Wielka cisza

Jedno z najbardziej nadużywanych zdań na temat piłki nożnej brzmi: „Futbol to nie jest sprawa życia i śmierci, to coś znacznie ważniejszego”. W chwilach takich jak obecna jego niestosowność bije po oczach w sposób wyjątkowo dojmujący. Futbol to tylko sport, zabawa, choćby nie wiem, jak nas zajmował na co dzień.

Wiem, że niedzielny wieczór to czas, w którym tu zaglądacie, czekając na kolejny wpis o angielskiej piłce. Dziś go nie będzie, choć pewnie byłoby o czym pisać. Istnieją rzeczy ważniejsze niż futbol, o czym przekonuje zresztą nie tylko tragedia pod Smoleńskiem: jeden z piłkarskich bohaterów dnia, Awram Grant, przyjeżdża jutro do Polski, by na terenie Auschwitz wziąć udział w Marszu Żywych…

Nadchodzi przesilenie

Nie można przegrać w ładnym stylu, można tylko przegrać – tłumaczył kiedyś Arsene Wenger swoje okropne zachowanie po którejś z porażek Arsenalu. Zdanie pasujące jak ulał do wypowiedzianej przez Alexa Fergusona kwestii „typowi Niemcy”, adresowanej skądinąd do Francuza i Holendra, czyli Francka Ribery’ego i Marka van Bommela. Frustrację Typowego Szkota można zrozumieć, choć nie sposób się z nią utożsamić. Manchester United odpadł z Ligi Mistrzów przez własne błędy, albo przez własne problemy, które błędy te pozwoliły unaocznić.

Jakież to zresztą było typowe: świetnie grająca drużyna gospodarzy zdejmuje na chwilę nogę z gazu i w pierwszej chwili gapiostwa traci bramkę, wydarza się to tuż przed przerwą, podczas której w jednej z szatni dominuje nadzieja, że wystarczy już tylko jeden gol, w drugiej zaś – rozczarowanie, że tyle pracy poszło na marne… To komunał, że przy takim wyniku kluczowe momenty meczu przychodzą kilka minut przed przerwą i kilka minut po przerwie – jeżeli wówczas prowadzenie udaje się ochronić, później powinno być już dobrze.

Ten mecz jest już jednak historią, podobnie jak udział angielskich drużyn w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów (po raz pierwszy od 2003 r. wszystkie odpadły przed półfinałami). Nie ma sensu rozpisywać się o czerwonej kartce dla Rafaela (była słuszna), ani o tym, czy warto było ryzykować z Rooneyem (sądząc z wyniku, i z tego, że Anglikowi odnowiła się kontuzja – nie warto było, choć pewnie z Berbatowem w wyjściowej jedenastce tak miażdżący początek MU nie byłby możliwy). Nie ma także sensu rozważać (choć zawsze interesująco czytać, kiedy robi to David Pleat), czy w ciągu ostatnich 30 minut można było przyjąć inną taktykę, nie oddając Bayernowi aż tyle terytorium. I nie ma sensu wracanie do pierwszego meczu – biadanie nad utratą koncentracji piłkarzy MU w ciągu ostatnich 20 minut i pytanie, czy wprowadzenie na boisko Berbatowa i Valencii było słuszne.

Faktem jest, że poza dwumeczem z Milanem zespół Fergusona w tym sezonie Champions League nie przekonywał. Faktem jest, że do obsady kilku pozycji na boisku można mieć zastrzeżenia (a wyobraźcie sobie, co by się działo, gdyby na wiele miesięcy wypadli z gry Evra i Fletcher; o życiu bez Rooneya napisano już aż za dużo). Faktem jest, że Szkot ma problem z ustabilizowaniem formy kilku piłkarzy: jeśli nawet lepiej grają Valencia czy Nani, to dramatycznie bez formy pozostaje Carrick, Berbatow zdaje się nie wierzyć w siebie, podobnie jak zdaje się nie wierzyć w niego jego trener, Scholes, Giggs i Neville nie zrobią się już młodsi, a dostający coraz częściej szanse Rafael – przy niewątpliwym talencie – nie potrafi wydorośleć. Jak mówił po wczorajszym meczu Luis van Gaal (przywołując kolejny komunał), jednym z podstawowych elementów piłkarskiego elementarza jest panowanie nad sobą: każdy piłkarz, który otrzymał żółtą kartkę musi wiedzieć, że w przypadku drugiej wyleci z boiska.

Zostajemy z pytaniami. O końcówkę sezonu Manchesteru United, tracącego do Chelsea dwa punkty. O zdrowie Wayne’a Rooneya (w weekend z Blackburn pewnie nie zagra). O przebudowę drużyny po sezonie – zwłaszcza o przyszłość Carricka, Berbatowa, Andersona, Owena oraz seniorów. I najważniejsze, a propos seniorów: o wolę Alexa Fergusona, by zrobić to wszystko jeszcze raz.

W kwestii wczorajszej – czy liga angielska wciąż jest najmocniejsza – odpadnięcie Manchesteru hipotezę moją raczej wzmacnia, a do listy tych, którzy wyjechali, wypada dopisać Robbena. Kolejne argumenty ćwierknął mi Rafał Stec: „Mniej wielkich meczów, drużyny z czołówki pełne skaz, nie ma już TAMTEGO Manchesteru, nie ma supergrupy jak tamta niezniszczalna Chelsea i jak zniewalający Arsenal »niezwyciężonych«”. I to pewnie pytanie najciekawsze: o kształt posezonowego przesilenia, które niewątpliwie czeka drużyny dotychczasowej Wielkiej Czwórki, niezależnie od tego, które miejsce zajmą na koniec sezonu. Nie tylko ze względu na mundial, czeka nas wyjątkowo gorące lato: zapowiedzi zakupów płyną z obozów Chelsea i Arsenalu, a gołym okiem widać, że również MU i Liverpool będą musiały się wzmocnić. Czy będą miały za co i czy ci najbardziej pożądani będą chcieli przyjść akurat do nich, to zupełnie inna kwestia.

Czy liga angielska wciąż jest największa

To jest hipoteza mocno robocza i nie całkiem przemyślana, ale w końcu od czego ma się bloga, jak nie od stawiania hipotez roboczych i nie całkiem przemyślanych. Głosi ona mianowicie wyczerpywanie się hegemonii ligi angielskiej w piłkarskiej Europie.

Dowody? Nie tylko odpadnięcie Liverpoolu w fazie grupowej, Chelsea w jednej ósmej, a Arsenalu w ćwierćfinale Ligi Mistrzów (wcale nie jest powiedziane, że w ślady Kanonierów nie pójdą dziś Czerwone Diabły…), chociaż w ostatnich latach przywykliśmy do intensywniejszej obecności angielskich zespołów w najlepszej ósemce i najlepszej czwórce Champions League. Także stopniowe wypłukiwanie z Wysp najlepszych piłkarzy. Wszystko jedno: z powodów podatkowych, emocjonalnych czy sportowych, w tym sezonie Premier League straciła Ronaldo i Xabiego Alonso, wcześniej osłabiło ją m.in. odejście Henry’ego, za kilka miesięcy wyjadą zapewne Fabregas i Mascherano. Najlepszy piłkarz świata ani myśli ruszać się z Barcelony, oferty z Anglii odrzucali Kaka, Ribery, Benzema czy David Villa, nie grają tu Iniesta, Xavi, Ibrahimović czy Eto’o, a miejscowe gwiazdy – jak Lampard, Ferdinand, Terry, Cole czy Essien – stopniowo się starzeją, mają kłopoty ze zdrowiem lub z aferami w życiu osobistym. Wspaniały wyjątek Rooneya, obawiam się, wiosny nie czyni, podobnie jak szalone zakupy szejków z Manchesteru City (Robinho, zresztą, furory nie zrobił i już się spakował)…

Angielskim zespołom brakuje także kolejnego zastrzyku myśli szkoleniowej: wyjechali Mourinho i Hiddink, sir Alex jest coraz bliżej emerytury, Arsene Wenger i Rafa Benitez wyraźnie dochodzą do kresu możliwości swoich obecnych drużyn, a Roberto Mancini to jednak nie ta skala. Co znajduje, oczywiście, przełożenie na boisku – nie tylko w szokującej dysproporcji, jaka ujawniła się zwłaszcza w pierwszej połowie meczu Arsenalu z Barceloną na Emirates, ale również podczas ubiegłorocznego finału Ligi Mistrzów w Rzymie. W samej lidze, owszem, emocji nie brakuje, a finisz zapowiada się pasjonująco, ale – to kolejna hipoteza mocno robocza, potrafiłbym jednak jej bronić – czy również nie dlatego, że sztuka gry obronnej znajduje się w odwrocie? Przewodząca w tabeli Chelsea tracąca bramki ze stałych fragmentów gry… świat stracił swój porządek.

I argument z innego porządku: pieniądze. Mało który klub jest zarządzany równie wzorowo jak Tottenham pod rządami prezesa Levy’ego. Jeden już upadł, kilka – w tym teoretycznie największe – ma długi, u wielu byłby poważny problem z wcieleniem w życie przygotowywanych przez UEFA zasad finansowego fair play. Kibice tracą cierpliwość, szykujący się do kampanii wyborczej rząd kombinuje, jak tu zwiększyć ich wpływ na kluby…

No dobra. Mocno wierzę, że znajdziecie wystarczająco dużo kontrargumentów, by uśmierzyć mój niepokój. Oczywiście nie od rzeczy byłoby również, gdyby Manchester United bez Wayne’a Rooneya w wyjściowej jedenastce odprawił dziś z kwitkiem Bayern…

Bez serca i płuc

Cztery mecze, cztery odrębne narracje, cztery różne stopnie emocji – za każdym razem jednak dość wysokich, cztery częściowe odpowiedzi, będące kolejnymi przybliżeniami odpowiedzi ostatecznej. Nie po kolei, chaotycznie, zmagając się z jakimś paskudnym wirusem (za wszystkie językowe niedoróbki w tym tekście winę ponosi towarzysz paracetamol), przyjrzałem się meczom MU-Chelsea, Tottenham-Sunderland, Arsenal-Wolves i Burnley-MC.

Zdania pierwsze i najważniejsze wypada poświęcić oczywiście spotkaniu na szczycie. Czy Chelsea wywiozła z Old Trafford tytuł mistrzowski? Uważam to za prawdopodobne, choć nie przesądzone, bo przed obiema drużynami mecze m.in. z Tottenhamem (MU będzie miał łatwiej – zagra u siebie, Chelsea w derbach Londynu może stracić co najmniej dwa punkty, a musi jeszcze grać na Anfield Road). Z drugiej strony może byłoby to nawet sprawiedliwe: bilans bezpośrednich spotkań lidera z innymi pretendentami to cztery zwycięstwa. Wczoraj zespół Ancelottiego wydał się mniej zmęczony – nie tylko dlatego, że wystąpili piłkarze tacy jak Deco, Joe Cole, Ferreira czy Żirkow, przez większość sezonu raczej poza składem, ale również dlatego, że ich przeciwnicy byli równie zaawansowani wiekowo (oba zespoły: średnia 31 lat), a przecież musieli grać w środku tygodnia.

Manchester United, pozbawiony swojego serca i płuc, czyli Wayne’a Rooneya, wydawał się nie mieć koncepcji na rozciągnięcie defensywy gości. Spór o gola ze spalonego uważam za bezprzedmiotowy: owszem, w momencie podania Drogba znajdował się o blisko metr za obrońcami, po pierwsze jednak – nawet i po tym zdarzeniu MU miał okazję do wyrównania (Berbatow w końcówce), po drugie – były też kluczowe decyzje sędziów po myśli gospodarzy (Neville wywracający Anelkę w polu karnym), po trzecie zaś i najważniejsze, spór ten przykrywa kwestię nieprzykrywalną: Chelsea była zdecydowanie lepszym zespołem, grającym w sposób niewiarygodnie zdyscyplinowany i mającym kilku piłkarzy (jeszcze raz Malouda, na chwilę przed kluczowym podaniem do Cole’a odbierający piłkę Berbatowowi przed własnym polem karnym, ale też Cole czy rozbijający wiele ataków MU Mikel) w świetnej dyspozycji – słowem: zwyciężyła zasłużenie.

Ancelotti zaimponował mi decyzją o posadzeniu Drogby na ławce; wiem, że Anelkę można po tym meczu krytykować za postawę pod bramką van der Sara, jednak jego częstsze schodzenie do drugiej linii i pokazywanie się kolegom do podań, dawało Chelsea w tej strefie boiska wyraźną przewagę – zwłaszcza w pierwszej połowie, zgodnie z przewidywaniami przypominającej trenerską partię szachów.

O Berbatowa toczyliśmy tu spory niejednokrotnie; chętnie przyznaję, że nie dostawał zbyt wielu piłek od pomocników, ale też mam wrażenie, że sam ich nie szukał – nie schodził do drugiej linii czy do skrzydła, wyciągając za sobą obrońcę i robiąc w ten sposób miejsce któremuś z pomocników. Zapewne nienajlepiej czuł się w tym ustawieniu (kiedy wszedł Macheda i MU przeszło na 4-4-2, zaczęło to wyglądać lepiej), ale to nie cała odpowiedź. Ktoś oceniający jego występ napisał, że wydawało się, jakby Bułgar bardziej koncentrował się na zdobyciu niewiarygodnie efektownej czwartej bramki niż na wywalczeniu pierwszej. „Chelsea to nie Hollywood, tu się ciężko pracuje” – mówił po meczu Malouda. To samo można powiedzieć o Manchesterze w kontekście Berbatowa. Czy Rooney dałby się wywrócić tyle razy co Bułgar?

Mecz Sunderlandu z Tottenhamem był niebywały z mnóstwa powodów. Po pierwsze, gol już w pierwszej minucie, po drugie trzy karne Darrena Benta, z których dwa obronił Heurelho Gomes, po trzecie udany odwet dawnych piłkarzy Tottenhamu (nie tylko Bent, po którego zmarnowanej „setce” w meczu z Portsmouth Harry Redknapp powiedział kiedyś, że strzeliłaby to nawet jego żona, ale także Malbranque), po czwarte – kiedy goście po golu Croucha walczyli o wyrównanie, przepiękną bramkę z woleja zdobył Zenden. Tego właśnie punktu na koniec sezonu gościom najprawdopodobniej zabraknie; szkoda, bo w przypadku porażki z Sunderlandem mam wrażenie, że było po prostu o jedną kontuzję za dużo. Wcześniejszej serii pięciu zwycięstw Tottenhamu towarzyszyły urazy Lennona, Defoe’a, Kinga, Woodgate’a, Jenasa, Bentleya i Huddlestone’a. Wszyscy okazywali się zastępowalni – organizacja gry w defensywie posypała się dopiero, gdy wypadł Michael Dawson (a przy okazji również Czorluka). Kaboul i Bassong swój fach wprawdzie znają, ale każdy z nich woli być „tym drugim”, orientującym się na bardziej doświadczonego kolegę; obaj też nigdy wcześniej ze sobą nie grali. Z obozu Tottenhamu dochodzą wieści o wracającym do zdrowia Lennonie, ale (wypowiem zdanie z punktu widzenia kibiców tego zespołu heretyckie) kluczem do walki o pierwszą czwórkę wydaje mi się dyspozycyjność Kinga i Dawsona, a może też Huddlestone’a – bardziej niż błyskotliwego skrzydłowego. Skądinąd plaga kontuzji, jaka w ostatnim czasie dotyka niemal wszystkie zespoły, każe jeszcze raz wrócić do kwestii przerwy zimowej: wiele urazów wynika ze zmęczenia materiału, eksploatowanego ponad miarę od sierpnia i w kwietniu będącego już na skraju wytrzymałości.

Wilkom powiał wiatr w oczy: jeszcze jeden świetny mecz wyjazdowy tej drużyny, z rewelacyjnym Hahnemannem w bramce, mógł zakończyć się zdobyczą punktową, w dodatku sędzia po faulu Karla Henry’ego na Rosickym powinien był poprzestać na żółtej kartce. Niemniej Arsenal po raz kolejny w tym sezonie złamał opór rywala w doliczonym czasie gry i wciąż pozostaje w walce o tytuł (on również będzie musiał pojechać na White Hart Lane…). Zachwytów jego grą nie było (bywał niezdecydowany pod bramką lub nieskuteczny – jak to Arsenal); wolą walki i determinacją – owszem.

Zachwyty musiały się natomiast pojawić podczas meczu Manchesteru City na Turf Moor: prowadzić 0:3 w siódmej minucie to rzadkie osiągnięcie, nawet jeśli Burnley po odejściu Owena Coyle’a nieuchronnie zmierza do Championship. Z czterech interesujących mnie meczów ten wydaje się jakoś najprostszy: ot, jednostronny popis ofensywnej gry, absolutna dominacja i komfort zakłócany jedynie przez ulewny deszcz. Manchester City zrobił swoje, także w sensie zbliżenia się do Tottenhamu w kwestii bilansu bramkowego. Patrząc na mecze, które pozostały im do końca, równie łatwych nie będzie (MU, AV i, a jakże, Tottenham u siebie, Arsenal na wyjeździe). Z drugiej strony mając w takiej formie Adebayora i Teveza, nadmiernie martwić się nie muszą. Kluczowy mecz na City of Manchester Stadium odbędzie się 5 maja.

La Capella de Catalunya

Tym razem słuch zawiódł Jordiego Savalla. Nie, właściwie nie słuch, bardziej instynkt kibicowski (choć może na to samo wychodzi). Zgadzać się na koncert w dniu, w którym inna legenda Katalonii mierzyć się będzie z Arsenalem i zmuszać tym samym nieszczęśników przypominających niżej podpisanego do podejmowania dramatycznych wyborów? Zanim Savall przyjął zaproszenie na festiwal Misteria Paschalia mógł przecież rzucić okiem na kalendarz rozgrywek i zaproponować przesunięcie krakowskiego koncertu, powiedzmy, na czwartek…

Misteria Paschalia to barokowa Liga Mistrzów; przyznam, że mając dzisiejszą wiedzę nie żałuję wczorajszej decyzji o postawieniu na pojedynek Miłości Ziemskiej z Niebiańską w oratorium Caldary zamiast na starcie Rooneya z Gomezem. Dziś jednak postanowiłem nie iść na Savalla: wybieram futbol, zresztą w przekonaniu, że nie oddalę się nadmiernie od sztuk pięknych. Arsene Wenger, pytany przed sezonem o Barcelonę, porównywał oglądanie gry Katalończyków do kontemplowania malarstwa. Kibice Arsenalu nieraz znajdowali się w podobnych rejestrach patrząc na swój zespół. Pisałem o tym już kilka razy: żadna inna drużyna na świecie nie gra dziś w piłkę tak pięknie jak te dwie.

Pięknie, co w przypadku Barcelony nie znaczy nieekonomicznie. Liga ligą, oglądałem ten zespół podczas przedsezonowego meczu towarzyskiego z Tottenhamem i do dziś mam wrażenie, że podobnej lekcji pressingu w życiu nie widziałem. Wszyscy słusznie zachwycają się podaniami Xaviego czy Iniesty (tego drugiego ma dzisiaj zabraknąć), ale równie intrygująca jest postawa drugiej linii Barcelony, kiedy piłkę próbują rozegrać przeciwnicy. Wszystko jedno – duzi Busquets, Keita i Yaya Toure czy mały Xavi, pomocnicy Barcy biegają dookoła rywali, próbując wślizgów i przepchnięć tak długo, aż piłkę odzyskają i zaczną znów wymieniać te swoje dziesiątki podań. Są zresztą i takie mecze (żeby daleko nie szukać: weekendowy z Mallorcą), kiedy Katalończycy odchodzą od swoich pryncypiów: nie grają pięknie, tylko pragmatycznie. I mają efekty.
Arsene Wenger mówi jednak, że on ze swoich zasad nie zrezygnuje: Kanonierzy mają nie kombinować z taktyką, jak np. Chelsea przed rokiem, tylko grać swoją piłkę, otwartą, ofensywną i również opartą na dużej liczbie podań. Punkt dla niego: żeby oddać pole przeciwnikowi i cierpliwie czekać na swoją szansę, trzeba mieć tak doświadczoną drużynę jak wówczas Guus Hiddink; Wenger przyznaje, że w podobnej sytuacji jego chłopcom zabrakłoby koncentracji i poczucia pewności siebie (nabierają go właśnie wtedy, kiedy sami utrzymują się przy piłce). Z drugiej strony strategia „na otwarcie” oznacza ryzyko kontry – piłki do Messiego, którego w takiej sytuacji sam Clichy z pewnością nie powstrzyma; jeśli dyskutujemy tu czasem o Alexie Songu, to nie ulega wątpliwości, że przed defensywnym pomocnikiem Arsenalu egzamin największy z dotychczas zdawanych w życiu…

Czy będzie pięknie? Pięknie miało być już przed czterema laty, w finale Ligi Mistrzów, ale czerwona kartka dla Lehmanna dramatycznie odmieniła scenariusz. Z punktu widzenia Arsenalu wiele zależy do tego, jak wiele pracy będzie miał mocno niepewny Almunia, czy wykuruje się Fabregas i kto oprócz Vermaelena wystąpi na środku obrony (wczoraj Gallas wziął udział w treningu). Z punktu widzenia Barcelony niezastępowalnych piłkarzy nie ma, o czym również można się było przekonać podczas meczu z Tottenhamem: system działał, niezależnie od tego, który z klocków Guardiola akurat wyjmował.

System, jak widać, interesuje mnie bardziej niż rola jednostek, nawet tak wielkich jak Leo Messi. Podejrzewam, że wiąże się to z moją słabością do dyrygentów. Mam nadzieję, że oklaskiwanie Guardioli będzie też sposobem oddania hołdu Savallowi.

Pożegnanie z diamentem

Oczekuj nieoczekiwanego. Podejrzewam, że używałem tego zdania co najmniej kilkakrotnie w ciągu ostatnich miesięcy, a jeśli nie używałem, to pewnie powinienem był. Zaledwie kilka dni temu prasa rozpisywała się na temat presji, pod którą znalazł się Carlo Ancelotti po odpadnięciu z Ligi Mistrzów i niespodziewanym remisie w Blackburn. Co będzie pisała teraz, kiedy skazywana na posezonowe rozpędzenie drużyna, w dodatku bez Drogby, za to z wyjątkowo w ostatnich tygodniach nieprzekonującym Anelką w ataku, rozgromiła jeden z najlepszych zespołów tej ligi?

Nie potrafię się przejąć rozmiarami zwycięstwa Chelsea, tak samo jak nie potrafiłem się przejąć pogromem, jaki Tottenham urządził jesienią piłkarzom Wigan. Takie wyniki nie muszą oznaczać tego, że jedna z drużyn jest mistrzowskiej formie, druga zaś nadaje się do degradacji – po prostu tego konkretnego dnia, w tym konkretnym momencie na kilkanaście minut przestały obowiązywać normalnie rządzące tym światem prawidła. Przez pół godziny mecz jest w miarę wyrównany, po blisko godzinie, gdy pada trzeci gol dla Chelsea, AV kapituluje. Gospodarzom udaje się wszystko, goście plączą się im pod nogami, marząc, by koszmar skończył się jak najszybciej. „Zająć czwarte miejsce? – pytał retorycznie Martin O’Neill, kiedy było już po wszystkim. – Po takim występie można zająć czterdzieste czwarte”.

Smutek menedżera Aston Villi rozumiem – to już któryś sezon z rzędu, w którym jego piłkarzom zaczyna brakować dynamiki w drugiej połowie rozgrywek. Od czasu kiedy w końcu stycznia pokonywali Fulham na Craven Cottage, zawodnicy O’Neilla grają w kratkę, a w marcu ich kłopoty stały się wręcz przysłowiowe – gdyby nie wygrana z Wigan, kolejny raz zakończyliby swój feralny miesiąc bez wygranej. Może i w tym przypadku fortuna się odwróci i czuł się będę jak dziennikarze dopiero co skazujący Ancelottiego na odstrzał, ale napiszę to: może Martin O’Neill powinien przeanalizować sposób, w jaki przygotowuje drużynę do sezonu.

Chelsea w dwóch meczach zdobyła 12 bramek – przyjemnie teraz odpoczywać tydzień, czekając na mecz z MU, męczący się po drodze w Lidze Mistrzów. A przecież kłopoty, które tak ponoć trapiły ten zespół, bynajmniej nie zniknęły. Piłkarze Ancelottiego nie zrobili się młodsi, Ashley Cole czy Essien cudownie nie ozdrowieli, Joe Cole czy Deco nie przestali myśleć o przyszłości, leżącej zapewne poza Stamford Bridge, dylemat Anelka i Drogba w duecie czy w tercecie nie został rozstrzygnięty. Jeśli mecz z Aston Villą coś potwierdził, to zapewne fakt, że ci piłkarze stworzeni są do gry w systemie 4-3-3 (w „diamencie” męczył się nie tylko Lampard) i że Florian Malouda słusznie dostawał kredyt zaufania od kolejnych menedżerów. Bodaj nigdy w karierze Francuz nie zdobył tylu bramek co teraz, we wciąż przecież niezakończonym sezonie, a przecież w jego grze bardziej niż o bramki chodzi o – coraz bardziej udane – ostatnie podania. Warto pamiętać o Maloudzie, rozpisując się o kolejnych rekordach Franka Lamparda (100 gol w Premier League, 151 bramka w barwach Chelsea – został właśnie trzecim najlepszym strzelcem w historii klubu, w szóstym kolejnym sezonie strzelając więcej niż 20 goli).

W sobotę, poza meczem z Chelsea, ciśnienie podniosło mi się jeszcze kilka razy: kiedy przeczytałem w jednej z gazet porównanie Garetha Bale’a do Roberto Carlosa (zwycięstwo Tottenhamu rutynowe, gra młodego Walijczyka zaiste fenomenalna, a skoro wspomniałem o ustawieniu Chelsea: uświadomiłem sobie, że poza Kogutami żadna z drużyn angielskiej czołówki nie gra w systemie 4-4-2), kiedy zobaczyłem, że West Ham przegrał u siebie ze Stoke (całkiem niewykluczone, że Zola pożegna się z posadą jeszcze przed zakończeniem sezonu; po tej porażce i zwycięstwie Hull nad Fulham, widmo spadku zaczyna zaglądać na Upton Park), a przede wszystkim kiedy ujrzałem twarz Arsene’a Wengera po meczu z Birmingham. Jesteśmy już w tym momencie sezonu, że na odrobienie takich strat może nie starczyć czasu, a to już drugi raz w ciągu ostatnich trzech lat Kanonierzy tracą tu komplet punktów w ostatniej minucie. Właśnie świadomością wymykającej się szansy tłumaczę sobie fakt, że podczas rozmowy z dziennikarzami menedżer Arsenalu eksplodował (zdarzyło mu się nawet wulgarne przekleństwo), kolejny raz narzekając na brutalną grę rywali. Fakt: faul Gardnera na Fabregasie nie wyglądał ładnie, choć piłkarze Wengera tym razem odpłacali pięknym za nadobne (skądinąd nie była to dobra kolejka dla sędziów: Martin Atkinson nie zauważył straszliwego faulu Vidicia na Elmanderze, a Mike Dean dał się nabrać na nurkowanie Martina Olssona w polu karnym Burnley). Doprawdy, nie sędziowanie i nie polowanie na kości podopiecznych powinno być podstawowym zmartwieniem Francuza, ale forma bramkarzy – a zapewne także kompetencje szkoleniowca, który z nimi pracuje.

Wypada zakończyć mistrzami Anglii, szykującymi się do meczu z Bayernem. Dla nich dziś same dobre wiadomości: kontuzja Robbena, forma Berbatowa, Naniego i van der Sara, oferty nowych kontraktów dla grupy podstawowych piłkarzy i deklaracje o zamrożeniu cen biletów na Old Trafford, a wreszcie – ligowe zwycięstwo odniesione bez Wayne’a Rooneya i Rio Ferdinanda, i również niezłym stosunkiem bramek. Zważywszy na spłaszczenie tabeli najważniejsze przykazanie dla wszystkich drużyn z czołówki brzmi: strzelać, strzelać jak najwięcej.

PS Fernando Torres jest wielkim piłkarzem. Dlaczego takich bramek nie oglądaliśmy w tym sezonie częściej?

Czas na matematykę

Lubię takie poranki. Drużyna, której kibicuję, wciąż na czwartym miejscu, a wczoraj zapewniła sobie awans do półfinału Pucharu Anglii. Gazety komplementują piłkarzy i menedżera, kontuzjowani wracają do zdrowia, rywale gubią punkty, słońce za oknem, smakuje kawa. No dobra, wystarczy. W weekend podobno idzie załamanie pogody.

Komplementować naprawdę jest za co, bo Harry Redknapp, niezadowolony z przebiegu wydarzeń w pierwszej połowie ćwierćfinałowego meczu z Fulham, w przerwie podjął dwie odważne decyzje personalne, a po ośmiu minutach drugiej połowy – kolejną, najbardziej ryzykowną, ale też najbardziej udaną. Zejścia Assou-Ekotto i wprowadzenia Huddlestone’a można się było spodziewać (Bale cofnął się wówczas na lewą obronę, a Modrić zastąpił go na lewej pomocy, robiąc miejsce w środku Huddlestone’owi), zaskoczeniem było natomiast zdjęcie znakomitego ostatnio Krajnczara i danie szansy Bentleyowi, który wszak… zdobył gola w pierwszym kontakcie z piłką. Tottenham zyskał potrzebny rozpęd, a kiedy w 53 minucie kontuzji doznał Czorluka, Redknapp postanowił niczego nie hamować: w miejsce prawego obrońcy wprowadził Pawluczenkę, wracającego dopiero do zdrowia, podobnie zresztą jak dwaj poprzedni rezerwowi. Palacios przeszedł na prawą obronę, Gudjohnsen cofnął się do drugiej linii i… hulało: najpierw po kapitalnym podaniu Bentleya Pawluczenko z woleja zdobył swoją dziewiątą bramkę w ośmiu meczach, a potem nastąpiła akcja w stylu Arsenalo-Barcelony. Piłkarze Tottenhamu wymienili ze trzydzieści podań, w tym niejedno z pierwszej piłki, aż w końcu wszystko zaczęło się toczyć równocześnie: Gudjohnsen zagrał do Modricia i popędził w pole karne Fulham, koledzy z ataku rozbiegli się, żeby zrobić mu miejsce, Islandczyk podciął piłkę nad wychodzącym Schwarzerem i zdążył wepchnąć ją do siatki, uprzedzając rozpaczliwą interwencję obrońcy.

Na trybunach siedział Fabio Capello – podejrzewam, że przyglądał się Bobby’emu Zamorze, który mimo kłopotów z żołądkiem zagrał dobre spotkanie, ale nie zdziwiłbym się, gdyby do jego notesu trafiło też kilka zdań o Bentleyu. Szczęście Redknappa polega m.in. na tym, że kiedy kluczowi zawodnicy łapią kontuzje, sfrustrowani siedzeniem na ławce zmiennicy przestają robić miny i dają z siebie wszystko. Tak było z Pawluczenką, tak jest z Bentleyem, na długie miesiące wypchniętym z wyjściowej jedenastki przez Lennona. Jego wczorajszy występ robił wrażenie kompletnego: gol z rzutu wolnego (i kilka innych udanych stałych fragmentów), asysta (i kilka innych dobrych dośrodkowań), a poza tym rajdy prawą stroną, drybling, kiedy trzeba przetrzymanie piłki, kiedy trzeba powrót do obrony i wsparcie udanym wślizgiem nieogranego na pozycji obrońcy Palaciosa. Kolejny raz dobrze zagrał Bale, parę udanych interwencji miał Gomes, a Gudjohnsen – jeszcze jeden, który wykorzystał szansę pojawiającą się w związku z kontuzjami kolegów – robił wrażenie, jakby od czasów jego gry w Chelsea minęły tygodnie, nie lata. Zawsze lubiłem piłkarzy, będących formalnie napastnikami, faktycznie jednak grających między liniami, rozdzielających piłki, robiących miejsce pomocnikom, sprawiających każdym ruchem gigantyczne kłopoty kryjącym ich obrońcom (inne przykłady to Sheringham i, oczywiście, Cantona).

Wieści z innych stadionów – porażka Manchesteru City u siebie z Evertonem i remis Aston Villi z Sunderlandem – mimo wszystko zaskakują. Zwłaszcza wynik MC, którego do wczoraj miałem za faworyta wyścigu o czwarte miejsce, przez blisko rok niepokonanego na własnym stadionie. Patrząc na skrót odnosiłem wrażenie, że piłkarzy Manciniego (a i samego Manciniego, za gwałtowne starcie z Moyesem odesłanego na trybuny) zjadła presja: przez długie minuty radzili sobie przecież bardzo dobrze, zwłaszcza Tevez i nierówny ostatnio Barry. Czy tak już teraz będzie? Szejkowie oczekują Ligi Mistrzów już w tym sezonie – i to właśnie może tłumaczyć narastającą nerwowość piłkarzy i trenera. O’Neill i Redknapp z pewnością nie czują takiej presji jak Benitez i Mancini.

Jeszcze przed wczorajszymi meczami wypełniłem sobie na stronie BBC tabelkę umożliwiającą typowanie rezultatów do końca sezonu – i wyszło mi, że to piłkarze MC zajmą czwarte miejsce. Spodziewałem się jednak, że pokonają Everton. Strach powiedzieć głośno, ale po tej porażce wychodzi mi, że i Tottenham, i City zakończą sezon z tą samą liczbą punktów, a lepszy stosunek bramek ma w tej chwili zespół z White Hart Lane. Wiele rozstrzygnie się w bezpośrednim meczu na City of Manchester Stadium; wiele, a nie wszystko, bo przecież AV i – zwłaszcza – Liverpool będą do końca deptać po piętach.

Podobnie zresztą jak w walce o mistrzostwo Anglii: z mojej tabelki wynika, że na koniec sezonu między pierwszą trójką będzie punkt różnicy i zadecydują bramki. W tym sensie wczorajsze ostre strzelanie Chelsea może się okazać bezcenne – piłkarze Ancelottiego tracą wprawdzie punkt do MU, ale stosunek bramek mają identyczny. Coraz więcej w tych rozważaniach matematyki, ale tak już teraz będzie. Mecze, punkty, bramki, mecze, punkty, bramki…

Inni bohaterowie

Kiedy niewidoczni są Torres i Gerrard, a Wayne Rooney jest w miarę uważnie pilnowany, mecz potrzebuje innego bohatera. Tym razem okazał się nim Park Ji-Sung, dziś po raz setny wychodzący w pierwszym składzie MU. Popatrywaliśmy na ten mecz w „Tygodniku”, z redaktorem Mucharskim, i to on zaczął zestawiać Koreańczyka z siedzącym przez 90 minut na ławce Berbatowem. Najpierw, jeszcze w pierwszej połowie, kiedy Park nonszalancko przyjął piłkę w polu karnym Liverpoolu, a potem precyzyjnie i od niechcenia zarazem odegrał ją Valencii: cały Bułgar. Potem, kiedy mając przed sobą tylko Reinę, zmarnował podanie tegoż Valencii, główkując obok słupka: typowy Bułgar. Wreszcie po godzinie gry, gdy wykorzystał inne dośrodkowanie z prawej strony, tym razem od Fletchera: Bułgar w pigułce. Parka i Berbatowa więcej oczywiście różni niż łączy – a przede wszystkim różni ich to, że w naprawdę ważnych meczach Alex Ferguson sięga po tego pierwszego, ceniąc jego pracowitość i wybieganie, zwłaszcza kiedy trzeba przeszkadzać przeciwnikom w rozegraniu akcji. Tym razem jednak Koreańczyk był ustawiony wyżej, niż można by się spodziewać: z trójki środkowych pomocników MU to on miał najwięcej swobody i to on kilkakrotnie – z wiadomym skutkiem – pojawiał się w polu karnym Liverpoolu.

O karnego, który przyniósł wyrównanie, można się pewnie spierać, i to podważając decyzję Howarda Webba z dwóch skrajnie różnych perspektyw (że podyktował jedenastkę, a nie rzut wolny sprzed linii pola karnego, bo tam Mascherano zaczął przewracać Valencię, i że skoro już w ogóle odgwizdał faul, to dlaczego nie wyrzucił Argentyńczyka z boiska – od razu powiem, że mam poczucie, że obu przypadkach zachował się prawidłowo), ale do tego incydentu doszło na tyle szybko, że ani piłkarze MU nie zdążyli się porządnie zdenerwować wcześniejszym zdenerwować golem Torresa, ani Liverpool nie zaczął dyktować własnego, domyślam się: mocno kunktatorskiego stylu gry. Przede wszystkim jednak – patrząc z perspektywy Liverpoolu – należałoby się martwić formą kluczowych zawodników. O tym, że Gerrard jest w ogóle na boisku mogliśmy się przekonać właściwie dwukrotnie, choć – przyznajmy – w obu przypadkach było niebezpiecznie pod bramką van der Sara. Kłopot w tym, że były to jedyne dwa przypadki, kiedy pod bramką van der Sara było niebezpiecznie… Torres strzelił wprawdzie gola, ale dwukrotnie fatalnie przyjmował piłkę w szesnastce Manchesteru i obrońcy udaremniali niebezpieczeństwo. Johnson kilka razy dał się ograć Naniemu, a Insua – znów bardzo dobremu Valencii (zwłaszcza kłopoty Anglika z grą defensywną muszą martwić Beniteza i Capello). O Mascherano zmilczę – za ocenę jego występu wystarczy wybuch wściekłości Carraghera, kiedy Webb podyktował karnego. Maxi Rodriguez, podobnie zresztą jak rozpoczynający mecz na ławce Aquilani czy wyrzucony ze składu za krytykowanie Beniteza Riera, wciąż gra w kratkę (dziś na „nie”, także związku z brakiem komunikacji z bocznym obrońcą)… Generalnie: zbyt mało podań (chyba że z pominięciem drugiej linii, co grozi brakiem precyzji) i zbyt duża odległość między Torresem a resztą. Tu skądinąd można pokusić się o analizę porównawczą, bo przecież gospodarze wyszli w podobnym ustawieniu, a Rooney nie był ani przez chwilę izolowany – przeciwnie, uczestniczył niemal w każdej akcji MU.

Jesteśmy już w tym momencie sezonu, że przy każdym z zespołów pierwszej siódemki mamy sporządzoną listę meczów, które zostały do końca, i próbujemy wróżyć, ile podczas tych meczów można zdobyć punktów. A że kalendarz Liverpoolu wydaje się zdecydowanie łatwiejszy niż np. kalendarz Tottenhamu, nie wyciągamy z dzisiejszej porażki żadnych daleko idących wniosków. MU wygrał zasłużenie, ale przecież można się było tego spodziewać – tę akurat porażkę piłkarze Beniteza zdążą sobie jeszcze zrekompensować.

Co nie zmienia faktu, że po dobiegającym końca weekendzie faworytem do zajęcia czwartego miejsca w lidze wydaje się Manchester City. Tottenham bardzo przyjemnie zaskoczył, wygrywając na wyjeździe ze Stoke, ale po kontuzji Pawluczenki (a wcześniej, na treningu, Jermaina Defoe) łatwiej byłoby wyliczyć zdrowych piłkarzy Redknappa niż tych, którzy się leczą lub przechodzą rehabilitację. Owszem, przebąkuje się, że Bentley wróci za chwilę, Defoe, Jenas i Huddlestone w miarę niedługo, a co najważniejsze: Lennon w przyszłym tygodniu może zacząć powoli truchtać, ale przed nimi wciąż mecze z Chelsea, Arsenalem i MU, oraz ten być może najważniejszy – na City of Manchester Stadium. MC również wygrało dziś trudny wyjazdowy mecz…

A co z mistrzostwem? Chelsea, sponiewierana odpadnięciem z Ligi Mistrzów, tylko zremisowała z Blackburn, po kolejnym nieprzekonującym występie Johna Terry’ego. Owszem, był w tym spotkaniu środkowy obrońca imponujący formą, ale nie grał w zespole gości, a w dodatku był debiutantem: od czasu kapitalnego występu Michaela Dawsona przeciwko Liverpoolowi nie przypominam sobie równie dobrego przywitania z Premier League jak to, które zanotował dziś Phil Jones. Nie chcę powiedzieć, że Chelsea grała fatalnie albo że nie stworzyła wystarczającej liczby okazji, żeby ten mecz wygrać. Ale… nie wygrała.

Dojrzewają za to chłopcy Wengera. Że potrafią grać olśniewająco, wiemy nie od dziś. Od niedawna natomiast widzimy, że potrafią radzić sobie z presją, sięgając po punkty w okolicznościach niesprzyjających czy wręcz traumatycznych. Wygrana ze Stoke po utracie Ramseya to przykład najmocniejszy, ale przecież przed tygodniem trzeba było do końca walczyć o zwycięstwo z grającym w osłabieniu Hull, a dziś – w osłabieniu bronić korzystnego wyniku z West Hamem. W najbliższych tygodniach wiele będzie zależało od Sola Campbella – Vermaelen po czerwonej kartce będzie pauzował jeden mecz, a zbyt wielkiego manewru w obronie Wenger nie ma. Z drugiej strony do składu wrócił Fabregas, wznawia treningi van Persie. Z trójki pretendentów na fali wznoszącej są dziś Arsenal i MU.

Siedzimy więc nad karteczkami z listą meczów, ślinimy ołóweczki, dodajemy, odejmujemy, i stawiamy pytania: jak na piłkarzy Chelsea wpłynie odpadnięcie z Champions League i spowodowane tym faktem połajanki Abramowicza (właściciel nie tylko urządził sobie wielogodzinną sesję z Ancelottim, jeszcze na Stamford Brigde po porażce z Interem, ale następnego dnia odwiedził ośrodek treningowy w Cobham, gdzie przesłuchiwał zawodników, ekipę medyczną, ludzi odpowiedzialnych za szkolenie młodzieży itp.; mówi się wprawdzie o jego wielkich inwestycjach w klub, mających nadejść latem, ale wcześniej o mistrzostwo muszą powalczyć ci, którzy jeszcze tu są – także rozglądający się za nowym pracodawcą Deco, Cole czy Ballack)? Jak zawodnicy Arsenalu poradzą sobie z poczuciem, że to naprawdę może być ten sezon? Pod każdym względem najodporniejsi wydają się podopieczni Alexa Fergusona, ale pomyślmy: niech nagle coś się stanie Wayne’owi Rooneyowi. Czy mi się tylko wydawało, czy Anglik lekko utykał, opuszczając dziś Old Trafford?

Cztery wesela i pogrzeb

Niech mi ktoś jeszcze powie złe słowo o Europa League. Że salon odrzuconych, że pełno słabeuszy, że trzeba zacząć grać na kilkanaście dni przed rozpoczęciem sezonu ligowego, że podróże rozbijają przygotowania do meczów weekendowych i że w dodatku trzeba jeździć do miejsc tak egzotycznych jak Donieck… Emocjami, których dostarczył nam wczorajszy mecz Fulham, można by obdzielić kilkanaście spotkań Ligi Mistrzów – Hugh Grant, który pojawił się na stadionie, z pewnością nie żałował obserwując cztery wesela Fulham i pogrzeb Juventusu.

Przypomnijmy: po zwycięstwie w Turynie 3:1, Juventus błyskawicznie objął prowadzenie także na Craven Cottage. Czerwona kartka dla Cannavaro mogła, ale nie musiała ułatwić Londyńczykom zadania, jednak już w ciągu pierwszych 45 minut fenomenalny Zamora i Zoltan Gera zbliżyli swoją drużynę do korzystnego wyniku. Patrząc na trybuny w przerwie nie można było mieć wątpliwości, że to nie koniec, i rzeczywiście: bardzo szybko kolejnego gola dorzucił Gera, co oznaczało dogrywkę, na którą jednak gospodarze nie mieli ochoty. Osiem minut przed końcem Dempsey zdobył bramkę godną największych techników, jakich Anglia oglądała: Bergkampa, Henry’ego, Ginoli. Jeśli nie widzieliście, poszperajcie po sieci, bo warto.

Nieczęsto piszę tu o Fulham, ale często łapię się na myśli, że nie lubię, kiedy zbliża się mecz Tottenhamu z tą drużyną (a podejrzewam, że to samo uczucie znają kibice innych drużyn Premier League – zresztą bijanie wielkich stało się specjalnością zespołu Roya Hodgsona). Dlaczego? Po pierwsze, to drużyna świetnie zorganizowana taktycznie – wczoraj np. dająca wszystkim malkontentom (narzekającym, że czerwona kartka to już dziś żadna korzyść) lekcję gry w przewadze, prowadząca akcje bardzo szeroko i z utrudniającą krycie wymiennością pozycji. Ale też umiejętnie ważąca proporcje między grą twardą a grą techniczną, umiejąca wykonywać stałe fragmenty gry, dobrze się broniąca, z pewnym bramkarzem, wyróżniającym się pod obiema bramkami środkowym obrońcą, wizjonerskim rozgrywającym (wczoraj akurat nieobecnym z powodu kontuzji), a przede wszystkim – środkowym napastnikiem, który w grze tyłem do bramki jest dziś może najlepszy na Wyspach. To niewiarygodne, ile nauczył się Bobby Zamora od czasu nieudanego pobytu w Tottenhamie: nie tylko o niebo poprawił skuteczność, ale świetnie współpracuje z kolegami – asystuje przy ich bramkach, rozgrywa, a przynajmniej – celnie zgrywa, jeśli przychodzi mu akurat przyjąć górną piłkę. Silny był zawsze, z techniką bywało różnie – stąd pewnie Fabio Capello nie kwapił się, by sprawdzać Zamorę w reprezentacji. Po wczorajszym występie jednak, kto wie? Trener Anglików był wczoraj na Craven Cottage i nie mówcie, proszę, że to dlatego, że prowadził kiedyś Juventus…

Po drugie, menedżer. Roy Hodgson, siła spokoju i ogromne doświadczenie, a także dobra ręka do transferów. Odrodzony w Fulham tak samo, jak odrodzili się tu jego najlepsi dziś piłkarze, np. Murphy, Schwarzer czy właśnie Zamora. Kiedy Juventus objął prowadzenie, nie wyglądał na nadmiernie zdenerwowanego. Czy uświadomił swoich piłkarzy, że ten Juventus jest zaledwie cieniem wielkiej drużyny z przeszłości? A może uświadomił im po prostu, że są wystarczająco dobrzy, aby wygrać z każdym (w poprzedniej rundzie wyeliminowali przecież obrońcę tytułu)?

Najwspanialszy dzień w historii klubu? Z pewnością jeden z najwspanialszych. A sądząc po dość sprzyjającym losowaniu – zapewne nieostatni. Napalamy się na kolejny rewanż po jednym z najbardziej dramatycznych finałów w historii Ligi Mistrzów (Bayern-MU) i na pojedynek zespołów grających najpiękniejszy futbol świata (Barcelona-Arsenal), ale na boku pieścimy myśl jakże przyjemną, że świat nie kończy się na Lidze Mistrzów.

Łeb w łeb

Wiem, powinno być o kolejce, ale dziś piłkarska Anglia ma jeszcze jeden temat, dotyczący klubu, który ma grać dopiero jutro: Fernando Torres przerwał milczenie na temat sytuacji Liverpoolu. To nie jest kwestia awansu do Ligi Mistrzów (skądinąd mocno niepewnego) – powiedział hiszpański napastnik dziennikowi „AS”. To jest kwestia wzmocnień, czterech lub pięciu klasowych piłkarzy, którzy muszą pojawić się na Anfield Road (pamiętacie dowcip z okładki „When Saturday Comes”?), jeśli Liverpool ma przerwać systematyczne osuwanie się w angielskiej i europejskiej hierarchii. Wypowiedź pojawia się po dwóch kolejnych porażkach (z Lille pewnie uda się odrobić straty i awansować dalej w Europa League, ale punktów zostawionych w Wigan może na koniec sezonu zabraknąć) i ma bardzo niepokojący kontekst, bo przecież hiszpański napastnik świetnie wie, że na razie zadłużeni właściciele Liverpoolu pieniędzy na czterech lub pięciu klasowych piłkarzy nie mają. Na horyzoncie majaczy wprawdzie trzeci udziałowiec, również z Ameryki, ale podpisanie z nim jakiejkolwiek umowy jest nieprawdopodobne przed rozstrzygnięciem kwestii awansu do Ligi Mistrzów. W tym sensie Torres nie ma racji: jeśli cokolwiek w Liverpoolu ma się zmienić na lepsze, powrót do Champions League będzie niezbędny.

Inny klub grający dopiero jutro (zresztą z Liverpoolem) i mający nadzieje na znalezienie inwestora to Portsmouth, którego piątym właścicielem w tym niewiarygodnym sezonie ma być gigant rynku nieruchomości Rob Lloyd. Cena, którą miałby zapłacić za drużynę wciąż występującą w Premiership, jest mocno umiarkowana – wynosi mniej więcej tyle, ile MU wydał na Dymitara Berbatowa, a MC na Robinho, choć oczywiście pieniędzy w sam klub trzeba będzie włożyć o wiele więcej. Na razie zbankrutowanym Portsmouth zarządza syndyk, który robi to, co zwykle robią ludzie na jego stanowisku: tnie koszta, czyli zwalnia ludzi. Pisałem w duchu romantycznym o przygodzie drużyny z południa z Pucharem Anglii, to teraz muszę pokazać stronę całkowicie nieromantyczną: żeby klub mógł przetrwać, w minionym tygodniu trzeba było wyrzucić z pracy 85 osób, w tym 20 zatrudnionych na pełny etat. Zwolnienia nie dotknęły piłkarzy, chronionych przez związek zawodowy – dotknęły raczej Miłoszowego „człowieka prostego”, pracującego na zmywaku w klubowej kantynie albo chodzącego po Fratton Park z odkurzaczem. Dalekie to wszystko od jednoznaczności: jakkolwiek kibicujemy różnym drużynom, wiążąc nasze sympatie ze zmieniającymi się na przestrzeni lat piłkarzami i trenerami, to przecież tacy właśnie ludzie, których nazwisk nigdy nie poznajemy mimo iż niejednokrotnie przepracowali w „naszych” klubach całe życie, są w nich najprawdziwsi.

Przejdźmy jednak do wydarzeń weekendu, i trzech zasadniczych rywalizacji. Ta pierwsza, o mistrzostwo, i tym razem zakończyła się w sposób planowany: w wyścigu trzech koni (biję się w piersi za tamten wpis…) wszyscy idą łeb w łeb. Co nie znaczy, oczywiście, że idą nie natrafiając na problemy: zanim Chelsea pogrążyła West Ham za sprawą znakomitego Maloudy, musiała się podnieść po dającej gościom wyrównanie pięknej bramce Scotta Parkera, a jej kibice zagryzali zęby z niepokoju o postawę trzeciego bramkarza, Rossa Turnbulla, który wszedł między słupki po urazach Czecha i Hilario. Arsenal pokonał zasieki Hull, grającego w dziesiątkę przez całą drugą połowę, dopiero w 93. minucie (przy okazji materiał do refleksji: czy czerwona kartka jest dziś rzeczywiście dotkliwą karą, bo niejeden raz mieliśmy okazję się przekonać, że drużyna grająca teoretycznie w osłabieniu nie tylko nie przegrywa, ale wręcz sięga po komplet punktów). Manchester United złamał opór Fulham na skutek braku koncentracji gości w pierwszych sekundach drugiej połowy, dzięki Wayne’owi Rooneyowi, który oprócz tych podstawowych (mistrzostwo Anglii, tytuł króla strzelców), ma jeszcze jeden cel: wyrównać osiągnięcie Cristiano Ronaldo i strzelić 42 gole w sezonie. Anglikowi brakuje jeszcze 10 bramek, więc zważywszy na to, ile meczów zostało do końca sezonu, nie jest to niemożliwe. Po spotkaniach Ligi Mistrzów wychwalamy ustawienie MU z jednym napastnikiem, ale tym razem współpraca Rooneya z Berbatowem wyglądała obłędnie.

Na walkę o mistrzostwo Anglii patrzę z perspektywy kibica Tottenhamu, który w kwietniu ma się zmierzyć kolejno z wszystkimi trzema kandydatami do tytułu. Z perspektywy kibica Tottenhamu patrzę również na walkę o czwarte miejsce. Chętnie przyznaję: wyniki meczów Aston Villi (tylko remis ze Stoke) i Manchesteru City (tylko remis z Sunderlandem) okazały się sprzyjające, ale zbytnio się nie podpaliłem – zwłaszcza, że za tydzień Koguty również mają wyjechać na Brittannia Stadium i, tak jak wczoraj kibice AV, będą zadowoleni z remisu. Sam obawiałem się meczu z Blackburn, po pierwsze dlatego, że Tottenham miał się zmierzyć z zespołem trenowanym przez Sama Allardyce’a (wiadomo: długa piłka i łokcie…), po drugie, ze względu na plagę kontuzji w drugiej linii. Z różnych powodów nie mogą grać Bentley, Jenas, Huddlestone i Lennon, a że Wilson Palacios ma już 9 żółtych kartek i w razie otrzymania kolejnej zostanie zawieszony na dwa spotkania, Harry Redknapp ściągnął z wypożyczeń kilku młodzieńców. Na razie nie musi z nich korzystać, bo Palacios gra tyleż znakomicie, co odpowiedzialnie, wspierany przez dwóch Chorwatów, Krajnczara i Modricia (ten też wie, co to wślizg…), a nade wszystko: Garetha Bale’a. Po zwycięstwie z Blackburn Walijczyka wybrano piłkarzem meczu: życie Michela Salgado zamienił w piekło, zaliczył asystę, no trzymajcie mnie, żebym nie napisał, że ten obśmiewany do niedawna za przynoszenie drużynie pecha (jakoś się tak składało, że kiedy grał Bale, Tottenham nie wygrywał) chłopak stał się w ciągu ostatnich miesięcy najlepszym lewym obrońcą Premiership.

Ale cóż w takim razie mówić o Pawliuczence, który w sześciu meczach zdobył osiem bramek? Siedzący vis-a-vis mój redakcyjny kolega podejrzewa mnie wprawdzie o ukrytą niechęć do Słowian występujących w Premiership, ale zauważę jednak, że jeszcze dwie mógł wczoraj strzelić… Przyszłość Rosjanina pozostaje niepewna: nie odszedł zimą, ale może odejść latem, zwłaszcza, że z obozu Tottenhamu wyszły deklaracje na temat powrotu Robbiego Keane’a z Celticu (wczoraj hat-trick…), ale na tym, że wreszcie gra, korzystają wszystkie strony. Z taką skutecznością Pawliuczenki prezes Levy nie tylko na nim nie straci (półtora roku temu kosztował blisko 14 milionów), ale może myśleć o odsprzedawaniu z zyskiem.

Tottenham w formie, choć faworytem do czwartego miejsca nie jest: Harry Redknapp policzył po zwycięstwie z Blackburn, że w dziewięciu ostatnich meczach potrzebuje czternastu punktów – moim zdaniem cel nierealny. Jedyną pociechą jest korzystny bilans bramkowy – przy tym tłoku niewykluczone, że to on będzie rozstrzygał.

A na samym dole tabeli, po przegranym meczu o sześć punktów, coraz trudniejsza robi się sytuacja Burnley. Match of the Day nie widziałem, ale widziałem, jak obrońca gospodarzy podarował Wolves pierwszą bramkę – wyobrażam więc sobie Alana Hansena, mówiącego, że z taką defensywą w ekstraklasie nie ma czego szukać. Myślę też o tym, jak zmieniła się atmosfera na Turf Moor, skoro trzy rozgrywane u siebie spotkania z nienajsilniejszymi przecież na wyjazdach rywalami (Portsmouth, Stoke, Wolverhampton) przyniosły Burnley tylko punkt. Trudno nie łączyć dramatycznej odmiany losu z odejściem Owena Coyle’a do Boltonu: wydawało się, że charyzmatyczny szkocki menedżer utrzyma Burnley w ekstraklasie (niewykluczone zresztą, że kosztem… Boltonu), a zapowiada się, że będzie całkiem odwrotnie.