Inni bohaterowie

Kiedy niewidoczni są Torres i Gerrard, a Wayne Rooney jest w miarę uważnie pilnowany, mecz potrzebuje innego bohatera. Tym razem okazał się nim Park Ji-Sung, dziś po raz setny wychodzący w pierwszym składzie MU. Popatrywaliśmy na ten mecz w „Tygodniku”, z redaktorem Mucharskim, i to on zaczął zestawiać Koreańczyka z siedzącym przez 90 minut na ławce Berbatowem. Najpierw, jeszcze w pierwszej połowie, kiedy Park nonszalancko przyjął piłkę w polu karnym Liverpoolu, a potem precyzyjnie i od niechcenia zarazem odegrał ją Valencii: cały Bułgar. Potem, kiedy mając przed sobą tylko Reinę, zmarnował podanie tegoż Valencii, główkując obok słupka: typowy Bułgar. Wreszcie po godzinie gry, gdy wykorzystał inne dośrodkowanie z prawej strony, tym razem od Fletchera: Bułgar w pigułce. Parka i Berbatowa więcej oczywiście różni niż łączy – a przede wszystkim różni ich to, że w naprawdę ważnych meczach Alex Ferguson sięga po tego pierwszego, ceniąc jego pracowitość i wybieganie, zwłaszcza kiedy trzeba przeszkadzać przeciwnikom w rozegraniu akcji. Tym razem jednak Koreańczyk był ustawiony wyżej, niż można by się spodziewać: z trójki środkowych pomocników MU to on miał najwięcej swobody i to on kilkakrotnie – z wiadomym skutkiem – pojawiał się w polu karnym Liverpoolu.

O karnego, który przyniósł wyrównanie, można się pewnie spierać, i to podważając decyzję Howarda Webba z dwóch skrajnie różnych perspektyw (że podyktował jedenastkę, a nie rzut wolny sprzed linii pola karnego, bo tam Mascherano zaczął przewracać Valencię, i że skoro już w ogóle odgwizdał faul, to dlaczego nie wyrzucił Argentyńczyka z boiska – od razu powiem, że mam poczucie, że obu przypadkach zachował się prawidłowo), ale do tego incydentu doszło na tyle szybko, że ani piłkarze MU nie zdążyli się porządnie zdenerwować wcześniejszym zdenerwować golem Torresa, ani Liverpool nie zaczął dyktować własnego, domyślam się: mocno kunktatorskiego stylu gry. Przede wszystkim jednak – patrząc z perspektywy Liverpoolu – należałoby się martwić formą kluczowych zawodników. O tym, że Gerrard jest w ogóle na boisku mogliśmy się przekonać właściwie dwukrotnie, choć – przyznajmy – w obu przypadkach było niebezpiecznie pod bramką van der Sara. Kłopot w tym, że były to jedyne dwa przypadki, kiedy pod bramką van der Sara było niebezpiecznie… Torres strzelił wprawdzie gola, ale dwukrotnie fatalnie przyjmował piłkę w szesnastce Manchesteru i obrońcy udaremniali niebezpieczeństwo. Johnson kilka razy dał się ograć Naniemu, a Insua – znów bardzo dobremu Valencii (zwłaszcza kłopoty Anglika z grą defensywną muszą martwić Beniteza i Capello). O Mascherano zmilczę – za ocenę jego występu wystarczy wybuch wściekłości Carraghera, kiedy Webb podyktował karnego. Maxi Rodriguez, podobnie zresztą jak rozpoczynający mecz na ławce Aquilani czy wyrzucony ze składu za krytykowanie Beniteza Riera, wciąż gra w kratkę (dziś na „nie”, także związku z brakiem komunikacji z bocznym obrońcą)… Generalnie: zbyt mało podań (chyba że z pominięciem drugiej linii, co grozi brakiem precyzji) i zbyt duża odległość między Torresem a resztą. Tu skądinąd można pokusić się o analizę porównawczą, bo przecież gospodarze wyszli w podobnym ustawieniu, a Rooney nie był ani przez chwilę izolowany – przeciwnie, uczestniczył niemal w każdej akcji MU.

Jesteśmy już w tym momencie sezonu, że przy każdym z zespołów pierwszej siódemki mamy sporządzoną listę meczów, które zostały do końca, i próbujemy wróżyć, ile podczas tych meczów można zdobyć punktów. A że kalendarz Liverpoolu wydaje się zdecydowanie łatwiejszy niż np. kalendarz Tottenhamu, nie wyciągamy z dzisiejszej porażki żadnych daleko idących wniosków. MU wygrał zasłużenie, ale przecież można się było tego spodziewać – tę akurat porażkę piłkarze Beniteza zdążą sobie jeszcze zrekompensować.

Co nie zmienia faktu, że po dobiegającym końca weekendzie faworytem do zajęcia czwartego miejsca w lidze wydaje się Manchester City. Tottenham bardzo przyjemnie zaskoczył, wygrywając na wyjeździe ze Stoke, ale po kontuzji Pawluczenki (a wcześniej, na treningu, Jermaina Defoe) łatwiej byłoby wyliczyć zdrowych piłkarzy Redknappa niż tych, którzy się leczą lub przechodzą rehabilitację. Owszem, przebąkuje się, że Bentley wróci za chwilę, Defoe, Jenas i Huddlestone w miarę niedługo, a co najważniejsze: Lennon w przyszłym tygodniu może zacząć powoli truchtać, ale przed nimi wciąż mecze z Chelsea, Arsenalem i MU, oraz ten być może najważniejszy – na City of Manchester Stadium. MC również wygrało dziś trudny wyjazdowy mecz…

A co z mistrzostwem? Chelsea, sponiewierana odpadnięciem z Ligi Mistrzów, tylko zremisowała z Blackburn, po kolejnym nieprzekonującym występie Johna Terry’ego. Owszem, był w tym spotkaniu środkowy obrońca imponujący formą, ale nie grał w zespole gości, a w dodatku był debiutantem: od czasu kapitalnego występu Michaela Dawsona przeciwko Liverpoolowi nie przypominam sobie równie dobrego przywitania z Premier League jak to, które zanotował dziś Phil Jones. Nie chcę powiedzieć, że Chelsea grała fatalnie albo że nie stworzyła wystarczającej liczby okazji, żeby ten mecz wygrać. Ale… nie wygrała.

Dojrzewają za to chłopcy Wengera. Że potrafią grać olśniewająco, wiemy nie od dziś. Od niedawna natomiast widzimy, że potrafią radzić sobie z presją, sięgając po punkty w okolicznościach niesprzyjających czy wręcz traumatycznych. Wygrana ze Stoke po utracie Ramseya to przykład najmocniejszy, ale przecież przed tygodniem trzeba było do końca walczyć o zwycięstwo z grającym w osłabieniu Hull, a dziś – w osłabieniu bronić korzystnego wyniku z West Hamem. W najbliższych tygodniach wiele będzie zależało od Sola Campbella – Vermaelen po czerwonej kartce będzie pauzował jeden mecz, a zbyt wielkiego manewru w obronie Wenger nie ma. Z drugiej strony do składu wrócił Fabregas, wznawia treningi van Persie. Z trójki pretendentów na fali wznoszącej są dziś Arsenal i MU.

Siedzimy więc nad karteczkami z listą meczów, ślinimy ołóweczki, dodajemy, odejmujemy, i stawiamy pytania: jak na piłkarzy Chelsea wpłynie odpadnięcie z Champions League i spowodowane tym faktem połajanki Abramowicza (właściciel nie tylko urządził sobie wielogodzinną sesję z Ancelottim, jeszcze na Stamford Brigde po porażce z Interem, ale następnego dnia odwiedził ośrodek treningowy w Cobham, gdzie przesłuchiwał zawodników, ekipę medyczną, ludzi odpowiedzialnych za szkolenie młodzieży itp.; mówi się wprawdzie o jego wielkich inwestycjach w klub, mających nadejść latem, ale wcześniej o mistrzostwo muszą powalczyć ci, którzy jeszcze tu są – także rozglądający się za nowym pracodawcą Deco, Cole czy Ballack)? Jak zawodnicy Arsenalu poradzą sobie z poczuciem, że to naprawdę może być ten sezon? Pod każdym względem najodporniejsi wydają się podopieczni Alexa Fergusona, ale pomyślmy: niech nagle coś się stanie Wayne’owi Rooneyowi. Czy mi się tylko wydawało, czy Anglik lekko utykał, opuszczając dziś Old Trafford?

Cztery wesela i pogrzeb

Niech mi ktoś jeszcze powie złe słowo o Europa League. Że salon odrzuconych, że pełno słabeuszy, że trzeba zacząć grać na kilkanaście dni przed rozpoczęciem sezonu ligowego, że podróże rozbijają przygotowania do meczów weekendowych i że w dodatku trzeba jeździć do miejsc tak egzotycznych jak Donieck… Emocjami, których dostarczył nam wczorajszy mecz Fulham, można by obdzielić kilkanaście spotkań Ligi Mistrzów – Hugh Grant, który pojawił się na stadionie, z pewnością nie żałował obserwując cztery wesela Fulham i pogrzeb Juventusu.

Przypomnijmy: po zwycięstwie w Turynie 3:1, Juventus błyskawicznie objął prowadzenie także na Craven Cottage. Czerwona kartka dla Cannavaro mogła, ale nie musiała ułatwić Londyńczykom zadania, jednak już w ciągu pierwszych 45 minut fenomenalny Zamora i Zoltan Gera zbliżyli swoją drużynę do korzystnego wyniku. Patrząc na trybuny w przerwie nie można było mieć wątpliwości, że to nie koniec, i rzeczywiście: bardzo szybko kolejnego gola dorzucił Gera, co oznaczało dogrywkę, na którą jednak gospodarze nie mieli ochoty. Osiem minut przed końcem Dempsey zdobył bramkę godną największych techników, jakich Anglia oglądała: Bergkampa, Henry’ego, Ginoli. Jeśli nie widzieliście, poszperajcie po sieci, bo warto.

Nieczęsto piszę tu o Fulham, ale często łapię się na myśli, że nie lubię, kiedy zbliża się mecz Tottenhamu z tą drużyną (a podejrzewam, że to samo uczucie znają kibice innych drużyn Premier League – zresztą bijanie wielkich stało się specjalnością zespołu Roya Hodgsona). Dlaczego? Po pierwsze, to drużyna świetnie zorganizowana taktycznie – wczoraj np. dająca wszystkim malkontentom (narzekającym, że czerwona kartka to już dziś żadna korzyść) lekcję gry w przewadze, prowadząca akcje bardzo szeroko i z utrudniającą krycie wymiennością pozycji. Ale też umiejętnie ważąca proporcje między grą twardą a grą techniczną, umiejąca wykonywać stałe fragmenty gry, dobrze się broniąca, z pewnym bramkarzem, wyróżniającym się pod obiema bramkami środkowym obrońcą, wizjonerskim rozgrywającym (wczoraj akurat nieobecnym z powodu kontuzji), a przede wszystkim – środkowym napastnikiem, który w grze tyłem do bramki jest dziś może najlepszy na Wyspach. To niewiarygodne, ile nauczył się Bobby Zamora od czasu nieudanego pobytu w Tottenhamie: nie tylko o niebo poprawił skuteczność, ale świetnie współpracuje z kolegami – asystuje przy ich bramkach, rozgrywa, a przynajmniej – celnie zgrywa, jeśli przychodzi mu akurat przyjąć górną piłkę. Silny był zawsze, z techniką bywało różnie – stąd pewnie Fabio Capello nie kwapił się, by sprawdzać Zamorę w reprezentacji. Po wczorajszym występie jednak, kto wie? Trener Anglików był wczoraj na Craven Cottage i nie mówcie, proszę, że to dlatego, że prowadził kiedyś Juventus…

Po drugie, menedżer. Roy Hodgson, siła spokoju i ogromne doświadczenie, a także dobra ręka do transferów. Odrodzony w Fulham tak samo, jak odrodzili się tu jego najlepsi dziś piłkarze, np. Murphy, Schwarzer czy właśnie Zamora. Kiedy Juventus objął prowadzenie, nie wyglądał na nadmiernie zdenerwowanego. Czy uświadomił swoich piłkarzy, że ten Juventus jest zaledwie cieniem wielkiej drużyny z przeszłości? A może uświadomił im po prostu, że są wystarczająco dobrzy, aby wygrać z każdym (w poprzedniej rundzie wyeliminowali przecież obrońcę tytułu)?

Najwspanialszy dzień w historii klubu? Z pewnością jeden z najwspanialszych. A sądząc po dość sprzyjającym losowaniu – zapewne nieostatni. Napalamy się na kolejny rewanż po jednym z najbardziej dramatycznych finałów w historii Ligi Mistrzów (Bayern-MU) i na pojedynek zespołów grających najpiękniejszy futbol świata (Barcelona-Arsenal), ale na boku pieścimy myśl jakże przyjemną, że świat nie kończy się na Lidze Mistrzów.

Łeb w łeb

Wiem, powinno być o kolejce, ale dziś piłkarska Anglia ma jeszcze jeden temat, dotyczący klubu, który ma grać dopiero jutro: Fernando Torres przerwał milczenie na temat sytuacji Liverpoolu. To nie jest kwestia awansu do Ligi Mistrzów (skądinąd mocno niepewnego) – powiedział hiszpański napastnik dziennikowi „AS”. To jest kwestia wzmocnień, czterech lub pięciu klasowych piłkarzy, którzy muszą pojawić się na Anfield Road (pamiętacie dowcip z okładki „When Saturday Comes”?), jeśli Liverpool ma przerwać systematyczne osuwanie się w angielskiej i europejskiej hierarchii. Wypowiedź pojawia się po dwóch kolejnych porażkach (z Lille pewnie uda się odrobić straty i awansować dalej w Europa League, ale punktów zostawionych w Wigan może na koniec sezonu zabraknąć) i ma bardzo niepokojący kontekst, bo przecież hiszpański napastnik świetnie wie, że na razie zadłużeni właściciele Liverpoolu pieniędzy na czterech lub pięciu klasowych piłkarzy nie mają. Na horyzoncie majaczy wprawdzie trzeci udziałowiec, również z Ameryki, ale podpisanie z nim jakiejkolwiek umowy jest nieprawdopodobne przed rozstrzygnięciem kwestii awansu do Ligi Mistrzów. W tym sensie Torres nie ma racji: jeśli cokolwiek w Liverpoolu ma się zmienić na lepsze, powrót do Champions League będzie niezbędny.

Inny klub grający dopiero jutro (zresztą z Liverpoolem) i mający nadzieje na znalezienie inwestora to Portsmouth, którego piątym właścicielem w tym niewiarygodnym sezonie ma być gigant rynku nieruchomości Rob Lloyd. Cena, którą miałby zapłacić za drużynę wciąż występującą w Premiership, jest mocno umiarkowana – wynosi mniej więcej tyle, ile MU wydał na Dymitara Berbatowa, a MC na Robinho, choć oczywiście pieniędzy w sam klub trzeba będzie włożyć o wiele więcej. Na razie zbankrutowanym Portsmouth zarządza syndyk, który robi to, co zwykle robią ludzie na jego stanowisku: tnie koszta, czyli zwalnia ludzi. Pisałem w duchu romantycznym o przygodzie drużyny z południa z Pucharem Anglii, to teraz muszę pokazać stronę całkowicie nieromantyczną: żeby klub mógł przetrwać, w minionym tygodniu trzeba było wyrzucić z pracy 85 osób, w tym 20 zatrudnionych na pełny etat. Zwolnienia nie dotknęły piłkarzy, chronionych przez związek zawodowy – dotknęły raczej Miłoszowego „człowieka prostego”, pracującego na zmywaku w klubowej kantynie albo chodzącego po Fratton Park z odkurzaczem. Dalekie to wszystko od jednoznaczności: jakkolwiek kibicujemy różnym drużynom, wiążąc nasze sympatie ze zmieniającymi się na przestrzeni lat piłkarzami i trenerami, to przecież tacy właśnie ludzie, których nazwisk nigdy nie poznajemy mimo iż niejednokrotnie przepracowali w „naszych” klubach całe życie, są w nich najprawdziwsi.

Przejdźmy jednak do wydarzeń weekendu, i trzech zasadniczych rywalizacji. Ta pierwsza, o mistrzostwo, i tym razem zakończyła się w sposób planowany: w wyścigu trzech koni (biję się w piersi za tamten wpis…) wszyscy idą łeb w łeb. Co nie znaczy, oczywiście, że idą nie natrafiając na problemy: zanim Chelsea pogrążyła West Ham za sprawą znakomitego Maloudy, musiała się podnieść po dającej gościom wyrównanie pięknej bramce Scotta Parkera, a jej kibice zagryzali zęby z niepokoju o postawę trzeciego bramkarza, Rossa Turnbulla, który wszedł między słupki po urazach Czecha i Hilario. Arsenal pokonał zasieki Hull, grającego w dziesiątkę przez całą drugą połowę, dopiero w 93. minucie (przy okazji materiał do refleksji: czy czerwona kartka jest dziś rzeczywiście dotkliwą karą, bo niejeden raz mieliśmy okazję się przekonać, że drużyna grająca teoretycznie w osłabieniu nie tylko nie przegrywa, ale wręcz sięga po komplet punktów). Manchester United złamał opór Fulham na skutek braku koncentracji gości w pierwszych sekundach drugiej połowy, dzięki Wayne’owi Rooneyowi, który oprócz tych podstawowych (mistrzostwo Anglii, tytuł króla strzelców), ma jeszcze jeden cel: wyrównać osiągnięcie Cristiano Ronaldo i strzelić 42 gole w sezonie. Anglikowi brakuje jeszcze 10 bramek, więc zważywszy na to, ile meczów zostało do końca sezonu, nie jest to niemożliwe. Po spotkaniach Ligi Mistrzów wychwalamy ustawienie MU z jednym napastnikiem, ale tym razem współpraca Rooneya z Berbatowem wyglądała obłędnie.

Na walkę o mistrzostwo Anglii patrzę z perspektywy kibica Tottenhamu, który w kwietniu ma się zmierzyć kolejno z wszystkimi trzema kandydatami do tytułu. Z perspektywy kibica Tottenhamu patrzę również na walkę o czwarte miejsce. Chętnie przyznaję: wyniki meczów Aston Villi (tylko remis ze Stoke) i Manchesteru City (tylko remis z Sunderlandem) okazały się sprzyjające, ale zbytnio się nie podpaliłem – zwłaszcza, że za tydzień Koguty również mają wyjechać na Brittannia Stadium i, tak jak wczoraj kibice AV, będą zadowoleni z remisu. Sam obawiałem się meczu z Blackburn, po pierwsze dlatego, że Tottenham miał się zmierzyć z zespołem trenowanym przez Sama Allardyce’a (wiadomo: długa piłka i łokcie…), po drugie, ze względu na plagę kontuzji w drugiej linii. Z różnych powodów nie mogą grać Bentley, Jenas, Huddlestone i Lennon, a że Wilson Palacios ma już 9 żółtych kartek i w razie otrzymania kolejnej zostanie zawieszony na dwa spotkania, Harry Redknapp ściągnął z wypożyczeń kilku młodzieńców. Na razie nie musi z nich korzystać, bo Palacios gra tyleż znakomicie, co odpowiedzialnie, wspierany przez dwóch Chorwatów, Krajnczara i Modricia (ten też wie, co to wślizg…), a nade wszystko: Garetha Bale’a. Po zwycięstwie z Blackburn Walijczyka wybrano piłkarzem meczu: życie Michela Salgado zamienił w piekło, zaliczył asystę, no trzymajcie mnie, żebym nie napisał, że ten obśmiewany do niedawna za przynoszenie drużynie pecha (jakoś się tak składało, że kiedy grał Bale, Tottenham nie wygrywał) chłopak stał się w ciągu ostatnich miesięcy najlepszym lewym obrońcą Premiership.

Ale cóż w takim razie mówić o Pawliuczence, który w sześciu meczach zdobył osiem bramek? Siedzący vis-a-vis mój redakcyjny kolega podejrzewa mnie wprawdzie o ukrytą niechęć do Słowian występujących w Premiership, ale zauważę jednak, że jeszcze dwie mógł wczoraj strzelić… Przyszłość Rosjanina pozostaje niepewna: nie odszedł zimą, ale może odejść latem, zwłaszcza, że z obozu Tottenhamu wyszły deklaracje na temat powrotu Robbiego Keane’a z Celticu (wczoraj hat-trick…), ale na tym, że wreszcie gra, korzystają wszystkie strony. Z taką skutecznością Pawliuczenki prezes Levy nie tylko na nim nie straci (półtora roku temu kosztował blisko 14 milionów), ale może myśleć o odsprzedawaniu z zyskiem.

Tottenham w formie, choć faworytem do czwartego miejsca nie jest: Harry Redknapp policzył po zwycięstwie z Blackburn, że w dziewięciu ostatnich meczach potrzebuje czternastu punktów – moim zdaniem cel nierealny. Jedyną pociechą jest korzystny bilans bramkowy – przy tym tłoku niewykluczone, że to on będzie rozstrzygał.

A na samym dole tabeli, po przegranym meczu o sześć punktów, coraz trudniejsza robi się sytuacja Burnley. Match of the Day nie widziałem, ale widziałem, jak obrońca gospodarzy podarował Wolves pierwszą bramkę – wyobrażam więc sobie Alana Hansena, mówiącego, że z taką defensywą w ekstraklasie nie ma czego szukać. Myślę też o tym, jak zmieniła się atmosfera na Turf Moor, skoro trzy rozgrywane u siebie spotkania z nienajsilniejszymi przecież na wyjazdach rywalami (Portsmouth, Stoke, Wolverhampton) przyniosły Burnley tylko punkt. Trudno nie łączyć dramatycznej odmiany losu z odejściem Owena Coyle’a do Boltonu: wydawało się, że charyzmatyczny szkocki menedżer utrzyma Burnley w ekstraklasie (niewykluczone zresztą, że kosztem… Boltonu), a zapowiada się, że będzie całkiem odwrotnie.

Czerwony rycerz

Jedno z pewnością łączy wczorajszy mecz Manchesteru United i przedwczorajszy Arsenalu: słabość rywala. O ile jednak tego, że chłopcy Wengera poradzą sobie z Porto, można się było spodziewać, to łatwość, z jaką MU odprawiło Milan mimo wszystko zaskakuje. Zwłaszcza że Czerwone Diabły strzeliły cztery gole grając cały czas na czwartym biegu – ani na moment nie włączając piątki. Przetrzebiona kontuzjami drużyna gości (bez Pato, a zwłaszcza Nesty, który wniósłby trochę spokoju w grę defensywną) grała zbyt wolno w każdej właściwie formacji: dostojnie ruszali się obrońcy, dostojnie pomocnicy, a tego, że na boisku są jacyś napastnicy z Mediolanu niemalże nie dało się zauważyć. Co stało się w ostatnich latach z Huntelaarem? Albo: czy Cristiano Abbiatti potrafi w ogóle potrafi celnie kopnąć piłkę? I dlaczego właściwie Milan nie podjął walki? Przecież nawet przegrywając 2:0, tak samo jak przy 1:0 potrzebował trzech goli na doprowadzenie do dogrywki…

Komplementując nie tak błyskotliwy jak Arsenalu, za to bardziej  k o m p l e t n y  futbol Manchesteru United, nie można nie wspomnieć o kilku świetnych decyzjach personalnych Fergusona: Park Ji Sung, oddelegowany do walki z Pirlo, nie tylko zneutralizował środek pola Milanu, ale w kluczowym momencie znalazł się pod bramką Abiattiego. Podobnie zresztą jak Gary Neville: o ile na San Siro Ronaldinho potężnie skomplikował życie młodego Rafaela, na doświadczonym Angliku nie zrobił wrażenia; kapitan MU nie tylko odbierał mu ochotę do gry, ale samemu z łatwością zapuszczał się na połowę rywala, z wiadomym skutkiem w postaci pierwszego gola Rooneya (zadanie miał ułatwione, bo przecież Brazylijczyk nie kwapił się do wracania na własną połową). Niemiłosierne rozciąganie szyków obronnych Milanu zapewnili Nani i – znów bardzo dobry – Valencia, energię w środku pola dał Fletcher, stabilność defensywy – grający wreszcie jako para Ferdinand i Vidić. O Rooneyu, samotnie i niepodzielnie królującym w ataku mistrzów Anglii, nie chciałbym się nadmiernie powtarzać. Ma chłop głowę na karku, chciałoby się powiedzieć nie tylko o jego kolejnym w ostatnich meczach golu głową, ale o nieustannym szlifowaniu utrzymującej się już wiele miesięcy życiowej formy… Byle dotrwał zdrowy do mundialu.

W związku z tym, że mecz można było uznać za rozstrzygnięty niedługo po przerwie, sprawozdający go na bieżąco dziennikarze właściwie mieli dwa tematy: czy i kiedy wejdzie Beckham, oraz jak przebiega kibicowska kampania walki z właścicielami klubu, rodziną Glazerów, która zadłużyła MU na kwotę ponad 700 milionów funtów. Niespodziewanie te dwa tematy zostały połączone po zakończeniu spotkania, kiedy schodząca z boiska dawna ikona drużyny również założyła żółto-zielony szalik – symbol kampanii (w tej chwili takie szaliki – w barwach Newton Heath, czyli zespołu, który na początku XX wieku przekształcił się w Manchester United – noszą już dziesiątki tysięcy kibiców na Old Trafford). Bardzo dobry piłkarz, piarowski geniusz – skomentował publicysta „Timesa”, bo jeden spontaniczny gest zapewnił antyglazerowskiej akcji większą rozpoznawalność niż miliony wydane na reklamę. „Zobaczcie zresztą naszą jedynkę” – napisał Matt Dickinson. Dodajmy: i jedynki wielu innych angielskich gazet.

Przyciskany przez dziennikarzy Beckham uchylił się wprawdzie od bezpośredniego poparcia kampanii, ale sama fotka w szaliku plus słowa, że zawsze czuł się jednym ze zwykłych kibiców Manchesteru, zabrzmiały wystarczająco wymownie. Jak wiadomo w ostatnich tygodniach coraz głośniej mówi się o Czerwonych Rycerzach – grupie rekinów finansowych związanych sympatią do MU, którzy przygotowują się do negocjacji z Glazerami o odkupieniu klubu; może, jak mu tak dobrze idzie, również Beckham zaangażowałby w to trochę wolnego kapitału? „Fergie, Fergie, sign him on” – wołali wczoraj fani, gdy ich dawny ulubieniec – niemalże ze łzami w oczach – wchodził na boisko. Może wołać należałoby pod adresem Czerwonych Rycerzy?

Aha, i jeszcze jedno: jak przed sześciu laty Beckham, tak przed ponad pół rokiem Cristiano Ronaldo odszedł z Manchesteru United w tęsknocie za… no właśnie, czym: jeszcze większą sławą, jeszcze większymi pieniędzmi, jeszcze większymi sukcesami sportowymi, nieśmiertelnością? W kwestii nieśmiertelności brakuje mi kompetencji, pieniądze pewnie Portugalczyk ma większe, podobnie jak sławę, ale jeśli idzie o sukces sportowy, wygląda na to (hi, hi), że należało zostać na Old Trafford.

Czy Wayne Rooney tęskni za Cristiano Ronaldo, to zupełnie inna kwestia.

Arsenal Arsene’a

Liga Mistrzów jest po prostu stworzona dla chłopców Wengera: sędziowie są tu mniej liberalni, a pressing nie tak intensywny jak w Premiership. Wiedzieliśmy zresztą zaraz po losowaniu, że Arsenal ma najłatwiejszą drogę do ćwierćfinału i mimo wysiłków Łukasza Fabiańskiego ostatecznie okazała się ona łatwa. Fani Kanonierów martwili się wprawdzie, że w rewanżu z Porto nie zagrają Gallas i Fabregas (o van Persiem nie wspominając) i że zagra Nicklas Bendnter (kibicowski dowcip: dlaczego Duńczyk ma na koszulce numer „52”? Bo potrzebuje 52 sytuacji, żeby strzelić gola…), ale to, czego się obawiano, stało się ostatecznie atutem. Jak powiada Arsene Wenger, kolejny dowód na to, jak szybko zmienia się sytuacja w futbolu.

Jeden z podstawowych elementów piłkarskiej filozofii menedżera Arsenalu mówi, że najlepszą obroną jest atak. Ale atakować trzeba z głową, zabezpieczając tyły – zanim więc zaczniemy komplementować tercet Arszawin-Bendtner-Nasri, powiedzmy dobre słowo o pilnujących porządku w drugiej linii Songu i Diabym. Potem zauważmy, że Arszawin i Nasri rozegrali bodaj najlepszy mecz w sezonie: Rosjanin miał udział przy wszystkich golach i sam mógł strzelić kilka (tylko w pierwszej połowie: raz fantastycznie interweniował Helton, raz – po klepce Nasri-Diaby i podaniu Nasriego już z linii końcowej – Arszawin przeniósł piłkę nad poprzeczką). Francuz strzelił cudowną bramkę, wchodząc w pole karne mimo asysty trzech (!) piłkarzy Porto (to samo zresztą zrobił Arszawin, przed podaniem do Bendntera na 2:0 – czy zauważyliście, że w polu karnym było wtedy siedmiu piłkarzy gości i tylko trzech gospodarzy?), ale kilka minut wcześniej, przy stanie 2:0, nie pozwolił Porto wrócić do gry, wybijając piłkę z pustej bramki. Jeśli dodamy do tego kolejny dobry występ Rosicky’ego, musimy przyznać: Londyńczycy trafiają z formą w bardzo ważnym momencie.

Bombardowanie portugalskiej bramki rozpoczęło się niemal od pierwszej minuty. Arsenal atakował z pomysłem, wymiennością pozycji, niezwykle szybko nawet jak na swoje standardy podając piłkę, częściej niż zwykle używając skrzydeł (Clichy i Sagna byli przykładem, ile daje atakującej drużynie idący na obieg boczny obrońca – zwłaszcza kiedy rywal zagęszcza środek pola) i nie bojąc się uderzeń z dystansu, ale pierwszą bramkę zdobył po prostu po dalekim wykopie Almunii. Później było już „firmowo”: pass and move, pass and move, 11 strzałów i 197 podań tylko w pierwszej połowie, 20 i 333 w całym meczu… Arsene Wenger zaimponował decyzjami personalnymi: pozostawieniem na ławce Walcotta, mimo dobrego występu z Burnley, i postawieniem na rutynowanego Rosicky’ego (a później na bardziej zdyscyplinowanego taktycznie od młodego Anglika Eboue), nade wszystko zaś – daniem kolejnej szansy Bendnterowi po fatalnym z punktu widzenia skuteczności występie w sobotnim meczu ligowym. Wszystko, co wiemy o Duńczyku mówi wprawdzie, że nie brakuje mu pewności siebie, ale pewność siebie to jedno, a regularność rytmu meczowego, pozwalającego na czucie piłki i ustawienia – zupełnie coś innego. Menedżer Arsenalu martwił się wręcz po meczu, że Bendtner może stać się zbyt pewny siebie (posadzi go na ławce w następnej kolejce?), ale nie wiem, czy sam nie popełnia podobnego grzechu, życząc sobie natrafienia w ćwierćfinale na którąś z angielskich drużyn. Oczywiście: najpierw Chelsea i MU muszą do niego awansować.

Pamiętajmy więc: to tylko jeden mecz, na wstępnym stosunkowo etapie walki o zwycięstwo w Lidze Mistrzów, rywale w kolejnej rundzie będą o wiele mocniejsi – a przecież jest jeszcze Premiership… Mówiąc to, nie osłabiam przecież wczorajszej przyjemności. Kiedy za kilkanaście lat będę chciał wytłumaczyć dzieciom, na czym właściwie polegał ten słynny styl Arsenalu za czasów Arsene’a Wengera, wyciągnę z półki dvd z tym właśnie spotkaniem. Byle tylko, cholera, sprzęt, którego będą używać, zechciał odczytać coś tak przestarzałego jak dvd.

To więcej niż futbol

O tym naprawdę powinna powstać książka: jeden sezon, czterech właścicieli (co jeden to gorszy), wyprzedaż najlepszych zawodników (część transakcji dokonana za plecami menedżera), która i tak nie potrafi poprawić dramatycznej sytuacji finansowej (60-70 milionów funtów długu), regularne opóźnienia w wypłacie pensji (cztery razy w ciągu ostatniego półrocza), a jakby tego mało: zamknięcie na jakiś czas strony internetowej za niepłacenie rachunków i proces z Solem Campbellem, skarżącym klub o 1,7 mln funtów za komercyjne wykorzystywanie jego wizerunku. W konsekwencji: ogłoszenie upadłości, ustanowienie syndyka, który ma zarządzać pozostałościami po lepszych czasach, i niemal pewny spadek z Premiership, bo ligowy regulamin mówi, że klubom w stanie upadłości odejmuje się dziewięć punktów. Portsmouth FC Anno Domini 2010…

Zdaję sobie sprawę, że dociskam pedał patosu do dechy odnotowując tu każdy, choćby drobny sukces Portsmouth, ale i tak moje wypowiedzi cechuje umiar, jeśli zestawić je z kazaniami Awrama Granta. „W tej grze chodzi o pasję” – powiada np. izraelski menedżer Portsmouth. Albo wspomina czasy, kiedy był dzieckiem i kibicował swojej drużynie, a potem porównuje własną postawę z niewiarygodnym zaiste zaangażowaniem fanów Portsmouth: „Ci ludzie zasługują na to, żeby dla nich walczyć”. Po wczorajszym zwycięstwie nad Birmingham, które dało jego drużynie awans do półfinału Pucharu Anglii, Grant zestawił je wręcz z pamiętnym awansem Chelsea do finału Ligi Mistrzów: „To chwile, które będę pamiętał przez całe życie. To więcej niż futbol”. I dalej: „Nie wiemy, co przyniosą najbliższe dni i godziny, ale będziemy walczyć do końca. Można zniszczyć wiele rzeczy, ale nie naszego ducha, naszą determinację i dumę. To niewiarygodne, kiedy patrzysz na piłkarzy w wieku Jamesa czy Hreidarsona, i widzisz, jak wypruwają sobie żyły dla drużyny, zjednoczonej jak nigdy przedtem”…

Oni rzeczywiście nie wiedzą, co przyniosą najbliższe godziny: czy Premier League wyrazi zgodę na dalsze wyprzedawanie piłkarzy w celu poprawienia sytuacji finansowej (mimo iż okienko transferowe formalnie pozostaje zamknięte), co powie sąd w sprawie o zapłacenie zaległego VAT-u, czy będą pensje i czy klub w ogóle przetrwa do wakacji. Nie wiedzą, ale grają. I to grają nie tylko z pasją, ale i z głową. Po odejściu Begovicia i Kaboula Grant kolejny raz poukładał drużynę z tego, co zostało, a system 4-2-3-1 pozwolił zarówno na zabezpieczenie tyłów (ech, te wślizgi Michaela Browna…), jak odważną grę z przodu, gdzie nareszcie skuteczny jest Frederick Piquionne. Najlepszy obecnie piłkarz na Fratton Park, wypożyczony z Tottenhamu Jamie O’Hara, mówi o Izraelczyku, że taktycznie przewyższa o głowę wszystkich angielskich menedżerów, z którymi dotąd pracował (ciekawe, czy ta wypowiedź spodoba się Harry’emu Redknappowi…).

W meczu z Birmingham gospodarzom sprzyjało wprawdzie szczęście, bo w pierwszej połowie James fantastycznie obronił strzał Camerona Jerome, a przy stanie 2:0 sędzia nie zauważył, że piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową po główce Ridgewella (co skądinąd zbiegło się z podaniem do wiadomości przez FIFA, że rezygnuje z dalszych eksperymentów nad „inteligentną piłką” czy fotokomórką w bramce), ale do cholery: trudno nie przyznać racji Grantowi, mówiącemu, że w kontekście całego tego pozaboiskowego bajzlu jego drużyna bardziej niż jakakolwiek inna zasłużyła na występ na Wembley (półfinały FA Cup również rozgrywa się na stadionie narodowym). Ależ będę miał zgryz, komu kibicować, jeżeli Tottenham ostatecznie upora się z Fulham i w półfinale mierzyć się będzie z Portsmouth: wieloletnie przywiązanie do swoich kontra przekonanie, że dla dobra tej opowieści zbankrutowane i zdegradowane Portsmouth powinno zagrać w finale, a w konsekwencji: w przyszłorocznej edycji Europa League…

Dla dobra tej opowieści byłoby całkiem nieźle, gdyby dzisiejszy ćwierćfinał między Reading i Aston Villą (zespół z Championship prowadził do przerwy 2:0) zakończył się zwycięstwem gospodarzy. Ale, jak zauważył na twitterze Henry Winter, cechą wielkich menedżerów jest to, że w przerwie meczu, kiedy sytuacja ewidentnie się nie układa, potrafią kompletnie odmienić oblicze zespołu (co ważne: nie zmieniając składu). W pierwszych 45 minutach słabsi niemal w każdym punkcie futbolowego rzemiosła, zaraz po przerwie piłkarze AV strzelają trzy gole w 10 minut i ostatecznie wygrywają 2:4. Pomyśleć, że Martin O’Neill opowiada teraz, że w szatni nie musiał wiele mówić, bo ma świetnych piłkarzy, którzy sami z siebie wiedzieli, że jest kiepsko i że powinni się wziąć do roboty…

A propos brania się do roboty (i zmieniając na chwilę rozgrywki): nieźle musiał się wczoraj narobić Manchester United, żeby przywieźć zwycięstwo z Wolverhampton – potrzebny był dopiero jubileuszowy, setny gol Scholesa w Premiership. Arsenalowi z Burnley poszło zdecydowanie łatwiej (choć liczba zmarnowanych okazji Nicklasa Bendtnera wołała o pomstę do nieba – osiem strzałów z pola karnego i żadnej bramki), tyle że fanom Kanonierów – podobnie jak fanom Czerwonych Diabłów – sen z powiek spędza kontuzja Tego Najważniejszego: i Fabregas, i Rooney prawdopodobnie nie zagrają w rewanżowych meczach Ligi Mistrzów. United wprawdzie przewodzi w tabeli, ale spośród ogranych i sprawdzonych napastników może chwilowo (?) liczyć tylko na Berbatowa.

Pal licho jednak ligę, zwłaszcza że i wczoraj, i dzisiaj wygrywali ci, co mieli. Wciąż mam przyjemne poczucie, że Puchar Anglii nie stracił blasku, przede wszystkim za sprawą tego, co dzieje się w Portsmouth. Kończę więc jeszcze jedną opowieścią z wczorajszego meczu, na który fani tej drużyny przemycili mnóstwo pociętych gazet, by przywitać swoich ulubieńców kaskadą serpentyn i konfetti. Złamali w ten sposób klubowy zakaz i wywiedli w pole ochronę, która miała konfiskować wszelkie papiery (żartowali potem, z typowym dla ostatnich miesięcy wisielczym humorem, że wszystko dlatego, że klub musiał już sprzedać wszystkie grabie i szczotki)… Wyobrażam sobie, jak wpychają w spodnie po kilka numerów „The Sun”, które po przejściu przez bramkę pracowicie drą na drobne kawałeczki – wszystko dla „Avram Grant’s blue and white army”. Jak tu nie ściskać za nich kciuków?

Nieoceniony niedoceniony

Strzelił aż 20 goli w 37 meczach reprezentacji, z których tylko 17 zaczynał w pierwszym składzie. Sięgamy po kalkulator i wyliczamy średnią: 0,54, a potem porównujemy z najlepszymi: Bobbym Charltonem (średnia 0,46), Linekerem (0,6), Greavesem (0,77), Owenem (0,44), Finneyem (0,39) i Shearerem (0,47)… Jeśli brać pod uwagę tę średnią wśród wszystkich, historycznych i współczesnych reprezentantów Anglii, jest szósty na liście. Jeśli brać pod uwagę najskuteczniejszych – wczoraj zapukał do pierwszej dwudziestki i zdaniem wielu komentatorów nie tylko zapewnił sobie bilet na samolot do RPA, ale może nawet miejsce w wyjściowej jedenastce.

Zdaję sobie sprawę, że wielu z Was odruchowo się uśmiecha na sam dźwięk nazwiska Peter Crouch: ot, niezgrabny wielkolud na patykowatych nogach, co to po strzelonej bramce wykonuje taniec robota, komicznie wyglądający zwłaszcza kiedy wchodzi na boisko wspólnie z niższym o prawie 40 centymetrów Wrightem-Philipsem. Przydatny, owszem, zespołom, które grają długą piłkę (bo np. mecz się kończy, wynik wciąż pozostaje niekorzystny, a na metody bardziej finezyjne brakuje czasu): obrońca wykopuje ją do przodu, trafia w głowę Anglika, który zbija ją pod nogi kolegi z ataku i w ten sposób robi się sytuacja strzelecka… Niby stworzony właśnie do gry głową, a przecież często nieskuteczny: kiedy już wyskoczy w powietrze, cały jego wysiłek polega na skierowaniu piłki w dół, żeby zmieścić ją poniżej poprzeczki… Symbol starej Anglii, przewidywalnej i nudnej, topornej i rozpychającej się łokciami (wciąż pamiętam, że podczas poprzedniego mundialu znalazł drogę do bramki Trynidadu i Tobago ściągając obrońcę rywala w dół za włosy…).

Tyle że wczoraj Peter Crouch zdobył obie bramki nogą. W dodatku ta pierwsza padła po kombinacyjnej akcji i wymianie trzech szybkich podań z pierwszej piłki. Komicznie to wyglądało, czy nie – był o właściwym czasie we właściwym miejscu pola karnego. A przez całe 45 minut pokazywał się kolegom do gry – przyjmując i ekspediując piłkę zwykle po ziemi i zwykle celnie (przypomnijmy zagranie piętą do Gerrarda, po którym pomocnik Liverpoolu uderzył minimalnie obok lewego słupka). Owszem, to tylko mecz towarzyski, ale wziąwszy pod uwagę także poprzednie występy, a w nich: bramki rozstrzygające o wyniku – otrzymamy prezentującego bodaj najrówniejszą formę, a z pewnością jednego z najbardziej niezawodnych piłkarzy Fabio Capello.

Włoch nie ukrywa, że w ataku preferuje kombinację „duży-mały”. Wczoraj wystawił wprawdzie w pierwszej jedenastce niewysokich Rooneya i Defoe, ale – jak powiedział – wcześniej zdążył się już przekonać, jak Rooney współpracuje z Heskeyem, Crouchem czy Carltonem Cole’m, i chciał wypróbować jeszcze ten wariant. Czy eksperyment, zakończony po 45 minutach, należy uznać za nieudany? W pierwszej połowie przeciętnie grali nie tylko napastnicy, ale też Barry i Gerrard – zbyt mało piłek szło przez drugą linię, a cherlawy pressing pozwolił Egipcjanom (grających trójką obrońców i piątką pomocników) na przejęcie inicjatywy. Co nie zmienia faktu, że Defoe i tak zdołał dojść do dwóch bardzo dobrych sytuacji – gdyby je wykorzystał, pewnie obstawialibyśmy teraz wyjściową jedenastkę z dwóch najskuteczniejszych obecnie Anglików w Premiership…

Fabio Capello zabierze na mundial czterech lub pięciu napastników (część zawodników drugiej linii poradzi sobie również w przedniej formacji). Z całą pewnością pojedzie Rooney, 80 procent szans ma Defoe, a po wczorajszym występie – 75 proc. nadziei dawałbym Crouchowi. Heskey, silniejszy niż Crouch i lepiej rozdzielający piłki, choć mniej skuteczny – zajmie czwarty fotel w samolocie i podejrzewam, że będzie zaczynał mecze od pierwszej minuty. Carlton Cole, Darren Bent, Michael Owen, Bobby Zamora i inni mogą liczyć tylko na kontuzje któregoś z wymienionych.

Nawet jeśli w RPA ma nie grać od pierwszej minuty, Peter Crouch kolejny raz okazuje się nieoceniony. Pytanie tylko, co z jego sytuacją w klubie, bo  skoro już zacząłem od wyliczania średniej – nikt spośród napastników Premiership nie ma tak obłędnej jak niejaki Roman Pawliuczenko.

„Zostaje dziewięć”

A jednak niełatwo się pozbierać po tragedii Ramseya i wrócić do rozmów o futbolu jako takim. Z drugiej strony: wczorajsza reakcja zawodników Arsenalu, jakże inna od tamtej sprzed dwóch lat, kiedy po kontuzji Eduardo stracili zwycięstwo w meczu z Birmingham, pokazuje, że z nawet tak straszliwych historii może wyniknąć jakiś pożytek. Czy trauma, jaką kolejny raz przeżywali, posłużyła tym razem za dodatkową motywację i czy w związku z tym kontuzja Walijczyka była przełomowym momentem w ich walce o mistrzostwo Anglii? Mimo wszystko nienajlepiej się czuję, stawiając takie pytania, dopiszę więc tylko trzy zdania, których zabrakło we wczorajszym, dość emocjonalnym wpisie.

Po pierwsze, jestem przekonany, że złamanie nogi Ramseya było efektem straszliwego pecha, a nie zamierzonego działania Ryana Shawcrossa. Po drugie, Arsene Wenger ma oczywiście rację, kiedy sugeruje, że metodą na pokonanie jego piłkarzy jest podjęcie konfrontacji siłowej: doskonale wyobrażam sobie, że przed meczem z Arsenalem menedżerowie każdej kolejnej drużyny uczulają swoich piłkarzy, by nie obawiali się wślizgów, walki bark w bark i nieustannego pressingu (podobnie wygrywało się do niedawna z Tottenhamem – do czasu, kiedy Wilson Palacios wniósł do tej drużyny nieco więcej bojowego ducha; od dawna mówiłem, że podobny piłkarz przydałby się również w Arsenalu…). Przyznając rację francuskiemu menedżerowi nie idę jednak tak daleko jak on i nie doszukuję się w tym spisku – przecież żaden z tych menedżerów nawet pośrednio nie zachęca do łamania rywalom nóg. Po trzecie wreszcie: z pewnością ma słuszność także Cesc Fabregas, że piłkarze (nie piłkarze Arsenalu, piłkarze w ogóle) potrzebują większej ochrony. Pamiętam wprawdzie czasy, kiedy za faule brutalniejsze niż te obecne nie pokazywano nawet żółtej kartki, ale to nie znaczy, że reformatorzy przepisów (a może projektanci sprzętu sportowego, ochraniaczy itp.?) nie powinni szukać dalej.

Dość jednak o tym: wczoraj obejrzeliśmy przecież także najważniejszy, jak do tej pory, mecz sezonu. Najważniejszy nie dlatego, że najlepszy czy najbardziej dramatyczny (choć emocji nie brakowało jeszcze przed rozpoczęciem, kiedy wszyscy zastanawiali się „poda mu rękę czy nie poda”, a dwie czerwone kartki i dwa rzuty karne podniosły dodatkowo temperaturę), ale dlatego, że za jednym zamachem mieliśmy gwałtowny zwrot w dwóch najbardziej fascynujących zawodach tego sezonu: o mistrzostwo Anglii i o czwarte miejsce. Wszystko przecież wydawało się w ostatnich tygodniach poukładane: wygrywająca Chelsea i gubiący punkty MU z jednej strony, oraz tracący formę i punkty MC z drugiej strony. Nawet wczorajsza pierwsza połowa prawidłowość tę potwierdzała: Chelsea grała dobrze, a Manchester City słabo niemal do 45 minuty, kiedy Tevez niespodziewanie strzelił wyrównującego gola.

Niespodziewanie, bo kiedy Wayne Bridge nieco na oślep wybijał piłkę jak najdalej od swojego pola karnego sytuacja znajdowała się pod kontrolą gospodarzy i potrzeba było naprawdę katalogu błędów, by na przerwę obie drużyny schodziły z remisem. Najpierw Mikel niedokładnie główkował w stronę niepewnie stojącego na nogach Terry’ego, potem dał się ograć Carvalho, a następnie Terry ustawił się po złej stronie Teveza i nie zdołał zablokować strzału, na samym końcu zaś zagapił się Hilario.

Nie mogę w tym miejscu nie przypomnieć sezonu 2006/07, w którym porażkę Chelsea w wyścigu o mistrzostwo Anglii można wiązać z długotrwałym leczeniem Petra Czecha (i równoczesnymi kłopotami zdrowotnymi Johna Terry’ego). Nie wiem, jak długo Czech nie będzie grał w piłkę tym razem, ale jego portugalski zastępca nie wydaje się wystarczająco kompetentny (delikatnie mówiąc…). Ze zdrowiem Terry’ego wprawdzie wszystko w porządku, ale analiza we wczorajszym Match of the Day przekonała mnie, że skandal, w którego centrum się znalazł, nie pozostaje bez wpływu na jego koncentrację.

W każdym razie po dwóch błędach Hilario i dwóch czerwonych kartkach (zwłaszcza ta Ballacka wydaje się zbędna: dlaczego piłkarz tak doświadczony mając już żółtą kartkę szedł na tak ryzykowny wślizg?) Chelsea nie miała już szans na zwycięstwo i mecz zakończył się sensacyjnie – z pożytkiem dla wszystkich pozostałych uczestników wyścigu, bo znów w tabeli Chelsea i MU dzieli tylko punkt (a Chelsea i Arsenal tylko trzy punkty), podobnie jak drużyny między miejscem czwartym a szóstym; siódma Aston Villa traci do czwartego Tottenhamu cztery punkty, ale rozegrała dwa mecze mniej.

W walce o to czwarte miejsce najmniejsze szanse dawałbym dzisiaj… Tottenhamowi. Wygrali wprawdzie po heroicznym boju (i naprawdę znakomitej pierwszej połowie) mecz z Evertonem, ale stracili Toma Huddlestone’a i w rozstrzygające miesiące wchodzą z zaledwie trzema zdrowymi pomocnikami, Krajnczarem, Modriciem i Palaciosem (a ten ostatni ma już 9 żółtych kartek – po dziesiątej czeka go dyskwalifikacja…). Można było z mniejszym lub większym skutkiem radzić sobie bez Lennona (wciąż nie wiadomo, czy nie będzie musiał mieć operacji), Jenasa (operacja we środę) albo Bentleya, ale wyłączenie Huddlestone’a, przez którego przechodzi większość akcji i którego precyzję kilkudziesięciometrowych podań mogliśmy dziś docenić przy pierwszym golu, oznacza przekroczenie punktu krytycznego. Widać było zresztą, co zaczęło się dziać po zejściu Anglika z boiska – żeby przywrócić względną równowagę w środku pola trzeba było nie tylko wprowadzić Kaboula, ale i Gudjohnsena, zostawiając z przodu jednego napastnika.

Oczywiście Tottenham miał w tym meczu jeszcze innych bohaterów: Pawliuczenkę, który strzelił szóstego gola w swoim czwartym występie, rozumnie walecznego Palaciosa, a w pierwszej kolejności – Modricia i Bale’a. Walijczyk trzyma z dala od pierwszej jedenastki zdrowego już Assou-Ekotto, bo nie tylko poprawił grę obronną, ale przede wszystkim jest nie do powstrzymania w akcjach ofensywnych, a jego dośrodkowania są o niebo lepsze od tych Kameruńczyka; doprawdy nie sądzę, żeby w pierwszych miesiącach tego roku którykolwiek z piłkarzy Tottenhamu grał równie dobrze jak on. Chorwat z kolei swoją wszechobecnością, znakomitymi podaniami i równie dobrym odbiorem piłki, rozbił cały plan taktyczny Davida Moyesa, do zejścia Huddlestone’a przynajmniej… (uprzedzając pytanie o Gomesa dopowiem, że jego dzisiejsze błędy przy górnych piłkach należy przypisywać kontuzji: Brazylijczyk grał na środkach przeciwbólowych i każde nagłe wyciągnięcie ramion w górę było dla niego torturą).

Jest w tym sezonie jeszcze jedna walka godna epopei: Portsmouth o możliwie najbardziej honorowe rozstanie z Premiership. Zbankrutowany klub ma już zarządcę komisarycznego (czy pasuje tu nasze słowo: syndyk?) i zgodnie z przepisami powinien stracić dziewięć punktów – po sobotnim wyjazdowym zwycięstwie nad Burnley ma ich 19, cztery mniej niż przedostatni w tabeli gospodarz spotkania… Syndyk liczy wprawdzie, że Premiership nie zastosuje się do swojego własnego regulaminu (precedensów nie było, bankructwo Portsmouth to pierwszy taki przypadek w historii ekstraklasy), ale jakoś trudno uwierzyć, by było to możliwe. O tym, dlaczego tak się stało, kto zawinił i co z przypadku Portsmouth wynika dla innych klubów napiszę przy innej okazji – dziś tylko raz jeszcze wyrazy najwyższego uznania dla kibiców, wciąż fenomenalnie dopingujących tę drużynę, oraz dla jej piłkarzy i menedżera. Właściwie to im należałoby teraz dedykować słowa hymnu Liverpoolu, „You’ll never walk alone”. Jak powiedział po wygranej z Burnley David James, „Mówiło się, że z dwunastu meczów powinniśmy wygrać dziesięć. No to teraz zostaje tylko dziewięć”.

PS Finał Pucharu Ligi również zasługiwałby na osobną notkę, ale trzeba wracać do prowadzenia numeru „Tygodnika” (będzie dużo o Kapuścińskim i Domosławskim, skądinąd…). Właściwie jedyna kontrowersja, związana z tym spotkaniem, wiąże się z jego piątą minutą i pytaniem, czy oprócz podyktowania karnego dla AV sędzia powinien pokazać czerwoną kartkę Vidiciovi – poza tym drużynie Martina O’Neilla, zmuszonej w tygodniu do gry w powtórce Pucharu Anglii wyraźnie zabrakło sił. Szkoda kontuzjowanego Owena, który miał jedną z ostatnich szans, by przypomnieć o sobie Fabio Capello, i zaczął ten mecz bardzo dobrze. A Rooney? Cóż, ten jest klasą dla siebie i zakładam się o kolejną flaszkę wina, że zarówno koledzy z boiska, jak dziennikarze piszący o futbolu, wybiorą go w tym sezonie na piłkarza roku.

Nie oglądajcie faulu na Ramseyu

Z pewnością można by wylać morze atramentu na temat futbolowych wydarzeń dzisiejszego dnia. Mówić o sensacyjnym triumfie Manchesteru City nad Chelsea, ambitnej pogoni za zwycięstwem w meczu z Burnley praktycznie zdegradowanego już Portsmouth, a także o tym, co wygrana Arsenalu ze Stoke wnosi do walki o mistrzostwo Anglii. Pewnie do wszystkich tych kwestii wrócę jutro. Dziś mam poczucie, że wszystko unieważnia tragedia Aarona Ramseya, zniesionego z boiska ze złamaną nogą po koszmarnym faulu Ryana Shawcrossa.

W chwili, kiedy to się wydarzyło, byłem najgłębiej wdzięczny realizatorom telewizyjnym, że nie zdecydowali się na powtórkę. A teraz marzy mi się tylko jedno: żeby telewizje i agencje fotograficzne zdołały wytrwać w tym stanie. Nie chcę natrafiać na zdjęcia i wideoklipy z tego horroru na portalach, w telewizji i w prasie. Wiem, że pisząc to, stoję na przegranej pozycji: bo prawo do informacji, bo nieodparta ciekawość, bo pokusa podglądania czy potrzeba dreszczu musi zwyciężyć, bo na takie rzeczy zawsze jest zapotrzebowanie… Ale co tam: po to mam tę skromną rubryczkę, żeby pisać, co uważam.

I stąd ten skazany na niepowodzenie apel: nie oglądajcie faulu na Ramseyu, a jeśli tak się składa, że macie jakiś cień możliwości rozpowszechniania filmów czy zdjęć: zrezygnujcie. Pamiętam wypowiedzi Eduardo, który przed dwoma laty ucierpiał w podobnym incydencie: fakt, że cały świat przyglądał się jego strzaskanym kościom, był dla niego przyczyną powtórnej traumy. Podobnie cierpiał sprawca jego kontuzji, któremu natychmiast przypięto łatkę mordercy, a który po prostu źle ocenił tor lotu piłki.

Aaron Ramsey nie będzie mógł grać przez wiele miesięcy. Ryan Shawcross, który schodził z boiska ze łzami w oczach, nosi na sobie odpowiedzialność za jego zdrowie i karierę. Nie zamieniajmy tragedii tych dwóch ludzi w igrzyska.

Mecz wyjątkowy

Czy po wczorajszym meczu są w ogóle jacyś niezadowoleni? Powody do satysfakcji mają zarówno kibice Interu (bo zagrał dobry mecz i wygrał), jak kibice Chelsea (bo zagrała dobry mecz i strzeliła bramkę na wyjeździe), a także wszyscy widzowie neutralni – bo wbrew wszelkim spodziewaniom obejrzeli znakomite, pełne otwartej gry spotkanie. Któż mógłby przypuszczać, że zawodnicy z Anglii i Włoch będą tyle biegali, zamiast roztropnie człapać, spleceni w gargantuicznym pojedynku w środku pola? A może, paradoksalnie, bramka Milito padła zbyt szybko, psując perfekcyjny scenariusz ułożony w głowach obu menedżerów?

Wyobrażam sobie oczywiście, że obie strony mogłyby być zadowolone jeszcze bardziej: Inter, który zwłaszcza w defensywie zagrał niemal bezbłędnie (Walter Samuel i fenomenalny Lucio sprawili, że był to jeden z najcichszych wieczorów Drogby w tym sezonie), mógł przecież powalczyć o jeszcze jedną bramkę, zwłaszcza po dobrych zmianach Mourinho, a nade wszystko – po wejściu dynamicznego Balotellego. Futbol polega także na wykorzystywaniu słabych stron przeciwnika – w tym przypadku na zwiększeniu presji na łatającego dziurę po lewej stronie obrony Maloudę (wielkie brawa dla Francuza!) i na bombardowaniu bramki nierozgrzanego Hillario… Kibicom Chelsea psuje nastrój kontuzja Petra Czecha i świadomość, że w końcówce pierwszej połowy za faul na Kalou sędzia Mejuto powinien podyktować rzut karny, a może nawet dać Samuelowi czerwoną kartkę – w przypadku tego piłkarza drugą w ciągu pięciu dni… Pewien dyskomfort angielskich fanów (ale też Fabio Capello, oglądającego mecz z trybun) może wiązać się również z występem Johna Terry’ego, zbyt łatwo ogranego przy pierwszej bramce dla Interu. W ogóle gra bez piłki Milito czy Eto’o sprawiała obrońcom z Londynu mnóstwo kłopotów.

Fot. AFP/Onet.pl

Dla mnie był to jednak mecz bocznych obrońców. Stroną Branko Ivanovicia poszły wprawdzie oba najgroźniejsze ataki Interu, ale rajdy Serba z kolei siały mnóstwo zamieszania na połowie gospodarzy – a jeden zakończył się asystą przy golu Kalou. Plus dla Mourinho za zmianę ustawienia w drugiej połowie: kiedy na boisku pojawił się Balotelli, szarże bocznych obrońców się skończyły. W Interze na tej pozycji imponował Zanetti, również włączający się do akcji ofensywnych, znakomicie podający, ale przede wszystkim: pilnujący ustawienia swojego i kolegów w defensywie. Dobrze wypadli (to już poza kwestią bocznych obrońców) Cambiasso i nieustająco wypatrujący wolnych sektorów boiska Sneijder – temu drugiemu w rewanżu zadanie utrudni zdrowiejący Essien. W Chelsea zaś nadspodziewanie dobrze zagrali ci, co do których przed meczem było najwięcej wątpliwości, czyli wspomniany Malouda i Kalou (choć ten drugi co jakiś czas raził niedokładnością), wszędzie było pełno Ballacka, nienajgorzej ustawiał się Mikel, mnóstwo nieefektownej pracy wykonał biegający między pomocnikami i obrońcami Interu Anelka…

Ale ten wieczór warto zapamiętać nie tylko dlatego, że mecz Chelsea był zdecydowanie lepszy od ubiegłotygodniowych pojedynków Manchesteru United i Arsenalu, i że Wyjątkowy tym razem pozostał na drugim planie (wyobraźcie sobie jednak, co by się działo po meczu, gdyby karnego nie podyktowano dla jego drużyny…). Już w kraju, w pojedynku zdecydowanie mniej spektakularnym, Manchester City zasłużenie odpadł z Pucharu Anglii, tracąc po czerwonej kartce Adebayora i pozwalając piłkarzom Stoke strzelić trzy gole. Statystyki Roberto Manciniego robią się coraz gorsze, więc dobrze byłoby, żeby Carlos Tevez wrócił z Argentyny jak najszybciej.