Capello na indeksie

Nie obyło się bez obciachu, co odnotowuję z satysfakcją, bo Anglia w wydaniu imperialnym bywa doprawdy nieznośna. Gładko przebyte eliminacje do mistrzostw świata pozwoliły dziennikarzom z Wysp głośno mówić o zwycięstwie w turnieju, nawet jeśli po drodze Hiszpania i Brazylia udowodniły w meczach towarzyskich, jakie jest właściwe miejsce Anglii w szeregu. Trener również mógł imponować: zawodników trzymał krótko, trudne decyzje podejmował błyskawicznie (choćby tę o pozbawieniu opaski kapitańskiej Terry’ego), jasno formułował kryteria, którymi będzie się kierował przy konstruowaniu kadry (zdrowie zawodników przede wszystkim i żadnych powołań za zasługi) i – co w końcu najważniejsze – wiedział, co robi podczas poszczególnych meczów. Wydawało się, że wszystko przebiega planowo; że w drugim tygodniu maja będziemy dyskutować wyłącznie o tym, czy piłkarz X powinien być w liczbie dwudziestu trzech szczęśliwców, którzy polecą do RPA, czy powinien się zadowolić miejscem w trzydziestce, a może w ogóle powinno go zabraknąć na ogłoszonej wczoraj liście, bo przecież w drugiej połowie sezonu Y był zdecydowanie lepszy.

A jednak nie. Fabio Capello z powodów komercyjnych zaangażował się w projekt „Capello Index” – portalu internetowego, który analizowałby i oceniał grę poszczególnych piłkarzy. Nawet jeśliby Włoch nie robił tego osobiście, wyglądałoby to niedobrze: już dwie godziny po meczu cały świat dowiaduje się, że trener reprezentacji bierze odpowiedzialność za wystawienie, powiedzmy, Rooneyowi noty 7, Hartowi noty 9, ale za to Gerrardowi jedynie noty 5. Jak coś takiego mogłoby wpłynąć na morale drużyny i gdzie tu logika: Capello, który domagał się od piłkarzy absolutnej koncentracji i karał np. za używanie telefonów komórkowych podczas wspólnych posiłków, samemu miałby pozwalać sobie na dekoncentrację i wspieranie biznesowego przedsięwzięcia? Jeszcze za mało mu płacimy – grzmiały oburzone media na kilka godzin przed ogłoszeniem szerokiej kadry na mundial?

Ostatecznie zwyciężył zdrowy rozsądek – Capello Index zacznie działać dopiero po mistrzostwach świata (na razie pod jej adresem w internecie mamy wersję beta), a my możemy się skupić na rozmawianiu o powołaniach do kadry – choć pytanie, czy autorytet Włocha ucierpiał w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin, wydaje się pytaniem retorycznym.

Zwłaszcza że ze składu ogłoszonego przez Football Association wynika, iż Capello zrezygnował z gromko deklarowanych wcześniej pryncypiów i w trzydziestce, z którą zamierza pracować w ciągu najbliższych tygodni, umieścił kilku piłkarzy mających poważne kłopoty ze zdrowiem, w tym jednego, który w ciągu tego czasu prawdopodobnie nie zdoła się wyleczyć (mowa o Barrym, ale także o Kingu czy Ferdinandzie), a w ostatniej chwili – w związku z kontuzją pomocnika MC właśnie, ale też dramatycznym spadkiem formy Michaela Carricka – usiłował namówić na wyprawę do RPA Paula Scholesa, który zrezygnował z gry reprezentacji, bagatela, 6 lat temu. I jeszcze na powrót z emerytury zdecydował się Jamie Carragher, mający wśród angielskich fanów tyleż zwolenników (za wielkie serce), co przeciwników (za nieco mniejsze umiejętności; przed czterema laty, po kontuzji Gary’ego Neville’a, nie sprawdził się i jako prawy obrońca musiał grać Owen Hargreaves).

Co powiedziawszy dodam jednak, że sama trzydziestka wydaje mi się niezbyt kontrowersyjna – w tym sensie prawdziwe emocje zaczną się, gdy przyjdzie czas zawężenia kadry do liczby 23. Owszem, można się zastanawiać, czy wśród bramkarzy nie znalazłoby się miejsce dla Paula Robinsona, albo czy wśród lewych obrońców Paul Konchesky nie jest co najmniej równie dobry jak Warnock czy Baines. Utalentowanych skrzydłowych Capello ma nadmiar – tak rozumiem decyzję o pominięciu Ashleya Younga czy Stewarta Downinga, zwłaszcza że z dotychczasowych sprawdzianów można wnosić, iż miejsce na lewej pomocy otrzyma Steven Gerrard (zresztą Adam Johnson i Aaron Lennon potrafią grać również jako lewoskrzydłowi, no i nie zapominajmy o Milnerze). Nazwiska Zamory nie wymieniam, bo Capello rozmawiał z nim i napastnik Fulham sam odrzucił propozycję włączenia do szerokiej kadry, by zaraz po dzisiejszym finale Ligi Europejskiej pójść na operację ścięgna Achillesa, ale może na powołanie zasługiwali inni napastnicy, Carlton Cole czy Gabriel Agbonglahor, kosztem np. lubianego przez Capello Emila Heskeya? Nawet jeżeli, to przecież nie są to pominięcia na miarę Nasriego czy Benzemy albo Cambiasso i Zanettiego. Jedynym powołanym na kredyt wydaje mi się Joe Cole.

Mnie oczywiście cieszy, że znalazło się miejsce zarówno dla duetu King-Dawson, jak dla Toma Huddlestone’a i Scotta Parkera. Wiem, trzy tygodnie to mnóstwo czasu: niejeden z piłkarzy może stracić, a niejeden odzyskać formę, ale gdyby mistrzostwa świata miały się rozpoczynać jutro, na miejscu Capello również i ja nie zawahałbym się przed wystawieniem młodego pomocnika Tottenhamu w pierwszym składzie, w miejsce kontuzjowanego Garetha Barry’ego, a obok Franka Lamparda (podobnie jak nie zawahałbym się przed wystawieniem w środku obrony Kinga). Bliska jest mi też idea, z oczywistych powodów lansowana przez zaprzyjaźnionego z Stevenem Gerrardem Henry’ego Wintera, ustawienia pomocnika Liverpoolu za Rooneyem, i wtedy skonstruowania linii pomocy w składzie: Milner, Huddlestone, Lampard, Lennon.

W drugiej linii możliwości manewru wyglądają stosunkowo najlepiej. Słabe punkty tej reprezentacji to obsada bramki (kto z powołanej trójki jest właściwie numerem jeden: od będącego w najlepszej formie Harta Capello wyraźnie woli Greena…), brak klasowego zmiennika dla lewego obrońcy i prawy obrońca lepiej sprawdzający się w ofensywie niż w trzymaniu linii, a także nierówna forma żelaznej dotąd dwójki stoperów.

Kto odpadnie 1 czerwca? Wiele będzie zależało od tego, czy szansę w sparingach wykorzysta Johnson i czy wyleczy się Barry. Na mundialu jednak potrzebne jest doświadczenie, stąd np. Joe Cole wydaje się bezpieczniejszym wyborem niż skrzydłowy MC. Z obrońców z pewnością nie pojedzie ktoś z duetu Baines-Warnock (Warnock?), a także, jak bardzo bym tego nie żałował, Michael Dawson. Z pomocników w Anglii zostaną Wright-Philips, Parker i Johnson, z napastników Bent. Kto będzie siódmym pechowcem? Nie wierzę w ozdrowienie Barry’ego…

Ta ostatnia niedziela

Żeby nie było tak miło, bo Wasze ostatnie komentarze wprost ociekały komplementami, zajrzałem do swojego „Przewodnika po Premiership”, pisanego przed rozpoczęciem sezonu, i przeczytałem wszystkie te nietrafne przepowiednie, z których najsilniej biją po oczach zapowiedzi degradacji Birmingham i utrzymania się Portsmouth, a także walki Liverpoolu o mistrzostwo Anglii. To prawda: nie ja jeden się pomyliłem, a i skończony właśnie sezon dostarczył nieoczekiwanych zwrotów akcji więcej niż którykolwiek z poprzednich – w sam raz żeby przykryć nimi obiektywną prawdę, że był to zarazem sezon słabszy niż poprzednie. Ale zanim zacznę podsumowywać to, co za nami, wolę jeszcze raz podsunąć Wam przed oczy tamto pisanie.

Bo zgodzimy się chyba co do tego, że lepiej pisać już o całości niż o dzisiejszej kolejce, która okazała się równie przewidywalna, jak nieprzewidywalny był sezon. Peregrynacja ligowego trofeum, przewiezionego wczoraj z Old Trafford na Stamford Bridge (na stadionie MU, gdzie piłkarze Fergusona podejmowali dziś Stoke, została na wszelki wypadek replika), pieczętowała fakt, że wszystkie rozstrzygnięcia zapadły tak naprawdę wcześniej i zarówno Manchester United, jak i Tottenham, potrzebowały cudu, żeby przeskoczyć w tabeli Chelsea i Arsenal.

Fot. Reuters/Onet.pl

A skoro o całości, to zacząć wypada od pochwał dla jakże zasłużonego mistrza. Najwięcej strzelonych bramek, najkorzystniejszy stosunek bramek, tytuł najlepszego strzelca dla Drobgy – wszystko to daje jakiś obraz, ale swoją wyższość piłkarze Ancelottiego udowodnili przede wszystkim pokonując najgroźniejszych rywali w bezpośrednich pojedynkach (MU i Arsenal także na wyjazdach), niekiedy – patrz mecz z Arsenalem na Emirates – dokonując istnej rzezi niewiniątek. Nie sprawdziły się obawy o formę starszych zawodników (zresztą często błyszczeli młodsi, jak jeden z najlepszych piłkarzy ostatnich miesięcy, Malouda) czy o osłabienia związane z Pucharem Narodów Afryki; paradoksalnie kryzys przyszedł później i wiązał się ze skandalem obyczajowym dotyczącym Johna Terry’ego, został jednak w porę powstrzymany. Przez cały sezon zachwycał lub przerażał – zależnie, z której strony spojrzeć – Didier Drogba, ale w jego cieniu kolejny niewiarygodny wyczyn strzelecki odnotował Frank Lampard (22 gole zdobyte przez pomocnika!). Chwała Carlo Ancelottiemu także za odejście od ustawienia „w diament”, które akurat Lampardowi chyba nie do końca odpowiadało.

Alex Ferguson mówił ostatnio, że szans na tytuł pozbawił go jeden kiepski tydzień, kiedy indziej narzekał na remis na Ewood Park. Ale przecież na boisku Blackburn punkty zostawiały także Chelsea i Arsenal… Dziś myślę raczej, że utrzymująca się przez niemal cały rok życiowa forma Wayne’a Rooneya zafałszowała rzeczywisty obraz sytuacji byłego mistrza Anglii: wiele inwestycji potrzeba, żeby ta drużyna wróciła do stanu, kiedy występowali w niej Ronaldo i Tevez, Rio Ferdinand i Nemandja Vidić nie narzekali na zdrowie, a Michael Carrick czy Dymitar Berbatow byli w formie choćby porównywalnej z ich występami w Tottenhamie.

Niezwykłość tego sezonu dobrze ilustrują przypadki Arsenalu. Niemiłosiernie ogrywani przez Chelsea i MU, piłkarze Arsene’a Wengera odbijali to sobie w starciach ze słabszymi rywalami, jak zwykle grając najpiękniejszy futbol w lidze. Ostatecznie przegrali przez kiepskich bramkarzy i kontuzję Robina van Persiego, co unaoczniły dwa rozstrzygające mecze sprzed kilkunastu dni: z Tottenhamem, gdzie Holender pojawił się na boisku zbyt późno, i z Wigan, gdzie nie pierwszy i nie ostatni raz wypuścił piłkę z rąk Łukasz Fabiański. Dzięki Kanonierom przeżyliśmy przecież także kilka niezwykłych niespodzianek, choćby powrót do Premier League Campella i debiut w niej Vermaelena, i chwil dramatycznych – przede wszystkim tej związanej z kontuzją Ramseya. Najważniejsze pytanie na najbliższe miesiące: czy zostanie Fabregas; ile znaczy dla tej drużyny pokazało jego wejście z ławki na kilkanaście minut z Aston Villą, ale i gol w derbach z Tottenhamem, tuż po rozpoczęciu gry przez piłkarzy Redknappa od środka, po utracie pierwszej bramki.

O Tottenhamie było tu aż za dużo, więc dziś zmilczę (po meczu z Burnley mam zresztą dobre powody, brr…) – o remisujących dziś Liverpoolu i Manchesterze City również. W sumie niemiłym zaskoczeniem jest dla mnie niska pozycja Evertonu: zespół Davida Moyesa zapłacił wysoką cenę za plagę kontuzji w pierwszej części sezonu, w drugiej na odrobienie strat było już za późno, ale już dziś ostrzę sobie zęby na ich występy w sezonie kolejnym. Byle tylko nie podkupiono Jacka Rodwella, tylko jednego z listy zdolnych młodzieńców Moyesa.

Aston Villa natomiast sezon może uznać za udany: szanse na czwarte miejsce straciła zaledwie przed tygodniem, awans do Ligi Europejskiej wywalczyła bez problemów, świetnych dziesięć miesięcy mieli James Milner i Richard Dunne (to właściwie niewiarygodne, że MC pozbyło się Irlandczyka, sprowadzając kilka razy droższego Lescotta: z postawy na boisku można by wnosić, że to Dunne kosztował 20 milionów). Aż dziwne, że tyle się mówi o zagrożonej posadzie Martina O’Neilla i jego konfliktach z właścicielem – jeśli menedżer AV miałby zmieniać pracę, to chyba na jakąś lepszą, np. (przepraszam kibiców jego dotychczasowej drużyny) na Anfield Road…

Do przyjemnych zaskoczeń sezonu zaliczam postawę Birmingam, a zwłaszcza jego wodoszczelnej defensywy, ze świetnym bramkarzem, rewelacyjną parą stoperów i cudownie odrodzonym – bo kontuzje skłaniały go już do zakończenia kariery – prawym obrońcą Carrem. Oraz Stoke, które bez trudu utrzymało się w lidze, czyniąc z własnego stadionu twierdzę niemal nie do zdobycia, a z wyrzucającego auty Rory’ego Delapa – najgroźniejszego wykonawcę stałych fragmentów gry w ekstraklasie. Fulham, niewiarygodne w Lidze Europejskiej, w Premier League musiało wypaść gorzej, ale i tak jego menedżer jest chyba jedynym rywalem Carlo Ancelottiego i Harry’ego Redknappa w walce o tytuł menedżera roku League Manager Association (Redknapp wygrał mniej prestiżowe wyróżnienie, przyznawane przez jury Premier League).

Zaskoczenia nieprzyjemne, poza postawą Liverpoolu (wielkie podsumowanie z dzisiaj: Steven Gerrard odpychający kibica)? Kryzys West Hamu, trenowanego przez Gianfranco Zolę, mimo tak obiecującej końcówki sezonu poprzedniego i mimo obecności w drużynie tak dobrych piłkarzy, jak Green, Upson, Parker czy Carlton Cole. Degradacja Burnley, a właściwie załamanie morale tej drużyny po odejściu Owena Coyle’a. Upadek Portsmouth, a właściwie szerzej: długi, które zakłóciły, zakłócają lub będą zakłócać funkcjonowanie jeszcze kilku angielskich klubów, z Manchesterem United i Liverpoolem na czele (z długami MU wiązałoby się zaskoczenie przyjemne: masowy ruch kibiców, walczących o odzyskanie wpływu na swój ulubiony klub).

To tyle na szybko; do tematu będę wracał w najbliższych dniach, pisząc szerzej o poszczególnych piłkarzach i menedżerach. Dziś wznoszę toast za Chelsea i… Burnley. Najzabawniejsze jest to, że jeśli we środę Fulham wygra Ligę Europejską, to w europejskich pucharach zagra również zdegradowany zespół z Turf Moor, dzięki wysokiej pozycji w klasyfikacji fair play. Właściwie bardzo bym sobie tego życzył: zobaczyć jakieś europejskie gwiazdy, jak próbują się pomieścić pod ciaśniutką budką, osłaniającą ławkę rezerwowych na stadionie Burnley.

Dziś futbol nie jest okrutny

Nie chciałbym zaczynać nadmiernie patetycznie, choć w takim dniu pewnie wybaczylibyście mi również patos, ale angielska piłka potrzebowała tego zwycięstwa. To, że Tottenham zajmie co najmniej czwarte miejsce w lidze i będzie walczył w eliminacjach do Ligi Mistrzów oznacza, po pierwsze, przełamanie monopolu Wielkiej Czwórki, niepodzielnie panującej na tutejszych boiskach w ciągu ostatnich kilku lat i dzięki pieniądzom z tejże Ligi Mistrzów powiększających dystans do reszty stawki. Oznacza po drugie, że pieniądze to nie wszystko: mimo setek milionów zainwestowanych przez szejków w Manchester City, to nie „hałaśliwi sąsiedzi” Alexa Fergusona wykorzystają tegoroczny kryzys Liverpoolu i zyskają szansę rywalizowania z europejską elitą. Wciąż czuję frajdę z powodu sukcesu drużyny, której przez lata kibicowałem bardziej na złe niż na dobre, ale nie mogę się nie zastanawiać, jak ten sukces wpłynie na przyszłoroczne rozgrywki Premier League. Myślę, że będzie jeszcze ciekawiej: MU, Chelsea i Arsenal z pewnością wzmocnią się przed sezonem, podobnie Manchester City, choć tu pozostaje wiele niewiadomych: czy szejkowie kolejny raz zdecydują się na zmianę trenera i czy najlepsi piłkarze świata, na których z pewnością polują, będą zainteresowani występami w Lidze Europejskiej. Smuta Liverpoolu może trochę potrwać, ale przecież nadal jest to Liverpool, zespół stworzony do walki o największe cele. A pozostają jeszcze Aston Villa i Everton, z fantastyczną grupą młodych i głodnych sukcesów piłkarzy. No i Tottenham: znając prezesa Levy’ego, ekstra pieniądze z gry w Champions League nie naruszą dyscypliny budżetowej, służąc zarówno roztropnym wzmocnieniom pierwszego zespołu, jak i planom przebudowy stadionu; zresztą awans do Ligi Mistrzów będzie oznaczał pewnie także lepsze pieniądze od sponsora, zyskującego prawo do umieszczenia swego logo na klubowych koszulkach (umowa z fimą Mansion wygasa po tym sezonie).

Ale angielska piłka potrzebowała tego zwycięstwa z jeszcze jednego powodu: w czasach zabezpieczania tyłów, zagęszczonego środka pola albo skróconego pola gry i wszystkich tych rzeczy, które powodują, że często zamiast meczów oglądamy partie szachów, triumf Tottenhamu jest również triumfem futbolu pozytywnego. Harry Redknapp, będący człowiekiem do bólu szczerym, mówił przed spotkaniem, że gra na remis nie wchodzi w grę, że ma piłkarzy stworzonych do atakowania. Już po meczu dodawał, że niektórzy (z podtekstu wynikało, że nawet członkowie jego sztabu szkoleniowego) doradzali mu ostrożność, grę jednym napastnikiem i piątką w drugiej linii; wszak remis również stawiał jego drużynę w lepszej pozycji przed niedzielną kolejką. On jednak pozostał wierny sobie: zaryzykował i mógł przekonać się na własnej skórze, że fortuna sprzyja odważnym.

Nie ja jeden przecierałem oczy, patrząc na to ustawienie: dwóch napastników, dwóch bardzo ofensywnie grających skrzydłowych i dwóch środkowych pomocników, z których każdy myśli przede wszystkim o grze do przodu, Palacios na ławce, Lennon zamiast Bentleya, słabszy ostatnio Defoe od pierwszej minuty (kiedy zastępował go Pawluczenko, była to wciąż zmiana ofensywna: na 10 minut przed końcem Redknapp wciąż bardziej myślał o zwycięstwie niż pilnowaniu remisu), a do tego dwa kluczowe komunikaty z frontu medycznego: i Gomes, i King zdolni do gry.

O Kingu mógłbym osobno i bez opamiętania (szkoda, że Bennett nie uznał jego bramki z pierwszej połowy), ale zdaje się, że już nieraz to robiłem. Wiadomo, że na skutek wielu kontuzji i kilku operacji facet właściwie nie ma chroniącej kości tkanki miękkiej w jednym z kolan (czy to się tak nazywa?). Od poniedziałku do czwartku zajmuje się więc głównie pływaniem i jazdą na rowerku w siłowni, a w piątek obserwuje trening taktyczny, podczas którego w jego roli u boku Michaela Dawsona występuje Sebastian Bassong, po czym przez 20 minut biega. Jeśli w tym czasie kolano wygląda dobrze, w sobotę gra. Jeśli w sobotę gra, w niedzielę jego kolano przypomina balon, więc w poniedziałek wraca na pływalnię i pod opiekę masażysty – i tak dalej. Tym razem jednak operację „King na Manchester” rozpoczęto od razu po zakończeniu meczu z Boltonem – kolano obłożono lodem, a co robiono w następnych dniach, pozostanie tajemnicą sztabu medycznego Tottenhamu, w każdym razie w środowe popołudnie kapitan drużyny oznajmił menedżerowi, że jest gotów do gry (bo to King zawsze podejmuje ostateczną decyzję). To ważny argument dla Fabio Capello, który we wtorek ma ogłosić 30-osobową kadrę, rozpoczynającą przygotowania do mundialu. Wczoraj przeczytałem nie tylko, że King i Dawson mogą być pewni powołania, ale i to, że powinni wychodzić w pierwszej jedenastce…

Cała drużyna zagrała bardzo dobrze lub przynamniej lepiej niż można się było spodziewać. Kiedy trzeba było, świetnie bronił Gomes, jeden z kandydatów do tytułu klubowego piłkarza roku. Kaboul, którego uważałem za najsłabsze ogniwo, nieźle radził sobie z Bellamym i świetnie włączał się w akcje ofensywne – to po jego dośrodkowaniu-strzale Fulop odepchnął piłkę w stronę Croucha. King z Dawsonem odebrali Tevezowi i Adebayorowi ochotę do gry (choć zwłaszcza ten pierwszy dawał z siebie wszystko), blokując każdy strzał i wygrywając niemal każdy pojedynek w powietrzu. Assou-Ekotto odwalił dobrą robotę przeciwko najlepszemu w drużynie City Johnsonowi: blokował dośrodkowania, odbierał piłki, dwukrotnie nonszalancko odgrywając je później piętą do Bale’a. Kameruński obrońca był ostatnio bohaterem mediów, a to w związku z wywiadem dla „Guardiana”, że gra w piłkę dla pieniędzy, a jego prawdziwe zainteresowania leżą zupełnie gdzie indziej. Może stąd bierze się ten jego boiskowy spokój: facet robi to, co do niego należy, ale przesadnie się nie podpala, bo wie, że za godzinę ma fajrant? Po Aaronie Lennonie widać było, że długo nie grał, ale kilka razy urwał się Bridge’owi i zdołał groźnie dośrodkować, podobnie jak znakomity Bale urywał się Zabalecie. Tym razem miałem wrażenie, że pod koniec meczu Walijczykowi brakuje sił na kolejny rajd, ale Bóg z nim: i tak zrobił więcej, niż do niego należało. Zresztą sama obecność Lennona i Bale’a działała trzeźwiąco na bocznych obrońców MC, którzy przesadnie nie angażowali się w ofensywę. Modrić tym razem mniej szarpał, ale miał kilka bardzo dobrych przechwytów, a przede wszystkim: nieustannie pokazywał się do gry kolegom. Patrzyłem, jak Chorwat przemieszcza się po boisku i miałem wrażenie, że widzę Xaviego: nie wiem, czy w którymkolwiek momencie był oddalony na więcej niż 15-20 metrów od piłki, cały czas gotów do rozegrania. Ocenę występu Huddlestone’a obniża incydent z Vieirą, którego sfaulowany Anglik usiłował nadepnąć, ale i on zrobił swoje. Defoe zagrał jeden z najlepszych meczów wyjazdowych w tym roku, angażując się w pressing i cały czas szukając wolnych sektorów boiska, a Peter Crouch… Moim zdaniem Anglik był najlepszym piłkarzem Tottenhamu, wygrywającym walkę o wszystkie górne piłki, odciążającym drugą linię, również mnóstwo biegającym, a nade wszystko: groźnie strzelającym (wiele było zastrzeżeń do Fulopa w bramce MC i zaryzykuję tezę, że w 82 minucie Shay Given zachowałby się lepiej, ale kilka innych interwencji Węgra było pierwszej wody).

Fot. AFP/Onet.pl

Ciężko trzeba było pracować na to zwycięstwo, ale nagroda jest zaiste fantastyczna. Dzisiejsze gazety jednomyślnie twierdzą, że sukces był zasłużony, a Tottenham zarówno w pierwszej, jak i w drugiej połowie przejmował inicjatywę – w drugiej połowie ze skutkiem zabójczym. Dlaczego City stanęło? Już na kilka minut przed bramką Croucha zacząłem zachodzić w głowę, skąd nagle wokół piłkarzy Tottenhamu tyle wolnego miejsca. Mający nóż na gardle zawodnicy gospodarzy postanowili się odkryć i odpuścili krycie? Ich plany pokrzyżowała kontuzja Barry’ego? To w gruncie rzeczy nie moje zmartwienie, choć jedno muszę przy okazji przyznać: w przedostatnim meczu sezonu, w którym trzeba było rozegrać o kilka spotkań więcej niż MC, to drużyna gości sprawiała wrażenie lepiej przygotowanej kondycyjnie. Z pewnością menedżer Kogutów nie każe im trenować dwa razy dziennie.

Teraz to Harry Redknapp jest faworytem do tytułu menedżera roku, a z pewnością jest menedżerem ostatniego półtora roku: kiedy w końcu października 2008 przejmował Tottenham, drużyna zajmowała ostatnie miejsce w tabeli, mając po ośmiu kolejkach dwa punkty. Brawo dla Phila McNulty’ego, który proroczo napisał wówczas, że odchodząc od modelu trener-dyrektor sportowy, i zatrudniając w ich miejsce starego angielskiego rutyniarza jako menedżera, prezes Levy wraca do korzeni i że może to być mistrzowskie posunięcie. W ciągu tego półtora roku pewne od lat opisywane cechy Redknappa znalazły potwierdzenie, np. spryt na rynku transferowym i znakomite podejście do ludzi (w ostatnich miesiącach za świetną passę Tottenhamu odpowiadali zawodnicy wcześniej skazywani na odejście lub siedzący na ławce: Gomes, Bale, Bentley czy Pawluczenko), ale zaczęto doceniać go także w innych dziedzinach, np. w przygotowaniu taktycznym (choć tu wiele zasług przypada szerszej niż gdzie indziej ekipie trenerskiej, współtworzonej także przez niedawnych piłkarzy, Lesa Ferdinanda i Tima Sherwooda) i umiejętności zdejmowania nadmiaru presji z niezbyt doświadczonych zawodników, nieustannie znajdujących się w czołówce tabeli. Kiedy przeglądam teraz wpisy z ostatnich miesięcy, widzę, że drużyna w zasadzie nie przechodziła w tym sezonie poważniejszego kryzysu: odniesione na White Hart Lane porażki ze Stoke czy Wolverhampton oraz remis z Hull okazywały się raczej wypadkami przy pracy, niż fragmentami dłuższej serii. A z kontuzjami radzono sobie dzięki grupie chętnych do gry dublerów. Łamał nogę Modrić? Proszę bardzo, godnie zastępował go Krajnczar. Leczył uraz Defoe? Dostawał szansę Pawluczenko i łapał ją obiema rękami, podobnie Bale po kontuzji Assou-Ekotto czy Bentley podczas czteromiesięcznej absencji Lennona. Kiedy nie mógł grać King, w środku obrony dobrze radził sobie Bassong itd. Co najważniejsze: za każdym razem mieliśmy do czynienia z DRUŻYNĄ, dobrze się rozumiejącą na i poza boiskiem, w której jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

Kibic przez lata przyzwyczajony do przegrywania jest jak jamnik wychowany pod szafą. Czytam jeszcze raz swój stary tekst o historii Tottenhamu, pisany w ostatnich tygodniach epoki Juande Ramosa i mam poczucie, że od dziś tę historię trzeba będzie opowiadać inaczej. No chyba że w eliminacjach Ligi Mistrzów wylosujemy jakąś drużynę z Polski i odpadniemy…

PS Dzięki pomocy redaktora wydania internetowego „TP” i zarazem autora bloga „Popkulturalni” choć na chwilę zmieniam blogową winietę na bardziej świąteczną… A wszystkim, którzy pod poprzednim wpisem, na twitterze czy na swoich blogach składali mi gratulacje, bardzo serdecznie dziękuję. Niechybnie zbliżają się Wasze milionowe odwiedziny na tym blogu. Może by z tej okazji jakieś spotkanie Czytelników, przy piwie ma się rozumieć?

Arcyważny mecz o wszystko: non stop blog

4 maja 2010, 21.00

Zaczynam to pisanie dwadzieścia cztery godziny przed pierwszym gwizdkiem – i tak długo się trzymałem, patrząc na te wszystkie nagłówki. „To będzie dla nas jak finał pucharu” – mówi Roberto Mancini. „Mecz o trzydzieści milionów” – piszą dziennikarze prasy uchodzącej za poważną. „Mecz o sześćdziesiąt milionów – piszą dziennikarze prasy uchodzącej za brukową, mnożąc trzydzieści przez dwa; brzmi lepiej niż mecz o sześć punktów, nieprawdaż?

Jutro mogą, choć nie muszą, rozstrzygnąć się losy ostatniego miejsca uprawniającego do gry w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów (najpierw w eliminacjach do tejże): piąty w tabeli Manchester City podejmuje czwarty Tottenham. W tabeli oba zespoły dzieli punkt, oba oprócz bezpośredniego pojedynku zagrają jeszcze po jednym meczu wyjazdowym: MC z ledwo uratowanym przed spadkiem West Hamem, Tottenham ze zdegradowanym Burnley.

 

4 maja 2010, 21.30

Byłem już w takiej sytuacji dwukrotnie. Za pierwszym razem w 2001 roku, kiedy w Cardiff Tottenham grał w półfinale Pucharu Anglii z Arsenalem. Mecz decydował nie tylko o awansie do finału – w przypadku Tottenhamu także o grze w Pucharze UEFA, bo drugi finalista miał już zapewniony awans do Ligi Mistrzów. Oraz, jak się wtedy łudziłem, o pozostaniu Sola Campbella w klubie: jeśliby drużyna kierowana wówczas przez Glenna Hoddle’a wywalczyła sobie prawo występów na europejskich boiskach, jej ambitny kapitan zapewne podpisałby nowy kontrakt, zostając na White Hart Lane. Pamiętam noc poprzedzającą tamten mecz, pamiętam, że w którymś momencie zrozumiałem, że nie zasnę, wstałem z łóżka i zacząłem przenosić na papier kolejne scenariusze przebiegu wydarzeń na boisku (w gruncie rzeczy coś podobnego robię i teraz). Pamiętam również, niestety, sam mecz: nieoczekiwane prowadzenie Tottenhamu po golu Gary’ego Doherty’ego (kibice irocznicznie ochrzcili Irlandczyka mianem „Ginger Pele”, a kolejni trenerzy nie mogli się zdecydować, czy ma grać w obronie, czy w ataku – w obu formacjach wypadał równie słabo), później kontuzję Sola Campbella i wyrównującą bramkę Arsenalu, która padła akurat w momencie, kiedy nasz obrońca przebywał poza boiskiem, a wreszcie zwycięskiego gola Roberto Piresa w drugiej połowie, w której piłkarze Hoddle’a właściwie nie istnieli. Wyrównanie dla Arsenalu i asysta przy bramce Piresa były udziałem niejakiego Patricka Vieiry.

Za drugim razem o włos od wielkiej przyszłości Tottenham znajdował się przed ostatnim meczem sezonu 2005/06. W tabeli miał punkt przewagi nad Arsenalem: do zajęcia czwartego miejsca w lidze i prawa gry w eliminacjach Ligi Mistrzów wystarczyło wygrać na wyjeździe z West Hamem. Tamtą noc również pamiętam dobrze, ale lepiej pamiętam wczesne popołudnie następnego dnia, z napływającymi z Londynu wiadomościami, że cała drużyna walczy z tajemniczym wirusem; że piłkarze i trenerzy na przemian wymiotują i mają rozwolnienie; że klub apeluje o przełożenie meczu, a policja ze względów bezpieczeństwa zgadza się jedynie na opóźnienie go o godzinę. Pamiętam późniejsze protesty, policyjne śledztwo, pamiętam nazwę pięciogwiazdkowego hotelu, w którym doszło do zatrucia lazanią, a nawet to, że w hotelowej kuchni pracowała Polka. Co w kontekście jutrzejszego wieczoru ważniejsze: tamte wydarzenia, porażkę z West Hamem i gorycz poczucia, że wysiłek całego sezonu poszedł na marne, pamiętają również Ledley King, Michael Dawson, Jermain Defoe, Tom Huddlestone, Jermaine Jenas czy Aaron Lennon. Jak ta pamięć może na nich wpłynąć?

 

4 maja 2010, 22.20

Autoterapeutyczne jak dotąd to pisanie (do analiz taktycznych, sytuacji kadrowej etc. dojdziemy, obiecuję), więc wspomnę i to, że kiedy jako uczeń podstawówki wybierałem się na mecz Cracovii, nie mogłem usiedzieć w domu i już wczesnym rankiem wyruszałem po kolegów (piechotą przez całe miasto, żeby zabić trochę czasu), a potem razem wyruszaliśmy na stadion, by następnie czekać przed nim długie minuty na otwarcie bram, i kolejne minuty, zanim z głośników ruszy muzyka, a piłkarze pojawią się na rozgrzewce. To z tamtych czasów datują się rozliczne drobne rytuały, związane z nadzieją na dobry wynik. Nie ma chyba drugiego równie przesądnego plemienia, jak piłkarscy kibice. Zaglądam na forum kibiców Tottenhamu i natrafiam na zażartą dyskusję w sprawie strojów wyjazdowych: czy szczęśliwsze są te żółte, czy może granatowe, a w ogóle, skoro barwy MC są jasnobłękitne, to może lepiej zagrać w białych koszulkach? Czy Harry Redknapp powinien mieć garnitur, dres czy może płaszczyk? W jakim kolorze buty ma wybrać Jermain Defoe?

W gruncie rzeczy lepiej teraz myśleć o tym, niż zastanawiać się, czy Heurelho Gomes i Ledley King mają szansę wystąpić – tego nie dowiemy się jeszcze przez prawie 20 godzin. Bramkarz Tottenhamu odniósł kontuzję pachwiny w ostatniej minucie sobotniego meczu z Boltonem, obrońcy chroniczna kontuzja kolana nie pozwala trenować między meczami, które powinno oddzielać od siebie sześć dni – tyle potrzeba na zniknięcie opuchlizny. Ale… ale był już w tym sezonie przypadek, że King zagrał po czterodniowej przerwie. Może udałoby się i tym razem?

Jak powiadam: na razie dyskusja jest akademicka. Harry Redknapp uważa występ obu piłkarzy za wątpliwy, choć niewykluczony. Kibice wierzą, że obaj zagrają, nawet jeśli Gomes nie będzie wykopywał autów bramkowych.

 

4 maja 2010, 23.55

Temat występu Gomesa fascynuje głównie headlinerów. Byłoby zaiste zabawne, gdyby w meczu tej rangi w bramkach stali zawodnicy o dwie klasy gorsi od wszystkich pozostałych na boisku – w dodatku w miejsce fachowców uważanych za najlepszych w Anglii. W Manchesterze City zabraknie Shaya Givena, który nie zagra do końca sezonu. Kiedy przed ponad tygodniem wyeliminowała go kontuzja, klub uzyskał specjalne zezwolenie Premier League i wypożyczył z Sunderlandu Martina Fulopa; w sobotę z Aston Villą Węgier bronił mocno niepewnie, zwłaszcza w pierwszej połowie. Harry Redknapp mówił wówczas, że on o nic nie prosiłby ligowych władz, bo gdyby już znalazł się w podobnej sytuacji, postawiłby po prostu na Bena Alnwicka, dawnego reprezentanta angielskiej młodzieżówki. Czy teraz żałuje tamtych słów? Alnwicka widziałem w akcji w kilku meczach pucharowych, w poprzednim sezonie i podczas jednego z licznych wypożyczeń; delikatnie mówiąc nie sprawiał wrażenia pewnego własnych umiejętności.

Żeby było ciekawiej: Alnwicka Tottenham kupił z Sunderlandu za 1,2 miliona funtów. Do kasy na Stadium of Light wpłynęła nieco ponad połowa tej sumy – w rozliczeniu do Sunderlandu trafił również Marton Fulop; ten sam, który zagra jutro przeciw dawnemu pracodawcy.

No dobra, ja też uważam, że Gomes zagra.

 

5 maja 2010, 00.12

Statystyki mówią, że obie drużyny nie są w tym miejscu tabeli przypadkowo. Przez cały sezon Tottenham zajmował miejsca od pierwszego do siódmego, MC natomiast – od drugiego do szóstego. Gospodarze przez dziewiętnaście kolejek mieścili się w pierwszej czwórce, goście – przez siedemnaście.

MC jest ulubionym ligowym rywalem Tottenhamu: dostarczył londyńczykom 58 punktów w 25 spotkaniach w dotychczasowej historii Premier League. W ubiegłym sezonie na tym stadionie zwyciężyli piłkarze Redknappa, podobnie w tym sezonie na White Hart Lane.

Szczegółowo tabela:

4 Tottenham 36 20  7  9  64-37  27  67
5 Man City      36 18 12  6  72-43  29  66
(dwie ostatnie pozycje to stosunek bramek i punkty).

I jeszcze jedno: po porażce Arsenalu z Blackburn istnieje teoretyczna możliwość, że któraś z grających dziś drużyn zajmie TRZECIE miejsce w tabeli. Warunkiem niezbędnym jest jednak zwycięstwo, a później wygrana w meczu niedzielnym i liczenie na kolejną wpadkę Kanonierów.

 

5 maja 2010, 00.27

„Mind games” zaczął Harry Redknapp. „Presja ciąży na Manchesterze” – powiedział, jeśli ktoś zastanawiał się przed sezonem nad szansami poszczególnych drużyn na złamanie monopolu Wielkiej Czwórki, to musiałby wskazać na City z ich bajecznymi pieniędzmi. My już nic nie musimy, dodał menedżer Tottenhamu, w końcu i tak mieliśmy fantastyczny sezon.

Jeżeli idzie o presję, ma niewątpliwie rację: w kontrakcie Roberto Manciniego jest klauzula o możliwości zwolnienia, jeśli nie zakwalifikuje się do Ligi Mistrzów. Z drugiej strony Włoch ma w drużynie piłkarzy, którzy wiedzą, jak presję wytrzymywać, grających już nieraz w Champions League, znających również smak mistrzostwa kraju. W tym sensie piłkarze Tottenhamu to żółtodzioby, które pod presją wielokrotnie zawodziły – przypomnijmy choćby ich przygodę z Pucharem UEFA przed dwoma laty i porażkę z PSV Eindhoven po rzutach karnych (w bramce PSV stał wówczas niejaki Heurelho Gomes…).

Ale Redknapp idzie dalej: opowiada o swoich ubiegłorocznych rozmowach z Patrickiem Vieirą o potencjalnym transferze z Interu do Tottenhamu i o tym, że Francuz miał na te przenosiny wielką ochotę mimo swojej kanonierskiej przeszłości. Mancini, jak mi się zdaje, mówił jeszcze w weekend, że liczy na dobrą postawę swojego pomocnika, dodatkowo umotywowanego faktem, że będzie grał przeciwko tradycyjnemu rywalowi Arsenalu (skądinąd kanonierską przeszłość mają także Emanuel Adebayor i Kolo Toure).

No i niezbyt przyjemny wątek przedmeczowej wypowiedzi Redknappa: kasa, Misiu, kasa. Że w MC mają forsy jak lodu, że kiedy chciał sprowadzić na White Hart Lane Bellamy’ego, to mu go podkupili, w dodatku grożąc, że jeśli nie wycofa swojej oferty, podkupią mu jeszcze Palaciosa z Wigan. Komunikat ukryty, adresowany do kibiców neutralnych, jest taki: nie kibicujcie im, kibicujcie nam. W interesie angielskiej piłki jest to, żebyśmy to my awansowali, a oni i tak za trzy-cztery lata kupią sobie mistrzostwo.

Nie żeby nie miał racji, ale jakoś nie wydaje mi się, że jego słowa podnoszą kulturę debaty publicznej. Inna sprawa, że wielu angielskich komentatorów nie kryje, że myśli dokładnie tak samo.

Zaczynacie komentować. Taxi_rock najsłuszniej w świecie przywołuje mnie do porządku, mówiąc, że MC jest faworytem, bo świetnie gra u siebie, kiedy tymczasem Koguty na wyjazdach nie błyszczą. Święte słowa, niestety. Stawiam kropkę w duchu realizmu. Do blogowania wrócę rano.

 

5 maja 2010, 00.51

Jednak jeszcze słówko, bo z obozu MC dochodzą słuchy, że jakiegoś urazu na treningu doznał Tevez. Mind games Manciniego?

 

5 maja 2010, 07.35

A skoro wczoraj zakończyłem Argentyńczykiem, Argentyńczykiem też rozpocznę. Chociaż innym. Jest rok 1981, w finale Pucharu Anglii Tottenham mierzy się z Manchesterem City. Piłkę przed polem karnym otrzymuje Ricky Villa. Wciąż mam w uszach głos Johna Motsona: „Villa. And still Ricky Villa. What a fantastic run, he scores; amazing goal!”, choć w tym klipie na Youtube komentuje ktoś inny.

Do porannej kawy, na dobry początek dnia.

 

5 maja 2010, 09.50

Zanim przejdziemy do tematów poważnych (taktyka) zauważmy jeszcze, że w tym sezonie los kolejnych menedżerów MC zależy od piłkarzy Tottenhamu. Grudniowa porażka 3:0 na White Hart Lane przesądziła o zwolnieniu Marka Hughesa, każdy inny wynik niż zwycięstwo może zakończyć manchesterską przygodę Roberto Manciniego. Nie sądzę jednak, by Włocha przesadnie to zajmowało: w tym zawodzie musiał się przyzwyczaić do życia pod presją, a że łaska szejków na pstrym koniu jeździ wiedział już zimą, podpisując z nimi umowę.

Porozmawiajmy więc raczej o taktyce obu zespołów, zaczynając – tak wypada – od gospodarzy. Spodziewam się ustawienia 4-4-2 przechodzącego w 4-2-3-1, opartego na tych samych mniej więcej zawodnikach. W bramce z braku Givena Fulop, w obronie od prawej: Zabaleta, Toure, Kompany (Lescott jest kontuzjowany) i Bridge, w środku pomocy dwóch piłkarzy z trójki de Jong, Vieira, Barry (raczej dwóch pierwszych), na skrzydłach Johnson i Bellamy, z przodu Tevez i Adebayor. Dwaj środkowi pomocnicy grają bliżej linii obronnej, cały ciężar rozegrania akcji zostawiając skrzydłowym i często cofającemu się do środka Tevezowi. Obłędna siła ataku, wielkie nadzieje wiązane z Adamem Johnsonem, który – jak wynika ze statystyk „Timesa” – kreuje średnio 2,2 szanse bramkowe w ciągu meczu (Bellamy i Tevez – 1,7), szybkością Bellamy’ego, siłą fizyczną Adebayora i pracowitością Teveza… Jest się czego bać.

Ale podobnie w przypadku Tottenhamu, choć tu niewiadomych jest więcej. Czy od pierwszej minuty wystąpi Lennon, przyprawiając Wayne’a Bridge’a o szybsze bicie serca? Czy Bale zagra w drugiej linii, licząc na zamiłowanie Zabalety do wślizgów (i jego tendencję do wślizgów nietrafionych)? Co z drugą linią: czy i tym razem zostawić Palaciosa poza składem, czy liczyć na to, że będzie asekurował obrońców? Do głowy przychodzi mi wiele wariantów, łącznie z tym, że Redknapp zagęści środek, wystawiając tylko jednego, za to wysokiego napastnika, a bezpośrednio za nim Gudjohnsena lub Modricia. Najbardziej prawdopodobne jest jednak tradycyjne 4-4-2, z Gomesem w bramce, w obronie od prawej Kaboulem, Kingiem (a jeśli nie wyzdrowieje: Bassongiem), Dawsonem i Assou-Ekotto lub Balem, w pomocy z Bentleyem lub Lennonem (rozsądniej byłoby zostawić tego ostatniego znów na ławce, wpuszczając dopiero na podmęczonego Bridge’a, a Bentleyowi polecić częste schodzenie do środka, by zrobić miejsce na rajdy Kaboula), Palaciosem, Huddlestonem i Modriciem lub Balem (jeśli z Walijczykiem, to Palacios usiądzie na ławce, a Chorwat wystąpi w środku), Defoem i Crouchem lub Pawluczenką w ataku (spodziewam się raczej wysokiego Anglika – wygra więcej główek z niższymi obrońcami MC).

Jak widać Harry Redknapp ma więcej możliwości niż Roberto Mancini (i więcej możliwości dokonania dobrych zmian). Albo więcej pokus. Np. wspomnianej gry z jednym napastnikiem, w zasadzie jeszcze nie próbowanej, choć menedżer Tottenhamu wspominał, że w przyszłym sezonie będzie jej próbował w meczach wyjazdowych; odpowiedni piłkarze są do dyspozycji. Pamiętajmy, że Tottenham nie musi wcale wygrać tego meczu – taka myśl pewnie będzie się kołatać gdzieś w tyłach głów sztabu szkoleniowego, podobnie jak myśl o znalezieniu na boisku miejsca dla Palaciosa i o stworzeniu Bale’owi asekuracji przez Assou-Ekotto: pędzący do przodu Walijczyk zostawia za sobą wolne miejsce i aż się prosi, żeby po przejęciu piłki Vieira czy de Jong kierowali ją właśnie tam.

O taktyce mógłbym bez przerwy: że Modrić i Huddlestone będą często strzelać z dystansu, zwłaszcza w pierwszych minutach, kiedy Fulop będzie nie rozgrzany. Że jeśli Gomes zagra, to przy każdym rzucie rożnym będzie go osaczać kilku rywali, licząc, że w tłoku źle oceni sytuację i że przy jakimś upadku może odnowić mu się kontuzja. Że Bellamy będzie szukał rzutu karnego podczas pojedynków z Kaboulem. Nawet najlepsza strategia przecież nie wystarczy, jeśli któremuś z piłkarzy zagotuje się głowa.
Paradoksalnie obie drużyny najmocniejsze są tam, gdzie rywale są najsłabsi: Kaboul i Assou-Ekotto będą mieli problemy z Bellamym i Johnsonem, a Zabaleta i Bridge z Balem i Lennonem. Padną bramki.

 

5 maja 2010, 11.10

No ładnie. me262schwalbe pisze, że dziś już nic nie potrafi zrobić w firmie: „Tak mnie ten mecz pobudził, mam nadzieję, że przełożeni to zrozumieją, a zaległości odrobię w najbliższym czasie” (a ja, nieszczęśliwy, prowadzę numer „Tygodnika”, i muszę jakoś pogodzić obsesję z obowiązkiem). Michał A. czeka na każdy kolejny wpis na tym blogu „jak narkoman” i chce przejść przyspieszony kurs portugalskiego, żeby dowiedzieć się, co z Gomesem. Moim zdaniem niepotrzebnie: od Brazylijczyków nic się nie dowiemy, pozostaje analiza języka ciała Harry’ego Redknappa na wczorajszej konferencji – mnie natchnęła optymizmem, bo podobnie jak taxi_rock myślę, że z Alnwickiem w bramce Tottenham nie ma żadnych szans.

Kto jest moim kandydatem na bohatera spotkania, pyta Michał Zachodny. W świetnej formie są Johnson i Bale, więc to pierwsze kandydatury (przy okazji: o tym, że Bale może się nie spełnić, pisałem z wielkim smutkiem, bo osobiście zawsze wiązałem z nim wielkie nadzieje – ale pomyśl Michał, co by było, gdyby zimą Assou-Ekotto nie złapał kontuzji?). Kolejne nazwiska to Vieira, który jako eks-Kanonier ma dodatkową motywację, oraz – jeśli zagrają – King i Gomes. Wszystkie media skupiają się na pojedynku Teveza z Dawsonem, Argentyńczyk powiedział zresztą, że uważa Anglika za najlepszego obrońcę, przeciwko któremu kiedykolwiek grał. A Harry Redknapp rzuca wyzwanie Jermainowi Defoe: że czas najwyższy, aby znów zagrał na poziomie z pierwszej połowy sezonu… To rzeczywiście jest problem Tottenhamu: napastnicy ostatnio pudłują straszliwie – przede wszystkim Pawluczenko, który w drugiej połowie sezonu przejął pałeczkę od Defoe’a. A może napastników wyręczy i bohaterem zostanie Aaron Lennon? Skrzydłowy gości na pewno pali się do startu, bo ma niewiele czasu na udowodnienie Fabio Capello, że jest gotowy do wyjazdu na mundial…

Zatrzymajmy się w tym punkcie: emocje emocjami, ale zwierzęcy obiektywizm każe mi przyznać, że to Manchester City jest faworytem tego spotkania. Oni bardziej muszą, to prawda, ale z drugiej strony piłkarze tacy jak Vieira czy Tevez bardziej wiedzą, jak to osiągnąć: bywali już w podobnej sytuacji, i wychodzili z niej zwycięsko.

 

5 maja 2010, 11.50

Tymczasem „Times” donosi, że przedstawiciele Manchesteru City, wściekli za wczorajszą wypowiedź Redknappa o kulisach transferów Bellamy’ego i Palaciosa, rozważają kroki prawne przeciwko menedżerowi Tottenhamu. Jakby emocji wokół tego spotkania było mało…

A przy okazji: warto przyjrzeć się zamieszczonej przez dziennik infografice.

 

5 maja 2010, 12.30

Słówko o rachunkach: 52 proc. obrotów Tottenhamu to pensje piłkarzy, w przypadku MC ostatnie znane dane mówią o 94 proc., ale dziś z pewnością jest to jeszcze więcej. Oto dlaczego Michel Platini apeluje o finansowe fair play: z takim właścicielem, jak szejk, można zarządzać klubem w zasadzie nie przejmując się rachunkiem ekonomicznym.

Z drugiej strony pieniądze to nie wszystko: można zaoferować kolejne setki milionów za Torresa czy Gerrarda (padają takie nazwiska, podobnie jak np. nazwisko Ibrahimovicia) – pytanie, czy gwiazdy tego formatu będą chciały grać na City of Manchester Stadium, jeśli klub nie awansuje do Ligi Mistrzów? Oto jeszcze jeden powód, dla którego gospodarzom tak zależy. I oto jeszcze jeden powód, dla którego trzeba z nimi wygrać: jeśli awansują, w przyszłym roku mogą być już nie do zatrzymania.

A przy okazji ciekawostka z bloga Dana Roana: jeśli awans do Ligi Mistrzów może przynieść klubowi 30 milionów, to meczem związanym z o wiele większymi pieniędzmi jest finał play-off o… awans do Premier League. Za grę w angielskiej ekstraklasie można dostać od sponsorów 40-50 milionów za sezon, plus 22 miliony wypłacanego w ciągu dwóch lat zabezpieczenia w przypadku degradacji, a ta kwota może się jeszcze zwiększyć.

 

5 maja 2010, 14.10
W tej chwili myślę, że Gomes jednak nie zagra. Na stronie Tottenhamu informacja o wezwaniu z wypożyczenia do Shrewsbury młodego bramkarza Davida Buttona. Czy byłby wzywany, gdyby Brazylijczyk był w pełni sił? W tej sytuacji pozostaje mi zacytować początek niedzielnego wpisu: „A gdyby ten i tak wyjątkowo nieprzewidywalny sezon potrzebował jeszcze mocnego akcentu dramaturgicznego na koniec, to kontuzja Heurelho Gomesa byłaby jak znalazł – w dodatku kontuzja odniesiona w okolicznościach tak absurdalnych”…

 

5 maja 2010, 14.35

Jednak na innych portalach nie brzmi to aż tak dramatycznie, jak na stronie Tottenhamu: Button nie został wezwany, tylko skończył mu się okres wypożyczenia. Jamie Redknapp, syn menedżera i ekspert Sky Sports, powiedział w radiu TalkSport, że Gomes powinien zagrać.

 

5 maja 2010, 15.35

Bukmacherzy nie mają wątpliwości: czwarte miejsce zajmie Manchester City, a w dzisiejszym meczu padną co najmniej trzy gole. A mnie ciągle chodzi po głowie miażdżące zdanie Alana Hansena, że Tottenham jest taką drużyną, która jeśli może coś spieprzyć, to na pewno spieprzy, wszystko jedno, czy na ostatniej prostej, czy wcześniej. Tyle że w tym sezonie, choć Kogutom zdarzały się nieoczekiwane wpadki (porażki u siebie z Wolverhampton czy Stoke to przykłady najbardziej bolesne), to pojawiały się również sensacyjne wzloty – ze zwycięstwami nad Arsenalem czy Chelsea w pierwszym rzędzie. Wiele razy piłkarze Redknappa potrafili również zrobić to, co do nich należało – bez wielkich fajerwerków, ale skutecznie (patrz choćby sobotni mecz z Boltonem). Może dlatego Alan Hansen stawia tym razem na Tottenham?

Padło pytanie o sędziego. Moim zdaniem Steve Bennett jest OK. Przy incydentach w polu karnym raczej puści grę w sytuacji wątpliwej niż da się nabrać na jakieś nurkowanie. Zabaleta i Kaboul muszą mieć się na baczności, żeby nie wylecieć z boiska. Uleganie presji trybun raczej w tym przypadku nie grozi, a pyskowanie się nie opłaci. Bałbym się, jak wszyscy kibice Tottenhamu (karny z kapelusza dla MU przed rokiem na Old Trafford) i jak wszyscy Polacy, Howarda Webba.

 

5 maja 2010, 15.45

Jako że zaczynam myśleć o obiedzie, to powiem, że tym razem zatrucie pokarmowe piłkarzom Tottenhamu nie grozi. Harry Redknapp od dawana zapowiadał, że w Manchesterze zaordynuje im kuchnię koszerną : rosołek i jakąś rybkę. Żartował oczywiście, ale te żarty również były elementem odczarowywania stawki tego meczu. „Nie mówię piłkarzom ani słowa o Lidze Mistrzów”, mówił, „nie mam zamiaru doprowadzić do ich paraliżu”. Nie będzie nagrody za pierwszą prawidłową odpowiedź, czy użył także swojej ulubionej frazy o „dwóch punktach w ośmiu meczach” (które Tottenham miał w momencie, gdy HR przejmował drużynę).

 

5 maja 2010, 16.30

A propos komentarza Miszy i wątku kardiologicznego: już w pierwszym wpisie na tym blogu pisałem, że z badań przeprowadzonych przez Lloyds Pharmacy wynika, że kibice Tottenhamu najbardziej ze wszystkich fanów Premiership są zagrożeni ryzykiem ataku serca i Lloyds oferuje im nawet darmowe badania kardiologiczne. Przykład bardzo a propos dzisiejszego meczu: IV runda Pucharu Anglii 2004, mecz z Manchesterem City. Do przerwy Tottenham prowadzi 3:0, jeszcze w ciągu pierwszych 45 minut MC traci najlepszego napastnika po kontuzji i groźnego rozgrywającego po czerwonej kartce, a prowadzący wówczas tę drużynę Kevin Keegan pyta swojego asystenta, gdzie jest najbliższe biuro pracy. A potem jego piłkarze wychodzą na drugą połowę i strzelają cztery gole (skrót z tego wydarzenia znajdziecie tutaj – zwróćcie uwagę na wyraz twarzy Ledleya Kinga w okolicy piątej minuty i czterdziestej sekundy; oprócz Kinga tamto spotkanie pamięta Shaun Wright-Philips). Jak to jednak dobrze, że nie gramy już trójką obrońców…

 

5 maja 2010, 17.30

Teraz już bez złudzeń: przez najbliższe dwie godziny nie dowiemy się niczego nowego, skazani będziemy na powtarzanie tych wątłych wiadomości, które mamy, i równoczesne nakręcanie spirali emocji. Tevez zagra, wszystko wskazuje na to, że zagra również Gomes. King zdecyduje w trakcie rozgrzewki – podkreślam, zdecyduje sam King, nie Redknapp czy lekarze. Lennon pali się do gry i zdaje się, że wystąpi od pierwszej minuty. Na pytanie Michała Zachodnego o mój własny scenariusz odpowiem, że stworzyłem ich zbyt wiele, aby teraz zdecydować się na któryś. Ale o epickości pojedynku jestem przekonany.

Jeśli między moimi słowami widzicie zdenerwowanie, to widzicie dobrze 🙂

 

5 maja 2010, 20.10

Wszystkie obowiązki pozapiłkarskie za mną. W samą porę, bo przyszedł właśnie skład Tottenhamu:  Gomes; Kaboul, Dawson, King, Assou-Ekotto; Lennon, Huddlestone, Modric, Bale; Crouch, Defoe. A w MC Barry za Vieirę.

 

5 maja 2010, 20.15

Co to znaczy? To znaczy, że w najważniejszym meczu sezonu w pierwszym składzie wychodzą wszyscy najlepsi poza Czorluką – pytanie oczywiście, na ile zdrowi. A to z kolei oznacza, że Harry Redknapp był, właściwie zresztą jak zwykle (łapię się na zdziwieniu: menedżer i nie manipuluje), szczery. Tottenham będzie walczył o swoje, będzie chciał strzelać bramki i nie zamierza murować dostępu do swojej, co byłoby z góry skazane na niepowodzenie. Wielka odpowiedzialność przed Modriciem i Huddlestonem, którym przypadnie wiele obowiązków obronnych. Wysoki Crouch ma być zmorą stoperów, Bale ma wkręcać w ziemię Zabaletę, a Lennon Bridge’a. Jeśli się nie spalą, jeśli człowiek, który jest menedżerem od 27 lat, rzeczywiście potrafił dać im mieszankę koniecznego rozluźnienia i niezbędnej mobilizacji, może być dobrze.

Manchester City, które – powtarzam – pozostaje faworytem, rozpocznie w składzie: Fulop, Zabaleta, Kompany, Toure, Bridge, Barry, de Jong, Johnson, Bellamy, Adebayor, Tevez.

 

5 maja 2010, 20.30
Będę się powoli wyłączał – choć nadal zachęcam do komentowania. Cieszę się, że zawitał tu Angamoss, kibic MC, na którego bloga zaglądam – zaglądnijcie i Wy, żeby zobaczyć, jak rzecz wygląda z perspektywy drugiej strony. A że Rafał Stec napisał mi przed chwilą na twitterze „Good luck, ale sam wiesz: Tottenham jak Cracovia w narracji Pilcha, gdy ma wygrać – remisuje, gdy ma zremisować – przegrywa”, przypomnę jeszcze, że tytuł „Arcyważny mecz o wszystko” jest od Pilcha właśnie. Dobrych parę lat spędziliśmy w jednej redakcji, dzieląc kibicowską niedolę (skądinąd gdziekolwiek w świecie wiążę serce z jakąś drużyną, z czasem okazuje się, że jest to Cracovia Kraków: z piękną przeszłością, od lat bez sukcesów, a w dodatku uważana za żydowski klub), potem on kilka razy zmieniał barwy klubowe, wciąż jednak żywiąc niejaki sentyment do redakcji, której był wychowankiem.

Przyjmijmy, że Tottenham ma wygrać i niech zremisuje.

 

5 maja 2010, 23.00

Nie znajduję słów. Może zresztą poszukam ich jutro, a teraz będę się po prostu cieszył. Tottenham zagra w eliminacjach Ligi Mistrzów. Ten cholerny kibic we mnie, kibic Tottenhamu rzecz jasna, jamnik wychowany pod szafą, mówi mi natychmiast, że w tych eliminacjach zawsze można odpaść (Everton świadkiem), ale nakazuję mu milczeć. Myślę sobie raczej, że w tych eliminacjach wcale nie trzeba grać : w niedzielę można jeszcze przeskoczyć Arsenal i zająć trzecie miejsce.

Był rok 1999, ostatnia minuta finału Pucharu Ligi, prawą stroną urwał się Steffen Iversen i zagrał piłkę wzdłuż bramki Leicester. Kesey Keller instynktownie odbił ją przed siebie, wprost na głowę Alana Nielsena. Dzisiejsza akcja Kaboula, niepewna interwencja Fulopa i główka Croucha były niemal kopią tamtej akcji.

Ale widzę, że znowu zaczynam się wymądrzać. Wymądrzał się będę jutro. Dzisiaj otwieram wino, najlepsze, jakie mam, śpiewam kibicowskie piosenki i triumalnie esemesuję do redaktora Mucharskiego, który siedzi gdzieś w Toskanii i nie ma pojęcia, co się porobiło.

Dziękuję za gratulacje. Myślę, że nie byliście rozczarowani. Ja z pewnością nie byłem.

Ostatnia prosta

A gdyby ten i tak wyjątkowo nieprzewidywalny sezon potrzebował jeszcze mocnego akcentu dramaturgicznego na koniec, to kontuzja Heurelho Gomesa byłaby jak znalazł – w dodatku kontuzja odniesiona w okolicznościach tak absurdalnych. Była 91. minuta meczu Tottenhamu z Boltonem, gospodarze bronili jednobramkowego prowadzenia, któryś z zawodników gości dośrodkował w pole karne, piłka poszybowała wysoko ponad głowami wszystkich zainteresowanych, a Gomes wyskoczył w górę, udając tylko, że ma zamiar ją złapać. Kłopot w tym, że na ziemi wylądował zbyt twardo i nadwerężył pachwinę. Kibice zastygli w przerażeniu, podobnie jak prezes Daniel Levy (co wyłapała telewizja), a pomeczowe wypowiedzi Harry’ego Redknappa nie pozwoliły odpowiedzieć na pytanie, czy Gomes zagra we środę w najważniejszym meczu sezonu: z Manchesterem City na wyjeździe – tym Manchesterem City, nad którym na dwa spotkania przed końcem Tottenham ma zaledwie punkt przewagi…

Przypomnijmy: przed tygodniem kontuzję barku odniósł Shay Given, i Roberto Mancini, mający do dyspozycji tylko jednego niedoświadczonego rezerwowego bramkarza, uzyskawszy zgodę Premier League w nadzwyczajnym trybie wypożyczył z Sunderlandu Martona Fulopa. Wywołało to pomruki niezadowolenia we wszystkich niemal klubach rywalizujących z MC (najostrzej wypowiadali się przedstawiciele Aston Villi); niemal, bo Harry Redknapp powiedział, że Given jest i tak niezastępowalny, i że gdyby on sam znalazł się w podobnej sytuacji, zamiast myśleć o wypożyczeniu nie wahałby się postawić na młodego Bena Alnwicka (Cudicini wciąż przechodzi rehabilitację po wypadku motocyklowym). Oby nie musiał, bo tych kilka razy, kiedy widziałem Alnwicka w akcji, zapamiętałem, niestety, niedobrze.

Ale jako się rzekło: jeśliby Gomes nie mógł zagrać przeciwko MC, wpisałoby to się znakomicie w logikę kończącego się nieubłaganie sezonu. Wczoraj wprawdzie Tottenham wygrał z Boltonem, ale między innymi dzięki Brazylijczykowi, który interweniować musiał dwa razy, ale w obu przypadkach ratował zespół w sytuacji niemal beznadziejnej. W ogóle trzeba przyznać, że piłkarze Owena Coyle’a postawili poprzeczkę wysoko – i to też coś mówi o lidze, na której temat co tydzień tu rozmawiamy. Bolton wystawiło dwójkę napastników, kryło, jak to ono, niezwykle agresywnie (na temat łokci Kevina Daviesa można by chyba książkę napisać), a do tego znakomite spotkanie zagrała para stoperów… Naprawdę, żeby złamać opór tej drużyny potrzeba było czegoś absolutnie ekstra, i czymś takim okazało się uderzenie Toma Huddlestone’a w okienko bramki Jaaskalainena.

Generalnie Tottenham nie zachwycił, jeśli nie liczyć kilku błysków Garetha Bale’a (z fenomenalnym dośrodkowaniem z woleja, w końcówce pierwszej połowy, na czele) i – to niespodzianka – Younesa Kaboula. Francuz, pozbawiony szans gry w ubiegłotygodniowym meczu na Old Trafford, udowodnił Redknappowi, że była to zła decyzja: nie tylko zdołał wybić piłkę z pustej bramki przy jednej z akcji Boltonu, a w kilku innych popisał się kapitalnymi wślizgami, ale groźnie atakował prawą flanką, celnie dośrodkowując np. na głowę Pawluczenki. Trzeba przyznać, że miał mnóstwo miejsca: David Bentley bardzo często schodził do środka, robiąc przewagę w tej strefie boiska mniej więcej jak Modrić, kiedy Redknapp decyduje się ustawić Chorwata po lewej stronie. To już drugi mecz, który rekonwalescent Lennon zaczyna na ławce i wcale nie jest powiedziane, czy nie będzie tak również we środę: przeciw Boltonowi Bentley zagrał więcej niż przyzwoicie.

Przed meczem z Manchesterem City Redknappa musi martwić forma napastników: wczoraj zarówno Defoe i Pawluczenko, jak rezerwowi Crouch i Gudjohnsen nie wykorzystali kilku świetnych okazji. Kłopotem jest także zdrowie Ledleya Kinga: decydując się na wystawienie go przeciwko Klasniciowi i Daviesowi, Harry Redknapp praktycznie przesądził o tym, że przeciwko Adebayorowi i Tevezowi zagrają Bassong z Dawsonem, bo kapitan Tottenhamu raczej nie zdoła rozegrać dwóch meczów w ciągu tygodnia. Szkoda, bo – to już naprawdę ostatnie zdania na temat tej drużyny – kiedy parę stoperów tworzą King z Dawsonem, to drżyjcie najlepsi napastnicy świata. Cały ubiegły tydzień angielskie media spekulowały, że mimo chronicznej kontuzji kolana Ledley King pojedzie na mundial, bo kiedy jest zdrowy, wypada lepiej niż Ferdinand czy Terry; co do mnie chętnie wysłałbym do RPA także Dawsona, którego prawie na pewno umieszczę w swojej jedenastce roku.

We środę więc arcyważny mecz o wszystko, a przynajmniej o 30 milionów funtów, bo na tyle wycenia się korzyści z awansu do Ligi Mistrzów. Sądząc po występie MC przeciwko Aston Villi – będzie się działo. Tottenham nie lubi się bronić, więc gra na remis wydaje się zbyt ryzykowna – zresztą menedżer tego zespołu szczerze podkreśla, że ma piłkarzy o mentalności ofensywnej i nie bardzo ma ochotę tę mentalność zmieniać. A skoro tak, to kluczem do sukcesu Manchesteru City wydaje się nie fenomenalny Tevez, zawsze groźny Adebayor, szybki Bellamy czy rewelacyjnie wprowadzający się do Premiership Johnson (wczoraj trzej pierwsi strzelali, ostatni wypracowywał), ale najlepszy na boisku w meczu z AV… Patrick Vieira. Nie chodzi tylko o to, że Francuz jako wieloletnia podpora Arsenalu ma z Tottenhamem porachunki, ale o to, że ktoś w tej drużynie musi myśleć o asekurowaniu obrony i mocno niepewnego Fulopa. Wczoraj Viera wykonywał te zadania znakomicie, a jego dyscyplina taktyczna (przejawiająca się choćby w konsekwentnym niezapędzaniu się pod bramkę rywala, co było nieodłącznym elementem jego stylu gry w Arsenalu) doczekała się pomeczowych komplementów Manciniego. Na wieczornej konferencji prasowej Włoch był zresztą w świetnym nastroju: pytany, czy Tevez ma jakąś niezaleczoną kontuzję, odpowiedział, że Argentyńczyk jest po prostu zmęczony trenowaniem dwa razy dziennie (Tevez nie krył, że metody treningowe Manciniego niezbyt mu odpowiadają).

Stawiam tu kropkę, bo o Manchesterze City i Tottenhamie myślę pisać jeszcze przed środą, a przecież dziś odbył się mecz bez porównania istotniejszy niż oba wczorajsze: Liverpool podejmował Chelsea i przegrywając, ostatecznie pogrzebał iluzoryczne szanse na awans do Ligi Mistrzów, a zarazem uczynił iluzorycznymi nadzieje Manchesteru United na obronę mistrzowskiego tytułu. „A gdyby ten i tak wyjątkowo nieprzewidywalny sezon potrzebował jeszcze mocnego akcentu dramaturgicznego na koniec”, to gol Didiera Drogby byłby jak znalazł – w dodatku gol „zdobyty w okolicznościach tak absurdalnych”…

Oczekiwanie na ten mecz zdominowały najdziksze spekulacje o tym, że gospodarze „podłożą się” Chelsea, byle tylko nie dać satysfakcji Czerwonym Diabłom. Gdyby Jan Pospieszalski interesował się futbolem, z pewnością miałby używanie po tym, jak Steven Gerrard podarował gościom pierwszego gola. Ale dla mnie jest oczywiste, że za porażkę Liverpoolu odpowiadają zmęczenie długim sezonem, zbyt duża liczba kontuzji oraz demoralizacja wywołana odpadnięciem z Ligi Europejskiej i pogłoskami o rychłym odejściu menedżera. Kaperowany przez Juventus Rafa Benitez jedzie już po bandzie, otwarcie krytykując dotychczasowych pracodawców za brak wsparcia na rynku transferowym…

Ale jeśli nawet odrzucić teorie spiskowe, trzeba przyznać, że przez pierwsze pół godziny mecz przypominał raczej przedsezonowy sparring niż spotkanie rozstrzygające o mistrzostwie Anglii. Chelsea grała ospale, poza jednym strzałem Aquilaniego Liverpool nie potrafił jej zagrozić, kibice ożywiali się rzadko. Później, kiedy kapitan gospodarzy sprezentował gościom gola, było jeszcze trudniej, a w drugiej połowie, gdy kontuzje wyeliminowały Rodrigueza i Carraghera, a piłkarze Ancelottiego podkręcili tempo, było to już niemożliwe. Reina, bodaj jedyny w tym klubie, który nie obniżył standardów z poprzedniego sezonu, uwijał się jak w ukropie, żeby nie doszło do pogromu…

O Chelsea również trzeba będzie pisać osobno, w tym miejscu zauważę tylko, jak wiele do jej gry wniósł grzejący ławę przez większość sezonu Salomon Kalou. Jeśli Carlo Ancelotti czymś mi imponuje, to takimi właśnie trafieniami: wystawieniem Joe Cole’a na Old Trafford i Kalou na Anfield Road, a do tego rozsądnym żonglowaniem między partnerami Lamparda w środku pomocy. Oraz tym, że w drodze po mistrzostwo Anglii (?) dwukrotnie pokonywał wszystkich najgroźniejszych rywali. No może z wyjątkiem, ehm, Tottenhamu i Manchesteru City. Czy mnie się już wszystko z nimi kojarzy?

Sezon Kopciuszków

Naczelny „Tygodnika” powtarza nam przy każdej okazji, że dziennikarz nie klaszcze. Wczoraj dziennikarze angielscy klaskali, kiedy na konferencji prasowej po meczu Fulham-HSV pojawił się menedżer gospodarzy Roy Hodgson. Przyznaję: skłonny jestem do nich dołączyć, nawet ryzykując krzywy uśmiech Adama Bonieckiego.

Awansować do finału europejskiego pucharu, w którym po drodze wyeliminowało się takie firmy jak Juventus czy Szachtar, w którym od lipca (!) ubiegłego roku trzeba było rozegrać 18 meczów, pokonując w podróżach przez Europę prawie 34 tysiące kilometrów, z czego część autobusem (do Hamburga na pierwszy mecz, w związku z wulkanicznym paraliżem ruchu lotniczego), a wszystko to stojąc na czele zespołu, który dwa lata temu wywinął się przed degradacją z Premier League tylko dzięki różnicy bramek… Napisałem to już przy okazji z jednej z poprzednich rund, ale teraz powtórzę: jeśli Harry Redknapp nie zajmie czwartego miejsca w lidze, albo jeśli Carlo Ancelotti nie skompletuje mistrzostwa i Pucharu Anglii, to moim faworytem do tytułu menedżera roku będzie właśnie Roy Hodgson.

Fot. EPA/PAP/Onet.pl

Fulham wystąpiło w tym sezonie już w 59 spotkaniach, cały czas grając małym składem (trzon kadry pierwszego zespołu stanowi zaledwie 22 piłkarzy – niemal tyle samo, co piłkarzy, którzy w tym sezonie strzelali gole dla Tottenhamu). Miało to rzecz jasna swoje ograniczenia – np. w lidze nie udało się zajść tak daleko, jak w roku ubiegłym (choć niejeden faworyt zostawiał przecież punkty na Craven Cottage…), i przez co najmniej kilka spotkań, ze wczorajszym włącznie, trzeba było ryzykować zdrowiem Zamory. A przecież w momentach kluczowych ta niewielka grupa zawodników dawała z siebie więcej niż można się było spodziewać. Ani w dwumeczu z Juventusem, ani wczoraj – mimo utrzymującego się przez ponad godzinę niekorzystnego rezultatu – Hodgson nie tracił siły spokoju, a kiedy trzeba było, podejmował trafne decyzje, np. o wprowadzeniu Dempseya w miejsce swojego teoretycznie najważniejszego piłkarza; dopiero zdjęcie z boiska będącego nie w pełni sił Zamory rozkręciło Fulham. Nowa „drużyna pucharowa”, jak przez lata mówiło się o Tottenhamie?

Tymczasowego trenera Hamburga, Ricardo Moniza, pamiętam z czasów, gdy właśnie w Tottenhamie był jednym z podwładnych Martina Jola, odpowiedzialnym za podnoszenie indywidualnych umiejętności piłkarzy. Kiedy pracował na White Hart Lane, głównie z grupą zawodników, która nie mieściła się w meczowej osiemnastce, miał wiele do czynienia z Dannym Murphym. Przedwczoraj wspominał, że wielokrotnie podnosił byłego pomocnika Liverpoolu na duchu, tłumacząc, że wszystko jeszcze przed nim. Wczoraj miał się o tym boleśnie przekonać: rozgrywający Fulham, jak wiele razy w tym sezonie, zdominował środek pola, a jego podanie do Daviesa, owocujące wyrównującą bramką, było zaiste arcydzielne.

A przecież Murphy jest tylko jednym z długiej listy odrodzonych pod okiem Hodgsona piłkarzy, którym wróżono schyłek kariery (Duff, Davies czy Schwarzer) albo takich, którym zrobienia wielkiej kariery nigdy nie wróżono ( Zoltan Gera, a przede wszystkim Zamora); miał też menedżer Fulham kilka udanych pociągnięć transferowych – przykładem pierwszym z brzegu jest Brade Hangeland, rewelacyjny w poprzednim sezonie i bardzo dobry w bieżącym.

Tak, wiem, wczoraj z Ligi Europejskiej odpadł Liverpool, i porażka ta – odniesiona po wyczerpującym dwugodzinnym pojedynku – może mieć nie tylko wpływ na przyszłość w klubie Rafy Beniteza czy Stevena Gerrarda, ale także na losy mistrzostwa Anglii, bo następnym rywalem zmęczonego i podłamanego Liverpoolu będzie Chelsea. Ale to odpadnięcie wiąże mi się z tytułową tezą: Wielka Czwórka wyeliminowana z Ligi Mistrzów, w finale Pucharu Anglii Chelsea zmierzy się z… Portsmouth, a do finału Ligi Europejskiej awansuje Kopciuszek, którego największym dotąd osiągnięciem był występ w przegranym finale Pucharu Anglii w 1975 r., i który jeszcze kilkanaście lat temu tułał się po niższych ligach.

Roy Hodgson kiedyś już prowadził zespół w finale Pucharu UEFA – był to włoski Inter. Tak się zastanawiam, czy w świetle jego obecnych sukcesów (i w świetle wysokości obecnego kontraktu Beniteza w Liverpoolu), inny włoski klub na gwałt poszukujący trenera, zamiast po Hiszpana, nie zechce sięgnąć po Anglika…

Teraz albo nigdy

Będzie znowu trochę prywatnie, ale wybaczcie: piszę bloga dopiero od dwóch lat i tak się złożyło, że w ciągu tych dwóch lat (jak zresztą niemal przez całe moje kibicowskie życie…) Ukochana Ma Drużyna w tym momencie sezonu grała już raczej o pietruszkę. Jest 28 kwietnia, do końca rozgrywek w zasadzie dwie kolejki (Tottenham i Manchester City mają trzy mecze do rozegrania), a tu proszę: „moi” wciąż na czwartym miejscu.

Najchętniej pisałbym o tym codziennie – na szczęście pula obowiązków ze świata realnego skutecznie mi to uniemożliwia. Pisałbym o tym codziennie, bo mam poczucie, że szansa jest duża i że „teraz albo nigdy”. Ten dziwny sezon jest przecież sezonem niespotykanego w ostatnich latach kryzysu Liverpoolu, a dla Manchesteru City okazał się sezonem przejściowym: pieniądze zostały wydane, piłkarze sprowadzeni, ale po pierwsze, wciąż nie na wszystkie pozycje (oj, przydałby się klasowy rozgrywający…), a po drugie – chyba wciąż jeszcze nie powstała z nich drużyna. Trudno zakładać, ze za rok Liverpool również będzie dołował albo że szejkowie nie wydadzą kolejnych milionów – tym razem nie po to, żeby bić się o Ligę Mistrzów, ale po prostu o mistrzostwo. Trudno też się spodziewać, żeby jakiś grubszy kryzys przytrafił się zespołom obecnej pierwszej trójki: na wakacje zakupy zapowiadają i Chelsea, i MU, i Arsenal. Równie dobry moment na zajęcie czwartego miejsca i awans do Ligi Mistrzów może się więc już nie zdarzyć.

Pytanie, czy to realne? Najpierw spójrzmy na terminarz. Tottenham gra u siebie z bezpiecznym już Boltonem, a na wyjeździe z Manchesterem City i zdegradowanym już Burnley. Siedem punktów jest możliwe, ale i pięć może wystarczyć; najważniejsze nie przegrać na City of Manchester Stadium. Manchester City gra u siebie z Aston Villą i Tottenhamem oraz na wyjeździe z uratowanym przed spadkiem West Hamem. Siedem punktów może nie wystarczyć, jeśli tyle samo zdobędzie Tottenham. Aston Villa gra tylko na wyjeździe z MC i u siebie z Blackburn – konieczne do przeskoczenia Tottenhamu sześć punktów wydaje się mało prawdopodobne. Mówiąc o Liverpoolu, tracącym w tej chwili do londyńczyków dwa punkty, mówimy już raczej o szansach teoretycznych: grają u siebie z Chelsea i na wyjeździe ze zdegradowanym Hull. Rafa Benitez, który jeszcze niedawno „gwarantował” Ligę Mistrzów na Anfield Road, nie dotrzyma słowa.

Zarówno aktualna forma, jak i sytuacja kadrowa wydają się faworyzować Tottenham: z ostatnich dziewięciu meczów piłkarze Redknappa wygrali siedem, w tym z Arsenalem i Chelsea, do zdrowia wrócili Ledley King i Aaron Lennon (choć tego pierwszego, zdolnego do rozegrania tylko jednego meczu w tygodniu, lepiej zostawić wyłącznie na pojedynek z MC). Problemem jest postawa w spotkaniach wyjazdowych (aż dwa z trzech), ale zdegradowane już Burnley – choć będzie chciało godnie pożegnać się z ekstraklasą – po odejściu charyzmatycznego Owena Coyle’a nie jest już tak twardym orzechem do zgryzienia. Z Manchesterem City zaś ostatnio grało się Tottenhamowi nie najgorzej.

Piłkarze Manciniego, i sam Mancini, będą zresztą pod o wiele większą presją. W formie są dobrej, choć akurat spotkania z najgroźniejszymi rywalami (MU, Arsenal, Everton) tę ocenę osłabiają – a tu trzeba grać z równie niewygodnymi i zmobilizowanymi AV i Tottenhamem. Kluczowe pytanie o sytuację kadrową dotyczy bramkarza – fenomenalny Shay Given nie zagra do końca sezonu, Gunnar Nielsen jest niesprawdzony, więc w trybie nagłym i za zgodą władz Premier League udało się wypożyczyć z Sunderlandu Martona Fulopa. Pamiętam Węgra z Tottenhamu: bramkarzem jest przyzwoitym (powiedzieć „przeciętnym” byłoby jednak zbyt mocne), ale siebie nie przeskoczy. Z szatni MC dobiegają pomruki niezadowolenia, że menedżer każe zbyt ciężko trenować, ale nie sądzę, żeby to niezadowolenie mogło mieć wpływ na postawę zespołu podczas kluczowych meczów. Wszystkie oczy na Teveza…

Obawiam się, że po sobotnio-niedzielnych meczach – przypomnijmy: Tottenham-Bolton, MC-AV i Liverpool-Chelsea – raczej niewiele się wyjaśni, i że przez najbliższych kilkanaście dni podobnie autoterapeutycznych wpisów pojawi się na tym blogu jeszcze kilka. Co mnie zastanawia: jeśli czytać angielskie gazety między słowami, to sympatia dla drużyny z White Hart Lane stała się nagle powszechna (obawiam się jednak, że nie o sprawy czysto piłkarskie w tym chodzi, ale o prosty nacjonalizm: klub nie funkcjonuje za pieniądze szejków, jego trener jest stąd, podobnie jak stąd są kluczowi zawodnicy: Crouch, Dawson, Defoe, Huddlestone, King czy Lennon). Nawet krytyczny zazwyczaj Alan Hansen uważa, że to Tottenham jest najlepiej przygotowany do zajęcia czwartego miejsca: że ma lepszych piłkarzy, lepszą drużynę i lepsze rezerwy niż najgroźniejszy rywal. No nie wiem… Mecz z Manchesterem United pokazał, że ci dobrzy piłkarze – w pierwszym składzie i na zaiste potwornie silnej ławce rezerwowych – mogą zostać źle ustawieni albo mogą nie wytrzymać presji. O tym, że mogą się zatruć lazanią (pamiętacie mecz z West Hamem przed czterema laty?), że sędzia może nie zauważyć prawidłowo strzelonego gola (pamiętacie mecz z MU sprzed pięciu lat) albo podyktuje karnego za faul, którego nie było (pamiętacie ubiegłoroczny mecz z MU?), a w końcu że zagapią się przy rozpoczynaniu gry od środka (pamiętacie gola Fabregasa w tegorocznych derbach?) już nie chce mi się nawet mówić. Cholera, mecz z MC dopiero za tydzień, a ja rozegrałem go w myślach już kilkanaście razy.

Wygrywanie we krwi

24 kwietnia 2010 roku był to dziwny dzień: kibice Manchesteru City ściskali kciuki za Manchester United, a kibice Tottenhamu za Arsenal, licząc na pomoc tradycyjnie największych rywali w walce swoich drużyn o awans do Ligi Mistrzów. Szkoda tylko, że ani Manchester City, ani Tottenham nie potrafiły pomóc same sobie.

Zwłaszcza postawą Tottenhamu można było być nieprzyjemnie rozczarowanym, mając w pamięci wygrane dopiero co mecze tej drużyny z Arsenalem i Chelsea. Wbrew buńczucznym zapowiedziom, że czas na trzeci skalp, podopieczni Harry’ego Redknappa w zasadzie nie podjęli walki, długo grając na utrzymanie bezbramkowego remisu i nie próbując nadmiernie uprzykrzać życia rywalom. Nic to, że przed meczem okazało się, iż nie zagrają Rooney (zasłużenie wybrany właśnie Piłkarzem Roku), Ferdinand i Neville, a w trakcie spotkania kontuzje lub efekty jakiegoś zatrucia wyeliminowały dodatkowo Evrę i Valencię; Tottenham po prostu zaparkował autobus na własnej połowie i tyle.

Od wczoraj zastanawiam się nad przyczynami. Kompleks Old Trafford? Założenie, że przede wszystkim trzeba pilnować tyłów, licząc na przeprowadzenie udanej kontry dopiero wtedy, kiedy zdesperowany MU będzie musiał rzucić wszystko na jedną kartę? A może powrót po dwumeczowym zawieszeniu Wilsona Palaciosa i związane z tym zmiany w ustawieniu? Z Arsenalem i Chelsea w środku pola grali Huddlestone i Modrić (ten ostatni przed wczorajszym meczem niezwykle mocno komplementowany przez Alexa Fergusona: menedżer MU mówił o najlepszych „niziołkach” w historii Premiership, wymieniając Chorwata obok Zoli, Scholesa i Juninho), a szalejącego po lewej stronie Bale’a asekurował Assou-Ekotto. Tym razem Redknapp wrócił do wcześniejszej koncepcji, z Modriciem jako nominalnym lewym pomocnikiem i Bale’m jako nominalnym lewym obrońcą, odsyłając Assou-Ekotto na prawą obronę, a Palaciosa do środka pomocy. I dwaj ostatni piłkarze zawalili ten mecz.

Nie chodzi mi tylko o rzuty karne. Palacios nie czuł gry od samego początku, kilkakrotnie tracąc piłkę na własnej połowie i faulując przy próbie jej odzyskania. Assou-Ekotto na prawej obronie tracił zbyt wiele czasu na przyjęcie piłki i przełożenie jej sobie na „właściwą” nogę. Sytuację odmieniła dobra zmiana w drugiej połowie: z wejściem Lennona (powrót po czteromiesięcznej kontuzji) powiązano przesunięcie Assou-Ekotto na lewą obronę i Bale’a na lewą pomoc. To wtedy Tottenham nie tylko wyrównał, ale miał kilka minut zdecydowanej przewagi. Problem w tym, że na manewr Redknappa Alex Ferguson odpowiedział swoim: wprowadził Machedę, zmienił ustawienie na 4-4-2 i po chwili miał efekt w postaci świetnej akcji z udziałem Naniego, którego na czystą pozycję wyprowadził, a jakże, Macheda. A potem był kolejny błąd Palaciosa i kolejny karny…
Żeby się nadmiernie nie rozgadywać: to była bolesna lekcja. Manchester United nie rzucił się do huraganowych ataków, nie forsował tempa (co musiało odpowiadać zwłaszcza Scholesowi i Giggsowi), nie odsłaniał się i cierpliwie czekał na błąd gości. Nawet jeśli cierpiało na tym widowisko, ta strategia okazała się skuteczna, zwłaszcza że po niespodziewanym wyrównaniu Tottenhamu piłkarze, którzy wygrywanie mają we krwi, nie zaczęli panikować. Chapeaux bas.

Czy Manchester City przegoni Tottenham? Kilkakrotnie pisałem, że wszystko rozstrzygnie się w bezpośrednim pojedynku, 5 maja na City of Manchester Stadium (a przecież w walce o czwarte miejsce nie można wciąż skreślać AV, choć jej dzisiejszy mecz z Birmingham był równie nieemocjonujący jak wczorajsze, jeśli nie licząc kontrowersji wokół karnego;  teoretycznie także Liverpool nie stracił jeszcze szans). Za remis z Arsenalem piłkarze Manciniego zapłacili drogo: kontuzję barku odniósł Shay Given, który nie zagra do końca sezonu, a że kontuzjowany jest także Stuart Taylor, zaś Joe Harta wypożyczono do Birmingham, MC został na ostatnie mecze tylko z niedoświadczonym Gunnarem Nielsenem (przyszłość Roberto Manciniego w rękach młodzieńca z Wysp Owczych…). Także ten mecz musiał rozczarować: mało strzałów na bramkę, przewaga Arsenalu, ale niwelowana przez dobrą grę Kolo Toure w obronie MC, osamotniony Tevez w ataku… Patrząc na grę Manchesteru City miałem wrażenie, że Harry Redknapp właśnie takiej postawy i takiego wyniku oczekiwał od swoich podopiecznych na Old Trafford, niezależnie od tego, że tzw. kibice neutralni musieli usypiać.

Cóż jeszcze? Znamy spadkowiczów, z których Hull zgubił syndrom drugiego sezonu (w pierwszym wiele klubów utrzymuje się siłą rozpędu, którego na drugi już nie wystarcza) i pewnie także niepotrzebna zmiana menedżera. Nieplanowane odejście szkoleniowca z całą pewnością pogrążyło Burnley; szkoda, bo atmosfera na Turf Moor długo dawała się porównać jedynie z atmosferą na… Fratton Park. O tym, jak mi żal Portsmouth pisałem już wystarczająco wiele razy, a ich wczorajsza pogoń za Boltonem dostarczyła kolejnych argumentów, choć informacje o rzeczywistej skali długów tego klubu również mnie podniosły włosy na głowie. Czy wiecie, że na same pensje w ubiegłym sezonie poszło 108 procent obrotów Portsmouth? Tak zarządzanego klubu nie powinno być w ekstraklasie.

Moment jest taki, że mało kto ogląda się na styl, w jakim rozgrywane są mecze: liczą się punkty. No chyba że w którejś drużynie znajdzie się piłkarz klasy Scotta Parkera – ten niesłusznie, moim zdaniem, zapomniany przez Fabio Capello pomocnik nie tylko wielokrotnie podrywał West Ham do walki o utrzymanie w lidze, ale ostatecznie o tym utrzymaniu rozstrzygnął fenomenalnym uderzeniem zza pola karnego Wigan. Albo jeśli komuś – jak Chelsea ze Stoke – zdarza się, że pogodzony już z porażką przeciwnik nagle przestaje grać i wtedy można na pełnym luzie poprawiać sobie bilans bramkowy. Chelsea, podobnie jak Manchester United, ma wygrywanie we krwi; trudno to coś zdefiniować, choć nie mam wątpliwości, że mówię o czymś, czego Arsenal, Tottenham i Manchester City wciąż nie mogą się nauczyć, a Liverpool jakoś w tym dziwnym sezonie zapomniał.

Oczywiście pięknych meczów nie spodziewamy się też w przyszłą niedzielę w Liverpoolu i za dziesięć dni w Manchesterze. Mam jednak poczucie, że styl będzie wówczas ostatnim tematem do rozmowy.

Wyścig trwa

Kibic, wiadomo: uważa swoją drużynę za najlepszą na świecie. Nie widzi fauli, popełnianych przez jej piłkarzy, natomiast dostrzega wszystkie – nawet rzekome – przewinienia rywali. Krytykuje sędziów, którzy uparcie nie chcą dyktować rzutów karnych dla jego drużyny, o czerwonych kartkach dla przeciwnika nie wspominając. Wszystko sprzysięga się przeciwko niemu: godzina rozgrywania meczu, pogoda, stan murawy, i – oczywiście – stronnicze media. Rzeczywistość dla kibica nie istnieje, żyje w świecie fantasmagorii. Strzeżcie się kibiców piszących o piłce: są kompletnie niewiarygodni.

Nie jestem typowym kibicem, choć kiedy spoglądam co jakiś czas na swoje pisanie o Tottenhamie, widzę, że również jestem niewiarygodny. Chociaż z nieco innych powodów: jako człowiek emocjonalnie związany z tą drużyną i przez ponad 20 lat przyzwyczajony raczej do spektakularnych wpadek na prostej drodze niż do zasłużonych zwycięstw odnoszonych nad najlepszymi w kraju, mam skłonność do zdecydowanego umniejszania tego, na co ją stać. Tam, gdzie inni widzą zespół zdolny do zajęcia czwartego miejsca w lidze, ja wciąż nie chcę dopuścić do siebie tej myśli, jako ostateczny argument wystawiając choćby nieświeżą lazanię, która pozbawiła Tottenham szans na awans do Ligi Mistrzów w ostatniej kolejce sezonu 2006/07.

Co nie znaczy oczywiście, że nie jestem dumny i szczęśliwy. Do licha: podobnie jak z Arsenalem we środę, wczoraj z Chelsea podopieczni Harry’ego Redknappa byli niewątpliwie lepsi, a gdyby nie rozregulowany celownik Pawluczenki i dobra postawa Czecha wynik byłby zdecydowanie bardziej efektowny niż to 2:1. Podobnie jak z Arsenalem, kluczem do sukcesu okazało się podjęcie walki w środku pola i pressing, rozpoczynany przez jednego z napastników natychmiast po utracie piłki (widać to od pierwszej minuty: Defoe lub Pawluczenko uganiający się za Mikelem, a później za Deco). Inaczej jednak niż z Arsenalem, to gospodarze od pierwszej minuty mieli więcej z gry – druga linia z Modriciem i Huddlestonem nie tylko okazała się wystarczająca do zneutralizowania liczniejszej pomocy Chelsea, ale potrafiła rozwinąć skrzydła. Gareth Bale – wspierany przez Benoit Assou-Ekotto – ganiał po lewej stronie w stylu, do którego zdołaliśmy się w ostatnich tygodniach przyzwyczaić i który słusznie przyrównuje się do Roberto Carlosa (biedny Paolo Ferreira, dawno już nikt nie zrobił z niego takiej sałatki…). Michael Dawson był nie do przejścia (Fabio Capello powinien się poważnie zastanowić, który z kapitanów – Chelsea czy Tottenhamu – zasługuje w obecnej formie na wychodzenie w pierwszym składzie reprezentacji). Pawluczenko i Defoe rozciągali obronę. Gomes, kiedy już trzeba było (bo dzięki m.in. Dawsonowi długo nie było trzeba), wykazywał się kunsztem, z którego słynął w Holandii i który wystawił na szwank w pierwszych miesiącach pobytu w Anglii (apeluję, by więcej do tego nie wracać – podobnie jak do wspominania czarnej serii meczów, których Tottenham nie mógł wygrać, bo w pierwszym składzie wychodził pewien młody Walijczyk).

Gareth Bale przyjmuje gratulacje kolegów. Fot. AFP/Onet.pl

Ta kwestia frapuje mnie od dłuższego czasu: Harry Redknapp jest jedynym trenerem drużyn z czołówki, który trzyma się systemu 4-4-2 i mimo iż zwykle oznacza to jednego zawodnika mniej w drugiej linii – ma efekty. A może to kwestia doboru ludzi? Może nieobecność Palaciosa w dwóch ostatnich meczach okazała się tak naprawdę błogosławiona, bo Modrić i Huddlestone nie tylko pokazali, że umieją bronić równie dobrze, jak ich odsunięty za kartki kolega, ale każdy z nich potrafi rozegrać piłkę w sposób, na który jego nigdy nie będzie stać? Pozytywne myślenie menedżera to coś, czego nie sposób przecenić: Redknapp zdaje się zupełnie nieprzejęty perspektywą zakwalifikowania się bądź nie do Ligi Mistrzów. Podobnie jak nie sposób przecenić ducha zespołu, wyrażającego się nie tylko w rytualnym uścisku przed meczem, ale i w podbieganiu kolegów do Gomesa z podziękowaniami za każdą udaną interwencję w derbach z Arsenalem, a w meczu z Chelsea – zbiorowymi gratulacjami dla Dawsona po kapitalnym wślizgu blokującym strzał Drobgy.

Znamienne: słowo „soft”, tyle razy używane w ostatnich latach pod adresem Tottenhamu, tym razem padło z ust Carlo Ancelottiego na określenie własnych piłkarzy. O tym, jak Chelsea nie funkcjonowała, świadczy choćby fakt, że jej włoski menedżer wykorzystał limit zmian w 45 minucie i że w przerwie posadził na ławce dwóch zawodników, którzy mieli zabezpieczać prawą flankę – właśnie tę, którą atakował Bale. A także to, że lider tej drużyny, który już w pierwszej połowie powinien dostać żółtą kartkę (ciągnął za koszulkę wychodzącego na czystą pozycję Defoe’a), w ciągu kilku minut drugiej połowy kompletnie stracił głowę i po faulu na Walijczyku musiał opuścić boisko. Pytanie też, kto tu wyglądał na zmęczonego, grającego trzeci mecz w ciągu siedmiu dni, z czego jeden z dogrywką? I kto tu mógł narzekać na osłabienia? Przypominam, że z Chelsea udało się wygrać nie tylko bez Lennona i Kinga, ale także bez Krajnczara, Jenasa, Palaciosa, Czorluki i Woodgate’a… O wykorzystany przez Defoe’a rzut karny można się oczywiście spierać (choć z punktu widzenia tych, którzy na początku tygodnia oglądali mecz Chelsea z Boltonem sprawiedliwości stało się zadość) – mnie się wydawało, że bardziej na gwizdek zasługiwało wcześniejsze sponiewieranie Bale’a przez Mikela.

Przed kilkoma tygodniami Harry Redknapp mówił o pięciu punktach, jakie Tottenham powinien zdobyć w meczach z Arsenalem, Chelsea i MU – czyli jeszcze przed wyjazdem na Old Trafford ma punkt ponad plan. Ja, zgodnie z tym, co napisałem na początku, po trzech meczach spodziewałem się dwóch punktów, i teraz znów boję się powiedzieć głośno, jak ten sezon może się jeszcze skończyć dla Kogutów.

Tym bardziej, że – niezależnie od tego, jak fantastyczną główkę zaliczył na kilkanaście sekund przed końcem meczu Paul Scholes – przyszłotygodniowy rywal Tottenhamu wczoraj długo rozczarowywał: Rooneyowi brakowało wsparcia, a jego koledzy w dobrych sytuacjach strzelali anemicznie lub niecelnie. Jak na derby Manchesteru, i mecz o taką stawkę w rywalizacji zarówno o mistrzostwo, jak i o czwarte miejsce, spotkanie na City of Manchester Stadium było mocno przeciętne (a są tacy, którzy używają słów znacznie bardziej zdecydowanych). Gospodarze – kolejny rywal Tottenhamu w najbliższych tygodniach – dużo biegali, ale ani Adebayor, ani Tevez nie dochodzili do sytuacji strzeleckich (świetny, może najlepszy w sezonie mecz Vidicia!); nie posłużyły im także dokonywane w drugiej połowie zmiany, zwłaszcza zejście dynamicznego Johnsona i najlepszego na boisku de Jonga. Goście atakowali niewielką liczbą zawodników, a to, że w drugiej linii najjaśniej błyszczał 36-letni Scholes mówi równie wiele o nim, jak o jego młodszych partnerach. Choć przecież trzeba docenić to, że trzeci raz w tym sezonie odprawili „hałaśliwych sąsiadów” w doliczonym czasie gry.

Wyniki meczów sobotnich oznaczały, że Arsenal znów może się liczyć w grze o tytuł – i liczył się, do czasu, kiedy tuż przed końcem biedny Łukasz Fabiański nie zdołał utrzymać w rękach piłki bitej z rzutu rożnego. Błąd niewątpliwy, ale Fabiański biedny, bo jego koledzy kilkanaście minut wcześniej właściwie przestali grać, po raz kolejny uzasadniając tezę, że czegoś tej drużynie brakuje, i że to coś leży bardziej w głowach zawodników niż gdziekolwiek indziej.

Trzy albo cztery mecze – tyle zostało drużynom angielskiej ekstraklasy do rozegrania. Wciąż nie wiadomo, kto będzie mistrzem, kto zajmie czwarte miejsce i kto poza Portsmouth spadnie, ba: ósmy Everton ma matematyczne szanse na przeskoczenie w tabeli siódmego Liverpoolu (to by było dopiero…). Nawet jeśli narzekamy czasem na poziom, nie możemy narzekać na emocje. Niech i tak będzie.

Futbolowa gorączka

Mecz Tottenhamu z Arsenalem był w jakimś sensie wielką metaforą kończącego się sezonu: więcej walki niż piękna, więcej wślizgów niż dryblingów, więcej błędów w defensywie (zwłaszcza przy golach gospodarzy) niż snajperskiego geniuszu. Jak zwykle emocje od pierwszej do ostatniej minuty, jak zwykle szybkie tempo i, prawie jak zwykle, niespodziewane rozstrzygnięcie. Oraz – tu wielka metafora sezonu się kończy, bo to nie był dobry rok dla angielskich arbitrów – fantastyczne sędziowanie Marka Clattenburga. Mecz toczył się o ogromną stawkę – oglądaliśmy przecież nie tylko pojedynek dwóch największych rywali z dzielnicy i miasta, i nie tylko powrót Sola Campbella na stadion, który pamięta początki jego kariery, ale także spotkanie, które miało przedłużyć lub przekreślić szanse obu zespołów na mistrzostwo Anglii (przypadek Arsenalu) i wywalczenie prawa do gry w Lidze Mistrzów (przypadek Tottenhamu). Byłem pod wrażeniem tego, do jakiego stopnia Clattenburg pozwalał uczestniczącym w meczu wysokiego ryzyka piłkarzom na starcia bark w bark, jak w każdym możliwym przypadku stosował przywilej korzyści, jak dyskretnie kontrolował przebieg wydarzeń nie zakłócając płynności gry. Najlepszy na boisku?

Benoit Assou-Ekotto, Danny Rose i Tom Huddlestone. Fot. AFP/Onet.pl

Jestem, jak wiadomo, kibicem Tottenhamu, więc musiałem odczekać paręnaście godzin, żeby zabrać się za pisanie o tym meczu bez nadużywania emocji – zwłaszcza, że kilka odrębnych zdań wypada poświęcić także Arsenalowi. Kluczy do zasłużonego zwycięstwa „mojej” drużyny widzę kilka; są to równocześnie znaki zapytania pod adresem rywali.

Po pierwsze, pozytywne myślenie menedżera. Harry Redknapp już przed meczem mówił, że nie ma znaczenia fakt, iż trzy dni wcześniej, kiedy Arsenal odpoczywał, jego piłkarze musieli ganiać pełne dwie godziny na straszliwej murawie Wembley – będą gotowi i tyle. Nie uskarżał się też, jak całkiem niedawno Benitez i Wenger, że w ciągu dziesięciu dni przyjdzie mu grać kolejno z Arsenalem, Chelsea i MU; nie oskarżał ligowego komputera, że np. sprzyja Manchesterowi City – po prostu cieszył się, że będzie mógł się sprawdzić z najlepszymi.

Pozytywne myślenie menedżera to także pozostanie przy ustawieniu 4-4-2, oznaczającym przecież przewagę jednego piłkarza Arsenalu w środku pola (Modrić i Huddlestone przeciwko Denilsonowi, Diaby’emu i Nasriemu; obaj pomocnicy Tottenhamu biegali między rywalami do utraty tchu, a ilość bloków, wślizgów i odbiorów maleńkiego Chorwata była zdumiewająca). I wreszcie pozytywne myślenie menedżera to pełny debiut w lidze (w takim meczu!) 19-letniego Danny’ego Rose’a. Szybki skrzydłowy, który dawane mu szanse do tej pory wykorzystywał mniej więcej pół na pół, w dziesiątej minucie zdobył bramkę miesiąca (z perspektywy kogoś niezaangażowanego), sezonu (z perspektywy kibica Tottenhamu) i życia (z własnej perspektywy). Można się zastanawiać, co by było, gdyby i Wenger zechciał myśleć pozytywnie; rozumiem, że nie zamierzał ryzykować zdrowiem van Persiego, ale zostawienie na ławce Walcotta wydało mi się jednak zbyt asekuranckie.

Klucz numer dwa: solidność bramkarza i defensywy. Prosty błąd Almunii przyniósł Tottenhamowi gola numer jeden, i to w momencie, kiedy goście zdawali się dominować (niezależnie od tego, jak wysoko oceniamy kunszt uderzenia Rose’a). Prosty błąd całej formacji defensywnej przy rutynowym ustawianiu pułapki ofsajdowej przyniósł gola numer dwa (niezależnie od tego, jak wysoko oceniamy kunszt podania Defoe’a) – i to minutę po przerwie, w psychologicznie najgorszym możliwym momencie meczu. Trzy zapierające dech w piersiach interwencje Gomesa po strzałach van Persiego i główce Campbella, oraz znakomita gra duetu Dawson-King (wystawienie tego drugiego od pierwszej minuty po dwumiesięcznym rozbracie z piłką również wymagało pozytywnego myślenia) unaoczniają słabe punkty w kadrze Arsenalu. Jeden Sol Campbell – do wejścia van Persiego niewątpliwie najlepszy gracz Kanonierów, pewny w pojedynkach jeden na jednego, groźny w ofensywie i nieustannie próbujący mobilizować kolegów okrzykami i gestami – nie mógł załatać wszystkich dziur.

Klucz numer trzy: głód wygranej. Nawet Arsene Wenger podkreślał, że zawodnicy gospodarzy sprawiali wrażenie świeższych i szybszych, bardziej zdeterminowanych, wygrywających więcej „drugich piłek” itd. Chętnie przyznaję, że Arsenal ostatnio – zwłaszcza po kontuzji Ramseya – imponował zaangażowaniem, wiele mówi o tym zresztą statystyka bramek strzelanych już w doliczonym czasie gry, tu jednak trafił na drużynę, której chciało się jeszcze bardziej. Pozytywny efekt półfinałowej porażki w Pucharze Anglii? Jeśli tak, dobrze to świadczy o charakterze drużyny…

Klucz numer cztery: lepsze radzenie sobie z presją. Tu znów wypada powiedzieć słówko o menedżerach. Harry Redknapp przez cały czas konsekwentnie powtarza, że jego piłkarze nic już nie muszą, za to wszystko mogą; że – zwłaszcza mając w pamięci ubiegły rok – rozgrywają fantastyczny sezon, że gdyby w sierpniu powiedziano im, iż w połowie kwietnia naprawdę będą się bić o Ligę Mistrzów, szczypaliby się nawzajem z niedowierzania. Na tym tle wystarczy przypomnieć sobie twarz Arsene’a Wengera przy każdym zbliżeniu ławki Arsenalu; ktoś w przerwie żartował, że drugiej połowy nie będzie, bo menedżer Kanonierów eksploduje w szatni, wysadzając przy okazji połowę stadionu. Szczęśliwie nie eksplodował, ba: przeprowadził bardzo dobre zmiany, choć i w tym punkcie Redknappowi należy się szacunek (w pierwszej połowie jego napastnicy grali bardzo szeroko, schodząc do boków, zmuszając do biegania stoperów i rozciągając defensywę Arsenalu – pojawienie się w drugiej połowie Gudjohnsena w miejsce Defoe’a i cofnięcie go w kierunku drugiej linii, pozwoliło grać więcej piłką, spokojniej, choć nadal czyhając na kontrę).

Przy okazji słówko rozwinięcia niewinnego, jak mi się wydawało, zdania z jednego z poprzednich wpisów, które doczekało się fundamentalnej krytyki na odwiedzanym przeze mnie blogu pewnego kibica Arsenalu: że Arsene Wenger dochodzi do kresu możliwości swojej obecnej drużyny. Zdanie niewinne, bo przecież uzasadnione przez fakty: znamy menedżera Kanonierów z wiary w rozwijanie młodych talentów i niejakiej awersji do transferów „gotowych” piłkarzy; znamy go z przywiązania do gry opartej na niezwykle kunsztownym konstruowaniu akcji (co często grozi, że będzie o jedno podanie za dużo, kiedy prosiłoby się o prostsze rozwiązania), i z większego nacisku na swobodę w ataku niż dyscyplinę w obronie. Ograniczenia tego idiomu pokazywały w minionych miesiącach nie tylko drużyny formatu MU, Chelsea czy Barcelony…

Owszem, widzę i to, że – zwłaszcza po traumie spowodowanej kontuzją Ramseya, w grze Arsenalu pojawiło się więcej kontrolowanej agresji, na którą skądinąd menedżer Kanonierów tak często się uskarżał w wydaniu rywali. Ale oprócz zmiany stylu potrzebna jest również zmiana personelu; nie ja jeden uważam, że zestawiając np. poszczególne formacje Tottenhamu i Arsenalu tylko druga linia pozostaje miejscem, gdzie Kanonierzy prezentują się lepiej – choć przydałby się im jeszcze defensywny pomocnik… Mój polemista wymienia Songa, Vermaelena, Fabregasa (czy zostanie w klubie?), Walcotta, van Persiego, Nasriego, Ramseya, Gibbsa itd., pytając, czy przestaną się oni rozwijać. Oczywiście nie, nie przestaną: każdy z nich jest fantastycznie uzdolnionym młodym człowiekiem. Tyle że oprócz pytania o piłkarski talent, jest jeszcze pytanie o charakter, o mentalność zwycięzcy – poza Campbellem i, pożal się Boże, Silvestrem, nie ma w tej drużynie ludzi, którzy wiedzieliby, jak to jest: sięgać po te największe trofea. Jeśli po raz nie wiadomo który czytam, jak Arsene Wenger mówi, że jego piłkarzom zabrakło dojrzałości – i widzę równocześnie, że średnia wieku wyjściowej jedenastki Kanonierów wyniosła 26 lat, przy – uwaga, nadchodzą „dzieci Redknappa” – średniej 25 lat pierwszego składu Tottenhamu, to, owszem, mam wrażenie, że dotychczasowa formuła pracy Wengera z drużyną zaczęła się wyczerpywać. Zwróćcie uwagę: trzon ekipy pozostaje ten sam, ci ludzie ciężko pracują ze sobą od kilku lat, czekając na sukces, który wciąż nie może przyjść. Czy nie potrzeba zmian bardziej fundamentalnych, niż sprowadzenie Chamakha? Czy Francuzowi uda się tchnąć w tych samych piłkarzy nadzieję i wiarę, że tym razem to już na pewno się uda? Pytam z sympatią i troską, bo – jak wielokrotnie podkreślałem – uwielbiam patrzeć, jak Kanonierzy rozgrywają piłeczkę po obwodzie…

I jeszcze jedno a propos: „prewencyjna cenzura” i „wstępna moderacja komentarzy” tutaj? Miko, oszalałeś?