Dziennik Mundialu: na początku wygrywają Niemcy

„Niemcy – zaiste przypadek niezwykły”, powiada Alasz, i przypomina, że w ostatnich latach (podobnie zresztą jak teraz) nasi przyjaciele zza Odry nie byli faworytami, a przecież w 2002 r. zagrali w finale, cztery lata później zajęli 3 miejsce, zaś przed dwoma laty wystąpili w finale mistrzostw Europy. Najlepsza, jak do tej pory, drużyna tych mistrzostw, w której u boku starych gwiazd – Klose, Podolskiego – wyrosła nowa: Mesut „Nikt nie płacze za Ballackiem” Özil, którego niemal każde podanie stanowiło materiał na asystę. Drużyna świetna przy piłce i bez piłki, grająca szybko, kombinacyjnie, często bez przyjęcia, dostrzegająca wolne sektory boiska, a przy tym młoda (druga najniższa średnia wieku na mundialu) i głodna sukcesów… Uważaj, Anglio, jeśli zajmiesz drugie miejsce w grupie (co wcale nie jest wykluczone), możesz wyjechać z RPA szybciej, niż się spodziewałaś.

Potrzebowaliśmy takiego meczu, by znów poczuć, że oglądamy mistrzostwa świata. Potrzebowaliśmy otwartej gry z obu stron (Australijczycy też mieli swoje szanse i właściwie jedyne, przy czym w przypadku Niemców można postawić mały znak zapytania, to szczelność defensywy). Potrzebowaliśmy więcej niż dwóch goli w ciągu 90 minut. Potrzebowaliśmy też ostatecznie pożegnać się z tym cholernym stereotypem Germanów imponujących jedynie świetną organizacją gry (to się zresztą nie zmieniło), żelazną kondycją i świetnie bitymi rzutami karnymi. „Typowi Niemcy” czytają dziś Koran.

Słowem: potrzebowaliśmy czegoś, co nas przebudzi, bo wcześniej było mocno rozczarowująco. Mecz Słowenii z Algierią wart jest wzmianki jedynie z tego powodu, że skomplikował sytuację Anglików. Po pierwsze, ktoś w tej grupie ma już trzy punkty, po drugie, oba grające dziś zespoły pokazały, że potrafią się bronić, więc jeśli piłkarze Capello nie strzelą znów gola w pierwszych minutach spotkania, to z upływem czasu będą się męczyć coraz bardziej i bardziej. No, może jednemu Anglikowi dzisiejszy mecz sytuację uprościł: przypuszczam, że po obejrzeniu go poczuł ulgę niejaki Robert Green – choć błąd afrykańskiego bramkarza przy golu dla Słoweńców wydaje się mniej rażący niż zawodnika West Hamu przy bramce Amerykanów.

Podobnie rozczarowujący okazał się mimo wszystko mecz Serbia-Ghana. Napisałem „mimo wszystko”, bo przecież podobały mi się akcje piłkarzy z Afryki, imponowała szybkość i technika, przerażała siła. Za mało było w tym jednak zespołowości. Co chwilę rozpędzał się coraz to inny piłkarz Ghany, mijał jednego Serba, potem drugiego i na trzecim się kończyło, a jeśli już próbował podawać czy strzelać, to zwykle niecelnie. Z drugiej strony (pewnie zdążyliście się już przyzwyczaić do mojej anglocentryczności): wyobraźmy sobie, że którąkolwiek z Czarnych Gwiazd próbuje dopędzić Jamie Carragher. Także w tym przypadku perspektywy Anglików nie wyglądają różowo…

Anglia zraniona, Anglia liże rany, a życie – jak widać – toczy się dalej. Czas życzliwości wyspiarskich mediów wobec Fabio Capello ewidentnie się skończył – tym bardziej, że dziennikarze pamiętają, jak Włoch zrugał ich przed kilkoma dniami za rzekome filmowanie zamkniętych pomieszczeń ośrodka, w którym przebywa reprezentacja. „Don Fabio”, którego dotąd podziwiali (a przynajmniej traktowali z respektem), musi stawić czoło wielu niewygodnym pytaniom. Dlaczego Green w bramce, Heskey w ataku (nieskuteczny, przy całej pracowitości), niedysponowany Milner w drugiej linii i King w obronie – czy w ogóle powinien był jechać? Dlaczego Shaun Wright-Philips, a nie Joe Cole? To personalia, a są także kwestie dotyczące taktyki, przede wszystkim zarzuty o zbyt mały procent posiadania piłki, być może związany z wystawieniem dwójki napastników (jeden pomocnik więcej to więcej czasu przy piłce) i grą w środku pola zbyt podobnych do siebie Lamparda i Gerrarda. Dalej: brak defensywnego pomocnika, a przez to nadmierne oddalenie kapitana reprezentacji od bramki rywala. I Lennon, jedyny szybki, ale w ostatnim podaniu niedokładny.

Koncepcja ustawienia Gerrarda tuż za wysuniętym Rooneyem i rezygnacja z drugiego napastnika ma mnóstwo zwolenników (taki Gerrard bywał najgroźniejszy w Liverpoolu, taki Gerrard strzelił wczoraj gola) – choć dziennikarze spodziewają się, że zamiast ich posłuchać, Capello przesunie piłkarza Liverpoolu na lewą pomoc, a skład uzupełni o rekonwalescenta Garetha Barry’ego. Na marginesie: ciekawy wyjątek od powszechnie promowanej koncepcji daje Henry Winter; jego Anglia to 4-2-3-1 (na razie taktyczny hit mundialu – właśnie tak grają Niemcy), gdzie dwójkę w środku stanowią Barry i Lampard, przed nimi operują Gerrard, Rooney i Lennon, a z przodu Crouch. Tak czy inaczej, wygląda na to, że ciężar oczekiwań przesuwa się z Rooneya na Gerrarda, który wczoraj nie zawiódł – z pewnością jako jedyny obok Glena Johnsona.

I jeszcze refleksja natury ogólniejszej, bo to jedno ujęcie zza bramki Roberta Greena zostanie ze mną także po mundialu. Bramkarz Anglików wyciągnął piłkę z siatki, kopnął ją w kierunku środka pola, po czym podniósł dłoń w przepraszającym geście. Rzecz w tym, że tego gestu nie dostrzegł żaden z kolegów – wszyscy byli odwróceni. Boisko piłkarskie może być miejscem straszliwej samotności. Chociaż tyle, że gdy Green schodził na przerwę, czekali na niego David James i Joe Hart, a on sam w pomeczowej wypowiedzi wyglądał już na psychicznie pozbieranego. Bez złudzeń jednak: kwestia zmiany bramkarza to także danie większej pewności siebie czwórce obrońców – bo przy Greenie, na którego w każdym następnym meczu będą polować kibice i piłkarze rywali, z pewnością czują się już mniej pewnie. Anglio, czas na zmiany, bo na końcu i tak wygrają Niemcy.

Dziennik Mundialu: Messi kontra Eneyama, Anglia kontra Green

Najkrócej mówiąc: zaskakująco smaczna zupa (kimchee), danie główne na miarę oczekiwań, choć smażyło się minimalnie za długo (stek z południowoamerykańskiej krowy), deser rozczarowujący, choć można się było tego spodziewać (pudding).

W prasie nie milkną jeszcze echa remisu Francuzów, coraz więcej dowiadujemy się np. o incydentach na przedwczorajszym treningu, gdzie niezadowolony z przydzielenia mu defensywnych zadań Malouda zachowywał się zbyt agresywnie, a Domenech, zamiast od razu przywołać go do porządku, odczekał dobę i pozbawił piłkarza Chelsea miejsca w wyjściowej jedenastce. Na czym niewątpliwie stracił: Gourcuffowi, chętnie porównywanemu z Zidanem dzięki wizjonerskim podaniom i świetnym stałym fragmentom gry, brakuje szybkości Maloudy. Postawmy tu jednak kropkę: wydarzenia pędzą naprzód i do tamtego momentu wrócimy pewnie dopiero gdy okaże się, że Francja nie wychodzi z grupy (a jeszcze tak niedawno Patrice Evra mówił, że mają na każdą pozycję najlepszych piłkarzy świata…), albo przeciwnie: gdy zajdzie dalej niż się wszyscy spodziewają. W końcu nie pierwszy to turniej, który Trójkolorowi rozpoczynają bezbramkowym remisem.

Do grona zmęczonych przedstawicieli starej Europy dołączyła Grecja. Upiory przeszłości, prześladujące nas od czasu Euro 2004, powinny zostać podczas tego mundialu ostatecznie wyegzorcyzmowane: po jego zakończeniu na emeryturę przejdzie zarówno pokolenie zawodników, którzy przed sześcioma laty zabili w nas radość piłki, jak ich niemiecki szkoleniowiec. Na razie podanie Park Ji-Sunga do Park Chu-Younga w 28. minucie było najpiękniejszym podaniem mundialu, a jego bramka po solowej akcji – bramką mundialu. Koreańczyków chwalimy za ambicję, wybieganie i zdolność przyspieszenia, taktyczną dyscyplinę i technikę – czyli za wszystko to, czym imponowali już pod wodzą Guusa Hiddinka przed ośmioma laty. Jedynym konceptem Greków było posyłanie długich piłek w pole karne, upiory w istocie, w dodatku – jeśli wziąć pod uwagę straszliwy błąd Vyntry przy drugiej bramce – upiory o skłonnościach samobójczych. Do 70. minuty nie potrafili celnie strzelić na bramkę, wściekły bramkarz szarpał za koszulkę jednego z obrońców, a Otto Reehagel musiał zmienić dwóch kolejnych kapitanów. Przeczytałem w tych dniach mnóstwo tekstów, nie pomnę już, niestety, czyj to był koncept, ale mecz Korei Płd. z Grecją był jak pojedynek przyszłości i przeszłości futbolu. Szczęśliwie wygrała ta pierwsza.

W tym sensie przyszłością futbolu jest również ofensywna postawa Argentyńczyków, choć pewnie nie mnie jednemu ciarki chodziły po plecach, gdy widziałem hektary miejsca, zostawiane przez piłkarzy Maradony z tyłu (zwłaszcza hektary między Gutierrezem a trójką obrońców; dlaczego Diego zamiast skrzydłowego Newcastle nie powołał Zanettiego?!), i błędy indywidualne, na jakie sobie pozwalali. Od razu przyznaję: po Messim nie było znać wycieńczenia, o którym mówił reprezentacyjny lekarz; przeciwnie – obok bramkarza Nigeryjczyków był niewątpliwie najlepszy na boisku, a epickie pojedynki tej dwójki zbudują pewnie niejedną opowieść o meczu w Johannesburgu. Sposób, w jaki Argentyńczyk prowadzi piłkę przy nodze, nie przestaje sprawiać kłopotu obrońcom; właściwie chętnie bym się dowiedział, skąd się bierze ten szczególny rodzaj kleju w butach, trzymający lepiej niż klej któregokolwiek innego piłkarza na świecie.

Ale wśród podopiecznych Maradony świetny mecz zagrał także Mascherano, czysto rozbijający akcje Nigeryjczyków. Niby zadanie miał ułatwione – przez większą część meczu w środku pola miał do czynienia przede wszystkim z Haruną – ale zarazem wyjątkowo utrudnione, bo ten osamotniony Haruna grał za trzech. Słyszeliście o nim kiedyś? 19-latek (!) z Monaco na mundial pojechał tylko „dzięki” kontuzji Mikela, a ileż widzi, jak celnie podaje, jak udanie drybluje… Dla mnie pierwsze odkrycie mistrzostw.

Przed turniejem niejedna gazeta wałkowała temat relacji Maradony i Messiego – więcej na ten temat przeczytacie na blogu Jonathana Stevensona, który ujawnił również smakowitą wiadomość, że za półgodzinny wywiad trener Argentyńczyków życzy sobie 100 tys. euro. Z pierwszego meczu nie sposób wnioskować, że panowie mają ze sobą jakiś problem: ustawienie Messiego na boku trójkąta, którego wierzchołek stanowi Higuain, a drugi bok Tevez wydaje się optymalne (choć upieram się, że Milito byłby od napastnika Realu skuteczniejszy), współpraca z biegającym blisko linii bocznej Ze Marią nie szwankuje, pomocnicy odgadują każdy ruch swojego najsłynniejszego kolegi (patrz pierwsza połowa i kilkudziesięciometrowe podanie Verona za plecy obrońców, zakończone strzałem Messiego i paradą Eneyamy)… Z punktu widzenia argentyńskiego szkoleniowca dylematem znacznie poważniejszym niż stosunki z Messim jest znalezienie równowagi między obroną a atakiem, bo zespół lepszy od Nigerii, a w każdym razie bardziej zdyscyplinowany taktycznie, może wspomniane hektary wolnego miejsca zagospodarowywać lepiej.

Z punktu widzenia angielskiego szkoleniowca zaś dylematów jest co niemiara. Dobrze zorientowani dziennikarze twierdzili, że Fabio Capello do końca wahał się, czy nie postawić w bramce na Joe Harta i że w tej sprawie postąpił wbrew własnemu instynktowi. Co tu dużo mówić: obejrzeliśmy jeden z najstraszliwszych kiksów bramkarskich w historii nie tylko mundialu, ale także angielskiej piłki (a standardy są i tak mocno obniżone: pamiętamy błędy Seamana, Jamesa, Robinsona czy Carsona, a i Shilton przy strzale Domarskiego mógł pewnie zachować się lepiej). Inne kontrowersyjne decyzje Capello to wystawienie od pierwszej minuty nie do końca zdrowego Milnera (później zaś wprowadzenie w miejsce piłkarza Aston Villi nie Joe Cole’a, tylko Shauna Wrighta-Philipsa; na lewą stronę!), a także – jakkolwiek przykro mi to napisać – Ledleya Kinga, co do którego zdrowia wątpliwości są zawsze. Dylematy angielskiego szkoleniowca… Czy dać Greenowi kolejną szansę, czy postawić na równie nieogranego na arenie międzynarodowej Harta? Co z obsadą środka obrony: na szybkich Algierczyków Carragher będzie ewidentnie za wolny, a wiadomo już, że King nie zdąży się wyleczyć. Czy Gerrard i Lampard potrafią grać razem (ten problem pewnie zniknie, bo do piątku Gareth Barry będzie gotów do gry)? I co z partnerem Rooneya w ataku? Heskey miał fantastyczną asystę i kilka razy dobrze odgrywał, ale swoje szanse marnował…

Sparringi nie kłamały: Anglicy to kolejny przedstawiciel Europy zmęczonej. Ani Rooney, ani Lennon, ani Lampard nie przypominają piłkarzy, którzy na różnych etapach minionego sezonu dzielili i rządzili w Premier League. „Time to deliver”, mówił przed mistrzostwami Steven Gerrard, który – podobnie jak Glen Johnson – starał się bardzo, ale ustawiony był zbyt daleko od bramki. Anglicy obiecywali wiele i mają jeszcze czas na spełnienie tych obietnic, ale dziś w kluczowych momentach brakowało im dokładności, a czasem także pewności siebie, zaś Amerykanie byli godnym rywalem już dobrych kilkanaście minut przed wyrównaniem. W tym sensie nie warto skupiać się nadmiernie na wpadce Greena, bo przysłania ona problem szerszy: z taką grą również Anglikom grozi zesłanie do worka z napisem „przeszłość”.

Dziennik Mundialu: mistrzostwa zmęczonych?

„To będą piękne mistrzostwa” – mówili dziś zgodnym chórem przedstawiciele polskiej myśli szkoleniowej, Jerzy Engel w „Przeglądzie Sportowym” i Henryk Kasperczak w „Rzeczpospolitej”. Bardzo chciałbym w to wierzyć, zwłaszcza po meczu RPA z Meksykiem. Fantastyczna atmosfera na trybunach, szalone tempo, obie strony niezbyt przejęte zadaniami defensywnymi i zostawiające rywalom mnóstwo miejsca, okazje – zwłaszcza dla drużyny przyjezdnej, w której znakomicie pokazał się ustawiony za Franco i Velą Giovani dos Santos (dwa lata po odejściu z Barcelony kariera Meksykanina o brazylijskich korzeniach jest w zastoju – nie podbił ani Anglii, ani Turcji, więc mundial to niepowtarzalna okazja, żeby zacząć od nowa), a boczni obrońcy sprawiali wrażenie, że są tak naprawdę skrzydłowymi. Wyraźna przewaga Meksyku, ale i RPA groźne z kontrataku i imponujące (widać pracę Parreiry…) podczas błyskawicznych wymian z pierwszej piłki. Takie mecze lubimy: nikt by się nie zdziwił, gdyby do przerwy Meksyk prowadził trzema bramkami, a w drugiej połowie nie dość, że RPA objęło prowadzenie po przepięknym uderzeniu Tshabalali, to jeszcze przy stanie 1:0 Modise miał dwie dobre okazje na podwyższenie wyniku. Nawet po wyrównaniu (szkoda gapiostwa obrońców: przy rzucie rożnym we własnym polu karnym zostawili aż trzech niepilnowanych Meksykanów), rezerwowy Parker trafił w słupek meksykańskiej bramki. W ostatniej minucie meczu…

Chciałbym więc wierzyć, że to będą piękne mistrzostwa, ale patrząc na męczarnie Francuzów z Urugwajem nie mogę nie myśleć o tym, co wczoraj powiedział o Leo Messim lekarz reprezentacji Argentyny. Gwiazdor Barcelony przyjechał na zgrupowanie wycieńczony, usłyszeliśmy, a straty, jakie poniósł jego organizm w ciągu ostatnich miesięcy są w tak krótkim czasie nie do odrobienia. Wyjąwszy może Hiszpanów w meczu z Polską (ale już nie w dwóch poprzednich meczach towarzyskich drużyny del Bosque), większość uczestników mundialu słaniała się w sparringach, a kontuzje eliminowały, przejściowo lub na stałe, Torresa, Ballacka, Drogbę, Ferdinanda, Robbena, Naniego, Mikela, Julio Cesara, Palaciosa, Barry’ego, Kewella, Suazo, Altidorego i Pirlo (wcześniej odpadli m.in. Essien, Bosingwa i Diarra). Niektórzy mówili w związku z tym o klątwie Chelsea (wielu kontuzjowanych grało w drużynie mistrza Anglii), choć może poprawniej byłoby mówić o klątwie Premier League, gdzie intensywność rozgrywek przy braku przerwy zimowej powoduje, że piłkarze narażeni są na urazy częściej (więcej pisałem o tym w styczniu, przywołując m.in. wypowiedź przedstawiciela komitetu medycznego UEFA, że w ligach, które grają bez przerwy, kontuzje na finiszu rozgrywek, a więc w kwietniu i maju, zdarzają się cztery razy częściej niż w krajach, które pozwalają piłkarzom na choć kilkunastodniowy wypoczynek – do grudnia liczba kontuzji jest porównywalna). I Alex Ferguson, i Arsene Wenger (bardzo ciekawy wywiad w „Rzeczpospolitej”) mówili ostatnio, że miesiąc odpoczynku dla piłkarza to absolutne minimum; w związku z tym, że mistrzostwa kończą się w połowie lipca, a kolejne rozgrywki ligowe zaczynają się w połowie sierpnia, menedżer MU już zapowiedział rozpoczęcie nowego sezonu bez uczestników mundialu. Jako kibic Tottenhamu mam poważny dylemat: wątpię, by można było przejść eliminacje Ligi Mistrzów bez Gomesa, Kinga, Lennona, Defoe’a i Croucha, może więc lepiej, by Brazylia i Anglia jak najszybciej odpadły…

Czy Francuzi przyjechali na ten mundial zmęczeni, skoro większość z nich jest  podstawowymi piłkarzami czołowych klubów Europy (dziś zagrało sześciu z Premier League)? Mecz z Urugwajem zaczęli wprawdzie z impetem, szybko jednak spuścili z tonu. Irytował samolubny Anelka, zwłaszcza po akcji Diaby’ego z 32 minuty i jego wizjonerskim podaniu do wychodzącego zza pleców obrońców Govou – będący na spalonym napastnik Chelsea zdecydował się na przejęcie piłki i zmarnował wysiłek kolegów. A może ich kiepska postawa ma związek z plotkami o złej atmosferze i podziałach w drużynie? Że Ribery i Anelka ze sobą nie rozmawiają? Że większość liczących się piłkarzy nie chciała np., żeby Govou i Gourcouff pojawili się w wyjściowej jedenastce? Że Gallas źle zniósł pozbawienie opaski kapitańskiej albo że Benzema bardziej zasłużył na wyjazd do RPA niż Djibril Cisse? Jakkolwiek nie jestem przekonany, czy sytuacja we francuskim obozie była dotąd aż tak zła, to po takim meczu jak dzisiejszy z pewnością się nie poprawi. Raymonda Domenecha czeka seria nieprzyjemnych pytań, np. o posadzenie na ławce Maloudy, będącego w minionym sezonie w doskonałej formie i akurat cenionego przez kolegów. Ale też o wprowadzaną dopiero w ostatnich tygodniach zmianę ustawienia z 4-2-3-1 na 4-3-3, w którym Anelka niemal bez przerwy szukał sobie wolnego miejsca tam, gdzie szukał go Govou. I z Tunezją, i z Chinami, i z Urugwajem wreszcie – każdy z tych zespołów zagrał mocno defensywnie – nie dało ono patentu na strzelanie bramek. Nie będę udawał, że mnie to martwi; jakoś dzisiejszego poranka sama mi się wyciągnęła z szafy koszulka reprezentacji Irlandii.

I jeszcze zdanie na temat sędziowania: podobnie jak erictheking87 uważam, że na razie jest nieźle. Arbitrowi z Uzbekistanu należy się plus za nieuznanie „bramki” Veli, który w momencie podania był już za bramkarzem, więc drogę do siatki blokował mu tylko jeden piłkarz. Sędziemu z Japonii wytknąłbym może zbyt pochopne rozdawanie kartek w pierwszej połowie, ale usunięcia z boiska Lodeiro nie sposób kwestionować.

PS Czy tylko mnie nudzą ceremonie otwarcia?

Dziennik Mundialu: głosy

Wspomnienia z mistrzostw świata. Rok 1974, raczej z rodzinnej legendy, w której plątający się pod nogami dorosłych Michałek powtarza za poirytowanym wujkiem „Lato, fajłtapo, idź na niego!”. Rok 1978, pamiętany bardziej przez obrazki z komiksu, i pierwsze w kibicowskim życiu (patrz tytuł bloga) gorzkie rozczarowania: że Deyna nie wykorzystuje karnego i że to oni mają Kempesa… Rok 1982, proporczyk z Naranjito i oglądanie na koloniach. Wyławianie flag Solidarności na trybunach jako dyscyplina dodatkowa, ale przede wszystkim Boniek – narodowy dramat po odsunięciu go za kartki w półfinale i niewystawieniu w jego miejsce Szarmacha. Rok 1986, Meksyk: zakłócone egzaminy do liceum, poprzeczka Karasia i słupek Tarasiewicza z Brazylią, ale przede wszystkim trzy gole Linekera i jedno z bardziej dwuznacznych doświadczeń mojego życia, kiedy uświadomiłem sobie, że istnieją więzi intensywniejsze niż narodowa. Plus zachwyt i trauma po bramkach Maradony, oczywiście.

Rok 1990: obiektywnie straszliwe nudy i mnóstwo czerwonych kartek, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało, zwłaszcza, że na tym tle błyszczał Kamerun z Rogerem Millą. Gol Pleata w dogrywce z Belgią, a potem kolejna dwuznaczność, że to właśnie Anglicy eliminują ten wspaniały Kamerun, żeby w półfinale trafić na swoją niemiecką Nemezis. Pudła Waddle’a i Pearce’a podczas rzutów karnych (dramat tego ostatniego, przezwyciężony dopiero 6 lat później, podczas mistrzostw Europy), a wcześniej łzy Gascoigne’a.

Rok 1994: oglądanie w Rzymie, gdzie ks. Adam Boniecki wspaniałomyślnie akceptował moją futbolową manię i gdzie po meczach Włochów ludność gromadziła się na Piazza Venezia, by jeździć w kółko przed tą dziwną maszyną do pisania. Śmierć Escobara, kaskada goli Salenki, grupa z Irlandią, gdzie wszystkie zespoły skończyły z tą samą liczbą punktów, kołyska Bebeto i koniec emocji po meczu Holandia-Brazylia.

Rok 1998, mnóstwo okoliczności okołofutbolowych, z których najbardziej niezapomnianą było oglądanie meczu o trzecie miejsce z Katarzyną Z. w jakiejś knajpie na Kazimierzu. Przeżywany w samotności TAMTEN mecz Anglii z Argentyną, bramka Owena, czerwona kartka dla Beckhama i nieuznany gol Campbella w dogrywce: jedno z najbardziej frustrujących doświadczeń w kibicowskim życiu. Ale też rewanż na Argentyńczykach wzięty przez Holendrów (Bergkamp!) i znów koniec emocji po ich odpadnięciu, z chłodnym docenieniem klasy Zidane’a i kolegów. Oraz wywiad z Wiktorem Osiatyńskim, robiony dla „Tygodnika” kilka minut po finale, nocne spisywanie, niejako zapowiadające czasy blogowania.

Zabawne, bo tę lawinę wspomnień (oczywiście ciekaw jestem Waszych – póki się nie zacznie na dobre, możemy sobie jeszcze na nie pozwolić…) uruchomił dzisiejszy wywiad z Tomaszem Zimochem dla „Dużego Formatu”. Bo w zasadzie jest tak, że kiedy próbuję sobie przypomnieć jakiś mecz, nie tyle widzę piłkarzy, ich dziwne już niekiedy stroje czy fryzury, ale słyszę głos komentatora: w pierwszym rzędzie Ciszewskiego i Szpakowskiego, później Graya i Tylera albo Motsona. Od chwili, kiedy to sobie uświadomiłem, znacznie wzrosła moja tolerancja dla dziennikarskich lapsusów.

Owszem, w sytuacji idealnej (czyli raczej niepolskiej, choć widzowie Canal Plus znajdą wyjątki) sprawozdawca potrafi czytać grę i w związku z tym podnosi głos na sekundę przed podaniem otwierającym drogę do bramki, a nie sekundę po tym, jak piłka przeleciała wysoko nad poprzeczką. Ale nie wymagajmy zbyt wiele: najważniejsze, żeby w chwilach rozstrzygających potrafili towarzyszyć naszym emocjom („Wie pan, w takich momentach wchodzi się na taką orbitę, że się niczego nie pamięta – mówi Zimoch. – A poza tym po takich transmisjach jest się wykończonym, ból przechodzi od głowy do stóp”).

Szczęście komentatora polega na tym, że chwile, które stały się dla nas może najwspanialszymi w życiu, nigdy już nie dadzą się oddzielić od jego wołania, nawet jeśli w tamtym momencie był w stanie wykrzyczeć tylko nazwisko strzelca. To prawda, jadący na swój dziesiąty (!) mundial John Motson powiedział kiedyś: „Po bezbramkowej pierwszej połowie, wynik do przerwy brzmi 0:0”, ale i tak zawsze będziemy go kochali. To jak z matką. Pamiętam, jak przed laty wróciłem do domu, by obejrzeć retransmisję meczu rozegranego kilka godzin wcześniej. „Nie podam ci wyniku, ale nie spodziewaj się bramek” – powiedziała, przynosząc mi herbatę.

Dziennik Mundialu: o wuwuzeli ani słowa

Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy byłem młody i dobrze się zapowiadałem, spotkał mnie zaszczyt zjedzenia kolacji z Wybitnym Dziennikarzem. Nie potrafię już sobie przypomnieć, kto i dlaczego wywołał temat piłki nożnej, dość powiedzieć, że w pewnym momencie Wybitny Dziennikarz wyciągnął ze mnie, ile mianowicie meczów jestem w stanie obejrzeć podczas weekendu. Wyciągnął i w zasadzie nie skomentował. Po chwili milczenia zapytał tylko, czy się zastanawiałem, ile w tym czasie można by napisać książek.

No faktycznie, zastanawiałem się, i to nie raz. Pewnie zresztą nie ja jeden. Mówi się trudno. Książki może jeszcze napiszę. Na razie szykuję się do mundialu, a w związku z tym pytanie brzmi, ile meczów jestem w stanie obejrzeć w ciągu dnia, tygodnia i miesiąca. Dzięki łaskawości macierzystej redakcji odciążony nieco od bieżących obowiązków, podobnie jak przed dwoma laty podczas Euro siadam przed monitorem, oglądam, a potem na gorąco spisuję swój Dziennik Mundialu. Bombardowany zewsząd informacjami i interpretacjami, studiujący wielkie analizy i króciutkie wpisy na twitterze, zapoznawany z ekonomiczną sytuacją RPA, a także z mniej lub bardziej realnymi zagrożeniami czekającymi na odwiedzających ten kraj gości, dyskutujący z kolegami, czy Maradona pogrzebie szanse Argentyny jak Domenech Francji, przysypiający podczas transmisji meczów towarzyskich (wyjąwszy, rzecz jasna, wczorajszą fiestę – po czymś takim nie można się już doczekać prawdziwego grania), i ze wszystkich sił usiłujący się uwolnić od swoich angielskich zakręceń, próbuję odnaleźć w tym wszystkim to, co najważniejsze: sens kibicowania.

O „planecie kibiców” napisałem duży tekst w dzisiejszym „Tygodniku” (na razie w sieci dostępnych jest tylko kilka pierwszych akapitów), ale rzeczywistość jak zwykle okazuje się lepsza niż moje przybliżenia. „Daily Telegraph” donosi, że ponad połowa brytyjskich pracodawców obawia się – szacowanych łącznie na miliard funtów – strat związanych z nieusprawiedliwionymi nieobecnościami pracowników (będą wychodzić z biur, żeby obejrzeć mecz) albo spadkiem wydajności (zamiast robić to, co do nich należy, będą gadać o piłce). Niektórzy przedsiębiorcy wprowadzili na okres mistrzostw ruchomy czas pracy. „Mieliśmy dwa wyjścia: zablokować strony internetowe, uniemożliwiając ludziom oglądanie meczów online, albo dać im możliwość oglądania, licząc także na podniesienie w ten sposób morale” – tłumaczy Stewart Lancaster z Afix Ltd (i rzeczywiście: pracownicy tej firmy umawiają się nawet na wspólne kibicowanie).

Ciekawe, czy pracodawcy modlą się o jak najszybsze odpadnięcie Anglii, żeby sytuacja wróciła do normy, czy przeciwnie: ściskają kciuki za reprezentację, licząc, że jej sukces spowoduje wzrost zadowolenia społecznego, które przełoży się na wzrost konsumpcji (podczas poprzedniego mundialu pewien akademik z Manchesteru obliczył, że jeśli pół miliona angielskich kierowców będzie jeździło z przyczepionymi do samochodu flagami, osiągając przy tym średnią prędkość 70 mil na godzinę, zużyje w ten sposób o prawie półtora miliona litrów benzyny więcej niż pół miliona jadących z tą samą prędkością kierowców bez flag). W każdym razie biadania Ruth Spellman z odpowiedzialnego za przeprowadzenie ankiety Chartered Management Institute, czytam nie bez rozbawienia: „To, że ponad połowa naszej kadry kierowniczej nie widzi sposobu zapobieżenia temu, że mistrzostwa świata rozpraszają pracowników albo wywołują nieusprawiedliwione nieobecności, pokazuje pilną potrzebę podniesienia standardów zarządzania. Lepiej wykwalifikowani menedżerowie mogliby podjąć proaktywne działania, by zarządzać sytuacją w sposób optymalny” (wybaczcie, ale pani Spellman mówi właśnie w ten sposób).

Wiem, miało być bez angielskich zakręceń, ale nie sądzę, żeby gdziekolwiek w świecie sytuacja mogła wyglądać inaczej. No, może poza Koreą Północną, w której wciąż nie wiadomo, czy Kim Dzong-Il pozwoli obejrzeć transmisje z mundialu, i której drużyna w RPA znajduje się w oblężonej twierdzy nie tylko ze względu na szlifowanie ostatnich elementów taktycznych. Przedstawiciele teoretycznie najsłabszego zespołu „grupy śmierci” w ściśle reglamentowanych wypowiedziach dla mediów zapowiadają niespodziankę – i doprawdy nie miałbym nic przeciwko temu, by kopciuszek zza jednej z ostatnich w świecie żelaznych kurtyn potrafił tu namieszać (na razie namieszał, usiłując naruszyć regulamin FIFA: trener Kim Dzong-Hun chciał wziąć na mistrzostwa tylko dwóch bramkarzy, robiąc w ten sposób miejsce dla dodatkowego napastnika – przepisy nakazują, by golkiperów było trzech).

Nie wiem, jak jest z Wami: czy będziecie wychodzić z pracy, opuszczać zajęcia, przenosić egzaminy na wrzesień itd., ale gdybyście mieli ochotę podyskutować o mistrzostwach świata – przez najbliższy miesiąc zapraszam codziennie. Trochę się oczywiście tego wszystkiego obawiam, z powodów, które przed dwoma laty wyłożyłem w tekście „O wyższości mistrzostw Europy nad mistrzostwami świata”: obawiam się organizacyjnego chaosu, poziomu sędziowania, nudów na poziomie rozgrywek grupowych, oszczędzania sił na kolejną fazę turnieju, kontuzji przemęczonych zawodników z czołowych klubów Europy itp. Z drugiej strony, nie mogę się już doczekać. Mundial ma nad Euro jedną niezaprzeczalną przewagę: zaczyna się pojutrze.

Pożegnanie z Benitezem

Redakcja „Tygodnika” zamówiła u mnie duży tekst o mundialu, więc musiałem na jakiś czas zaniedbać blogowanie. Teraz też wpadam tylko na chwilę, ale nie mogę nie wpaść, skoro Liverpool zdecydował się zaproponować Rafie Benitezowi rozwiązanie umowy o pracę i skoro Hiszpan zdecydował się tę propozycję przyjąć. Jak być może pamiętacie, jeszcze w styczniu, po porażce z drugoligowym Reading w III rundzie Pucharu Anglii, założyłem się z Rafałem Stecem o butelkę wina, że Benitez do sierpnia przestanie pracować na Anfield Road. Że wyszło na moje, stwierdzam bez satysfakcji, tym bardziej, że wcale nie jestem przekonany, czy w obecnej sytuacji rozwiązanie umowy z menedżerem jest najlepszym pociągnięciem Liverpoolu.

Dlaczego tego scenariusza się spodziewałem, stali Czytelnicy wiedzą aż za dobrze, bo ten temat w ciągu ostatnich miesięcy gościł na blogu aż za często (wybaczcie w związku z tym autocytaty, ale przy temacie tak spenetrowanym trudno o oryginalność). Po pierwsze, tegoroczne wyniki Liverpoolu były, jak na standardy tego wielkiego klubu, kompromitujące: odpadnięcie z Ligi Mistrzów, a potem także z Ligi Europejskiej, żenująca wpadka w Pucharze Anglii i porażka w Pucharze Ligi, przede wszystkim zaś tylko siódme miejsce w Premier League, a co za tym idzie – przynajmniej roczny rozbrat z najbardziej prestiżowymi i najlepiej wynagradzanymi rozgrywkami pucharowymi. Po drugie, rozsypała się relacja trener-piłkarze. Kiedy zabrakło wyników, znany z nieumiejętności budowania bliższych relacji z podwładnymi Benitez „stracił szatnię”, a pod koniec sezonu kilku zawodników pozwoliło sobie wręcz na publiczne krytyki pod jego adresem. Po trzecie, Hiszpan miał kiepską rękę do transferów (o to spieraliśmy się, zwłaszcza z Rogerem_Kintem, do upadłego, ale zostałem przy swoim zdaniu – zwłaszcza wydanie 20 milionów na Aquilaniego wydaje mi się niezrozumiałe, ale przykładów z tych sześciu lat mógłbym wymienić, i wymieniałem, dużo więcej). Po czwarte, w tym akurat sezonie Benitezowi przytrafiały się zaskakujące błędy taktyczne: w ustawieniu (trójka obrońców przeciwko Sunderlandowi), w doborze zawodników na poszczególne mecze (Ngog przeciwko Olympique Lyon), w grze obronnej (wciąż zawodne krycie strefowe). Po piąte, piłkarze decydujący o obliczu drużyny albo łapali kontuzje, albo nieoczekiwanie tracili formę (ktoś przecież pracował z nimi na treningu…). Po szóste, z każdą konferencją prasową menedżera Liverpoolu pogłębiało się wrażenie jego izolacji i zamknięcia w sobie. Po siódme, Hiszpan prowokował niepotrzebne konflikty, np. z Alexem Fergusonem, sędziami albo władzami ligi, oskarżanymi przezeń o niekorzystne dla klubu z Anfield układanie terminarza gier. Po ósme, trzeba było wydostać się z zaklętego kręgu niepowodzeń i dać zespołowi poczucie „nowego początku” – częsty motyw przy podejmowaniu decyzji o zmianie menedżera.

A jednak zwolnienie (bo przecież faktycznie jest to zwolnienie) Rafy Beniteza w tym akurat momencie mnie dziwi. Klub jest zadłużony i wystawiony na sprzedaż, choć za nierealistycznie wysoką cenę, przyszłość jego największych gwiazd w związku z niezakwalifikowaniem się do Ligi Mistrzów stoi pod znakiem zapytania – czy jest sens pogłębiać panującą na Anfield Road niepewność usuwając jeszcze jeden ważny element układanki? I czy przy niepewności dotyczącej kwestii tak fundamentalnych jak właścicielskie i finansowe łatwo będzie znaleźć następcę?

To jednak nie jest temat na teraz. Teraz wypada po prostu pożegnać Rafę Beniteza. Mam silne poczucie, że to właśnie jemu zawdzięczam dwa najwspanialsze przeżycia piłkarskie ostatniej dekady: finał Ligi Mistrzów w Stambule z 2005 r., i późniejszy o rok finał Pucharu Anglii w Cardiff. Kiedy więc będziemy z Rafałem otwierać wygraną przeze mnie butelkę (może powinna być z Hiszpanii?), pierwszy toast chciałbym wypić właśnie za zdrowie jego imiennika. Cokolwiek teraz czuje, on już nigdy nie będzie szedł sam.

Odpuśccie Liverpool

Pięć lat to cholernie dużo czasu. Niemal dokładnie pięć lat temu przeżywaliśmy jedną z najwspanialszych nocy w naszym kibicowskim życiu – noc, w której polski bramkarz stał się legendą Anfield Road dzięki „tańcowi-spaghetti” podczas rzutów karnych i dwóm wcześniejszym paradom po strzałach Andrija Szewczenki. Niewiarygodne emocje, klasyk Ligi Mistrzów i ostatni wielki sukces Liverpoolu. Obawiam się, że na kolejny trzeba będzie czekać długie lata.

Wyjątkowo obszerny, jak na prasowe standardy list Davida Mooresa do redakcji „Timesa”, powstał właśnie w piątą rocznicę tamtego zwycięstwa w Stambule. Były właściciel klubu tłumaczy w nim okoliczności sprzedaży swoich udziałów Amerykanom, deklaruje, że działał w przekonaniu o najlepszym interesie klubu, a widząc, czym okazały się wybrukowane jego dobre chęci, chce przynajmniej oczyścić swoje imię przed rozczarowanymi kibicami. Jest przy tym rozdzierająco szczery, więc zachęcam do przejścia przez procedurę rejestracji na stronie internetowej angielskiego dziennika, żeby przeczytać jego list w pełnej wersji.

Moores opowiada całą historię: jak ewoluował Liverpool w ciągu ostatnich 20 lat, i jak zmieniała się ekonomiczna otoczka, w której przyszło mu działać. Jego zdaniem przed Mistrzostwami Europy w 1996 r. futbol na Wyspach był kompletnie niemodny – sytuacja zmieniła się później, z nadejściem wielkich gwiazd i wielkich pensji (dodajmy także: wielkich kontraktów telewizyjnych i reklamowych), a w ślad za nimi: żądnych zysków i splendoru bogaczy, często kompletnie niezainteresowanych futbolem. „Kluby zaczęły być postrzegane bardziej jako źródło dochodu niż źródło dumy; były co najmniej w równym stopniu instytucjami finansowymi, jak miejscem sportowego dziedzictwa. Nadeszła era Abramowicza, a ja zrozumiałem, że nie jestem w stanie z nim rywalizować”.

Dla Mooresa kluczowy był sezon 2002-03, w którym mimo pokaźnych inwestycji (prowadzący wówczas drużynę Gerard Houllier sprowadził m.in. El Hadji Dioufa – w owym czasie rekordowy transfer Liverpoolu) nie udało się awansować do Ligi Mistrzów. To wtedy wraz z dyrektorem wykonawczym Rickiem Parrym zaczęli szukać inwestora, borykając się z wątpliwościami: czy wszystko jedno, jaki to będzie inwestor? „Zorientowaliśmy się, że oferta z Tajlandii była nieetyczna” – pisze np. Moores, przywołując sławną już uwagę Parry’ego o tym, że srebra rodowe sprzedaje się tylko raz. Wspomina także negocjacje z Robertem Kraftem z USA i Sameerem Al Ansarim z Dubaju, za każdym razem tłumacząc powody załamania rozmów. Dlaczego w końcu zdecydował się na Gilletta i Hicksa? „Wiele razy pytano mnie, czy zwykła wyszukiwarka Google’a nie powiedziałaby mi wszystkiego o Tomie Hicksie? Mógłbym nonszalancko odpowiedzieć, że nie wiem, co to Google (nigdy nie używałem komputera), albo podważać wiarygodność internetowych wyszukiwarek, ale prawda jest taka, że naszych przyszłych partnerów sprawdzaliśmy o wiele dokładniej” – przebieg transakcji nadzorowała firma Price Waterhouse Coopers, przy współudziale Rotszyldów, a więc najbardziej cenione marki na światowych rynkach finansowych. „Jeśli coś sobie wyrzucam, to fakt, że po czterech latach poszukiwań byliśmy może zbyt zwarci i gotowi usłyszeć dobrą nowinę, że George i Tom pomyślnie przeszli to badanie”…

Dziś, pięć lat po Stambule i trzy lata po sprzedaży klubu, Liverpool znów nie zakwalifikował się do Ligi Mistrzów, kończąc rozgrywki Premiership na siódmej pozycji. Co jednak bardziej niepokojące: obecni właściciele znacznie zwiększyli zadłużenie klubu (wynosi ponad 350 milionów funtów) i najprawdopodobniej nie będą w stanie sfinansować ani budowy nowego stadionu, ani wesprzeć Rafy Beniteza – jeśli to on będzie menedżerem w przyszłym sezonie – sensownym budżetem transferowym. O tym, że atmosfera w drużynie nie jest dobra, świadczy niedawna wypowiedź Jamiego Carraghera, że żaden piłkarz nie jest większy niż klub i że ci, którzy chcą odejść, niech po prostu odejdą (spekuluje się, że za nowym pracodawcą rozglądają się nawet – albo zwłaszcza – Fernando Torres i Steven Gerrard).

Dlatego Moores pisze: „Bardzo mi zależy na klubie, drużynie i kibicach. Mam nadzieję – choć pewnie płonną – że panowie Gillett i Hicks przeczytają ten list, albo przynajmniej jego fragment, i zrobią to, co trzeba. Koniec końców, narażają na szwank instytucję sportową o globalnej renomie, więc jeśli mają choć trochę rozsądku i godności, to ustąpią i pozwolą nowym właścicielom przejąć klub w imię jego przyszłych sukcesów i z myślą o jego życiodajnej sile – kibicach”.

I dalej: „Ogromnie żałuję sprzedaży klubu George’owi Gillettowi i Tomowi Hicksowi. Chciałbym wierzyć, że chodzi tylko o to, iż połknęli więcej niż mogli strawić. Zakładając ich niewinność – czyli że przyszli z wielkimi ideałami, którym nie byli w stanie sprostać – wzywam ich do ustąpienia, zaakceptowania swych ograniczeń jako współwłaścicieli Liverpoolu, uznania swojej roli w aktualnym upadku klubu i do rezygnacji z godnością, żeby kto inny mógł podjąć wyzwanie. Nie karzcie już więcej kibiców – Bóg wie, że dostali już za swoje. Przyjmijcie ofertę, bądźcie realistami w sprawie ceny, umożliwcie to. Odpuśćcie klub. Ustąpić w imię wyższego dobra to oznaka siły, a nie słabości”.

Nie mam wielkich złudzeń, że amerykańscy właściciele klubu posłuchają tych apeli: zdecyduje rachunek ekonomiczny, nie etyka. Pamiętam również, że jeśli chodzi o zarządzanie, to również za czasów Davida Mooresa Liverpool znajdował się kilka kroków za takim Manchesterem United. Z drugiej strony sprzedaż klubu planowano m.in. po to, by ten dystans zniwelować. Marna pociecha dla kibiców z Anfield: rywale z Old Trafford mają podobne problemy.

Przeżyjmy to jeszcze raz, czyli balonik i nie tylko

Będzie bez hierarchii i porządku, choć w miarę chronologicznie: pierwsze z podsumowań sezonu, który przyniósł prawdziwy koniec Wielkiej Czwórki, z wykorzystaniem moich archiwalnych wpisów i Waszych sugestii z Twittera. Tych ostatnich otrzymałem kilkadziesiąt, od ogólnych: „Big four no more, green and gold, Pompey spirit, Champions League fail” albo „rozbicie Big4, upadek LFC, półfinały LM bez Anglików, hity PL nie tak hitowe jak w poprzednich sezonach, przemiana Rooneya”, po szczegółowe („»To« podanie Gerrarda” do Drogby w przedostatniej kolejce, „Rodallega w 93 min., Wigan-Burnley 1:0”, „faul Fletchera i brak karnego w meczu MU-Arsenal”, „słynny mail Toma Hicksa jr i jego rezygnacja po upublicznieniu tegoż”, „11 porażek w lidze Liverpoolu, zmiana Torresa na St Andrews’, Phillips w 92 min. strzela Arsenalowi, gol Terry’ego z Burnley”). Nie wszystkich ćwierkających jestem w stanie zacytować, choć wielu z pewnością odnajdzie swoje obserwacje w poniższym wyliczeniu. Najczęściej wspominaliście balonik, który strzelił gola Liverpoolowi, poza tym zwracano uwagę na 11 porażek Liverpoolu i na historyczne wygrane Chelsea z zespołami z Wielkiej Czwórki – dla zrównoważenia przywołajmy jednak porażki mistrzów z MC…

Ale po kolei, od mocnego początku, czyli wygranej Tottenhamu z Liverpoolem i klęski Evertonu z Arsenalem, wejścia smoka Vermaelena, bramek Assou-Ekotto i Rodallegi. Potem przyszło odsunięcie Lescotta od treningów z Evertonem (przed transferem do MC, jednym z wielu imponujących zakupów tej drużyny ostatniego lata), urządzony przez Tottenham pogrom Hull i wyjazdowa porażka MU z Burnley. Z przyjemnością patrzyło się na twierdzę Turf Moor w pierwszych tygodniach sezonu (podtrzymuję pogląd, że gdyby Owen Coyle nie odszedł, Burnley utrzymałoby się w ekstraklasie), ze zgrozą natomiast słuchało się wieści z Fratton Park (przypomnijmy choćby sierpniowe bicie na alarm Davida Jamesa, ze zdziwieniem – wieści o transferze Sola Campbella do Notts County, z zawstydzeniem natomiast – wieści o rozróbie po meczu West Ham-Millwall.

Wkrótce przyszła wygrana MU z Arsenalem na Old Trafford po karnym i samobóju, wątpliwości wokół sprowadzenia Kakuty i zakazu transferów dla Chelsea, ostre strzelanie we wrześniowym meczu MC-Arsenal, tym z samobójem Almunii i prowokacyjnym zachowaniem Adebayora, a potem derby Manchesteru, gol Owena i „Fergie Time”, porażka Chelsea z Wigan i wściekły Carlo Ancelotti mówiący do swoich piłkarzy po włosku, pierwsze zwycięstwo Portsmouth, trenowanego wówczas jeszcze przez Paula Harta, załamanie formy Bena Fostera i utrata miejsca w bramce MU, snajperska regularność Darrena Benta, nawet jeśli czasem pomagał mu balonik i nieregularność napastników Tottenhamu (na szczęście było ich czterech: kiedy przygasał jeden, łapał formę inny – nawet Robbie Keane zdążył strzelić cztery gole Burnley)…

Kłopoty Beniteza w lidze, przyćmiła na moment porażka Chelsea z AV oraz problemy przyszłego mistrza Anglii z ustawieniem w diament i z obroną przy stałych fragmentach gry. Później jednak zwiększyły je kłopoty Beniteza w Lidze Mistrzów, znowu odsunięte na bok przez mecz przez duże „m”, czyli powrót Owena na Anfield i wygraną Liverpoolu z MU. Mniej więcej w tamtym czasie przeżywałem „one of those days”, czyli porażkę Tottenhamu na White Hart Lane ze Stoke (później czułem się podobnie po przegranej z Wolverhampton oraz remisie z Hull), ale nade wszystko jedenaście sekund jedenastej kolejki, czyli spektakularne samobójstwo Tottenhamu w derbach z Arsenalem. Liverpool jednak nie odpuszczał: skalę problemu unaoczniła nawet nie tyle porażka z Fulham, co skład na tamten mecz (nazwiska rezerwowych: Gulasci, Dossena, Ayala, Spearing, Plessis, Eccleston, Babel, w pierwszej jedenastce m.in. Kyriakos, Degen i Woronin), a potem znów wpadka w Lidze Mistrzów.

Zaiste epickie 3:3 Burnley na City of Manchester Stadium otworzyło serię remisów gospodarzy, zakończoną zwolnieniem Marka Hughesa. Poza ligą zbulwersowała nas ręka Henry’ego – to już w listopadzie, który pamiętam m.in. dzięki przesławnemu laniu Wigan na White Hart Lane czy rzezi niewiniątek w meczu Arsenal-Chelsea.
Jeszcze rok 2009 to powrót Awrama Granta do Portsmouth, cieszynka Bullarda, Wenger niepodający ręki Hughesowi i nurkujący Gerrard, Tottenham wypuszczający dwubramkowe prowadzenie w wyjazdowym meczu z Evertonem i Defoe, niewykorzystujący karnego w ostatniej minucie, a także – powracające przez następne miesiące w naszych dyskusjach – pytanie, czy Berbatow zawiódł. Dalej: kolejka, w której nikt nie chciał wygrać (to wtedy Tottenham przegrał u siebie z Wolves, Chelsea zremisowała 3:3 z Evertonem po błędach obrońców i Czecha, a MU przegrał u siebie z AV), seria zwycięstw Birmingham i forma Jamesa Milnera w AV, przegrana Liverpoolu z Portsmouth, wizerunkowo spalone powitanie Roberto Manciniego w Manchesterze i dwadzieścia sześć mgnień Fabregasa w meczu z Aston Villą.

Początek roku 2010 to sensacje Pucharu Anglii, z wygraną Leeds nad MU w pierwszej kolejności i późniejszymi bojami tej drużyny z Tottenhamem, oraz sukcesem Reading w zmaganiach z Liverpoolem (co zaowocowało moim zakładem z Rafałem Stecem, czy Benitez będzie pracował na Anfield w sierpniu 2010, powroty Vieiry i Campbella oraz  przerażający początek Pucharu Narodów Afryki (to znów poza światem Premier League).

Wielu oszałamiających spotkań nie było nam dane obejrzeć, ale mecz Arsenalu z Evertonem zapamiętałem: z grą do końca, pięknymi i przypadkowymi golami, podobnie jak ostre strzelanie Chelsea z Sunderlandem, kolejne derby Manchesteru, tym razem w Carling Cup, i kapitalny mecz Arsenal-MU.

Zimowe okienko transferowe było najspokojniejsze w ostatnich latach, gwałtowny wzrost pozaboiskowych emocji przyniosła natomiast afera obyczajowa z udziałem Johna Terry’ego. W pierwszych dniach lutego podjąłem swoje największe blogowe ryzyko, czyli postawiłem tezę o wyścigu dwóch koni, przedwcześnie skreślając Arsenal po porażce z Chelsea, a potem umieściłem tu kolejny ryzykowny wpis, popierający ideę play-off o Ligę Mistrzów. A skoro o Champions League: przeciwko MU w barwach Milanu zagrał David Beckham, pamiętamy zwłaszcza jego zielono-złoty szalik po meczu na Old Trafford. Niestety pamiętamy też pierwszy z kilku polskich błędów, czyli Fabiańskiego w meczu z Porto, a potem triumf Mourinho nad Ancelottim i spowodowaną tym wszystkim refleksję, czy liga angielska wciąż jest największa.

Wygrana Evertonu z MU (przede wszystkim młodzi Gosling i Rodwell, ale też przeziębiony Amerykanin), poprzedziła chyba jednak mecz sezonu na Stamford Bridge, rozpoczęty niepodaniem ręki, a zakończony zwycięstwem Manchesteru City, z dwiema czerwonymi kartkami po drodze.

Potem idą rzeczy przykre: makabryczny faul na Ramseyu (apelowałem wówczas o jego nieoglądanie). Rzeczy przykre i rzeczy wielkie: upadłość i waleczność Portsmouth. Rzeczy po prostu wielkie: Fulham w Lidze Europejskiej, aż po finał.

I znów futbol: rozstrzelanie Aston Villi przez Chelsea, kataloński koncert na Emirates, trzy gole w siedem minut MC na Turf Moor i przełomowa dla Chelsea wygrana na Old Trafford (napisałem wtedy, że spór o gola Drogby ze spalonego uważam za bezprzedmiotowy, jako że przykrywał kwestię nieprzykrywalną, czyli wyższość gości w każdej niemal dziedzinie: niejeden z Was do dziś mi to zdanie pamięta).

No i finisz Tottenhamu: zwycięstwa nad Arsenalem, po fenomenalnej bramce debiutującego w pierwszym składzie Danny’ego Rose’a, oraz nad Chelsea, z drugim w ciągu czterech dni golem Garetha Bale’a , a przede wszystkim, poprzedzona kilkudziesięciogodzinnym blogowaniem wyjazdowa wygrana z Manchesterem City, po której na kilkanaście kolejnych godzin zmieniłem blogową winietę. Ta ostatnia niedziela wreszcie, uzyskany dzięki niej imponujący bilans bramkowy mistrzów, a po niej jeszcze podwójna korona dla Chelsea.

Był to niewątpliwie sezon, w którym o osobowościach menedżerskich (Ancelotti, Redknapp, Hodgson, Wenger, Benitez, Hughes i Mancini, McLeish i Grant, O’Neill i Moyes) mówiło się równie często jak o osobowościach piłkarskich (Rooney, Drogba, Fabregas, Lampard, Milner, Tevez, w ostatnich miesiącach Bale – tu lista z pewnością jest dłuższa, ale o piłkarzach chcę napisać osobno). Był to niewątpliwie sezon, w którym sztuka bronienia na Wyspach przeżywała kryzys: oglądaliśmy mnóstwo bramek, ale zawdzięczaliśmy je nie tyle (a w każdym razie nie zawsze) geniuszowi napastników, ile okropnym nieraz wpadkom bramkarzy i obrońców. Był to niewątpliwie sezon bolesnych nieobecności (van Persie, Ferdinand, Essien, Lennon, Torres, Owen) i sezon, w którym mówiło się o długach, upadłościach i protestach kibiców. Był to wreszcie sezon Chrisa Hughtona: mój ulubiony przed laty lewy obrońca i wieloletni zasłużony asystent kolejnych menedżerów Tottenhamu, w imponującym stylu przywrócił ekstraklasę Newcastle. Sezon pewnie gorszy niż poprzedni, ale czy to znaczy, że nudny? Mnie się – jak widać po liczbie wklejonych tu linków – z pewnością nie nudziło.

Podwójna Chelsea

Złe wieści są takie, że następny TAKI mecz – o Tarczę Wspólnoty, między MU i Chelsea – odbędzie się dopiero ósmego sierpnia, czyli za 92 dni. Dobre wieści są takie, że wcześniej naoglądamy się piłki podczas mundialu, i że wielu bohaterów dzisiejszego dnia wybiera się do RPA. Wieści ani dobre, ani złe są takie, że przez cały ten czas będę blogował, a podczas mistrzostw świata nawet z większą intensywnością niż zwykle, bo podobnie jak przed dwoma laty podczas Euro mam zamiar prowadzić dziennik, a zanim do tego dojdzie, już w najbliższym tygodniu zabiorę się za podsumowywanie zakończonego dziś definitywnie sezonu.

Sezonu, dla którego rzetelnego opisania obaj finaliści Pucharu Anglii odegrali rolę bodaj czy nie największą. Chelsea pod wodzą debiutującego w Premiership Carlo Ancelottiego po raz pierwszy w historii tego klubu sięgnęła po mistrzostwo i Puchar Anglii, a Didier Drogba zdobył nie tylko tytuł króla strzelców (37 goli w lidze i pucharach), ale przesądził o obu sukcesach bramkami na Wembley i na Old Trafford. Zadłużone Portsmouth długo broniło się nie tylko przed spadkiem z ligi, ale przede wszystkim przed bankructwem, w klubie zmieniali się właściciele, rozpaczliwie wyprzedawano piłkarzy i zwalniano personel, przez dobrych parę miesięcy nie płacono pensji w terminie – a w tym samym czasie Awram Grant prowadził tych, którzy jeszcze zostali na tonącym okręcie, wypożyczonych lub sprowadzonych za darmo, do finału FA Cup. Historia zatoczyła koło: triumf Portsmouth w tych rozgrywkach, jeszcze pod wodzą Harry’ego Redknappa w 2008 r., okazał się początkiem końca. Wątpliwe, by którykolwiek z piłkarzy (o menedżerze nie wspominając), którzy dziś reprezentowali barwy tego klubu, grali na Fratton Park w przyszłym sezonie.

Wiele razy w ciągu ostatnich miesięcy temat Portsmouth wałkowałem, więc tym razem sobie odpuszczę – zachęcam jednak do rzucenia okiem na obszerny wywiad z Grantem, opublikowany przez „Daily Mail” (co ciekawe, jest także o kulisach jego pracy na Stamford Bridge). Niezależnie bowiem od tego, jak bardzo zasłużone okazało się zwycięstwo Chelsea, mecz na Wembley pokazał po raz kolejny, że Izraelczyk nie wypadł sroce spod ogona, a jego sukcesy z drużyną z zachodniego Londynu nie były zasługą Henka Ten Caate czy Stevena Clarke’a, jak się chętnie wówczas mówiło. Facet po prostu zna swój fach, a propozycja pracy w West Hamie jest tego kolejnym dowodem.

Portsmouth w meczu z Chelsea przyjęło podobną taktykę, jak w półfinale z Tottenhamem: zagęszczona obrona i próby agresywnego (momentami zbyt agresywnego) odbioru w środku pola, z nadzieją na szybką kontrę, kiedy przeciwnik będzie już nieco zniecierpliwiony falą nieudanych ataków. Kiedy Kevin Prince Boateng podchodził w 56. minucie do rzutu karnego, mogło się wydawać, że i tym razem się uda, „against all odds”, jak głosił jeden z transparentów niezrównanych kibiców tego zespołu. Byłoby to jednak tyleż romantyczne, co nieodzwierciedlające wydarzeń na boisku, nie tylko w kontekście pięciu słupków Chelsea w pierwszej połowie (z wyróżniającym się wśród nich pudłem Kalou). Mimo wciąż koszmarnego stanu murawy na Wembley obejrzeliśmy bardzo dobry mecz, w którym waleczne Portsmouth bynajmniej nie było tłem, ale… wygrali lepsi.

Fot. Reuters/Onet.pl

O fenomenie tegorocznych sukcesów Chelsea przyjdzie jeszcze pewnie pisać. Jose Mourinho ma pewnie trochę racji, twierdząc, że to wciąż jego piłkarze, grający według jego koncepcji taktycznej (Ancelotti po eksperymentach z diamentem wrócił do dawnego ustawienia). A jednak nowy menedżer Chelsea pokazuje, że Portugalczyk nie ma patentu na wyjątkowość. Ancelotti, przed laty znakomity piłkarz, umiał znaleźć wspólny język z zawodnikami – to, oprócz taktycznego nosa, wydaje się najistotniejsze, bo przecież nie znajomość kraju czy transfery (zabawne, że londyńczycy w zasadzie ich nie dokonywali, a jedyny kosztowny zawodnik, Żirkow, grał w sumie niewiele). Rutyniarz trafił na rutyniarzy, bo kolejny aspekt to ogromne doświadczenie, zbierane przez piłkarzy Chelsea w ligach całej niemal Europy (piszę o tym, świadom pewnej dwuznaczności: odnieśli sukces, więc nazywamy ich rutyniarzami, gdyby powinęła im się noga, mówilibyśmy pewnie, że są zbyt starzy…). I, co w gruncie rzeczy odnotowuję z największą przyjemnością, klasa. Carlo Ancelotti mówi, że nie jest wyjątkowy, tylko normalny, a przede wszystkim ma szczęście, bo łatwo się pracuje w fantastycznych klubach, z fantastycznymi współpracownikami i podwładnymi. Włoch umie wygrywać (patrz pomeczowe gratulacje dla Granta), ale i zdarzające się jego drużynie porażki potrafi przyjąć z godnością. Ciekawe, co by było, gdyby decyzje panelu Premier League i League Manager Association w sprawie tytułów Menedżera Roku podejmowano dopiero dziś – czy w pierwszym przypadku wygrałby Harry Redknapp, a w drugim Roy Hodgson. Zgoda, możliwości klubów kierowanych przez Anglików są nieporównanie mniejsze; z drugiej strony, czy trzeba przypominać, do jakiego stopnia nie udało się Scolariemu, i że także Hiddink, mimo iż zdołał posprzątać po Brazylijczyku, ostatecznie opuścił Londyn bez wygrania ligi, o Champions League nie wspominając?

Dziś o trzynastej parada zwycięstwa w zachodnim Londynie. A za te 92 dni zobaczymy pewnie inną drużynę, bo – choć Ancelotti mówi, że wygra Ligę Mistrzów z tymi samymi zawodnikami – w Chelsea mają być zarówno wielkie transfery, jak i promocja młodzieży z zaplecza. Nie mogę się doczekać.

Fulham w połowie pełne

Od czasu przebicia się Tottenhamu do eliminacji Ligi Mistrzów zacząłem odczuwać potrzebę zmiany dominującego tu od samego początku sposobu narracji. Czy rzeczywiście, jak pisał niegdyś Nick Hornby, naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie? Zdarzają się nam przecież chwile spełnienia. Nawet kibice Fulham, choć tak okrutnie się to wczoraj zakończyło, mieli ich w tym sezonie całe mnóstwo, podobnie zresztą jak w sezonie poprzednim.

Po tym jak Diego Forlan przesądził o triumfie Atletico, przez cały wieczór starałem się myśleć właśnie o tych chwilach spełnienia, ignorując prosty fakt, że do rzutów karnych brakowało zaledwie czterech minut, że mimo iż Atletico było drużyną lepszą, to piłkarze Roya Hodgsona kolejny raz walczyli jak lwy, tak jakby nie mieli za sobą trwającego 10 miesięcy i 63 mecze sezonu. Ech, gdyby Bobby Zamora, odpowiedzialny za wiele z tych pięknych chwil, nie zmagał się w ciągu ostatnich tygodni z kontuzją, gdyby stać go było na więcej niż tych 55 minut…

Ale właściwie nie mam ochoty wchodzić głębiej we wczorajszy mecz – ponownie przeżywać np. euforię po golu Simona Daviesa, którego koszulkę Tottenhamu, sprowadzoną przed sześcioma laty, wciąż jeszcze przechowuję gdzieś na dnie szafy. Interesuje mnie ta jedna kwestia: czy w życiu kibica (wszystko jedno, czy związał się z jedną z najlepszych drużyn świata, czy z zamykającym tabelę kopciuszkiem) więcej jest cierpień, czy uniesienia? Gdybym kibicował Fulham: czułbym dumę z tego, że udało się dojść tak daleko, pokonując po drodze Szachtar, Juventus i Wolfsburg, rozpacz, że tak niewiele brakowało, a może nadzieję na przyszłość, zwłaszcza że człowiek odpowiedzialny za renesans klubu, zasłużenie wybrany menedżerem roku przez League Manager Association, potwierdził wczoraj, że nie szuka lepszej pracy? Odczuwałbym te wszystkie rzeczy jednocześnie?

Pytanie dnia: jak to właściwie jest z tym okrucieństwem futbolu?