównanie… Czy gdyby zamiast Urugwaju była Francja, a zamiast Korei Południowej Grecja wyglądałoby to tak fajnie?

Ze zrozumiałych względów patrzyłem dziś przede wszystkim na Forlana i Suareza. O obu czytałem, że są przedmiotem zainteresowania Tottenhamu, trenujący Ajax Martin Jol mówił o telefonach od prezesa Levy’ego dobrych parę miesięcy temu (i wywołał przy okazji dyplomatyczną burzę: o swoim dawnym klubie, z którego tenże prezes Levy zwolnił go wykazując się kompletnym brakiem klasy, mówił, że jak na talent młodego Urugwajczyka wydaje się zbyt mały), a o możliwości sprowadzenia napastnika Atletico wypowiadał się z kolei Harry Redknapp. Tyle że po dzisiejszym dniu pożegnałem się z jakimikolwiek nadziejami na te transfery. Jeśli Suareza przed mundialem wyceniano na 20 milionów funtów, teraz ta kwota może być nawet dwa razy wyższa, a wartość Forlana ociera się o 30 milionów. Tottenham z pewnością takich pieniędzy nie zainwestuje; szkoda, że negocjacji transferowych nie podjęto przed mundialem.

Inna sprawa, że kiedy w ciągu ostatnich miesięcy patrzyłem na występy Diego Forlana w Lidze Europejskiej i w Primera Division, przecierałem oczy ze zdumienia. Czy to naprawdę ten sam piłkarz, który podczas występów w Manchesterze United stał się pośmiewiskiem Premiership, czekając na swojego pierwszego gola dobrych osiem miesięcy, i którego zapamiętałem głównie z powodu traumy Jerzego Dudka oraz prezentowania nagiego torsu po nielicznych bramkach? Podobnie z Princem-Boatengiem, na którego talencie nie poznano się w Tottenhamie i w Niemczech (reprezentował ten kraj kilkadziesiąt razy w reprezentacjach młodzieżowych, ale z dorosłej kadry zaproszenie jakoś nie przyszło). O to, że ktoś z Anglii znów upomni się o Landona Donovana można być dziwnie spokojnym.

Jaki fajny dzień, jakie fajne drużyny, jaka szkoda, że dwie z nich musiały odpaść… Chociaż bez przesady. Fajność tego dnia polega także na tym, że wszystkie cztery zespoły mają powody do dumy. Amerykanie zdobyli na mundialu mnóstwo fanów i stali się symbolem drużyny, która walczy do końca, Koreańczykom nikt już nie będzie wypominał sędziowskich numerów sprzed ośmiu lat, Ghana nadal broni honoru Afryki, a Urugwaj oficjalnie pasujemy na czarnego konia.

Choć w ćwierćfinale Forlanowi i spółce nie będzie łatwo. W odróżnieniu od Kamerunu czy Wybrzeża Kości Słoniowej to nie jedna megagwiazda świadczy o sile Ghany, ale pod nieobecność Essiena na megagwiazdę wypromowała się drużyna: świetnie zorganizowana, atletyczna, ciężko pracująca, choć przecież błyskotliwa. Inna sprawa, że za pomocą podobnych przymiotników możemy opisywać także Urugwaj (wyjąwszy megagwiazdy, patrz pod Forlan, Suarez). Drugiego lipca czeka nas kolejny jasny dzień.

Dziennik Mundialu: czas Ameryki

Klubowa piłka rządzi. Wystarczy, że przychodzi pogłoska o pomundialowych transferach Silvy i Toure do Manchesteru City, wystarczy kolejny odcinek sagi o Fabregasie i Barcelonie albo niedyskrecja Harry’ego Redknappa, że skontaktował się z agentem Joe Cole’a, a nasze serca zaczynają bić szybciej, jakby na znak, że prawdziwy futbol jest gdzie indziej. Czy jest na tym mundialu drużyna, która stopniem opracowania stałych fragmentów, zgrania poszczególnych formacji, a wreszcie poziomem mogłaby się równać z najlepszymi klubami Europy? Czy zamiast uściskać się w tunelu przed meczem, Ronaldo i Kaka nie mogliby wspólnie czegoś wygrać?

Zostawiam tę kwestię otwartą, a w ogóle ją poruszam szukając usprawiedliwienia: podczas meczu Brazylii z Portugalią zastanawiałem się głównie nad tym, czy jeżeli Real pod Jose Mourinho będzie grał tak, jak Brazylia Dungi, to Wyjątkowy utrzyma się na stanowisku dłużej niż sezon. Że będzie to strategia efektywna, nie wątpię, ale czy efektywność jest tym, o co kibicom Realu (i Brazylii) chodzi najbardziej – nie jestem pewien (skądinąd wojny Dungi z brazylijskimi mediami nie różnią się bardzo od tych, które prowadził Mourinho jako trener Interu).

Mam ten wątek rozwijać, czy o meczu Brazylii z Portugalią chcielibyście jak najszybciej zapomnieć? Przeglądam notatki, które robiłem na bieżąco i widzę, że po upływie kilku godzin nic z nich nie zostało. Może gdyby sędzia utrzymał dynamikę kartkowania (siedem żółtych w ciągu zaledwie 45 minut), mielibyśmy o czym dyskutować, ale najwyraźniej w przerwie ktoś mu poradził, żeby przestał robić z siebie durnia. Może gdyby wyrzucił z boiska Juana za zatrzymanie ręką piłki, która zmierzała w kierunku wychodzącego na czystą pozycję Ronaldo… Może gdyby Dunga nie zdjął w porę tracącego kontrolę nad sobą Melo… Zwróćcie uwagę: wszystko, o czym tu piszę, wiąże się z naruszeniami dyscypliny, bo dyscyplina była dziś dla obu trenerów słowem-kluczem.

Z tego punktu widzenia należałoby nawet oba zespoły skomplementować: schowana za podwójną gardą Portugalia dopuściła tylko do jednej niebezpiecznej sytuacji, po której Eduardo sparował na poprzeczkę strzał Nilmara. Równie dobrze osłonięta Brazylia zezwoliła osamotnionemu w ataku Ronaldo na dwa rajdy, zakończone fantastycznym blokiem i równie fantastycznym wślizgiem Lucio. Jak tak dalej pójdzie, to jedenastkę turnieju będziemy układać z samych obrońców i defensywnych pomocników…

Tym bardziej, że hiszpańscy artyści gry ofensywnej wciąż do końca nie przekonują. Ich dzisiejszy występ przeciwko Chile zaczął się od kompletnego oddania inicjatywy: w pierwszych minutach to piłkarze Marcelo Bielsy imponowali iście hiszpańską wymianą szybkich podań i fantastyczną grą bez piłki (ilustracja z 10 minuty, kiedy po krótkim rozegraniu Beausejour-Validivia Mark Gonzalez miał kapitalną okazję do strzelenia bramki), później jednak bramkarz reprezentacji Chile do spółki z meksykańskim sędzią ułatwili mistrzom Europy zadanie: moment szaleństwa Oscara Bravo wykorzystał David Villa, a przypadkowe potrącenie Torresa przez Estradę – jeśli w ogóle miało miejsce – zostało zakwalifikowane jako faul na (drugą) żółtą kartkę. Wyrzucenie z boiska Chilijczyka rozstrzygnęło o losach meczu bardziej nawet niż drugi gol (owszem, Millar zmniejszył później rozmiary porażki, ale grać w dziesiątkę w takim tempie i na tej wysokości dłużej się już nie dało).

Potwierdziła się nienajlepsza opinia o zespole Bielsy: atakują fantazyjnie, z tyłu zostawiając trójkę obrońców, ale wciąż mają kłopoty z dyscypliną (w eliminacjach do mundialu obejrzeli siedem czerwonych kartek). Hiszpanie natomiast mają kłopoty z naoliwieniem maszyny. Niby to niemal ci sami piłkarze, którzy tak bajecznie grali na mistrzostwach Europy (Marcosa Sennę godnie zastępuje Busquets), ale albo ewidentnie przemęczeni sezonem, albo dochodzący do siebie po przewlekłych kontuzjach. Iniesta strzelił dziś kapitalną bramkę, ale na razie gra w kratkę, podobnie jak Xavi, kolejna godzina na boisku Fernando Torresa nie spowodowała wzrostu jego formy, są zastrzeżenia do postawy Casillasa…

Podsumowywać Mundialu na tym etapie nie ma chyba sensu – wydarzenia pędzą zresztą tak szybko, że nie ma na to czasu. Widać, że stara Europa ledwo zipie, a Ameryka Południowa ma się świetnie (choć Argentyna Maradony nie została dotąd poważnie przetestowana): wszystkie zespoły, które reprezentowały ten kontynent w rozgrywkach grupowych awansowały do dalszych gier, i to spośród nich rekrutują się najjaśniej, jak dotąd, błyszczące gwiazdy. Co jednak najważniejsze: nie sposób w tym momencie wskazać faworyta.

Dziennik Mundialu: jak żyć z nudą

Oni wciąż są mistrzami świata, powtarzałem sobie, kiedy po kwadransie meczu Włochy-Słowacja ogarnęła mnie senność. Obudź się, oni też się obudzą. Obudzili się, owszem, ale kiedy było już za późno.

Nie minęło dziesięć minut od mojej pierwszej fali senności, kiedy trzeci w czasie tych mistrzostw celny strzał na bramkę przyniósł rywalom Włochów trzeciego gola (Opta wylicza, że w sumie stracili pięć goli po sześciu celnych strzałach…). Wiele się mówi o filmowaniu mundialu, o tych wszystkich podnoszących atrakcyjność i dramatyzm widowiska zbliżeniach twarzy – i rzeczywiście, gdy kamera zaglądała w oczy Marchettiego nie widać w nich było pewności siebie, cechującej klasowego bramkarza. Mijały minuty, Włosi uparcie atakowali środkiem, ja walczyłem ze snem, a Słowacy walczyli przede wszystkim ze sobą, bo wiele ich dobrych pomysłów szło na marne z winy technicznej mizerii. Gdyby taki Sztrba potrafił lepiej przyjąć piłkę, gdyby w co trzeciej akcji nie odskakiwała ona i tak wyróżniającemu się Wittkowi…

Oto jeden z paradoksów mundialu w RPA: słaby mecz kończy się bardzo fajnym wynikiem, wywołując co niemiara emocji w końcówce. Jeśliby zrobić z tego pięciominutowy skrót, oglądałoby się go kapitalnie: z przepiękną bramką Quagliarelli w 91. minucie, z rozpaczliwą interwencją Szkrtela, stojącego już w bramce i wypychającego piłkę w pole po innym strzale Quagliarelli, z nieuznanym golem – Quagliarelii, a jakże – po minimalnym, jeśli w ogóle spalonym… Fakty są jednak takie, że pozostałe 85 minut było pełne nudy. Rozpisywaliśmy się o kryzysie Francji i Anglii, a umknęło nam to, jak beznadziejni są Włosi: z impotentnym atakiem, pomocą bez skrzydeł (za późno wszedł Quagliarella, za późno piłkarze Lippiego zaczęli grać szeroko) i środkowymi obrońcami, między którymi nie tylko w tym meczu ziała gigantyczna luka. Był, owszem, piłkarz, który zachowywał się jak modelowy włoski obrońca – nazywał się Szkrtel.

 

Padło tu słowo nuda. Pocieszam się, że i tak moja nuda jest niczym w porównaniu z nudą uczestniczących w mistrzostwach piłkarzy. Poświęcam na oglądanie futbolu i pisanie o nim jakieś sześć–siedem godzin dziennie; dużo, ale oprócz nich mam przecież normalne życie – zajmuję się domem, chodzę do pracy, gdzie tematyka redagowanych tekstów skutecznie odrywa od futbolu, jeśli idę coś zjeść, to widzę nowe, nieznane mi twarze, po pierwszym meczu wsiadam w samochód, włączam radio i mimochodem przyswajam wiedzę o kampanii wyborczej, przed pójściem spać czytam kilka stron „Anatomii buntu”…

A oni? Od ponad miesiąca w kolejnych, siłą rzeczy podobnych do siebie, anonimowych pokojach. Od ponad miesiąca w luksusowych, ale odciętych od świata hotelach i ośrodkach treningowych. Od ponad miesiąca oglądający tylko swoje własne twarze, kończą trening, jedzą obiad, a potem? Co mają robić aż do kolejnego wspólnego posiłku? Oto kwestia, na którą w ostatnich dniach bardzo serio zwracali uwagę Fabio Capello doświadczeni brytyjscy menedżerowie, Alex Ferguson, Roy Hodgson i Harry Redknapp: jeśli nie pomożesz im zabić nudy, zjedzą ich konflikty, sparaliżują emocje. Masz do czynienia z gromadą prostych chłopaków: oni muszą pograć na playstation, bawić się w koszarowe w gruncie rzeczy zabawy, pić piwo, mieć fun.

O delikatnej sztuce kierowania zespołem więcej mówi dziennikarzom BBC Roy Hodgson, wymieniany wśród najpoważniejszych kandydatów na następcę Beniteza w Liverpoolu albo  Capello w Anglii. Mówi, że zawodników warto pytać o zdanie, ale w kwestiach wyraźnie drugorzędnych – np. jak podróżować, jakie miejsce noclegu wybrać, o której rozpocząć trening. Fundamentalna kwestia taktyki czy doboru personelu jest poza dyskusją, ale piłkarze dzięki współuczestnictwu w tamtych sprawach mają poczucie, że są podmiotem, nie przedmiotem skomplikowanego procesu przygotowawczego.

Hodgson tłumaczy także, dlaczego zawodnikom tak trudno wytrzymać w izolacji, kiedy trzeba odbierać telefony od dzieci („Tatusiu, tęsknię, kiedy wrócisz?”), o żonach i przyjaciółkach nie wspominając: jeśli mam dobre informacje, podczas pobytu w RPA reprezentanci Anglii widzieli się z nimi dopiero raz… „Próbujesz sprawić, by byli zadowoleni i umotywowani, ale nie możesz oddzielić ludzkiego wymiaru spraw od piłki, ponieważ piłkarze są ludźmi. To, że mają pewne konkretne umiejętności, nie czyni z nich maszyn” – mówi menedżer Fulham. I opowiada, że kiedy był szkoleniowcem Szwajcarii, pozwalał piłkarzom na widzenia z żonami tak często, jak tylko to możliwe, podobnie jak starał się o dostarczanie im rozrywek – zezwalając np. na zakazane przez Capello gry. Z drugiej strony i tutaj dochodzisz w końcu do pewnej bariery: ile meczów jesteś w stanie wygrać z własnym komputerem, ile filmów obejrzeć, żeby przestały cię drażnić podejrzenia, że w najbliższym meczu usiądziesz na ławce, podczas gdy w pierwszym składzie wyjdzie pupilek trenera, w dodatku na co dzień lepiej od ciebie zarabiający.

To chyba jest główne wytłumaczenie dzisiejszych obserwacji Rafała Steca: że mundial kipi  złymi emocjami. W klubie trener ma piłkarzy do dyspozycji od poniedziałku do soboty, widzi, kto z kim dobrze żyje, na co uważać, jak rozmawiać – a po treningu odpada mu rola niańki. Selekcjoner (darujcie to słowo) reprezentacji nie zdąży, jak pisze Rafał, zauważyć, że „niektórzy śmieją się sztucznie, czują źle, chodzą poirytowani. A jeśli zdąży się zorientować, nie zawsze zdąży interweniować”. A jeżeli w dodatku jest Włochem rzuconym pomiędzy Anglików…

 

Poprawę atmosfery zawsze przynoszą dobre wyniki. Ale najpierw musi przyjść zmiana rutyny. „Coś zmieniłem. Użyłem wyobraźni. To było darmowe, południowoafrykańskie piwo” – opowiadał Fabio Capello o wieczorze poprzedzającym mecz ze Słowenią, a Paul Hayward z „Guardiana” przypomniał natychmiast sztuczkę Briana Clougha, który – kiedy jego Nottingham Forest jechał na spotkanie z Liverpoolem w Pucharze Europy, bronić dwubramkowego prowadzenia z pierwszego meczu – rozdał piwo w autobusie, żeby podopiecznych trochę rozluźnić. Trener Anglików postąpił podobnie; plus dla jego podwładnych, że skorzystali z zaproszenia z umiarem.

Ciekawe, jak z atmosferą wśród Japończyków, dziś dających całemu światu popis wykonywania rzutów wolnych. U Holendrów podobno nie jest najlepsza – czołowi piłkarze tej kadry za sobą nie przepadają, ale wyniki dotychczasowych meczów mówią, że nie mają powodów skakać sobie do gardeł. Owszem, poza przebłyskami genialnej techniki i przeglądu sytuacji Sneijdera (podanie do Robbena, że palce lizać…) czy van der Vaarta, Pomarańczowi wciąż nie zachwycają. Ale może właśnie to – plus powrót Robbena i odzyskana skuteczność van Persiego– czyni ich jednymi z faworytów mundialu? W następnej rundzie wpadają na Słowację, a Japończycy na Paragwaj. Japonia lub Paragwaj o krok od półfinału, no, no.

Pożegnaliśmy dziś zespoły, których odpadnięcia jakoś żal. Kameruńczycy np. znów atakowali z pasją i na pełnej szybkości – szkoda, że znów zawodziło ich ostatnie podanie. Duńczyków czeka chyba zmiana pokoleniowa. Widzenie Nowej Zelandii, tak heroicznie walczącej w meczu z Włochami i ostatecznie w mundialu niepokonanej, trochę mi się skomplikowało. Chłopaki stały dziś przed naprawdę wielką szansą, ale żeby ją wykorzystać musiałyby choć raz strzelić na bramkę Villara – a nie były w stanie tego zrobić. W ogóle strzały na bramkę w tym meczu można by policzyć na palcach jednej ręki. Nuda.

Ale może nuda po raz ostatni. Lista zespołów, które dotąd zapewniły sobie awans, a na niej Urugwaj, Meksyk, Korea Południowa, Ghana, Japonia, Paragwaj czy Słowacja, pozwala wierzyć, że będą to jeszcze fajne mistrzostwa – co ciekawe, prawie bez starej, zmęczonej Europy…

Dziennik Mundialu: pasja jest gdzie indziej

A jeśliby ktoś nas zapytał, dlaczego właściwie tak lubimy angielską piłkę, odpowiedź byłaby prosta: bo opiera się na pasji. Przecież nie kibicujemy Anglikom dlatego, że grają najpiękniej, dryblują najbajeczniej, a piłka idealnie klei im się do nóg. Nawet jeśli w Premier League błyszczą czasem najlepsi dryblerzy świata (ech, Ronaldo, to były czasy…), jest to raczej zjawisko przemijające – ci najlepsi dryblerzy przyszli do Premier League za kapitałem, i za kapitałem pójdą; historia światowej gospodarki zna takie przypadki aż za dobrze. Rzecz w tym, że nikt za nimi płakał nie będzie, jeśli tylko z ich odejściem nie ulotni się to, co najważniejsze: walka od pierwszej minuty, nieodstawianie nogi, bieganie zamiast człapania, gole w doliczonym czasie gry, ofiarność i odwaga.

Oto dlaczego tak zirytował nas mecz z Algierią: nie oczekiwaliśmy od lwów, że będą zwinne jak gazele, ale, do licha, nie spodziewaliśmy się, że będą zagubione jak kurczaki. Że każdą drugą piłkę będą wygrywać przeciwnicy, a Anglicy tymczasem, spętani lękiem, ogarnięci niemocą, będą oglądać się jeden na drugiego. Zabawne, bo czytałem po tamtym meczu – będącym chyba najsłabszym występem Wayne’a Rooneya na jakimkolwiek boisku w sezonie 2009/10 – poważną analizę, z której wynikało, że legendarna agresja napastnika MU, która znalazła tym razem ujście w wywrzeszczanych do kamery pretensjach pod adresem kibiców, pojawia się najintensywniej wtedy, kiedy jego koledzy grają źle. Czytaj: Rooney wścieka się nie dlatego, że przeciwnicy faulują albo sędzia się myli, tylko dlatego, że nie dostaje dobrych piłek.

No, nie wiem. To znaczy: oczywiście tak, koledzy mu nie podają i w ogóle, jak to sformułował ktoś z Was w dyskusji pod jedną z poprzednich notek, „grają piach”, ale z drugiej strony on sam do tego stopnia sobie nie radzi, że nawet Alex Ferguson uznał za stosowne zadzwonić do niego i zasugerować, żeby spuścił trochę powietrza. Jechał przecież na ten mundial jako potencjalnie jedna z największych gwiazd, wymieniany w tej roli obok Messiego, Villi, Ronaldo czy Kaki, a tu kiedy przyszło mu przyjąć piłkę zachowywał się jak nie przymierzając Emile Heskey. Harry Redknapp powiedział nawet, że gdyby nie znał Rooneya i oglądał go po raz pierwszy w meczu z Algierią, uznałby, że facet nie jest wart 1,5 miliona funtów…

Dziś, w meczu ze Słowenią, napastnik MU nie był, niestety, wyraźnie lepszy, a cała Anglia – wyjąwszy okres mniej więcej 20 minut po przerwie, poprawiła się tylko nieznacznie. Gol Jermaina Defoe pozwolił wprawdzie opanować strach, paraliżujący ich w pierwszych minutach, ale strach ten powrócił w końcówce, kiedy potrzeba było rozpaczliwego bloku Upsona (a wcześniej padających pod nogi Słoweńców Terry’ego i Johnsona), żeby dotrwać do gwizdka ze skromnym 1:0. Nie dajcie się zwieść euforycznym komentarzom angielskiej prasy: owszem (nienajlepsi przecież) przeciwnicy dopuścili do kilku groźnych sytuacji, a ich bramkarz nieźle poradził sobie ze strzałami Defoe’a, Gerrarda, a zwłaszcza Rooneya, którego uderzenie w idealnej sytuacji zdołał sparować na słupek, ale przez długie, zbyt długie fragmenty meczu wyglądało to tak, jak w meczach poprzednich. Ot, rywal traci piłkę, jest okazja, żeby przeprowadzić szybki atak, ale truchtający pomocnik musi przystanąć, rozejrzeć się, a jego koledzy stają przy pilnujących ich obrońcach zamiast rozbiegać się w poszukiwaniu wolnego miejsca.

Czy to była pasja? Raczej desperacja uciekających spod szubienicy – myślę, że to jednak nie to samo, choć również może robić wrażenie (zobaczcie próbę zablokowania strzału przez Terry’ego – głową tuż przy ziemi). Przeglądam statystyki Jamesa Milnera, o którym sądziłem, że był najlepszy w drużynie: z dziewięciu dośrodkowań miał tylko jedno celne, choć z drugiej strony właśnie to, które wykorzystał Defoe… Zdaje się, że jednoznaczność ocen nigdy nie była moją mocną stroną: i u Gerrarda, i u Barry’ego, i u wciąż nieprzekonującego Lamparda, i u Ashleya Cole’a, i u Terry’ego dopatrzyłem się strat, które lepszy przeciwnik wykorzystałby bezlitośnie. Jermain Defoe był długo niewidoczny, ale zrobił to, co do niego należało, wbrew wszelkim obawom solidnie wypadł inny zawodnik debiutujący dziś na mundialu: Matthew Upson, przyzwoitą zmianę dał Joe Cole (Capello zaryzykował: widząc, że Rooneyowi doskwiera kolano, zdjął go z boiska, nie zasięgając jego opinii; gdyby Słowenia wyrównała, porównywano by jego decyzję do tej Grahama Taylora na Euro 92, o zdjęciu Gary’ego Linekera).

Anglia zmartwychwstała? Raczej pogłoski o jej śmierci okazały się przedwczesne. Z pomeczowego kółka, utworzonego przez piłkarzy, i z ich późniejszych wywiadów można sądzić, że zespół na nowo się zjednoczył, a Fabio Capello nauczył się jeszcze jednego: reżim, który można zaprowadzić na czas krótkiego zgrupowania, w przypadku ponadmiesięcznego wspólnego pomieszkiwania grupy angielskich zawodników nie zdaje egzaminu. Okazuje się, że nawet wczoraj wieczorem mogli napić się piwa…

Piszę o Anglii z przyzwyczajenia, ale największe wrażenie zrobili dziś na mnie Amerykanie. Piłkarze Boba Bradleya (skądinąd pierwsze skrzypce grają wśród nich zawodnicy z Premier League…) podczas każdego meczu zostawiają na boisku krew, pot i łzy. Z Anglikami walczyli jak równy z równym, ze Słowenią zdołali jako jedyni na tym turnieju odrobić dwubramkową stratę i tylko sędziowska niekompetencja sprawiła, że nie zakończyli tego meczu jako zwycięzcy, a dziś z Nigerią również musieli przełknąć gorycz nieuznania prawidłowo zdobytej bramki. Zgoda: psuli potem na potęgę, trafiali w poprzeczkę, zatrzymywał ich bramkarz, ale nie przestawali próbować, próbować i próbować, aż doczekali 91. minuty i uderzenia Donovana. Kiedy podawałem w wątpliwość pasję Anglików, miałem w tyle głowy Amerykanów właśnie: należał im się ten awans, należało pierwsze miejsce w grupie i łatwiejsza droga, kto wie, czy nie do półfinału (tak to wynika z turniejowej drabinki: jednym z półfinalistów będzie na pewno ktoś z czwórki Stany Zjednoczone, Urugwaj, Ghana i Korea Południowa). To wciąż może być fajny mundial…

Patrząc na wieczorny mecz Niemcy-Ghana zastanawiałem się, dlaczego na tych mistrzostwach pada tak niewiele bramek, i doszedłem do wniosku, że oglądając na co dzień tyle angielskiego futbolu oduczyłem się doceniać kunszt gry defensywnej – weźmy np. dzisiejsze bloki Schweinsteigera po strzale Gyana i Lahma po uderzeniu Ayewa, i wybicie tegoż Lahma z pustej bramki po rzucie rożnym. Czy wiecie, że w meczach Ghana-Niemcy i Australia-Serbia oddano łącznie 70 strzałów? Wszystkiego nie da się zrzucić na jabulani…

Wróćmy jednak do angielskiej pasji: historia uczy, że nawet w przypadku Anglii osłabionej i bez formy, ujawnia się ona najpełniej podczas meczów, za którymi stoi Tradycja. Zarówno niedzielne spotkanie z Niemcami, jak i późniejszy (jeżeli z Niemcami dobrze pójdzie) mecz z Argentyną będą miały właśnie taki charakter: rewanżu już nie za jedno pojedyncze spotkanie, choćby nie wiem, jak dramatyczne, ale rewanżu za całokształt. Pamiętamy to wszyscy, a jeśli nie pamiętamy, to znamy z literatury: Mundial 1966 i gol-czy-nie-gol Hursta, Mundial 1990 i łzy Gascoigne’a oraz pudła Waddle’a i Pearce’a zwłaszcza, dziś na ławce przy Capello, w rzutach karnych, Euro 1996 i kolejne pudło, tym razem Southgate’a, a w końcu eliminacje do Mundialu 2002, porażkę na Wembley i krwawy odwet w Monachium… O równie dramatycznej historii meczów z Argentyną będzie okazja wspomnieć, jeżeli, no wiecie… Może jednak zobaczymy w RPA tę prawdziwą Anglię?

Dziennik Mundialu: A jak Ameryka (Argentyna?)

Mak pisze, że przestał myśleć o Francuzach, pewnie słusznie. Może o niewiarygodnej historii występu Les Miserables na mundialu w RPA należałoby jak najszybciej zapomnieć? Nie przeciągać już tej opowieści, dorzucając wypowiedź trójkolorowej pani minister o moralnej katastrofie, która stała się udziałem reprezentacji jej kraju. Nie pastwić się nad tym, że Raymond Domenech po meczu z RPA nie podał ręki Carlosowi Albertowi Parreirze, ani że odsunięty od gry Patrice Evra próbował odegrać się na trenerze w rozmowie z dziennikarzami, a teraz zapowiada, że jak tylko wróci do domu, opowie całą prawdę o czymś, o czym powinien zamilknąć na wieki. Nie kolekcjonować kolejnych anegdot w stylu tej, że irlandzka filia Pizza Hut, która obiecała rozdać 350 darmowych pizz za każdą bramkę strzeloną Francuzom (jak pamiętacie, to kosztem Irlandii i dzięki ręce Henry’ego piłkarze znad Sekwany pojechali na mundial), będzie musiała upiec ich 1400. Wystarczy powiedzieć, że koniec wieńczy dzieło: niezależnie od roszad w składzie, od przywrócenia do łask Yoanna Gourcuffa, eksperymentów z Gignakiem i Cisse, Francuzi grali dziś tak samo źle jak w poprzednich meczach. A może i gorzej, jeśli zważyć, jak katastrofalny błąd popełnił Hugo Lloris przy pierwszej bramce i jak mierzący 191 cm Diaby dał się przeskoczyć o 10 cm niższemu Khumalo, albo jak przy golu numer dwa pogubiło się, darujcie kogucią złośliwość, trzech obrońców Arsenalu. Co do czerwonej kartki, obejrzałem masę powtórek, z każdą kolejną dochodząc do przekonania, że nie można o nią mieć pretensji: zobaczcie zresztą sami łokieć Gourcuffa wbijający się w szyję Sibayi. Do widzenia, Francuzi, nie musicie już nikomu podawać ręki.

„A jak Ameryka”, czyli mimo zwycięstwa RPA nad Francją z grupy A awansują dwa zespoły zza oceanu. O sportowy przebieg meczu Urugwaju z Meksykiem były obawy – na szczęście niepotwierdzone, i znaleźli się tacy dziennikarze, którzy wezwali piłkarski świat do złożenia stosownych przeprosin. Z drugiej strony, kto by nie chciał grać o zwycięstwo w meczu, którego stawką było niewpadnięcie w kolejnej rundzie na Argentynę…. Po raz kolejny przyjemnie patrzyło się na Giovani dos Santosa w reprezentacji Meksyku, i na zabójczy duet Forlan-Suarez w Urugwaju, ale wrażenie robiła przede wszystkim defensywa zwycięzców, która w trzecim kolejnym meczu nie dopuściła do utraty gola, dziś pozwalając Meksykanom w zasadzie na jedyną groźną sytuację, kiedy niepilnowany Francisco Rodriguez główkował obok słupka. Fucile, w trzydziestej minucie fantastycznie powstrzymujący wdzierającego się w pole karne Giovaniego, gra w FC Porto – może ktoś chciałby kupić Urugwajczyka, który sztukę wślizgu doprowadził do perfekcji? Na razie w Portugalii śpiewają o nim pieśni

W kwestii tych ostatnich Fucile nie może się oczywiście równać z Maradoną, którego trenerskie kompetencje wciąż pozostają dla mnie zagadką, podobnie jak szczelność argentyńskiej defensywy: nawet grająca wyłącznie długie piłki na Samarasa Grecja potrafiła dwukrotnie zaskoczyć Demichelisa. Chylę więc przed Argentyną czoło za awans, za trzy zwycięstwa, za to, że kiedy nie udaje się z akcji, udaje się ze stałego fragmentu, za Messiego i za odpoczywającego dziś Mascherano, ale mam poczucie, że prawdziwy egzamin jeszcze nie nadszedł.

To właściwie niewiarygodne, że nawet grając w niezbyt szybkim tempie, unikając wślizgów, nie ryzykując żółtych kartek etc., Argentyńczycy zdołali oddać 16 celnych strzałów na bramkę, aż 82 proc. czasu gry utrzymując się przy piłce. Z rezerwowych z pewnością wykorzystał szansę Clemente Rodriguez, więcej spodziewałem się po Milito, a zwłaszcza po Aguero: w kolejnych rundach zięć Maradony znów będzie się musiał zadowolić rolą zmiennika. Co do broniących się w dziesięciu Greków (z nieodstępującym na krok Messiego Papastopulosem): jakże się cieszę, że nie doszło do powtórki z Euro 2004, podczas którego z tak metodyczną precyzją zabijali piłkę nożną… Choć może cieszę się za wcześnie: odpadł Rehhagel, ale Hitzfeld ma jeszcze szansę.

„Dziwny jest ten mundial. Taki jakiś bez polotu. Więcej rozmów o tym, co dzieje się poza boiskiem, niż o samej grze. Gdybym był teraz małym chłopcem, chyba nie zostałbym fanem futbolu po tym, co widzę” – to opinia Lecha, zamieszczona pod poprzednim wpisem. Siadam teraz do powtórki spotkania Nigerii z Koreą Południową, ale z tego, co zdołałem dotąd przeczytać, był to jeden z tych meczów, które opinię o mundialu poprawiają: emocji co niemiara, walka do ostatniej minuty, cztery gole i najbardziej niewiarygodne pudło w historii mistrzostw świata.

A skoro już przy tym jesteśmy: dziś minęła 24. rocznica najpiękniejszej i najbardziej zawstydzającej bramki w historii mistrzostw świata. Autorem obu był człowiek, jak go teraz opisuje mój ulubiony prozaik, „w podejrzanie błyszczącym garniturku, z falowaną fryzurą, z pierścieniami, jak herszt bandy, król cwaniak Stasiukowego pogranicza, wszystkimi kończynami odgrywający bez chwili wytchnienia swe paralityczne flamenco, swe modlitewne obrządki kultu Ja-Argentyna”. Czytajcie w „Tygodniku” Kroniki Mundialu

Dziennik Mundialu: Korei już nie ma? A Francji?

Mnóstwo pięknych goli, z pierwszą bramką Davida Villi na czele, ofensywny futbol, kontrowersje. Najfajniejszy dzień mundialu?

Żadnych żartów na temat meczu Portugalczyków z Koreą Północną. Mając w pamięci, kto rządzi w Phiongjan, gdzieś od 60. minuty zastanawiałem się, co powinni teraz zrobić Koreańczycy – przynajmniej ci występujący na codzień w kraju. Spróbować przedrzeć się do ambasady któregoś z krajów zachodnich i poprosić o azyl jeszcze przed ostatnim meczem grupowym? Rozegrać ten mecz, dając z siebie wszystko i choćby częściowo próbując odkupić „winy”? Uwierzyć zapewnieniom swoich oficerów politycznych byłoby pewnie najgorzej; mam w pamięci Sołżenicynowskie opowieści o więźniach, którzy trafiali do łagrów prosto po zwolnieniu z niemieckiej niewoli albo takich, których jedyną winą było dać się zamknąć w otoczonym przez nazistów kotle. Po fantastycznych skądinąd występach Koreańczyków z Północy na mundialu w 1966 r. bohaterowie tamtej drużyny trafili na kilka lat do obozu pracy. Z drugiej strony od tamtej pory minęło blisko pół wieku, ekspert do spraw obu Korei Andrzej Bober uważa więc, że jedyna kara, jaka może spotkać piłkarzy, którzy przegrali dziś z Portugalią, to zakaz kolejnych wyjazdów zagranicznych.

W nowym numerze „Tygodnika Powszechnego” (do kiosków trafi we środę) tenże Andrzej Bober, rozważając perspektywy zjednoczenia podzielonego półwyspu, daje jednak przykłady języka, jakim posługuje się tamtejsza propaganda. Oto próbka z depeszy na temat USA: „Ty agresywny, spuchnięty łbie! Rozbijemy w pył twoje knowania”. O czym zaś mówią media z Północy, gdy akurat nie atakują USA i Południa? Donoszą o cudach natury, jakie towarzyszyły podróżom Kim Dzong Ila lub raportują wydajność kur niosek. „Ludzie z Północy podlegają takiej indoktrynacji od przeszło sześciu dekad” – przypomina publicysta „TP”, a mnie, jako się rzekło, nie jest do śmiechu.

Zgodnie z zapowiedziami kibicowałem w dzisiejszym meczu Koreańczykom, uderzyło mnie więc, do jakiego stopnia wyszli na to spotkanie w kompletnie innym nastawieniu niż na mecz z Brazylijczykami. Tam od początku skoncentrowani, asekurowali tyły, podwajali, a nawet potrajali krycie i mnóstwo biegali. Tutaj w zasadzie od pierwszej minuty zostawiali Portugalczykom mnóstwo miejsca, sami zaś popełniali wiele indywidualnych błędów (pamiętacie to wyjście bramkarza do dośrodkowania z rzutu rożnego zaraz na początku?). To nie jest przecież tak, że Portugalia zagrała rewelacyjnie; większość goli padających w drugiej połowie sprawiała wrażenie strzelanych podczas jakiejś gry treningowej. Może Koreańczycy wyszli w przekonaniu, że chcą (muszą?) wygrać i dlatego aż tak bardzo się odsłonili? Może gdyby Mun In-Guk celnie główkował po tym, jak Ricardo odbił przed siebie strzał Honga Yong-Jo ich strategia znalazłaby uzasadnienie? Nie, właściwie nie mam złudzeń: ten mecz nie mógł się skończyć innym wynikiem, a warto poświęcić mu jeszcze jedno zdanie z uwagi na przebudzenie Cristiano Ronaldo. Fakt, że gwiazdor Realu zdobył pierwszego od półtora roku gola w reprezentacji i asystował przy dwóch kolejnych, może mieć duży wpływ na to, jak ten mundial potoczy się w najbliższych dniach i jak będzie ostatecznie zapamiętany. Chociaż i tak najbardziej podobał mi się Tiago, a poza boiskiem – Carlos Queiroz, pocieszający i zapewniający o swoim najwyższym szacunku trenera Korei, który po meczu złożył klasyczną samokrytykę, tłumacząc, że to on i tylko on ponosi odpowiedzialność za katastrofę. Jakież to było smutne i przewidywalne równocześnie.

Środkowy mecz dnia obejrzałem nieuważnie, więc nie będę się rozpisywał (kończyliśmy numer, zamiast ultraofensywnym ustawieniem Chilijczyków i świetnie zorganizowaną defensywą Szwajcarów, trzeba się więc było zajmować wyborami i sprawą arcybiskupa seniora). Ci, którzy oglądali, mają nadzieję, że nigdy już więcej nie zobaczą pana Khalila Al Ghamdiego, sędziego z Arabii Saudyjskiej, który pokazał aż dziewięć kartek, z czego prawie wszystkie można by kwestionować. Do pracy sędziego przyczepiłbym się również po meczu Hiszpania-Honduras – już w ciągu pierwszych dziesięciu minut powinien podyktować dwa karne dla piłkarzy del Bosque, ale z drugiej strony – wyrzucić z boiska Davida Villę za uderzenie obrońcy łokciem w twarz. Bardzo słaby Honduras miałby wtedy nieco większe szanse na podjęcie walki – a tak zastanawiać się możemy jedynie, dlaczego wynik Hiszpanów nie był równie imponujący, jak wynik ich najbliższych sąsiadów, skoro nawet Sergio Ramos mógł zaliczyć hat-tricka. Częściowej odpowiedzi dostarcza fakt, że Fernando Torres bardzo długo nie grał w piłkę – stąd zresztą Vicente del Bosque trzymał go na boisku aż do 70. minuty; czucie gry przyda mu się w następnych meczach.

Ciekawe, że milcząco założyłem awans Hiszpanów. Fascynująco układa się rywalizacja w tej grupie, bo jeśli Szwajcaria wygra z Hondurasem, a Hiszpania z Chile, to nawet 6 punktów może nie wystarczyć do awansu. Gdzie indziej nie wygląda to aż tak fantazyjnie, choć należy docenić fakt, że po dwóch seriach gier tylko Brazylia i Holandia są pewne awansu i tylko Kamerun stracił na niego szanse. Nawet Argentyna – najjaśniej dotąd błyszcząca – nie może być pewna swego, i nawet Francuzi, o Anglikach nie wspominając, mogą myśleć, że nie wszystko stracone.

Dwa ostatnie zespoły ze zrozumiałych względów przykuły moją uwagę w tych dniach, odnotujmy więc jeszcze dzisiejsze wypowiedzi ich trenerów. Domenech określił wczorajszy strajk piłkarzy jako „aberrację, kretyństwo i głupotę nie do nazwania”. Ciekawe, jak po czymś takim poprowadzi przedmeczową odprawę… A może nie będzie musiał, skoro w tym samym wywiadzie zasugerował, że część reprezentantów Francji może zbojkotować spotkanie z RPA? Nie mogę sobie w związku z tym odmówić przyjemności jeszcze jednego cytatu z drukowanego właśnie „Tygodnika”: „Kto by dwa miesiące temu spodziewał się, że ręka Henry’ego to dopiero uwertura do prawdziwych rękoczynów i do prawdziwych książek, które teraz zostaną napisane. Bo przecież trzeba będzie opisać ten obraz, jak przedstawiciel Francuskiej Federacji Futbolu ucieka po krzakach z porzuconego przez trójkolorowych w geściu buntu treningowego boiska, wspina się po zboczu szybciej niż góral z przemytem i rzuca przekleństwa na piłkarzy, na świat cały, na to całe zakichane życie, krzycząc, że Francji już nie ma i nie będzie” (to Marek Bieńczyk, z kolejnego odcinka „Kronik Mundialu”).

Wśród Anglików nikt nie krzyczy: na wczorajszym „kryzysowym spotkaniu” nie doszło do żadnej rebelii, a Fabio Capello uznał nadmierną szczerość Johna Terry’ego za „wielki błąd”. „Nikt się nie skarżył na jakiekolwiek problemy – mówił w wywiadzie dla ITV. – A moje drzwi są zawsze otwarte. Jeśli piłkarz chce ze mną porozmawiać, może ze mną porozmawiać. Na każdym spotkaniu pytam kapitana, czy są jakieś problemy, czy chce coś powiedzieć. Nic. A teraz czytam, co mówi John Terry. Nie rozumiem, dlaczego ze mną nie porozmawiał. Kiedy coś do mnie mówisz, powinieneś mówić prosto w oczy, nie przez media”.

Podobno piłkarze oczekiwali od Capello m.in. zerwania z praktyką informowania ich o składzie dopiero na dwie godziny przed meczem. Włoch wyszedł im naprzeciw, informując, że za zawieszonego Carraghera przeciwko Słoweńcom zagra Upson. Nie powiedział tylko, czy po wczorajszej burzy zamierza wciąż stawiać na Terry’ego.

Dziennik Mundialu: choć raz nie my

To było wiele lat temu: siedzieliśmy przy choince i Andrzej nagle gwałtownie odsunął fotel. Zapomniał, że drzewko stoi  niedaleko, zawadził oparciem o gałąź i po chwili musieliśmy zbierać potrzaskane bombki. Pamiętam, jak Marian uśmiechnął się od ucha do ucha. „Choć raz nie ja”, powiedział.

Podobnie jak Marian musi czuć się teraz niejeden polski kibic, przez lata przyzwyczajany do kompromitacji własnych piłkarzy lub działaczy. Czegoś takiego, co zafundowali dziś swoim fanom Francuzi, nie notowała dotąd nie tylko historia PZPN-u. Owszem, zgrupowanie Irlandczyków jeszcze przed mistrzostwami w 2002 r. opuścił Roy Keane, a w 1998 r. z imprezy wyjechał Faustino Asprilla, oburzony decyzją o zdjęciu go z boiska podczas meczu z Rumunią. Ale żeby kapitan drużyny na oczach dziennikarzy szarpał się z jednym z trenerów, a potem żeby cała reprezentacja odmówiła udziału w treningu w związku z decyzją o usunięciu kolegi z kadry, szkoleniowiec był zmuszony do odczytania dziennikarzom ich oświadczenia, a jeden z działaczy składał przed kamerami rezygnację, by następnie trzasnąć drzwiami samochodu i odjechać w siną dal – no tego naprawdę się nazbierało.

Ale nazbierało się też w obozie Anglików, którzy dzisiejszego wieczora odbyli kryzysowe spotkanie z Fabio Capello, żeby przeanalizować to, co poszło nie tak podczas meczu z Algierią – czyli przeanalizować pełne 93 minuty, jak to dziś ujął na konferencji prasowej John Terry. A także spróbować wspólnie zastanowić się, co dalej.

To, jak interpretować wypowiedzi kapitana Chelsea (i niedawnego kapitana reprezentacji, przypomnijmy; dziś też brzmiał jak niekwestionowany lider drużyny), podzieliło dziennikarzy. Większość była zachwycona szczerością i pasją, mniejszość, do której się zaliczam, w deklaracjach o braniu spraw swoje ręce dopatrzyła się podważania pozycji Fabio Capello. „Jeśli to, co sobie powiemy, zdenerwuje go, albo zdenerwuje któregokolwiek z kolegów, to trudno – mówił Terry. – Najważniejszy jest efekt, czyli wygrana ze Słowenią”.

Widać gołym okiem, że coś pękło w relacjach między włoskim trenerem a angielskimi piłkarzami. Sam Capello mówił zresztą zaraz po meczu z Algierią, że nie ma pojęcia, co się stało z piłkarzami, którzy tak znakomicie radzili sobie na treningu. „Sądzę, że to może być prawdopobnie presja”… Zwróćcie uwagę na to „sądzę”, „może” i „prawdopodobnie”: on naprawdę nie wie, co się stało. I trudno się dziwić, skoro podczas ich wspólnej historii nigdy nie doszło do prawdziwego zbliżenia – Capello trzymał piłkarzy na dystans, a w rolę dobrego policjanta wcielił się jego asystent Franco Baldini. Tyle że ponieważ przez eliminacje przeszli jak burza, nikomu to nie przeszkadzało. Zawodnicy mówili o nim „Mr Capello”, otaczał go nimb nieomylności, wzmocniony niepokojem, co będzie, jeśli np. któremuś podczas wspólnego posiłku zadzwoni telefon (surowo zakazane!). Tyle że do tej pory widywali się rzadko i na krótko – tydzień, góra dziesięć dni. A teraz są ze sobą już miesiąc – miesiąc męczącego zgrupowania w Austrii, niesatysfakcjonujących sparringów, a wreszcie przyjazdu do RPA i codziennej rutyny, która mocno różni się od tej, do której przywykli na codzień.

Zdumiewające bywają przyczyny niepowodzeń jakiegoś projektu piłkarskiego, w który zaangażowany jest bardzo dobry trener. Juande Ramos, który omal nie spuścił Tottenhamu do Championship, wprowadził reżim, którego do szpiku angielscy piłkarze nie chcieli zaakceptować (zakaz używania keczupu? jedzenia słodyczy?!), a jeszcze nie potrafił się z nimi porozumieć w ich języku. Roberto Mancini wprawdzie nadal pracuje w Manchesterze City, ale narzekań na dwa treningi dziennie było co niemiara. Fabio Capello nie dość, że dopiero wczoraj pozwolił piłkarzom na pierwsze spotkanie z partnerkami, to przez cały czas nie wyraża zgody na ukochane przez większość swoich podopiecznych gry wideo. Nuda, nuda – użalają się ci odważniejsi na to, że między obiadem a kolacją nie wiedzą, co ze sobą zrobić, i tęsknią za angielskim fachurą, który zrozumie ich i przytuli, a potem, stosując sprawdzone od dekad metody, zaprowadzi ich na szczyty, jak nie przymierzając Harry Redknapp Tottenham.

Tylko nieliczni komentatorzy, jak przywoływany przeze mnie wczoraj Duncan White, widzą to z perspektywy szkoleniowca. To nie jest przecież tak, że Fabio Capello z tygodnia na tydzień przestał być jednym z najwybitniejszych fachowców w tym zawodzie (a Diego Maradona stał się jednym z najwybitniejszych…). Po prostu materiał ludzki jest trudniejszy, niż się spodziewał – a jeszcze jeden z kluczowych składników tego materiału po serii urazów w końcówce sezonu ligowego zatracił formę z zimy i wczesnej wiosny.

Tak jest: dożyliśmy momentu, w którym padają głosy o konieczności posadzenia Wayne’a Rooneya na ławce (i postawienia np. na duet Defoe-Crouch; z odstawieniem Heskeya pogodzili się już wszyscy), a tematem powszechnie omawianym jest także to, czy Fabio Capello otrzyma odszkodowanie, jeśli zostanie zwolniony po odpadnięciu z mundialu już na etapie rozgrywek grupowych. Oczywiście nie spodziewam się, by Rooney trafił na ławkę, choć zmiany będą z pewnością – także w sposobie ogłaszania składu, bo dotąd Capello trzymał drużynę w niepewności niemal do ostatniej chwili, co piłkarzom się nie podobało, a teraz zgodził się ponoć na wcześniejsze odkrywanie kart.

Od pierwszej minuty mecz ze Słowenią zacznie zapewne Joe Cole, o którego upomniał się również Terry. Ależ daleko zaszliśmy: piłkarz, który formalnie nie jest kapitanem, sugeruje trenerowi, kogo powinien wystawić w meczu, który dla Anglików będzie meczem o wszystko. Żeby zacytować w całości poirytowany komentarz redakcyjny z „Daily Telegraph”. „Lwy na angielskiej koszulce można równie dobrze zastąpić bezgłowymi kurczakami, sądząc po samookaleczającej nędzy podczas bezbramkowego remisu z Algierią. Tyrady i przeprosiny Rooneya, Terry ogłaszający naradę i Capello przepowiadający własne zwolnienie. Żeby użyć niepiłkarskiej frazy: dość tego! Jest mecz ze Słowenią we środę. Czy nie możemy po prostu wygrać? Prosimy…”.

 

Anglia. Francja. Hiszpania. Włochy. Przecież to mogłaby być czwórka półfinalistów, a tu proszę… Dodajmy zaskakująco stateczną Holandię i mamy powrót tematu, którym ten dziennik otwieraliśmy: mistrzostw zmęczonych. Niby Włosi w dzisiejszym meczu z Nową Zelandią fizycznie wytrzymali, niby ich akcje rozgrywały się w bardzo dobrym tempie – więc w tym przypadku nie chodziło o zmęczenie fizyczne, a raczej o rodzaj wypalenia, braku świeżych idei albo większej liczby piłkarzy z wyobraźnią (Pirlo!!!). No i o ekstra ambicję chłopaków z Nowej Zelandii. Ustawieni 3-4-1-2, kiedy byli przy piłce, i piątką w obronie, kiedy ją tracili, bronili się ofiarnie i umiejętnie, jak wielu teoretycznych słabeuszy na tym turnieju. Owszem: sędzia nie powinien był uznawać bramki Smeltza, bo padła ze spalonego, ale również o karnym dla Włochów można dyskutować (to coś jak z decyzją Webba w meczu Polaków z Austriakami: przepisy nie zostawiają wątpliwości, że był faul, ale Duch Gry wzdraga się, gdy słyszy gwizdek). W sumie jedyne, na co pozwalała Nowa Zelandia piłkarzom Lippiego, to strzały z dystansu, a sama bliska była sprawienia sensacji w końcówce, kiedy Chris Wood, osiemnastolatek z West Bromwich, uderzył minimalnie obok słupka.

Hity, jak widać, leżą gdzie indziej i na czymś innym polegają (w Nowej Zelandii nie ma nawet zawodowej ligi piłkarskiej, a tu proszę…), choć przecież mecz wieczoru również nie rozczarował. Brazylijczycy pod Dungą grają wprawdzie niezwykle ekonomicznie, ale kiedy osiągnęli już dwubramkowe prowadzenie, zaczęli czarować w stylu, którego byśmy od Brazylijczyków oczekiwali. Wielu emocji dostarczył nam francuski sędzia (zły dzień Francuzów, zaiste): przy drugiej bramce Luisa Fabiano nie zauważył aż dwóch zagrań ręką, nie zapanował nad zbyt ostrą grą piłkarzy z Wybrzeża Kości Słoniowej, a kiedy było już naprawdę nerwowo, dał się nabrać na teatralny upadek Keity i niesłusznie usunął Kakę z boiska. No ale może Brazylijczyk odpocznie przed decydującymi meczami, jak Zidane w 1998 roku…

Najbardziej w tym meczu podobał mi się Elano. Niechciany w Manchesterze City pomocnik mógłby być symbolem Brazylijczyków a la Dunga: dziko pracowity, biegający po całym boisku, celnie podający i czysto odbierający piłkę rywalom (miał siedem udanych wślizgów), strzelił kolejnego na tym mundialu gola. Miejmy nadzieję, że zniesiony z boiska po brutalnym – i niezauważonym przez sędziego! – faulu Tiote, zdoła się szybko wykurować.

O Słowakach ani słowa – miałem wielką ochotę wybrać się do nich na oglądanie któregoś meczu, ale taką grą nie zdołali mnie jeszcze zachęcić. Może powinni posłuchać swojego hymnu? Spieraliśmy się dziś o niego w redakcji, bo mój znakomity kolega twierdził, że Słowacy śpiewają o wieszaniu Janosika za poślednie ziobro, i że coś takiego właśnie zrobili im piłkarze Paragwaju. Mój znakomity kolega się mylił. W hymnie Słowacji mowa o tym, że „Nad Tatrami się błyska / gromy dziko biją./ Zatrzymajmy je, bracia, / one z pewnością zanikną, / Słowacy ożyją. // Ta Słowacja nasza / mocno do dziś spała. / Ale błyski gromu / zachęcają do tego, / aby się zbudziła”. Czy Słowacy ożyją? Czy Słowacja zbudzi się na mecz z Włochami? Może jednak pojadę w Tatry, żeby to zobaczyć.

Dziennik Mundialu: żegnaj Anelko

Nicolas Anelka jest znakomitym piłkarzem, a jego nazwisko będzie z pewnością wymieniane wśród najlepszych napastników ostatniej dekady. Sprawdziłem: na liście stu najlepszych piłkarzy świata za ubiegły rok, opublikowanej na łamach „Four Four Two”, zajmował 42 miejsce, ale gdyby brać pod uwagę samych napastników, byłby 14. A przecież niemal każdy z nas, gdyby przypadkiem powierzono mu kierowanie jakimś czołowym klubem Europy i obdarowano stosownym budżetem transferowym, z niechęcią myślałby o sprowadzeniu Francuza. Konflikty znaczą jego karierę od samego początku: najpierw nie odnalazł się w Arsenalu, chciał lepszej pensji i przeszedł do Realu, gdzie po świetnym początku zaczął się kłócić z kolegami i opuszczać treningi, za co został zawieszony. W reprezentacji Francji nie chciał grać pod Santinim…

Z dzisiejszą wiadomością o jego wykluczeniu z kadry na mundial miałem początkowo kłopot. Z jednej strony sam nie poważam Raymonda Domenecha i zdaję sobie sprawę, że świat piłki nie jest zaludniany przez dżentelmenów, porozumiewających się ze sobą za pomocą zdań wielokrotnie złożonych. Rozumiem także, że kiedy jakiejś drużynie ewidentnie nie idzie, trudno się spodziewać dobrej atmosfery w szatni. Z drugiej strony jednak uważam podobne odzywki za niedopuszczalne w każdej sytuacji – nie dlatego, że są wulgarne, ale dlatego, że wynoszą pojedynczego piłkarza wyżej nad kolektyw, którego częścią jest także sztab szkoleniowy. A jeśli jeszcze mają miejsce w przerwie meczu kluczowego dla mundialowej przyszłości Francuzów… Tak jest: Nicolas Anelka wyleciał najsłuszniej w świecie – niezależnie od tego, co o poszukiwaniu „zdrajcy” (który miał wynieść ten incydent do mediów) mówi Patrice Evra. Obrońca MU przyznaje zresztą, że padły słowa nieakceptowalne…

Kto by pomyślał, że w połowie drugiej serii spotkań mundialowych będziemy się zastanawiać, czy najbardziej żenujące występy na mistrzostwach były udziałem Francuzów, czy może Anglików. W obozie piłkarzy z Wysp atmosfera jest również nienajlepsza – wiele na ten temat można wyczytać między wierszami porannego wywiadu Davida Jamesa dla BBC Five Life – tu jednak odpowiednie służby potrafiły doprowadzić do przeprosin Wayne’a Rooneya za jego wczorajsze pretensje wobec kibiców.

Ponieważ reprezentanci Anglii mają dostęp do internetu, z pewnością wiedzą, co się na ich temat wypisuje (znakomitą prasówkę po wczorajszej wpadce z Algierią znajdziecie na 101greatgoals.com). Widać, że temat służy dziennikarzom, bo nawet „The Sun”, zamiast np. przedstawiać na okładce Capello jako buraka (zrobili to kiedyś z Grahamem Taylorem i rzepą – zamieniam ją na buraka, bo w Polsce brzmi bardziej obraźliwie), wchodzi na szczyty finezji, parafrazując Churchilla: „Nigdy jeszcze tak niewielu nie pokazało tak niewiele na oczach tak wielu”. „Jestem zdziwiony, że angielscy kibice buczeli, myślałem, że spali” – to cytat z Arsene’a Wengera. „Zatrzymajcie mundial, wysiadamy” – to Oliver Kay z „Timesa”, przywołujący okładkę jakiejś gazety z Glasgow po porażce Szkocji z Kostaryką w 1990. „Czas, żeby Rooney zapuścił brodę i przeprowadził się do przyczepy” – któryś z dziennikarzy „Daily Telegraph”. „Dobra wiadomość: Bafana Bafana już nie są najgorsi” – kelner pewnej restauracji z Johannesburga, przywoływany już nie pomnę, przez kogo. Pytanie o dymisję Fabio Capello zaczęło krążyć, a przecież do jego kompetencji nie sposób mieć zastrzeżeń. Tu warto rzucić okiem na analizę Duncana White’a, stawiającego mocne pytanie, czy angielscy piłkarze w ogóle są, przepraszam za to określenie, wytrenowywalni.

Widzę, że prześlizguję się nad dzisiejszymi meczami. Może rozwiniemy ten wątek w komentarzach; co do mnie, najbardziej przeżyłem spotkanie Australijczyków i ich heroiczny bój o przedłużenie nadziei, przez ponad godzinę toczony przecież w dziesiątkę. Emocje ze spotkania Kamerunu z Danią dzielę przez dwa, bo za co najmniej połowę z nich odpowiadają proste błędy piłkarzy. Sądząc zaś z tego, jak ekonomicznie Holandia rozpoczyna ten turniej, może w nim zajść naprawdę daleko – zwłaszcza, że coraz bliższy powrotu do gry jest Robben. Żeby tylko ten van Persie nie zachowywał się tak niesportowo – za kopnięcie rywala bez piłki, w pierwszej połowie, mógłby przecież spokojnie wylecieć z boiska…

Dziennik Mundialu: wszystkie grepsy dozwolone

Jak mawia Woody Allen, wszystko da się przewidzieć, z wyjątkiem przyszłości. Frazę Reżysera przywołał Marek Bieńczyk w swoich „Kronikach mundialu”, publikowanych od minionej środy na łamach „Tygodnika Powszechnego”. „Pierwsze trzy dni pokazały, że średni, słabi lub niespełnieni są jeszcze słabsi, jeszcze bardziej średni i jeszcze bardziej niespełnieni, niż można było sądzić. A mocni z kolei, mocniejsi niż się spodziewano” – pisał w otwierającym cykl tekście „Kopnąć jabulani”. Po dzisiejszym dniu należałoby zweryfikować ten opis, bo średni, słabi lub niespełnieni zabrali się ostro do pracy, a mocni (mam na myśli Niemców oczywiście, nie Anglików) dosyć nieoczekiwanie się potknęli. Można by nawet mówić o odzyskaniu wiary w mundial, gdyby nie…

Nie lubię krytykować sędziów. Przez lata, także na tym blogu, raczej ich broniłem, z przekonaniem, że wykonują zawód, w który ryzyko błędu jest wpisane nieporównanie bardziej niż w zawód kogokolwiek z nas. Dziś jednak mam poczucie, że hiszpański arbiter negatywnie wpłynął na wynik meczu Niemcy-Serbia i to nie za sprawą niezauważenia jakiegoś incydentu, ale po prostu zbyt łatwo rozdając żółte kartki. Wbrew tytułom niektórych depesz, to nie był najbrutalniejszy mecz mundialu – to był mecz, w którym sędzia niemal każdy faul uznawał za godny żółtej kartki i w ten sposób już w 33 minucie usunął z boiska Miroslava Klose, niebędącego przecież futbolowym zabijaką. Niemcy, podobnie zresztą jak w pierwszym meczu, nie wykorzystali wielu sytuacji – szczególnie Łukasz Podolski, który nie strzelił karnego (kolejny na tym mundialu obalony stereotyp: Niemiec, a karnych nie umie strzelać…), podyktowanego za kuriozalne zagranie ręką Vidicia. Podobnie jak w pierwszym meczu świetnie grał Ozil – dla mnie na razie najjaśniejsza gwiazda mistrzostw, momentami wyglądający jak klon Messiego, z którym nawet duet Stanković-Kuzmanović nie dawał sobie rady.

W ogóle, mimo porażki, młody zespół niemiecki komplementuję: przez godzinę grali w dziesiątkę, a przecież mieli absolutną przewagę, zarówno w posiadaniu piłki, jak w liczbie stworzonych sytuacji. Oczywiście pamiętam, że także grający z kontry Serbowie dwukrotnie trafili w słupek – ale to świadczy tylko o tym, jak ciekawy był to mecz. Kibice Liverpoolu, których los ostatnio nie rozpieszcza, powinni mieć pociechę z Jovanovicia, a kibice niezaangażowani – zacierać ręce, że w tej grupie nadal wszystko jest możliwe i wszystkie strony kalkulują: czy Niemcy zajmą drugie miejsce i za chwilę wpadną na… no właśnie, na kogo? Anglia, której się obawiają, może w ogóle nie awansować.

Czy mecz Słowenii z USA był najlepszym meczem mundialu? Z pewnością najbardziej emocjonującym. Wydawało się, że na tym poziomie nie powinny się już zdarzać takie pościgi, jak amerykański. Piłkarze Boba Bradleya, nie dość, że odrobili dwubramkową stratę z pierwszej połowy, w której Słowenia zagrała koncertowo, to jeszcze – kolejny dziś błąd sędziego – strzelili gola, który powinien zapewnić im wygraną; problem w tym, że nie został uznany. Napisałbym o tym więcej, ale pędzę do Anglików; Anglików, którzy w beznadziejności gry zdołali przewyższyć nawet Francuzów.

Problematyczne w tym meczu – niewątpliwie najgorszym za kadencji Fabio Capello – było wszystko, począwszy od ustawienia. Powrót do składu Garetha Barry’ego miał zapewnić ochronę dość wolnej parze stoperów, ale równocześnie oznaczał zmarginalizowanie po lewej stronie boiska Stevena Gerrarda – najlepszego w drużynie podczas spotkania z USA. Pozostawienie w składzie Emila Heskeya oznaczało, że zamiast gry kombinacyjnej spodziewać się należy górnych piłek na napastnika Aston Villi, zgrywającego je do piłkarzy wchodzących z drugiej linii – ale było to przewidywalne, a przede wszystkim: odbywało się zbyt wolno. Ociężały Rooney, który miał być przecież motorem napędowym tej drużyny, co i rusz tracił piłkę. Między napastnikami a pomocnikami ziała wielka dziura, którą zapełniali Algierczycy, nie bez kozery ustawieni w systemie 3-4-2-1. To oni wygrywali niemal każde starcie o bezpańską piłkę, to oni potrafili szybko przemieszczać się pod bramkę rywala, to oni kilka razy zmusili do błędu nieruchawą obronę angielską.

Problematyczne były decyzje personalne. Dlaczego Fabio Capello nie zdecydował się np. na skorzystanie z usług Joe Cole’a – najjaśniej błyszczącego w sparringach? Dlaczego nie postawił na Defoe’a od pierwszej minuty, a widząc impotencję Rooneya nie zmienił go na Croucha? Dlaczego do samego końca zostawił na boisku Lamparda i nie spróbował np. zdrowego już Jamesa Milnera? Dlaczego w ogóle tak późno zaczął wprowadzać zmiany, przy pierwszej (Wright-Philips za Lennona) utrzymując zespół w wyraźnie niefunkcjonalnym ustawieniu? Lista pytań wydaje się niewyczerpana, bo w zasadzie nie było wśród reprezentantów Anglii piłkarza, którego można byłoby pochwalić za ten mecz, a w rywalizacji o miano najgorszego Rooney idzie łeb w łeb z Heskeyem.

Stara prawda na temat Anglików: pod skorupą pewności siebie (czy wręcz argogancji), skrywają charaktery delikatne (by nie powiedzieć kruche). Im dłużej trwał ten mecz, tym częściej oglądali się na siebie, bojąc się podjąć odpowiedzialność i wybierając rozwiązania bezpieczne. Brakowało pasji, odwagi, wyobraźni, tempa, a wreszcie umiejętności, czyli tego wszystkiego, co pozwala wygrywać mecze. Nie chcę zamieniać tego wpisu w podsumowanie a la Dariusz Szpakowski, ale na miejscu Wayne’a Rooneya nie robiłbym kibicom zarzutu, że ośmielili się buczeć, a na miejscu Stevena Gerrarda nie rozgrzeszałbym się tłumaczeniami w stylu, że dla Algierczyków ten mecz był jak finał mundialu.

Tu bowiem dotykamy sedna sprawy. Wayne Rooney mówił przed kilkoma dniami, że nawet nie grająca na sto procent możliwości Anglia jest w stanie pokonać Algierię. Może gdyby mówił, że każdy mecz jest jak finał mundialu, nie obawiałby się teraz, że w środowy wieczór będzie musiał pakować walizki. Po dwóch seriach spotkań Anglia jest poważnie zagrożona odpadnięciem z mistrzostw świata. Czego właściwie należałoby jej życzyć, bo – żeby sparafrazować jednego z bohaterów Jaroslava Haska – tak idiotycznej monarchii nie powinno być na mundialu.

Zresztą, skomentujcie to sami. Wszystkie grepsy dozwolone.

Dziennik mundialu: nie płakałem po Domenechu

To był dobry rok dla piłkarzy Atletico Madryt, Diego Forlana i Sergio Aguero, i wiele wskazuje na to, że to będzie dla nich dobry mundial. Urugwajczyk zdobył wczoraj dwie bramki, Argentyńczyk dzisiaj rozkręcił kolegów z reprezentacji, wchodząc z ławki rezerwowych i dając Maradonie poważny sygnał, że następny mecz powinien zacząć od pierwszej minuty (tym bardziej, że Argentyna już zapewniła sobie awans, więc okazja, by dać pograć piłkarzom dotąd niewykorzystanym, nadarza się sama). Cokolwiek mówić o znanych nam talentach i dzikiej pracowitości Teveza, dotąd w RPA nie błysnął. Nie wyróżniam też Higuaina, mimo hat-tricka, bo zanim wreszcie zaczął strzelać, znów zdążył zmarnować kilka dogodnych sytuacji.

Wciąż czekamy na pierwszy prawdziwy test dla piłkarzy Diego Maradony. Na tle Korei Południowej zaprezentowali się dobrze, piłka chodziła od nogi do nogi, były piękne indywidualne akcje, groźne strzały itd., ale równocześnie – zgodnie zresztą z obawami ekspertów – sypała się obrona. Oprócz błędu Demichelisa, który podarował Koreańczykom gola do szatni, była przecież kontra Korei przy stanie 2:1, i niecelny strzał Yeom Ki-Huna, będącego już sam na sam z Romero. Menedżer Newcastle Chris Hughton od tygodnia zachodzi w głowę, jak można powierzać Gutierrezowi zadania defensywne. Zobaczycie w kolejnych rundach, że można grać przeciwko Argentynie.

Żagnającej się z mistrzostwami Nigerii zarazem szkoda mi i nie szkoda. Symbolem tej drużyny stał się dla mnie bramkarz Eneyama: przez większość meczu wspaniały, ale przy drugim golu Greków zaskakująco zdekoncentrowany. No i ta czerwona kartka: prowadzić 1:0, mieć przewagę i dać się osłabić tak bezmyślnie. Żeby Katsouranis zrobił jeszcze coś złego, ale on po prostu zablokował Kaitę i pozwolił piłce wyjść na aut – w każdym meczu oglądamy dziesiątki takich scenek. Po cholerę Nigeryjczyk go zaatakował? Do tamtej chwili nic kompletnie nie wskazywało na to, że Grecy mogą wrócić do gry.

Ale najdziwniejsze było to, co obejrzeliśmy przed parudziesięcioma minutami. Żeby sobie uświadomić, ile się porobiło, musiałem się przyłapać na myśli, która przeszła mi przez głowę chwilę po rozpoczęciu transmisji: oto oglądałem wychodzące na boisko francuskie supergwiazdy w pełnym przekonaniu, że są skazane na klęskę. Mecz z Meksykiem potwierdził wszystkie pogłoski, krążące wokół tej reprezentacji: Francuzi wyglądali na zdemoralizowanych i skłóconych, a z ławki trenerskiej nie otrzymywali żadnego wsparcia, bo Raymond Domenech postanowił grać obrażonego na cały świat. Anelka wytrwał na boisku jedynie 45 minut, jego zmiennik Gignac był równie niewidoczny, para stoperów kilkakrotnie się pogubiła, Ribery i Malouda dużo biegali, ale niewiele z tego wynikało – oni zdawali się nie dostrzegać kolegów, a i koledzy nie kwapili się do podawania im piłek (piłkarzowi Bayernu dodatkowo zaszkodziło ustawienie w środku),  doprawdy – jedynie Toulalan zagrał na w miarę przyzwoitym poziomie.

Bo przecież nie jest tak, że to Meksyk był tak dobry – to Francja była tak słaba i tak pozbawiona ambicji. Owszem, imponował najlepszy chyba lewy obrońca tego turnieju, Salcido – groźnie strzelający, dobrze dośrodkowujący, mający serię udanych rajdów, ale przede wszystkim niezawodny na swojej pozycji (nie nagrał się Govou, czyż nie?). Owszem, znakomicie dowodził grą defensywy Rafael Marquez, ale już piłkarze ofensywni, przy całej swojej żwawości, razili nieskutecznością. Bądźmy zresztą szczerzy: pierwszy gol dla Meksyku został zdobyty z minimalnego spalonego. Co, mam nadzieję, zostało Domenechowi zapisane w gwiazdach 18 listopada 2009 r., kiedy jeden z jego najlepszych piłkarzy w meczu z Irlandią postanowił zagrać piłkę ręką (z Dublina dochodzą mnie słuchy, że Irlandczycy dziś imprezują…).

Wygląda na to, że wreszcie się zaczęło. Dziś nie nudziliśmy się ani przez moment i mam nadzieję, że jutro też tak będzie. W przerwie między meczem popołudniowym i wieczornym obejrzałem fragmenty treningu Anglików i od razu mówię, że Robert Green, ostrzeliwany przez trenera bramkarzy Raya Clemence’a, prezentował się mocno niepewnie. No ale może Greena jutro nie zobaczymy między słupkami.