Kiedy niewidoczni są Torres i Gerrard, a Wayne Rooney jest w miarę uważnie pilnowany, mecz potrzebuje innego bohatera. Tym razem okazał się nim Park Ji-Sung, dziś po raz setny wychodzący w pierwszym składzie MU. Popatrywaliśmy na ten mecz w „Tygodniku”, z redaktorem Mucharskim, i to on zaczął zestawiać Koreańczyka z siedzącym przez 90 minut na ławce Berbatowem. Najpierw, jeszcze w pierwszej połowie, kiedy Park nonszalancko przyjął piłkę w polu karnym Liverpoolu, a potem precyzyjnie i od niechcenia zarazem odegrał ją Valencii: cały Bułgar. Potem, kiedy mając przed sobą tylko Reinę, zmarnował podanie tegoż Valencii, główkując obok słupka: typowy Bułgar. Wreszcie po godzinie gry, gdy wykorzystał inne dośrodkowanie z prawej strony, tym razem od Fletchera: Bułgar w pigułce. Parka i Berbatowa więcej oczywiście różni niż łączy – a przede wszystkim różni ich to, że w naprawdę ważnych meczach Alex Ferguson sięga po tego pierwszego, ceniąc jego pracowitość i wybieganie, zwłaszcza kiedy trzeba przeszkadzać przeciwnikom w rozegraniu akcji. Tym razem jednak Koreańczyk był ustawiony wyżej, niż można by się spodziewać: z trójki środkowych pomocników MU to on miał najwięcej swobody i to on kilkakrotnie – z wiadomym skutkiem – pojawiał się w polu karnym Liverpoolu.
O karnego, który przyniósł wyrównanie, można się pewnie spierać, i to podważając decyzję Howarda Webba z dwóch skrajnie różnych perspektyw (że podyktował jedenastkę, a nie rzut wolny sprzed linii pola karnego, bo tam Mascherano zaczął przewracać Valencię, i że skoro już w ogóle odgwizdał faul, to dlaczego nie wyrzucił Argentyńczyka z boiska – od razu powiem, że mam poczucie, że obu przypadkach zachował się prawidłowo), ale do tego incydentu doszło na tyle szybko, że ani piłkarze MU nie zdążyli się porządnie zdenerwować wcześniejszym zdenerwować golem Torresa, ani Liverpool nie zaczął dyktować własnego, domyślam się: mocno kunktatorskiego stylu gry. Przede wszystkim jednak – patrząc z perspektywy Liverpoolu – należałoby się martwić formą kluczowych zawodników. O tym, że Gerrard jest w ogóle na boisku mogliśmy się przekonać właściwie dwukrotnie, choć – przyznajmy – w obu przypadkach było niebezpiecznie pod bramką van der Sara. Kłopot w tym, że były to jedyne dwa przypadki, kiedy pod bramką van der Sara było niebezpiecznie… Torres strzelił wprawdzie gola, ale dwukrotnie fatalnie przyjmował piłkę w szesnastce Manchesteru i obrońcy udaremniali niebezpieczeństwo. Johnson kilka razy dał się ograć Naniemu, a Insua – znów bardzo dobremu Valencii (zwłaszcza kłopoty Anglika z grą defensywną muszą martwić Beniteza i Capello). O Mascherano zmilczę – za ocenę jego występu wystarczy wybuch wściekłości Carraghera, kiedy Webb podyktował karnego. Maxi Rodriguez, podobnie zresztą jak rozpoczynający mecz na ławce Aquilani czy wyrzucony ze składu za krytykowanie Beniteza Riera, wciąż gra w kratkę (dziś na „nie”, także związku z brakiem komunikacji z bocznym obrońcą)… Generalnie: zbyt mało podań (chyba że z pominięciem drugiej linii, co grozi brakiem precyzji) i zbyt duża odległość między Torresem a resztą. Tu skądinąd można pokusić się o analizę porównawczą, bo przecież gospodarze wyszli w podobnym ustawieniu, a Rooney nie był ani przez chwilę izolowany – przeciwnie, uczestniczył niemal w każdej akcji MU.
Jesteśmy już w tym momencie sezonu, że przy każdym z zespołów pierwszej siódemki mamy sporządzoną listę meczów, które zostały do końca, i próbujemy wróżyć, ile podczas tych meczów można zdobyć punktów. A że kalendarz Liverpoolu wydaje się zdecydowanie łatwiejszy niż np. kalendarz Tottenhamu, nie wyciągamy z dzisiejszej porażki żadnych daleko idących wniosków. MU wygrał zasłużenie, ale przecież można się było tego spodziewać – tę akurat porażkę piłkarze Beniteza zdążą sobie jeszcze zrekompensować.
Co nie zmienia faktu, że po dobiegającym końca weekendzie faworytem do zajęcia czwartego miejsca w lidze wydaje się Manchester City. Tottenham bardzo przyjemnie zaskoczył, wygrywając na wyjeździe ze Stoke, ale po kontuzji Pawluczenki (a wcześniej, na treningu, Jermaina Defoe) łatwiej byłoby wyliczyć zdrowych piłkarzy Redknappa niż tych, którzy się leczą lub przechodzą rehabilitację. Owszem, przebąkuje się, że Bentley wróci za chwilę, Defoe, Jenas i Huddlestone w miarę niedługo, a co najważniejsze: Lennon w przyszłym tygodniu może zacząć powoli truchtać, ale przed nimi wciąż mecze z Chelsea, Arsenalem i MU, oraz ten być może najważniejszy – na City of Manchester Stadium. MC również wygrało dziś trudny wyjazdowy mecz…
A co z mistrzostwem? Chelsea, sponiewierana odpadnięciem z Ligi Mistrzów, tylko zremisowała z Blackburn, po kolejnym nieprzekonującym występie Johna Terry’ego. Owszem, był w tym spotkaniu środkowy obrońca imponujący formą, ale nie grał w zespole gości, a w dodatku był debiutantem: od czasu kapitalnego występu Michaela Dawsona przeciwko Liverpoolowi nie przypominam sobie równie dobrego przywitania z Premier League jak to, które zanotował dziś Phil Jones. Nie chcę powiedzieć, że Chelsea grała fatalnie albo że nie stworzyła wystarczającej liczby okazji, żeby ten mecz wygrać. Ale… nie wygrała.
Dojrzewają za to chłopcy Wengera. Że potrafią grać olśniewająco, wiemy nie od dziś. Od niedawna natomiast widzimy, że potrafią radzić sobie z presją, sięgając po punkty w okolicznościach niesprzyjających czy wręcz traumatycznych. Wygrana ze Stoke po utracie Ramseya to przykład najmocniejszy, ale przecież przed tygodniem trzeba było do końca walczyć o zwycięstwo z grającym w osłabieniu Hull, a dziś – w osłabieniu bronić korzystnego wyniku z West Hamem. W najbliższych tygodniach wiele będzie zależało od Sola Campbella – Vermaelen po czerwonej kartce będzie pauzował jeden mecz, a zbyt wielkiego manewru w obronie Wenger nie ma. Z drugiej strony do składu wrócił Fabregas, wznawia treningi van Persie. Z trójki pretendentów na fali wznoszącej są dziś Arsenal i MU.
Siedzimy więc nad karteczkami z listą meczów, ślinimy ołóweczki, dodajemy, odejmujemy, i stawiamy pytania: jak na piłkarzy Chelsea wpłynie odpadnięcie z Champions League i spowodowane tym faktem połajanki Abramowicza (właściciel nie tylko urządził sobie wielogodzinną sesję z Ancelottim, jeszcze na Stamford Brigde po porażce z Interem, ale następnego dnia odwiedził ośrodek treningowy w Cobham, gdzie przesłuchiwał zawodników, ekipę medyczną, ludzi odpowiedzialnych za szkolenie młodzieży itp.; mówi się wprawdzie o jego wielkich inwestycjach w klub, mających nadejść latem, ale wcześniej o mistrzostwo muszą powalczyć ci, którzy jeszcze tu są – także rozglądający się za nowym pracodawcą Deco, Cole czy Ballack)? Jak zawodnicy Arsenalu poradzą sobie z poczuciem, że to naprawdę może być ten sezon? Pod każdym względem najodporniejsi wydają się podopieczni Alexa Fergusona, ale pomyślmy: niech nagle coś się stanie Wayne’owi Rooneyowi. Czy mi się tylko wydawało, czy Anglik lekko utykał, opuszczając dziś Old Trafford?