Jedno z pewnością łączy wczorajszy mecz Manchesteru United i przedwczorajszy Arsenalu: słabość rywala. O ile jednak tego, że chłopcy Wengera poradzą sobie z Porto, można się było spodziewać, to łatwość, z jaką MU odprawiło Milan mimo wszystko zaskakuje. Zwłaszcza że Czerwone Diabły strzeliły cztery gole grając cały czas na czwartym biegu – ani na moment nie włączając piątki. Przetrzebiona kontuzjami drużyna gości (bez Pato, a zwłaszcza Nesty, który wniósłby trochę spokoju w grę defensywną) grała zbyt wolno w każdej właściwie formacji: dostojnie ruszali się obrońcy, dostojnie pomocnicy, a tego, że na boisku są jacyś napastnicy z Mediolanu niemalże nie dało się zauważyć. Co stało się w ostatnich latach z Huntelaarem? Albo: czy Cristiano Abbiatti potrafi w ogóle potrafi celnie kopnąć piłkę? I dlaczego właściwie Milan nie podjął walki? Przecież nawet przegrywając 2:0, tak samo jak przy 1:0 potrzebował trzech goli na doprowadzenie do dogrywki…
Komplementując nie tak błyskotliwy jak Arsenalu, za to bardziej k o m p l e t n y futbol Manchesteru United, nie można nie wspomnieć o kilku świetnych decyzjach personalnych Fergusona: Park Ji Sung, oddelegowany do walki z Pirlo, nie tylko zneutralizował środek pola Milanu, ale w kluczowym momencie znalazł się pod bramką Abiattiego. Podobnie zresztą jak Gary Neville: o ile na San Siro Ronaldinho potężnie skomplikował życie młodego Rafaela, na doświadczonym Angliku nie zrobił wrażenia; kapitan MU nie tylko odbierał mu ochotę do gry, ale samemu z łatwością zapuszczał się na połowę rywala, z wiadomym skutkiem w postaci pierwszego gola Rooneya (zadanie miał ułatwione, bo przecież Brazylijczyk nie kwapił się do wracania na własną połową). Niemiłosierne rozciąganie szyków obronnych Milanu zapewnili Nani i – znów bardzo dobry – Valencia, energię w środku pola dał Fletcher, stabilność defensywy – grający wreszcie jako para Ferdinand i Vidić. O Rooneyu, samotnie i niepodzielnie królującym w ataku mistrzów Anglii, nie chciałbym się nadmiernie powtarzać. Ma chłop głowę na karku, chciałoby się powiedzieć nie tylko o jego kolejnym w ostatnich meczach golu głową, ale o nieustannym szlifowaniu utrzymującej się już wiele miesięcy życiowej formy… Byle dotrwał zdrowy do mundialu.
W związku z tym, że mecz można było uznać za rozstrzygnięty niedługo po przerwie, sprawozdający go na bieżąco dziennikarze właściwie mieli dwa tematy: czy i kiedy wejdzie Beckham, oraz jak przebiega kibicowska kampania walki z właścicielami klubu, rodziną Glazerów, która zadłużyła MU na kwotę ponad 700 milionów funtów. Niespodziewanie te dwa tematy zostały połączone po zakończeniu spotkania, kiedy schodząca z boiska dawna ikona drużyny również założyła żółto-zielony szalik – symbol kampanii (w tej chwili takie szaliki – w barwach Newton Heath, czyli zespołu, który na początku XX wieku przekształcił się w Manchester United – noszą już dziesiątki tysięcy kibiców na Old Trafford). Bardzo dobry piłkarz, piarowski geniusz – skomentował publicysta „Timesa”, bo jeden spontaniczny gest zapewnił antyglazerowskiej akcji większą rozpoznawalność niż miliony wydane na reklamę. „Zobaczcie zresztą naszą jedynkę” – napisał Matt Dickinson. Dodajmy: i jedynki wielu innych angielskich gazet.
Przyciskany przez dziennikarzy Beckham uchylił się wprawdzie od bezpośredniego poparcia kampanii, ale sama fotka w szaliku plus słowa, że zawsze czuł się jednym ze zwykłych kibiców Manchesteru, zabrzmiały wystarczająco wymownie. Jak wiadomo w ostatnich tygodniach coraz głośniej mówi się o Czerwonych Rycerzach – grupie rekinów finansowych związanych sympatią do MU, którzy przygotowują się do negocjacji z Glazerami o odkupieniu klubu; może, jak mu tak dobrze idzie, również Beckham zaangażowałby w to trochę wolnego kapitału? „Fergie, Fergie, sign him on” – wołali wczoraj fani, gdy ich dawny ulubieniec – niemalże ze łzami w oczach – wchodził na boisko. Może wołać należałoby pod adresem Czerwonych Rycerzy?
Aha, i jeszcze jedno: jak przed sześciu laty Beckham, tak przed ponad pół rokiem Cristiano Ronaldo odszedł z Manchesteru United w tęsknocie za… no właśnie, czym: jeszcze większą sławą, jeszcze większymi pieniędzmi, jeszcze większymi sukcesami sportowymi, nieśmiertelnością? W kwestii nieśmiertelności brakuje mi kompetencji, pieniądze pewnie Portugalczyk ma większe, podobnie jak sławę, ale jeśli idzie o sukces sportowy, wygląda na to (hi, hi), że należało zostać na Old Trafford.
Czy Wayne Rooney tęskni za Cristiano Ronaldo, to zupełnie inna kwestia.