Czerwony rycerz

Jedno z pewnością łączy wczorajszy mecz Manchesteru United i przedwczorajszy Arsenalu: słabość rywala. O ile jednak tego, że chłopcy Wengera poradzą sobie z Porto, można się było spodziewać, to łatwość, z jaką MU odprawiło Milan mimo wszystko zaskakuje. Zwłaszcza że Czerwone Diabły strzeliły cztery gole grając cały czas na czwartym biegu – ani na moment nie włączając piątki. Przetrzebiona kontuzjami drużyna gości (bez Pato, a zwłaszcza Nesty, który wniósłby trochę spokoju w grę defensywną) grała zbyt wolno w każdej właściwie formacji: dostojnie ruszali się obrońcy, dostojnie pomocnicy, a tego, że na boisku są jacyś napastnicy z Mediolanu niemalże nie dało się zauważyć. Co stało się w ostatnich latach z Huntelaarem? Albo: czy Cristiano Abbiatti potrafi w ogóle potrafi celnie kopnąć piłkę? I dlaczego właściwie Milan nie podjął walki? Przecież nawet przegrywając 2:0, tak samo jak przy 1:0 potrzebował trzech goli na doprowadzenie do dogrywki…

Komplementując nie tak błyskotliwy jak Arsenalu, za to bardziej  k o m p l e t n y  futbol Manchesteru United, nie można nie wspomnieć o kilku świetnych decyzjach personalnych Fergusona: Park Ji Sung, oddelegowany do walki z Pirlo, nie tylko zneutralizował środek pola Milanu, ale w kluczowym momencie znalazł się pod bramką Abiattiego. Podobnie zresztą jak Gary Neville: o ile na San Siro Ronaldinho potężnie skomplikował życie młodego Rafaela, na doświadczonym Angliku nie zrobił wrażenia; kapitan MU nie tylko odbierał mu ochotę do gry, ale samemu z łatwością zapuszczał się na połowę rywala, z wiadomym skutkiem w postaci pierwszego gola Rooneya (zadanie miał ułatwione, bo przecież Brazylijczyk nie kwapił się do wracania na własną połową). Niemiłosierne rozciąganie szyków obronnych Milanu zapewnili Nani i – znów bardzo dobry – Valencia, energię w środku pola dał Fletcher, stabilność defensywy – grający wreszcie jako para Ferdinand i Vidić. O Rooneyu, samotnie i niepodzielnie królującym w ataku mistrzów Anglii, nie chciałbym się nadmiernie powtarzać. Ma chłop głowę na karku, chciałoby się powiedzieć nie tylko o jego kolejnym w ostatnich meczach golu głową, ale o nieustannym szlifowaniu utrzymującej się już wiele miesięcy życiowej formy… Byle dotrwał zdrowy do mundialu.

W związku z tym, że mecz można było uznać za rozstrzygnięty niedługo po przerwie, sprawozdający go na bieżąco dziennikarze właściwie mieli dwa tematy: czy i kiedy wejdzie Beckham, oraz jak przebiega kibicowska kampania walki z właścicielami klubu, rodziną Glazerów, która zadłużyła MU na kwotę ponad 700 milionów funtów. Niespodziewanie te dwa tematy zostały połączone po zakończeniu spotkania, kiedy schodząca z boiska dawna ikona drużyny również założyła żółto-zielony szalik – symbol kampanii (w tej chwili takie szaliki – w barwach Newton Heath, czyli zespołu, który na początku XX wieku przekształcił się w Manchester United – noszą już dziesiątki tysięcy kibiców na Old Trafford). Bardzo dobry piłkarz, piarowski geniusz – skomentował publicysta „Timesa”, bo jeden spontaniczny gest zapewnił antyglazerowskiej akcji większą rozpoznawalność niż miliony wydane na reklamę. „Zobaczcie zresztą naszą jedynkę” – napisał Matt Dickinson. Dodajmy: i jedynki wielu innych angielskich gazet.

Przyciskany przez dziennikarzy Beckham uchylił się wprawdzie od bezpośredniego poparcia kampanii, ale sama fotka w szaliku plus słowa, że zawsze czuł się jednym ze zwykłych kibiców Manchesteru, zabrzmiały wystarczająco wymownie. Jak wiadomo w ostatnich tygodniach coraz głośniej mówi się o Czerwonych Rycerzach – grupie rekinów finansowych związanych sympatią do MU, którzy przygotowują się do negocjacji z Glazerami o odkupieniu klubu; może, jak mu tak dobrze idzie, również Beckham zaangażowałby w to trochę wolnego kapitału? „Fergie, Fergie, sign him on” – wołali wczoraj fani, gdy ich dawny ulubieniec – niemalże ze łzami w oczach – wchodził na boisko. Może wołać należałoby pod adresem Czerwonych Rycerzy?

Aha, i jeszcze jedno: jak przed sześciu laty Beckham, tak przed ponad pół rokiem Cristiano Ronaldo odszedł z Manchesteru United w tęsknocie za… no właśnie, czym: jeszcze większą sławą, jeszcze większymi pieniędzmi, jeszcze większymi sukcesami sportowymi, nieśmiertelnością? W kwestii nieśmiertelności brakuje mi kompetencji, pieniądze pewnie Portugalczyk ma większe, podobnie jak sławę, ale jeśli idzie o sukces sportowy, wygląda na to (hi, hi), że należało zostać na Old Trafford.

Czy Wayne Rooney tęskni za Cristiano Ronaldo, to zupełnie inna kwestia.

Arsenal Arsene’a

Liga Mistrzów jest po prostu stworzona dla chłopców Wengera: sędziowie są tu mniej liberalni, a pressing nie tak intensywny jak w Premiership. Wiedzieliśmy zresztą zaraz po losowaniu, że Arsenal ma najłatwiejszą drogę do ćwierćfinału i mimo wysiłków Łukasza Fabiańskiego ostatecznie okazała się ona łatwa. Fani Kanonierów martwili się wprawdzie, że w rewanżu z Porto nie zagrają Gallas i Fabregas (o van Persiem nie wspominając) i że zagra Nicklas Bendnter (kibicowski dowcip: dlaczego Duńczyk ma na koszulce numer „52”? Bo potrzebuje 52 sytuacji, żeby strzelić gola…), ale to, czego się obawiano, stało się ostatecznie atutem. Jak powiada Arsene Wenger, kolejny dowód na to, jak szybko zmienia się sytuacja w futbolu.

Jeden z podstawowych elementów piłkarskiej filozofii menedżera Arsenalu mówi, że najlepszą obroną jest atak. Ale atakować trzeba z głową, zabezpieczając tyły – zanim więc zaczniemy komplementować tercet Arszawin-Bendtner-Nasri, powiedzmy dobre słowo o pilnujących porządku w drugiej linii Songu i Diabym. Potem zauważmy, że Arszawin i Nasri rozegrali bodaj najlepszy mecz w sezonie: Rosjanin miał udział przy wszystkich golach i sam mógł strzelić kilka (tylko w pierwszej połowie: raz fantastycznie interweniował Helton, raz – po klepce Nasri-Diaby i podaniu Nasriego już z linii końcowej – Arszawin przeniósł piłkę nad poprzeczką). Francuz strzelił cudowną bramkę, wchodząc w pole karne mimo asysty trzech (!) piłkarzy Porto (to samo zresztą zrobił Arszawin, przed podaniem do Bendntera na 2:0 – czy zauważyliście, że w polu karnym było wtedy siedmiu piłkarzy gości i tylko trzech gospodarzy?), ale kilka minut wcześniej, przy stanie 2:0, nie pozwolił Porto wrócić do gry, wybijając piłkę z pustej bramki. Jeśli dodamy do tego kolejny dobry występ Rosicky’ego, musimy przyznać: Londyńczycy trafiają z formą w bardzo ważnym momencie.

Bombardowanie portugalskiej bramki rozpoczęło się niemal od pierwszej minuty. Arsenal atakował z pomysłem, wymiennością pozycji, niezwykle szybko nawet jak na swoje standardy podając piłkę, częściej niż zwykle używając skrzydeł (Clichy i Sagna byli przykładem, ile daje atakującej drużynie idący na obieg boczny obrońca – zwłaszcza kiedy rywal zagęszcza środek pola) i nie bojąc się uderzeń z dystansu, ale pierwszą bramkę zdobył po prostu po dalekim wykopie Almunii. Później było już „firmowo”: pass and move, pass and move, 11 strzałów i 197 podań tylko w pierwszej połowie, 20 i 333 w całym meczu… Arsene Wenger zaimponował decyzjami personalnymi: pozostawieniem na ławce Walcotta, mimo dobrego występu z Burnley, i postawieniem na rutynowanego Rosicky’ego (a później na bardziej zdyscyplinowanego taktycznie od młodego Anglika Eboue), nade wszystko zaś – daniem kolejnej szansy Bendnterowi po fatalnym z punktu widzenia skuteczności występie w sobotnim meczu ligowym. Wszystko, co wiemy o Duńczyku mówi wprawdzie, że nie brakuje mu pewności siebie, ale pewność siebie to jedno, a regularność rytmu meczowego, pozwalającego na czucie piłki i ustawienia – zupełnie coś innego. Menedżer Arsenalu martwił się wręcz po meczu, że Bendtner może stać się zbyt pewny siebie (posadzi go na ławce w następnej kolejce?), ale nie wiem, czy sam nie popełnia podobnego grzechu, życząc sobie natrafienia w ćwierćfinale na którąś z angielskich drużyn. Oczywiście: najpierw Chelsea i MU muszą do niego awansować.

Pamiętajmy więc: to tylko jeden mecz, na wstępnym stosunkowo etapie walki o zwycięstwo w Lidze Mistrzów, rywale w kolejnej rundzie będą o wiele mocniejsi – a przecież jest jeszcze Premiership… Mówiąc to, nie osłabiam przecież wczorajszej przyjemności. Kiedy za kilkanaście lat będę chciał wytłumaczyć dzieciom, na czym właściwie polegał ten słynny styl Arsenalu za czasów Arsene’a Wengera, wyciągnę z półki dvd z tym właśnie spotkaniem. Byle tylko, cholera, sprzęt, którego będą używać, zechciał odczytać coś tak przestarzałego jak dvd.

To więcej niż futbol

O tym naprawdę powinna powstać książka: jeden sezon, czterech właścicieli (co jeden to gorszy), wyprzedaż najlepszych zawodników (część transakcji dokonana za plecami menedżera), która i tak nie potrafi poprawić dramatycznej sytuacji finansowej (60-70 milionów funtów długu), regularne opóźnienia w wypłacie pensji (cztery razy w ciągu ostatniego półrocza), a jakby tego mało: zamknięcie na jakiś czas strony internetowej za niepłacenie rachunków i proces z Solem Campbellem, skarżącym klub o 1,7 mln funtów za komercyjne wykorzystywanie jego wizerunku. W konsekwencji: ogłoszenie upadłości, ustanowienie syndyka, który ma zarządzać pozostałościami po lepszych czasach, i niemal pewny spadek z Premiership, bo ligowy regulamin mówi, że klubom w stanie upadłości odejmuje się dziewięć punktów. Portsmouth FC Anno Domini 2010…

Zdaję sobie sprawę, że dociskam pedał patosu do dechy odnotowując tu każdy, choćby drobny sukces Portsmouth, ale i tak moje wypowiedzi cechuje umiar, jeśli zestawić je z kazaniami Awrama Granta. „W tej grze chodzi o pasję” – powiada np. izraelski menedżer Portsmouth. Albo wspomina czasy, kiedy był dzieckiem i kibicował swojej drużynie, a potem porównuje własną postawę z niewiarygodnym zaiste zaangażowaniem fanów Portsmouth: „Ci ludzie zasługują na to, żeby dla nich walczyć”. Po wczorajszym zwycięstwie nad Birmingham, które dało jego drużynie awans do półfinału Pucharu Anglii, Grant zestawił je wręcz z pamiętnym awansem Chelsea do finału Ligi Mistrzów: „To chwile, które będę pamiętał przez całe życie. To więcej niż futbol”. I dalej: „Nie wiemy, co przyniosą najbliższe dni i godziny, ale będziemy walczyć do końca. Można zniszczyć wiele rzeczy, ale nie naszego ducha, naszą determinację i dumę. To niewiarygodne, kiedy patrzysz na piłkarzy w wieku Jamesa czy Hreidarsona, i widzisz, jak wypruwają sobie żyły dla drużyny, zjednoczonej jak nigdy przedtem”…

Oni rzeczywiście nie wiedzą, co przyniosą najbliższe godziny: czy Premier League wyrazi zgodę na dalsze wyprzedawanie piłkarzy w celu poprawienia sytuacji finansowej (mimo iż okienko transferowe formalnie pozostaje zamknięte), co powie sąd w sprawie o zapłacenie zaległego VAT-u, czy będą pensje i czy klub w ogóle przetrwa do wakacji. Nie wiedzą, ale grają. I to grają nie tylko z pasją, ale i z głową. Po odejściu Begovicia i Kaboula Grant kolejny raz poukładał drużynę z tego, co zostało, a system 4-2-3-1 pozwolił zarówno na zabezpieczenie tyłów (ech, te wślizgi Michaela Browna…), jak odważną grę z przodu, gdzie nareszcie skuteczny jest Frederick Piquionne. Najlepszy obecnie piłkarz na Fratton Park, wypożyczony z Tottenhamu Jamie O’Hara, mówi o Izraelczyku, że taktycznie przewyższa o głowę wszystkich angielskich menedżerów, z którymi dotąd pracował (ciekawe, czy ta wypowiedź spodoba się Harry’emu Redknappowi…).

W meczu z Birmingham gospodarzom sprzyjało wprawdzie szczęście, bo w pierwszej połowie James fantastycznie obronił strzał Camerona Jerome, a przy stanie 2:0 sędzia nie zauważył, że piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową po główce Ridgewella (co skądinąd zbiegło się z podaniem do wiadomości przez FIFA, że rezygnuje z dalszych eksperymentów nad „inteligentną piłką” czy fotokomórką w bramce), ale do cholery: trudno nie przyznać racji Grantowi, mówiącemu, że w kontekście całego tego pozaboiskowego bajzlu jego drużyna bardziej niż jakakolwiek inna zasłużyła na występ na Wembley (półfinały FA Cup również rozgrywa się na stadionie narodowym). Ależ będę miał zgryz, komu kibicować, jeżeli Tottenham ostatecznie upora się z Fulham i w półfinale mierzyć się będzie z Portsmouth: wieloletnie przywiązanie do swoich kontra przekonanie, że dla dobra tej opowieści zbankrutowane i zdegradowane Portsmouth powinno zagrać w finale, a w konsekwencji: w przyszłorocznej edycji Europa League…

Dla dobra tej opowieści byłoby całkiem nieźle, gdyby dzisiejszy ćwierćfinał między Reading i Aston Villą (zespół z Championship prowadził do przerwy 2:0) zakończył się zwycięstwem gospodarzy. Ale, jak zauważył na twitterze Henry Winter, cechą wielkich menedżerów jest to, że w przerwie meczu, kiedy sytuacja ewidentnie się nie układa, potrafią kompletnie odmienić oblicze zespołu (co ważne: nie zmieniając składu). W pierwszych 45 minutach słabsi niemal w każdym punkcie futbolowego rzemiosła, zaraz po przerwie piłkarze AV strzelają trzy gole w 10 minut i ostatecznie wygrywają 2:4. Pomyśleć, że Martin O’Neill opowiada teraz, że w szatni nie musiał wiele mówić, bo ma świetnych piłkarzy, którzy sami z siebie wiedzieli, że jest kiepsko i że powinni się wziąć do roboty…

A propos brania się do roboty (i zmieniając na chwilę rozgrywki): nieźle musiał się wczoraj narobić Manchester United, żeby przywieźć zwycięstwo z Wolverhampton – potrzebny był dopiero jubileuszowy, setny gol Scholesa w Premiership. Arsenalowi z Burnley poszło zdecydowanie łatwiej (choć liczba zmarnowanych okazji Nicklasa Bendtnera wołała o pomstę do nieba – osiem strzałów z pola karnego i żadnej bramki), tyle że fanom Kanonierów – podobnie jak fanom Czerwonych Diabłów – sen z powiek spędza kontuzja Tego Najważniejszego: i Fabregas, i Rooney prawdopodobnie nie zagrają w rewanżowych meczach Ligi Mistrzów. United wprawdzie przewodzi w tabeli, ale spośród ogranych i sprawdzonych napastników może chwilowo (?) liczyć tylko na Berbatowa.

Pal licho jednak ligę, zwłaszcza że i wczoraj, i dzisiaj wygrywali ci, co mieli. Wciąż mam przyjemne poczucie, że Puchar Anglii nie stracił blasku, przede wszystkim za sprawą tego, co dzieje się w Portsmouth. Kończę więc jeszcze jedną opowieścią z wczorajszego meczu, na który fani tej drużyny przemycili mnóstwo pociętych gazet, by przywitać swoich ulubieńców kaskadą serpentyn i konfetti. Złamali w ten sposób klubowy zakaz i wywiedli w pole ochronę, która miała konfiskować wszelkie papiery (żartowali potem, z typowym dla ostatnich miesięcy wisielczym humorem, że wszystko dlatego, że klub musiał już sprzedać wszystkie grabie i szczotki)… Wyobrażam sobie, jak wpychają w spodnie po kilka numerów „The Sun”, które po przejściu przez bramkę pracowicie drą na drobne kawałeczki – wszystko dla „Avram Grant’s blue and white army”. Jak tu nie ściskać za nich kciuków?

Nieoceniony niedoceniony

Strzelił aż 20 goli w 37 meczach reprezentacji, z których tylko 17 zaczynał w pierwszym składzie. Sięgamy po kalkulator i wyliczamy średnią: 0,54, a potem porównujemy z najlepszymi: Bobbym Charltonem (średnia 0,46), Linekerem (0,6), Greavesem (0,77), Owenem (0,44), Finneyem (0,39) i Shearerem (0,47)… Jeśli brać pod uwagę tę średnią wśród wszystkich, historycznych i współczesnych reprezentantów Anglii, jest szósty na liście. Jeśli brać pod uwagę najskuteczniejszych – wczoraj zapukał do pierwszej dwudziestki i zdaniem wielu komentatorów nie tylko zapewnił sobie bilet na samolot do RPA, ale może nawet miejsce w wyjściowej jedenastce.

Zdaję sobie sprawę, że wielu z Was odruchowo się uśmiecha na sam dźwięk nazwiska Peter Crouch: ot, niezgrabny wielkolud na patykowatych nogach, co to po strzelonej bramce wykonuje taniec robota, komicznie wyglądający zwłaszcza kiedy wchodzi na boisko wspólnie z niższym o prawie 40 centymetrów Wrightem-Philipsem. Przydatny, owszem, zespołom, które grają długą piłkę (bo np. mecz się kończy, wynik wciąż pozostaje niekorzystny, a na metody bardziej finezyjne brakuje czasu): obrońca wykopuje ją do przodu, trafia w głowę Anglika, który zbija ją pod nogi kolegi z ataku i w ten sposób robi się sytuacja strzelecka… Niby stworzony właśnie do gry głową, a przecież często nieskuteczny: kiedy już wyskoczy w powietrze, cały jego wysiłek polega na skierowaniu piłki w dół, żeby zmieścić ją poniżej poprzeczki… Symbol starej Anglii, przewidywalnej i nudnej, topornej i rozpychającej się łokciami (wciąż pamiętam, że podczas poprzedniego mundialu znalazł drogę do bramki Trynidadu i Tobago ściągając obrońcę rywala w dół za włosy…).

Tyle że wczoraj Peter Crouch zdobył obie bramki nogą. W dodatku ta pierwsza padła po kombinacyjnej akcji i wymianie trzech szybkich podań z pierwszej piłki. Komicznie to wyglądało, czy nie – był o właściwym czasie we właściwym miejscu pola karnego. A przez całe 45 minut pokazywał się kolegom do gry – przyjmując i ekspediując piłkę zwykle po ziemi i zwykle celnie (przypomnijmy zagranie piętą do Gerrarda, po którym pomocnik Liverpoolu uderzył minimalnie obok lewego słupka). Owszem, to tylko mecz towarzyski, ale wziąwszy pod uwagę także poprzednie występy, a w nich: bramki rozstrzygające o wyniku – otrzymamy prezentującego bodaj najrówniejszą formę, a z pewnością jednego z najbardziej niezawodnych piłkarzy Fabio Capello.

Włoch nie ukrywa, że w ataku preferuje kombinację „duży-mały”. Wczoraj wystawił wprawdzie w pierwszej jedenastce niewysokich Rooneya i Defoe, ale – jak powiedział – wcześniej zdążył się już przekonać, jak Rooney współpracuje z Heskeyem, Crouchem czy Carltonem Cole’m, i chciał wypróbować jeszcze ten wariant. Czy eksperyment, zakończony po 45 minutach, należy uznać za nieudany? W pierwszej połowie przeciętnie grali nie tylko napastnicy, ale też Barry i Gerrard – zbyt mało piłek szło przez drugą linię, a cherlawy pressing pozwolił Egipcjanom (grających trójką obrońców i piątką pomocników) na przejęcie inicjatywy. Co nie zmienia faktu, że Defoe i tak zdołał dojść do dwóch bardzo dobrych sytuacji – gdyby je wykorzystał, pewnie obstawialibyśmy teraz wyjściową jedenastkę z dwóch najskuteczniejszych obecnie Anglików w Premiership…

Fabio Capello zabierze na mundial czterech lub pięciu napastników (część zawodników drugiej linii poradzi sobie również w przedniej formacji). Z całą pewnością pojedzie Rooney, 80 procent szans ma Defoe, a po wczorajszym występie – 75 proc. nadziei dawałbym Crouchowi. Heskey, silniejszy niż Crouch i lepiej rozdzielający piłki, choć mniej skuteczny – zajmie czwarty fotel w samolocie i podejrzewam, że będzie zaczynał mecze od pierwszej minuty. Carlton Cole, Darren Bent, Michael Owen, Bobby Zamora i inni mogą liczyć tylko na kontuzje któregoś z wymienionych.

Nawet jeśli w RPA ma nie grać od pierwszej minuty, Peter Crouch kolejny raz okazuje się nieoceniony. Pytanie tylko, co z jego sytuacją w klubie, bo  skoro już zacząłem od wyliczania średniej – nikt spośród napastników Premiership nie ma tak obłędnej jak niejaki Roman Pawliuczenko.

„Zostaje dziewięć”

A jednak niełatwo się pozbierać po tragedii Ramseya i wrócić do rozmów o futbolu jako takim. Z drugiej strony: wczorajsza reakcja zawodników Arsenalu, jakże inna od tamtej sprzed dwóch lat, kiedy po kontuzji Eduardo stracili zwycięstwo w meczu z Birmingham, pokazuje, że z nawet tak straszliwych historii może wyniknąć jakiś pożytek. Czy trauma, jaką kolejny raz przeżywali, posłużyła tym razem za dodatkową motywację i czy w związku z tym kontuzja Walijczyka była przełomowym momentem w ich walce o mistrzostwo Anglii? Mimo wszystko nienajlepiej się czuję, stawiając takie pytania, dopiszę więc tylko trzy zdania, których zabrakło we wczorajszym, dość emocjonalnym wpisie.

Po pierwsze, jestem przekonany, że złamanie nogi Ramseya było efektem straszliwego pecha, a nie zamierzonego działania Ryana Shawcrossa. Po drugie, Arsene Wenger ma oczywiście rację, kiedy sugeruje, że metodą na pokonanie jego piłkarzy jest podjęcie konfrontacji siłowej: doskonale wyobrażam sobie, że przed meczem z Arsenalem menedżerowie każdej kolejnej drużyny uczulają swoich piłkarzy, by nie obawiali się wślizgów, walki bark w bark i nieustannego pressingu (podobnie wygrywało się do niedawna z Tottenhamem – do czasu, kiedy Wilson Palacios wniósł do tej drużyny nieco więcej bojowego ducha; od dawna mówiłem, że podobny piłkarz przydałby się również w Arsenalu…). Przyznając rację francuskiemu menedżerowi nie idę jednak tak daleko jak on i nie doszukuję się w tym spisku – przecież żaden z tych menedżerów nawet pośrednio nie zachęca do łamania rywalom nóg. Po trzecie wreszcie: z pewnością ma słuszność także Cesc Fabregas, że piłkarze (nie piłkarze Arsenalu, piłkarze w ogóle) potrzebują większej ochrony. Pamiętam wprawdzie czasy, kiedy za faule brutalniejsze niż te obecne nie pokazywano nawet żółtej kartki, ale to nie znaczy, że reformatorzy przepisów (a może projektanci sprzętu sportowego, ochraniaczy itp.?) nie powinni szukać dalej.

Dość jednak o tym: wczoraj obejrzeliśmy przecież także najważniejszy, jak do tej pory, mecz sezonu. Najważniejszy nie dlatego, że najlepszy czy najbardziej dramatyczny (choć emocji nie brakowało jeszcze przed rozpoczęciem, kiedy wszyscy zastanawiali się „poda mu rękę czy nie poda”, a dwie czerwone kartki i dwa rzuty karne podniosły dodatkowo temperaturę), ale dlatego, że za jednym zamachem mieliśmy gwałtowny zwrot w dwóch najbardziej fascynujących zawodach tego sezonu: o mistrzostwo Anglii i o czwarte miejsce. Wszystko przecież wydawało się w ostatnich tygodniach poukładane: wygrywająca Chelsea i gubiący punkty MU z jednej strony, oraz tracący formę i punkty MC z drugiej strony. Nawet wczorajsza pierwsza połowa prawidłowość tę potwierdzała: Chelsea grała dobrze, a Manchester City słabo niemal do 45 minuty, kiedy Tevez niespodziewanie strzelił wyrównującego gola.

Niespodziewanie, bo kiedy Wayne Bridge nieco na oślep wybijał piłkę jak najdalej od swojego pola karnego sytuacja znajdowała się pod kontrolą gospodarzy i potrzeba było naprawdę katalogu błędów, by na przerwę obie drużyny schodziły z remisem. Najpierw Mikel niedokładnie główkował w stronę niepewnie stojącego na nogach Terry’ego, potem dał się ograć Carvalho, a następnie Terry ustawił się po złej stronie Teveza i nie zdołał zablokować strzału, na samym końcu zaś zagapił się Hilario.

Nie mogę w tym miejscu nie przypomnieć sezonu 2006/07, w którym porażkę Chelsea w wyścigu o mistrzostwo Anglii można wiązać z długotrwałym leczeniem Petra Czecha (i równoczesnymi kłopotami zdrowotnymi Johna Terry’ego). Nie wiem, jak długo Czech nie będzie grał w piłkę tym razem, ale jego portugalski zastępca nie wydaje się wystarczająco kompetentny (delikatnie mówiąc…). Ze zdrowiem Terry’ego wprawdzie wszystko w porządku, ale analiza we wczorajszym Match of the Day przekonała mnie, że skandal, w którego centrum się znalazł, nie pozostaje bez wpływu na jego koncentrację.

W każdym razie po dwóch błędach Hilario i dwóch czerwonych kartkach (zwłaszcza ta Ballacka wydaje się zbędna: dlaczego piłkarz tak doświadczony mając już żółtą kartkę szedł na tak ryzykowny wślizg?) Chelsea nie miała już szans na zwycięstwo i mecz zakończył się sensacyjnie – z pożytkiem dla wszystkich pozostałych uczestników wyścigu, bo znów w tabeli Chelsea i MU dzieli tylko punkt (a Chelsea i Arsenal tylko trzy punkty), podobnie jak drużyny między miejscem czwartym a szóstym; siódma Aston Villa traci do czwartego Tottenhamu cztery punkty, ale rozegrała dwa mecze mniej.

W walce o to czwarte miejsce najmniejsze szanse dawałbym dzisiaj… Tottenhamowi. Wygrali wprawdzie po heroicznym boju (i naprawdę znakomitej pierwszej połowie) mecz z Evertonem, ale stracili Toma Huddlestone’a i w rozstrzygające miesiące wchodzą z zaledwie trzema zdrowymi pomocnikami, Krajnczarem, Modriciem i Palaciosem (a ten ostatni ma już 9 żółtych kartek – po dziesiątej czeka go dyskwalifikacja…). Można było z mniejszym lub większym skutkiem radzić sobie bez Lennona (wciąż nie wiadomo, czy nie będzie musiał mieć operacji), Jenasa (operacja we środę) albo Bentleya, ale wyłączenie Huddlestone’a, przez którego przechodzi większość akcji i którego precyzję kilkudziesięciometrowych podań mogliśmy dziś docenić przy pierwszym golu, oznacza przekroczenie punktu krytycznego. Widać było zresztą, co zaczęło się dziać po zejściu Anglika z boiska – żeby przywrócić względną równowagę w środku pola trzeba było nie tylko wprowadzić Kaboula, ale i Gudjohnsena, zostawiając z przodu jednego napastnika.

Oczywiście Tottenham miał w tym meczu jeszcze innych bohaterów: Pawliuczenkę, który strzelił szóstego gola w swoim czwartym występie, rozumnie walecznego Palaciosa, a w pierwszej kolejności – Modricia i Bale’a. Walijczyk trzyma z dala od pierwszej jedenastki zdrowego już Assou-Ekotto, bo nie tylko poprawił grę obronną, ale przede wszystkim jest nie do powstrzymania w akcjach ofensywnych, a jego dośrodkowania są o niebo lepsze od tych Kameruńczyka; doprawdy nie sądzę, żeby w pierwszych miesiącach tego roku którykolwiek z piłkarzy Tottenhamu grał równie dobrze jak on. Chorwat z kolei swoją wszechobecnością, znakomitymi podaniami i równie dobrym odbiorem piłki, rozbił cały plan taktyczny Davida Moyesa, do zejścia Huddlestone’a przynajmniej… (uprzedzając pytanie o Gomesa dopowiem, że jego dzisiejsze błędy przy górnych piłkach należy przypisywać kontuzji: Brazylijczyk grał na środkach przeciwbólowych i każde nagłe wyciągnięcie ramion w górę było dla niego torturą).

Jest w tym sezonie jeszcze jedna walka godna epopei: Portsmouth o możliwie najbardziej honorowe rozstanie z Premiership. Zbankrutowany klub ma już zarządcę komisarycznego (czy pasuje tu nasze słowo: syndyk?) i zgodnie z przepisami powinien stracić dziewięć punktów – po sobotnim wyjazdowym zwycięstwie nad Burnley ma ich 19, cztery mniej niż przedostatni w tabeli gospodarz spotkania… Syndyk liczy wprawdzie, że Premiership nie zastosuje się do swojego własnego regulaminu (precedensów nie było, bankructwo Portsmouth to pierwszy taki przypadek w historii ekstraklasy), ale jakoś trudno uwierzyć, by było to możliwe. O tym, dlaczego tak się stało, kto zawinił i co z przypadku Portsmouth wynika dla innych klubów napiszę przy innej okazji – dziś tylko raz jeszcze wyrazy najwyższego uznania dla kibiców, wciąż fenomenalnie dopingujących tę drużynę, oraz dla jej piłkarzy i menedżera. Właściwie to im należałoby teraz dedykować słowa hymnu Liverpoolu, „You’ll never walk alone”. Jak powiedział po wygranej z Burnley David James, „Mówiło się, że z dwunastu meczów powinniśmy wygrać dziesięć. No to teraz zostaje tylko dziewięć”.

PS Finał Pucharu Ligi również zasługiwałby na osobną notkę, ale trzeba wracać do prowadzenia numeru „Tygodnika” (będzie dużo o Kapuścińskim i Domosławskim, skądinąd…). Właściwie jedyna kontrowersja, związana z tym spotkaniem, wiąże się z jego piątą minutą i pytaniem, czy oprócz podyktowania karnego dla AV sędzia powinien pokazać czerwoną kartkę Vidiciovi – poza tym drużynie Martina O’Neilla, zmuszonej w tygodniu do gry w powtórce Pucharu Anglii wyraźnie zabrakło sił. Szkoda kontuzjowanego Owena, który miał jedną z ostatnich szans, by przypomnieć o sobie Fabio Capello, i zaczął ten mecz bardzo dobrze. A Rooney? Cóż, ten jest klasą dla siebie i zakładam się o kolejną flaszkę wina, że zarówno koledzy z boiska, jak dziennikarze piszący o futbolu, wybiorą go w tym sezonie na piłkarza roku.

Nie oglądajcie faulu na Ramseyu

Z pewnością można by wylać morze atramentu na temat futbolowych wydarzeń dzisiejszego dnia. Mówić o sensacyjnym triumfie Manchesteru City nad Chelsea, ambitnej pogoni za zwycięstwem w meczu z Burnley praktycznie zdegradowanego już Portsmouth, a także o tym, co wygrana Arsenalu ze Stoke wnosi do walki o mistrzostwo Anglii. Pewnie do wszystkich tych kwestii wrócę jutro. Dziś mam poczucie, że wszystko unieważnia tragedia Aarona Ramseya, zniesionego z boiska ze złamaną nogą po koszmarnym faulu Ryana Shawcrossa.

W chwili, kiedy to się wydarzyło, byłem najgłębiej wdzięczny realizatorom telewizyjnym, że nie zdecydowali się na powtórkę. A teraz marzy mi się tylko jedno: żeby telewizje i agencje fotograficzne zdołały wytrwać w tym stanie. Nie chcę natrafiać na zdjęcia i wideoklipy z tego horroru na portalach, w telewizji i w prasie. Wiem, że pisząc to, stoję na przegranej pozycji: bo prawo do informacji, bo nieodparta ciekawość, bo pokusa podglądania czy potrzeba dreszczu musi zwyciężyć, bo na takie rzeczy zawsze jest zapotrzebowanie… Ale co tam: po to mam tę skromną rubryczkę, żeby pisać, co uważam.

I stąd ten skazany na niepowodzenie apel: nie oglądajcie faulu na Ramseyu, a jeśli tak się składa, że macie jakiś cień możliwości rozpowszechniania filmów czy zdjęć: zrezygnujcie. Pamiętam wypowiedzi Eduardo, który przed dwoma laty ucierpiał w podobnym incydencie: fakt, że cały świat przyglądał się jego strzaskanym kościom, był dla niego przyczyną powtórnej traumy. Podobnie cierpiał sprawca jego kontuzji, któremu natychmiast przypięto łatkę mordercy, a który po prostu źle ocenił tor lotu piłki.

Aaron Ramsey nie będzie mógł grać przez wiele miesięcy. Ryan Shawcross, który schodził z boiska ze łzami w oczach, nosi na sobie odpowiedzialność za jego zdrowie i karierę. Nie zamieniajmy tragedii tych dwóch ludzi w igrzyska.

Mecz wyjątkowy

Czy po wczorajszym meczu są w ogóle jacyś niezadowoleni? Powody do satysfakcji mają zarówno kibice Interu (bo zagrał dobry mecz i wygrał), jak kibice Chelsea (bo zagrała dobry mecz i strzeliła bramkę na wyjeździe), a także wszyscy widzowie neutralni – bo wbrew wszelkim spodziewaniom obejrzeli znakomite, pełne otwartej gry spotkanie. Któż mógłby przypuszczać, że zawodnicy z Anglii i Włoch będą tyle biegali, zamiast roztropnie człapać, spleceni w gargantuicznym pojedynku w środku pola? A może, paradoksalnie, bramka Milito padła zbyt szybko, psując perfekcyjny scenariusz ułożony w głowach obu menedżerów?

Wyobrażam sobie oczywiście, że obie strony mogłyby być zadowolone jeszcze bardziej: Inter, który zwłaszcza w defensywie zagrał niemal bezbłędnie (Walter Samuel i fenomenalny Lucio sprawili, że był to jeden z najcichszych wieczorów Drogby w tym sezonie), mógł przecież powalczyć o jeszcze jedną bramkę, zwłaszcza po dobrych zmianach Mourinho, a nade wszystko – po wejściu dynamicznego Balotellego. Futbol polega także na wykorzystywaniu słabych stron przeciwnika – w tym przypadku na zwiększeniu presji na łatającego dziurę po lewej stronie obrony Maloudę (wielkie brawa dla Francuza!) i na bombardowaniu bramki nierozgrzanego Hillario… Kibicom Chelsea psuje nastrój kontuzja Petra Czecha i świadomość, że w końcówce pierwszej połowy za faul na Kalou sędzia Mejuto powinien podyktować rzut karny, a może nawet dać Samuelowi czerwoną kartkę – w przypadku tego piłkarza drugą w ciągu pięciu dni… Pewien dyskomfort angielskich fanów (ale też Fabio Capello, oglądającego mecz z trybun) może wiązać się również z występem Johna Terry’ego, zbyt łatwo ogranego przy pierwszej bramce dla Interu. W ogóle gra bez piłki Milito czy Eto’o sprawiała obrońcom z Londynu mnóstwo kłopotów.

Fot. AFP/Onet.pl

Dla mnie był to jednak mecz bocznych obrońców. Stroną Branko Ivanovicia poszły wprawdzie oba najgroźniejsze ataki Interu, ale rajdy Serba z kolei siały mnóstwo zamieszania na połowie gospodarzy – a jeden zakończył się asystą przy golu Kalou. Plus dla Mourinho za zmianę ustawienia w drugiej połowie: kiedy na boisku pojawił się Balotelli, szarże bocznych obrońców się skończyły. W Interze na tej pozycji imponował Zanetti, również włączający się do akcji ofensywnych, znakomicie podający, ale przede wszystkim: pilnujący ustawienia swojego i kolegów w defensywie. Dobrze wypadli (to już poza kwestią bocznych obrońców) Cambiasso i nieustająco wypatrujący wolnych sektorów boiska Sneijder – temu drugiemu w rewanżu zadanie utrudni zdrowiejący Essien. W Chelsea zaś nadspodziewanie dobrze zagrali ci, co do których przed meczem było najwięcej wątpliwości, czyli wspomniany Malouda i Kalou (choć ten drugi co jakiś czas raził niedokładnością), wszędzie było pełno Ballacka, nienajgorzej ustawiał się Mikel, mnóstwo nieefektownej pracy wykonał biegający między pomocnikami i obrońcami Interu Anelka…

Ale ten wieczór warto zapamiętać nie tylko dlatego, że mecz Chelsea był zdecydowanie lepszy od ubiegłotygodniowych pojedynków Manchesteru United i Arsenalu, i że Wyjątkowy tym razem pozostał na drugim planie (wyobraźcie sobie jednak, co by się działo po meczu, gdyby karnego nie podyktowano dla jego drużyny…). Już w kraju, w pojedynku zdecydowanie mniej spektakularnym, Manchester City zasłużenie odpadł z Pucharu Anglii, tracąc po czerwonej kartce Adebayora i pozwalając piłkarzom Stoke strzelić trzy gole. Statystyki Roberto Manciniego robią się coraz gorsze, więc dobrze byłoby, żeby Carlos Tevez wrócił z Argentyny jak najszybciej.

Wyjątkowo o Wyjątkowym

Carlo Ancelotti napisał w autobiografii, że jego dzisiejszy rywal porównuje się do Jezusa. Zestawienie efektowne, choć w gruncie rzeczy nietrafne: Jose Maria dos Santos Felix Mourinho niewątpliwie uważa się za mesjasza, ale pokora Syna Cieśli jest ostatnią cechą, którą moglibyśmy mu przypisać. Kiedy zastanawiam się nad źródłami swojej niechęci do niego, myślę, że w gruncie rzeczy nie cenię ludzi, których napędza wyłącznie rywalizacja.

„Niechęć” nie jest zresztą słowem adekwatnym, lepszym byłoby chyba „przerażenie” – w tym przypadku przerażenie człowiekiem, który żyje w stanie permanentnej konfrontacji z całym światem. On po prostu musi być na wojnie – wszystko jedno: z sędziami, z władzami ligi, z dziennikarzami czy z innymi menedżerami (znów Ancelotti: „Jeśli wygramy z Interem, sprawimy radość całym Włochom”; Mourinho: „Mówi tak, bo należy do mafii”). Musi też czuć się najlepszy i musi stale słyszeć, że jest najlepszy – a jeśli zbyt długo tego nie słyszy, nie omieszka sam o tym przypomnieć.

Fot. AFP/Onet.pl

Wracam pamięcią do jego niezliczonych wypowiedzi z czasów, kiedy pracował przy Stamford Bridge (np. o Wengerze, że jest podglądaczem…), oglądam skrót meczu z Sampdorią i widzę wyciągnięte w kierunku sędziego ręce, jakby skute kajdankami, a potem słucham butnej wypowiedzi, że arbiter musiałby wyrzucić jeszcze trzech jego piłkarzy (czerwone kartki dostało dwóch zawodników Interu), by można było tę drużynę pokonać… Na wczorajszej konferencji prasowej podobnie: nadmiar pierwszej osoby, podkreślanie swoich zasług, słowem – mania wielkości tego skądinąd niewysokiego mężczyzny. Chelsea odnosi sukcesy? No tak, ale to przecież jego zasługa, bo przecież to on zbudował tę drużynę, to on nauczył „Johna” i „Franka” ciężkiej pracy, to on dał tym zawodnikom poczucie mentalnej siły i to on w tych dniach dzwonił do „Ashleya”, żeby podnieść go na duchu w trudnych chwilach. Zauważcie: Mourinho wygrywa zawsze, nawet jeżeli Inter nie awansuje dalej, to dzięki temu, że przed kilkoma laty w Londynie Wyjątkowy zbudował tak wyjątkową drużynę.

Cały Mourinho… Kiedy zapytano go o sprawę reprezentacyjnej opaski Johna Terry’ego, wykorzystał okazję, by opowiedzieć, jak niewiele brakowało, by został następcą Steve’a McClarena: „Macie rację, że John był U MNIE fantastycznym kapitanem, ale JA nie jestem trenerem reprezentacji Anglii. Odrzuciłem propozycję w ostatniej chwili, choć będąc trenerem z zagranicy czułem się z niej niesamowicie dumny. Myślałem i myślałem. Walczyłem ze sobą. Z jednej strony chciałem, z drugiej – wiedziałem, że to nie dla mnie. Nie dla mojej mentalności, mojej miłości do futbolu i do codziennej pracy z piłkarzami”. A potem jeszcze poklepał po plecach Fabio Capello, nazywając go „dobrym, doświadczonym menedżerem, który robi dobrą robotę”…

Tak, wiem: bez Jose Mourinho nasze życie byłoby puste i szare. Nie byłoby kogo cytować, nie byłoby kogo kochać lub nienawidzić. Jednak piszę to, co piszę, bo pod moją niechęcią i przerażeniem kryje się też podziw: Portugalczyk ma wyniki nie dlatego, że uważa się za Boga, że prowokuje, że skupia na sobie uwagę mediów (co zresztą może być po części zamierzone: zajmujemy się nim, zdejmując część presji z jego piłkarzy…), ale dlatego, że jest dobry. Jego drużyny zwykle nie grają efektownie, ale są efektywne jak cholera. Jego wola zwyciężania przenosi się na piłkarzy, jego taktyczny nos i oko do detalu znakomicie im służy (zresztą o tym, jak potrafi pracować z zawodnikami, świadczy przykład odrodzonego w Mediolanie Sneijdera). Jego osiągnięcia powodują, że – jak zauważa Martin Samuel – jest punktem odniesienia dla wszystkich kolejnych menedżerów Chelsea i dla wszystkich zagranicznych szkoleniowców w Anglii.

To ostatnie może się jednak zmienić. Już w ubiegłym roku, kiedy odpadał z Ligi Mistrzów na Old Trafford, kibice śpiewali „You’re Not Special Any More”. Jeśli odpadnie na Stamford Bridge, jego legenda – naruszona już przez Guusa Hiddinka – zacznie ustępować nowej, tworzonej przez Carlo Ancelottiego. Z pewnością w Mediolanie drużyny Chelsea, bez Essiena, Deco, Bosingwy, Ferreiry, a zwłaszcza bez Ashleya Cole’a na lewej obronie (już Mourinho będzie wiedział, którędy kierować ataki…) nie czeka łatwa przeprawa. Nie nastawiałbym się też na ładny futbol. Ale wyjątkowość Wyjątkowego polega także na tym, że żaden szanujący się kibic piłkarski w Europie nie odpuści sobie obejrzenia tego pojedynku.

Bez pracy nie ma kołaczy

A gdyby ktoś akurat zajrzał tu po raz pierwszy i chciał wiedzieć, co my właściwie widzimy w tej lidze angielskiej, powinien posłuchać wywiadu z Danem Goslingiem po zwycięstwie Evertonu nad Manchesterem United. „Kluczem była ciężka praca: bieganie więcej niż oni” – mówił młody Anglik, jeden z dwóch nieoszlifowanych jeszcze diamentów w drużynie Davida Moyesa, których gole przesądziły o wyniku. Często w naszych rozmowach przywołujemy ogromne pieniądze lub taktyczny geniusz trenera, stojące za ligowymi sukcesami Arsenalu, MU, Liverpoolu, Chelsea czy MC, ale bodaj jeszcze częściej wypada nam poprzestać na konstatacji równie banalnej jak ta Goslingowa: wygrali, bo bardziej chcieli wygrać i ciężej się naharowali. Nawet Landon Donovan, który przed meczem skarżył się menedżerowi, że ma objawy grypy, usłyszał, że w Anglii piłkarze przywykli do grania nawet kiedy są przeziębieni. Witamy w Premiership.

A skoro wspomniałem o pieniądzach: z tysiąca powodów, dla których możemy wychwalać Davida Moyesa, jeden z najważniejszych wiąże się właśnie z ich brakiem. Mając ograniczony budżet na transfery, Everton co roku ociera się o pierwszą czwórkę po prostu wiedząc, jak i gdzie szukać wzmocnień, a jak trzeba – bazując na wypożyczeniach. Cahill (1,5 miliona), Arteta (2 miliony), Pienaar (2 miliony) i Jagielka (4 miliony); doliczmy jeszcze niechcianych w MU Sahę, Howarda i Phila Neville’a – żaden nie kosztował fortuny, a o ich przydatności do zespołu nikogo przekonywać nie trzeba. Do tego dochodzi umiejętna praca z młodzieżą: Rodwella, na którego temat dziennikarze od dawna pieją z zachwytu (Alex Ferguson wycenia go ponoć na 30 milionów), szkocki menedżer wprowadza do drużyny równie rozważnie, jak przed laty Rooneya. I cierpliwość prezesa: Moyes pracuje już 8 lat, miał lepsze i gorsze chwile (ten sezon jego piłkarze zaczęli od porażki z Arsenalem 1:6, później przegrywali także z Burnley czy Boltonem i nieprzyjemnie ocierali się o strefę spadkową), ale w ciągu ostatnich tygodni uporał się kolejno z MC, Chelsea i Manchesterem United, o mały włos nie wywożąc kompletu punktów również z Emirates Stadium. Warto być cierpliwym.

Wśród gospodarzy oprócz zbierających zasłużone komplementy młodzieńców, a także Pienaara, Biljatiedinowa oraz Donovana (czy wiecie, że przed przyjściem Amerykanina Everton zdobył 21 punktów w dziewiętnastu meczach, a po – już 16 w siedmiu?), szczególnie spodobali mi się bodaj najlepszy na boisku, niedający odetchnąć Carrickowi i Fletcherowi Leon Osman (skądinąd również wychowanek klubu…) oraz Leighton Baines. Chociaż ten drugi nie popisał się przy bramce dla MU, namawiam do zwrócenia na niego bacznej uwagi, bo w świetle kontuzji i skandali trapiących Ashleya Cole’a staje się on obok Stephena Warnocka poważnym kandydatem nie tylko do sprawdzenia w meczu Anglii z Egiptem, ale wręcz do wyjazdu na mundial. Akurat na pozycji lewego obrońcy Fabio Capello nie ma wielkiego pola manewru.

Fot. AFP/Onet.pl

Chwaląc Everton, zastanawiam się tylko, czy zmiana ustawienia MU nie pomogła gospodarzom w zwycięstwie. Akurat na ich agresywny pressing nie zaszkodziłaby gra trójką środkowych pomocników i Rooneyem absorbującym obrońców: Berbatow, choć gola strzelił, miał okazję do strzelenia drugiego i wypracował znakomitą sytuację Rooneyowi, w walce o posiadanie piłki nadmiernie drużynie nie pomógł. To w drugiej linii rozstrzygnęły się losy tego meczu, zwłaszcza kiedy wokół zmęczonych mistrzów Anglii zaczęli biegać niewyżyci Gosling i Rodwell. Nieczęsto się zdarza, żeby Alex Ferguson przyznawał, iż jego drużyna przegrała zasłużenie…

W kwestii meczów niedzielnych, jak pewnie wielu z Was, podjąłem niedobrą decyzję: zamiast próbować zweryfikować pogląd Patricka Barclaya, że na czwartym miejscu sezon zakończy Aston Villa i oglądać grad bramek na Villa Park, popatrywałem najpierw na te niewiarygodne nudziarstwa z City of Manchester Stadium. Cóż, wydawało się, że powody merytoryczne (pojedynek drużyn, które przed tą kolejką zajmowały czwarte i piąte miejsce, naszpikowanych gwiazdami itd. itp.) i pozamerytoryczne (prasowe doniesienia o burzy w szatni gospodarzy, którzy zbuntowali się ponoć przeciwko metodom treningowym Roberto Manciniego; jej efektem miało być m.in. posadzenie na ławce prowodyra awantury, czyli Craiga Bellamy’ego) wskazują na pojedynek, który ostatecznie okazał się łagodnie przeczyszczać bez przerywania snu. Nawet nie chce mi się szukać wytłumaczeń, że np. gdyby grał Tevez, albo gdyby Torres i Benayoun nie byli tylko rekonwalescentami – obawiam się, że prawda jest taka, iż obaj menedżerowie remis przyjęli z zadowoleniem, bo przede wszystkim nie chcieli przegrać „meczu o sześć punktów” (pierwszy celny strzał na bramkę padł dopiero w 61 minucie!). Byłem ciekaw występu Maxi Rodrigueza, ale podobnie jak Aquilani wprowadza się on do Liverpoolu bardzo powoli – już zdecydowanie efektowniej wygląda przeskok porównywanego już z Giggsem Adama Johnsona z Championship do ekstraklasy.

Wygląda więc na to, że w wyścigu o czwarte miejsce chwilową przewagę zyskały Tottenham i Aston Villa (chwilową, bo przecież całą czwórkę dzieli zaledwie punkt, w dodatku MC i AV rozegrały mecz mniej). Kibica Kogutów, który zaczął powoli odzwyczajać się od zwycięstw bez Aarona Lennona w składzie, musiał cieszyć nie tylko wynik (zwłaszcza, że pierwszy gol dla Tottenhamu padł ze spalonego…), ale i fakt, że na tej straszliwej murawie, jakby żywcem wyjętej z jednej z moich ulubionych płyt dvd (jeśli chcecie wiedzieć, „Match of the Day: best of 70.”), skończyło się tylko na kontuzji Ledleya Kinga i obyło się bez czerwonych kartek. Harry Redknapp czujnie zostawił na ławce rezerwowych Modricia, nie ryzykując zdrowia jednego z najważniejszych swoich piłkarzy i pozwalając mu na pokazanie pełni talentu już przeciwko zmęczonym rywalom.

Tematem jutrzejszych mediów będą bez wątpienia relacje Redknapp-Pawliuczenko, więc powiem o nich parę zdań, zaczynając od tego, że Rosjanin nie ułatwił sobie podboju Premiership antytalentem do języków: przez wiele miesięcy przychodził na treningi z tłumaczem, a menedżer żartował nawet, że myślał, iż to kryjący Rosjanina obrońca tak bez przerwy przy nim biega. Jednak we wszystkich znanych mi wypowiedziach Redknapp wyrażał się z szacunkiem o umiejętnościach piłkarskich Pawliuczenki i podkreślał, że Rosjanin ma pecha, musząc konkurować z Defoem, Crouchem i – do niedawna – Keane’m (pech Pawliuczenki polegał także na tym, że kiedy w meczu Pucharu Anglii z Leeds wszedł z ławki i strzelił kapitalnego gola, odniósł kontuzję i zanim pojawiła się kolejna szansa na grę, musiał znów odczekać). Między wierszami można było jednak wyczytać, że sfrustrowany siedzeniem na ławce Rosjanin nie zawsze przykłada się do treningów. Ten zaś, po tym jak skończyło się w Anglii zimowe okienko transferowe, skarżył się rosyjskim mediom, że Redknapp źle go traktuje, bo albo wrzeszczy, albo robi z niego pośmiewisko wobec kolegów.

W to ostatnie wątpię: menedżer Tottenhamu uchodzi za mistrza w prowadzeniu nawet kłopotliwych zawodników (ostatnim dowodem renesans Davida Bentleya: dostał szansę, umiał ją wykorzystać i gra…), a koledzy – łącznie z Defoem, który po drugiej bramce Rosjanina wypadł z ławki rezerwowych i popędził złożyć mu gratulacje – dali mu odczuć, że jest w klubie lubiany. Nawet zresztą po całkiem świeżych tyradach Pawliuczenki w rosyjskiej prasie Redknapp zapowiadał, że mając do rozegrania kolejne trzy mecze w ciągu siedmiu dni, zamierza na niego postawić. Mam nadzieję, że zrobi to we środę w powtórce pucharowego meczu z Boltonem. A jak zestawić pomeczową wypowiedź Redknappa z tym, co mówił Dan Gosling, wychodzi na to, że obaj mają do powiedzenia to samo: pracuj chłopie, to będziesz miał efekty.

Polski błąd

Czeski błąd to, jak wiadomo, potoczna nazwa przestawienia dwóch sąsiednich znaków w tekście pisanym na maszynie lub komputerze – coś jakbym zamiast Wenger napisał Wegner. Czy od wczoraj mianem „polskiego błędu” będzie się określało maślane ręce bramkarza? Łukasz Fabiański ma w końcu prekursorów: Jerzego Dudka po strzale Forlana w meczu z Manchesterem United, a także Artura Boruca w tylu sytuacjach, że pozwoliły na stworzenie co najmniej kilku kompilacji na youtubie.

Fot. EPA/PAP/Onet.pl

Nie chciałbym się jednak nadmiernie z Fabiańskiego nabijać: podobnie jak tamci dwaj, może się jeszcze podnieść, odbudować nazwisko i formę – choć, obawiam się, już nie w Arsenalu. Błędy, które popełnił, były straszliwe, w dodatku miały miejsce na oczach całej piłkarskiej Europy. Przy pierwszym można mówić o współwinie Clichy’ego, dziecięco ogranego przez Varelę, ale mimo wszystko nadal była to prosta piłka do złapania. Przy drugim błędów był już katalog: najpierw złapanie piłki (choć tu można dyskutować: Campbell futbolówkę asekurował, jeżeli jej dotknął, to przypadkowo, więc trudno mówić o podaniu – niemniej strzeżonego Pan Bóg strzeże…), później bezwolne oddanie jej sędziemu, zanim w polu karnym znalazła się większa grupa kolegów z drużyny (przekazanie piłki sędziemu było obowiązkiem Polaka, ale doświadczony golkiper mógłby zaoszczędzić jeszcze kilka sekund), a wreszcie bierność, kiedy akcja już się rozpoczęła. Tak, wiem: trzeba mówić również o winie Martina Hanssona, który – zwróćcie uwagę – nie dość, że zezwolił na rozpoczęcie gry, to jeszcze zastawił Solowi Campbellowi drogę do piłki. Tyle że Arsenal również umiał korzystać przed laty w podobnych sytuacjach (Thierry Henry w 2004 r. przeciwko Chelsea i Aston Villi…), a cudze błędy nigdy nie są usprawiedliwieniem własnych. „Nie chcę oceniać Fabiańskiego na oczach wszystkich” – mówił po meczu Wenger, co było także formą oceny.

Trudno się dziwić mediom, że w takiej sytuacji z łatwością znajdują winnego (tak samo zresztą trudno się dziwić, że mają swojego bohatera – Sola Campbella, o czym za chwilę), ja jednak mam ochotę nieco obraz skomplikować: zapytać o osiągnięcia trenerskie Gerry’ego Peytona i o to, czy przypadkiem jego również nie możemy obciążać winą za postawę bramkarzy Arsenalu? Łukasz Fabiański nie jest przecież jedynym sprawiającym problemy podopiecznym Peytona, bo w ostatnich miesiącach poważne błędy robili również Almunia i Mannone. Odnoszę wrażenie, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu przynajmniej Hiszpan i Polak prezentowali się lepiej.

Wiemy, że w styczniu Arsenal próbował kupić jeszcze jednego bramkarza – że kupi go w wakacje wydaje się pewne, ale może nie zaszkodziłaby również zmiana szkoleniowca. O tym, ile czasem daje reforma sztabu trenerskiego możemy się przekonać na przykładzie renesansu Heurelho Gomesa z Tottenhamu, półtora roku temu wyśmiewanego przez całą piłkarską Anglię, a obecnie jednego z najlepszych bramkarzy nie tylko w Premiership. Nowy trener Tony Parks nie pracował nad techniką Brazylijczyka: trafił do jego głowy, i coś podobnego powinno się zrobić w przypadku Łukasza Fabiańskiego. Mający świetny refleks, radzący sobie z naprawdę groźnymi strzałami (czego dał dowody także wczoraj…), Polak gubi się w sytuacjach wymagających od niego pewności siebie (wczoraj dwukrotnie uległ sile cudzego autorytetu; Campbella – zobaczył, że Anglik asekuruje piłkę, więc ją złapał – i sędziego, który wyciągnął po nią rękę) i opanowania emocji. Wciąż się zastanawiam, jak zakończyłby się ubiegłoroczny półfinał Pucharu Anglii z Chelsea, gdyby aż dwa razy nie wybiegł pochopnie przed linię bramkową…

Sam mecz podobał mi się dużo bardziej niż przedwczorajsze spotkanie na San Siro. Z początku byłem zaszokowany miejscem, jakie obie drużyny zostawiają rywalom w akcjach ofensywnych, później uświadomiłem sobie jednak, że to także kwestia boiska, rozmiarami przypominającego nieco Camp Nou. Oraz sędziego, który – niezależnie od tego, jak ocenić jego zachowanie przy drugiej bramce dla Porto i fakt, że nie podyktował karnego za faul na Rosickym – po prostu pozwalał grać. Zauważyliście, że w całym meczu nie było ani jednego spalonego? David Pleat, oczywiście, zauważył… Wszystko dlatego, że obrońcy grali bardzo blisko swoich bramek, nie podchodząc bliżej środka pola, a tym samym zostawiając pomocnikom mnóstwo wolnego miejsca. A dlaczego grali blisko swoich bramek? W przypadku Arsenalu była to chyba ekstra ochrona dla Sola Campbella: żeby nie musiał za dużo biegać…

Campbellowi warto poświęcić osobny akapit ze względu na niewiarygodny, w świetle trwającego ostatnie pół roku zamieszania wokół jego kariery, powrót na arenę międzynarodową. Ostatni raz grał w Lidze Mistrzów blisko cztery lata temu, w finale z Barceloną – i również strzelił gola. Czy tylko ja miałem wrażenie, jakby tych czterech lat nigdy nie było, kiedy już w drugiej minucie powstrzymał Falcao perfekcyjnym wślizgiem na linii pola karnego? Pomyśleć, że gdyby Gallas był zdrowy, Anglik siedziałby na ławce (odszczekuję niniejszym wątpliwości co do tego transferu).

Powiedzmy wreszcie to, co najważniejsze: tak naprawdę przed rewanżem Arsene Wenger może mieć powody do zadowolenia. Zdziesiątkowana kontuzjami drużyna zagrała bardzo dobry mecz, większość dublerów (Bendnter, Denilson, Campbell) nie zawiodła, do wielkiej formy wrócił Tomasz Rosicky (ech, jakiż to mógłby być ofensywny kwartet: Fabregas, Rosicky, Arszawin, van Persie…), a nade wszystko: udało się strzelić bramkę. Jedyne, co musi martwić Francuza w dłuższej perspektywie – oprócz kwestii bramkarzy, rzecz jasna – to pomeczowa frustracja Cesca Fabregasa. Jeśli Katalończyk ma zostać w Arsenalu na kolejne sezony, nie może mieć poczucia, że cały jego wysiłek idzie na marne tylko dlatego, że koledzy z drużyny są aż tak słabi.

PS Ci, którzy pamiętają tekst o katastrofie w Monachium, który polecałem tu przed rokiem, mogą głosować na jego autora w konkursie na dziennikarza obywatelskiego roku. Trzeba na tej liście odnaleźć nazwisko Wiktor Marczyk.