Wyjątkowo o Wyjątkowym

Carlo Ancelotti napisał w autobiografii, że jego dzisiejszy rywal porównuje się do Jezusa. Zestawienie efektowne, choć w gruncie rzeczy nietrafne: Jose Maria dos Santos Felix Mourinho niewątpliwie uważa się za mesjasza, ale pokora Syna Cieśli jest ostatnią cechą, którą moglibyśmy mu przypisać. Kiedy zastanawiam się nad źródłami swojej niechęci do niego, myślę, że w gruncie rzeczy nie cenię ludzi, których napędza wyłącznie rywalizacja.

„Niechęć” nie jest zresztą słowem adekwatnym, lepszym byłoby chyba „przerażenie” – w tym przypadku przerażenie człowiekiem, który żyje w stanie permanentnej konfrontacji z całym światem. On po prostu musi być na wojnie – wszystko jedno: z sędziami, z władzami ligi, z dziennikarzami czy z innymi menedżerami (znów Ancelotti: „Jeśli wygramy z Interem, sprawimy radość całym Włochom”; Mourinho: „Mówi tak, bo należy do mafii”). Musi też czuć się najlepszy i musi stale słyszeć, że jest najlepszy – a jeśli zbyt długo tego nie słyszy, nie omieszka sam o tym przypomnieć.

Fot. AFP/Onet.pl

Wracam pamięcią do jego niezliczonych wypowiedzi z czasów, kiedy pracował przy Stamford Bridge (np. o Wengerze, że jest podglądaczem…), oglądam skrót meczu z Sampdorią i widzę wyciągnięte w kierunku sędziego ręce, jakby skute kajdankami, a potem słucham butnej wypowiedzi, że arbiter musiałby wyrzucić jeszcze trzech jego piłkarzy (czerwone kartki dostało dwóch zawodników Interu), by można było tę drużynę pokonać… Na wczorajszej konferencji prasowej podobnie: nadmiar pierwszej osoby, podkreślanie swoich zasług, słowem – mania wielkości tego skądinąd niewysokiego mężczyzny. Chelsea odnosi sukcesy? No tak, ale to przecież jego zasługa, bo przecież to on zbudował tę drużynę, to on nauczył „Johna” i „Franka” ciężkiej pracy, to on dał tym zawodnikom poczucie mentalnej siły i to on w tych dniach dzwonił do „Ashleya”, żeby podnieść go na duchu w trudnych chwilach. Zauważcie: Mourinho wygrywa zawsze, nawet jeżeli Inter nie awansuje dalej, to dzięki temu, że przed kilkoma laty w Londynie Wyjątkowy zbudował tak wyjątkową drużynę.

Cały Mourinho… Kiedy zapytano go o sprawę reprezentacyjnej opaski Johna Terry’ego, wykorzystał okazję, by opowiedzieć, jak niewiele brakowało, by został następcą Steve’a McClarena: „Macie rację, że John był U MNIE fantastycznym kapitanem, ale JA nie jestem trenerem reprezentacji Anglii. Odrzuciłem propozycję w ostatniej chwili, choć będąc trenerem z zagranicy czułem się z niej niesamowicie dumny. Myślałem i myślałem. Walczyłem ze sobą. Z jednej strony chciałem, z drugiej – wiedziałem, że to nie dla mnie. Nie dla mojej mentalności, mojej miłości do futbolu i do codziennej pracy z piłkarzami”. A potem jeszcze poklepał po plecach Fabio Capello, nazywając go „dobrym, doświadczonym menedżerem, który robi dobrą robotę”…

Tak, wiem: bez Jose Mourinho nasze życie byłoby puste i szare. Nie byłoby kogo cytować, nie byłoby kogo kochać lub nienawidzić. Jednak piszę to, co piszę, bo pod moją niechęcią i przerażeniem kryje się też podziw: Portugalczyk ma wyniki nie dlatego, że uważa się za Boga, że prowokuje, że skupia na sobie uwagę mediów (co zresztą może być po części zamierzone: zajmujemy się nim, zdejmując część presji z jego piłkarzy…), ale dlatego, że jest dobry. Jego drużyny zwykle nie grają efektownie, ale są efektywne jak cholera. Jego wola zwyciężania przenosi się na piłkarzy, jego taktyczny nos i oko do detalu znakomicie im służy (zresztą o tym, jak potrafi pracować z zawodnikami, świadczy przykład odrodzonego w Mediolanie Sneijdera). Jego osiągnięcia powodują, że – jak zauważa Martin Samuel – jest punktem odniesienia dla wszystkich kolejnych menedżerów Chelsea i dla wszystkich zagranicznych szkoleniowców w Anglii.

To ostatnie może się jednak zmienić. Już w ubiegłym roku, kiedy odpadał z Ligi Mistrzów na Old Trafford, kibice śpiewali „You’re Not Special Any More”. Jeśli odpadnie na Stamford Bridge, jego legenda – naruszona już przez Guusa Hiddinka – zacznie ustępować nowej, tworzonej przez Carlo Ancelottiego. Z pewnością w Mediolanie drużyny Chelsea, bez Essiena, Deco, Bosingwy, Ferreiry, a zwłaszcza bez Ashleya Cole’a na lewej obronie (już Mourinho będzie wiedział, którędy kierować ataki…) nie czeka łatwa przeprawa. Nie nastawiałbym się też na ładny futbol. Ale wyjątkowość Wyjątkowego polega także na tym, że żaden szanujący się kibic piłkarski w Europie nie odpuści sobie obejrzenia tego pojedynku.

Bez pracy nie ma kołaczy

A gdyby ktoś akurat zajrzał tu po raz pierwszy i chciał wiedzieć, co my właściwie widzimy w tej lidze angielskiej, powinien posłuchać wywiadu z Danem Goslingiem po zwycięstwie Evertonu nad Manchesterem United. „Kluczem była ciężka praca: bieganie więcej niż oni” – mówił młody Anglik, jeden z dwóch nieoszlifowanych jeszcze diamentów w drużynie Davida Moyesa, których gole przesądziły o wyniku. Często w naszych rozmowach przywołujemy ogromne pieniądze lub taktyczny geniusz trenera, stojące za ligowymi sukcesami Arsenalu, MU, Liverpoolu, Chelsea czy MC, ale bodaj jeszcze częściej wypada nam poprzestać na konstatacji równie banalnej jak ta Goslingowa: wygrali, bo bardziej chcieli wygrać i ciężej się naharowali. Nawet Landon Donovan, który przed meczem skarżył się menedżerowi, że ma objawy grypy, usłyszał, że w Anglii piłkarze przywykli do grania nawet kiedy są przeziębieni. Witamy w Premiership.

A skoro wspomniałem o pieniądzach: z tysiąca powodów, dla których możemy wychwalać Davida Moyesa, jeden z najważniejszych wiąże się właśnie z ich brakiem. Mając ograniczony budżet na transfery, Everton co roku ociera się o pierwszą czwórkę po prostu wiedząc, jak i gdzie szukać wzmocnień, a jak trzeba – bazując na wypożyczeniach. Cahill (1,5 miliona), Arteta (2 miliony), Pienaar (2 miliony) i Jagielka (4 miliony); doliczmy jeszcze niechcianych w MU Sahę, Howarda i Phila Neville’a – żaden nie kosztował fortuny, a o ich przydatności do zespołu nikogo przekonywać nie trzeba. Do tego dochodzi umiejętna praca z młodzieżą: Rodwella, na którego temat dziennikarze od dawna pieją z zachwytu (Alex Ferguson wycenia go ponoć na 30 milionów), szkocki menedżer wprowadza do drużyny równie rozważnie, jak przed laty Rooneya. I cierpliwość prezesa: Moyes pracuje już 8 lat, miał lepsze i gorsze chwile (ten sezon jego piłkarze zaczęli od porażki z Arsenalem 1:6, później przegrywali także z Burnley czy Boltonem i nieprzyjemnie ocierali się o strefę spadkową), ale w ciągu ostatnich tygodni uporał się kolejno z MC, Chelsea i Manchesterem United, o mały włos nie wywożąc kompletu punktów również z Emirates Stadium. Warto być cierpliwym.

Wśród gospodarzy oprócz zbierających zasłużone komplementy młodzieńców, a także Pienaara, Biljatiedinowa oraz Donovana (czy wiecie, że przed przyjściem Amerykanina Everton zdobył 21 punktów w dziewiętnastu meczach, a po – już 16 w siedmiu?), szczególnie spodobali mi się bodaj najlepszy na boisku, niedający odetchnąć Carrickowi i Fletcherowi Leon Osman (skądinąd również wychowanek klubu…) oraz Leighton Baines. Chociaż ten drugi nie popisał się przy bramce dla MU, namawiam do zwrócenia na niego bacznej uwagi, bo w świetle kontuzji i skandali trapiących Ashleya Cole’a staje się on obok Stephena Warnocka poważnym kandydatem nie tylko do sprawdzenia w meczu Anglii z Egiptem, ale wręcz do wyjazdu na mundial. Akurat na pozycji lewego obrońcy Fabio Capello nie ma wielkiego pola manewru.

Fot. AFP/Onet.pl

Chwaląc Everton, zastanawiam się tylko, czy zmiana ustawienia MU nie pomogła gospodarzom w zwycięstwie. Akurat na ich agresywny pressing nie zaszkodziłaby gra trójką środkowych pomocników i Rooneyem absorbującym obrońców: Berbatow, choć gola strzelił, miał okazję do strzelenia drugiego i wypracował znakomitą sytuację Rooneyowi, w walce o posiadanie piłki nadmiernie drużynie nie pomógł. To w drugiej linii rozstrzygnęły się losy tego meczu, zwłaszcza kiedy wokół zmęczonych mistrzów Anglii zaczęli biegać niewyżyci Gosling i Rodwell. Nieczęsto się zdarza, żeby Alex Ferguson przyznawał, iż jego drużyna przegrała zasłużenie…

W kwestii meczów niedzielnych, jak pewnie wielu z Was, podjąłem niedobrą decyzję: zamiast próbować zweryfikować pogląd Patricka Barclaya, że na czwartym miejscu sezon zakończy Aston Villa i oglądać grad bramek na Villa Park, popatrywałem najpierw na te niewiarygodne nudziarstwa z City of Manchester Stadium. Cóż, wydawało się, że powody merytoryczne (pojedynek drużyn, które przed tą kolejką zajmowały czwarte i piąte miejsce, naszpikowanych gwiazdami itd. itp.) i pozamerytoryczne (prasowe doniesienia o burzy w szatni gospodarzy, którzy zbuntowali się ponoć przeciwko metodom treningowym Roberto Manciniego; jej efektem miało być m.in. posadzenie na ławce prowodyra awantury, czyli Craiga Bellamy’ego) wskazują na pojedynek, który ostatecznie okazał się łagodnie przeczyszczać bez przerywania snu. Nawet nie chce mi się szukać wytłumaczeń, że np. gdyby grał Tevez, albo gdyby Torres i Benayoun nie byli tylko rekonwalescentami – obawiam się, że prawda jest taka, iż obaj menedżerowie remis przyjęli z zadowoleniem, bo przede wszystkim nie chcieli przegrać „meczu o sześć punktów” (pierwszy celny strzał na bramkę padł dopiero w 61 minucie!). Byłem ciekaw występu Maxi Rodrigueza, ale podobnie jak Aquilani wprowadza się on do Liverpoolu bardzo powoli – już zdecydowanie efektowniej wygląda przeskok porównywanego już z Giggsem Adama Johnsona z Championship do ekstraklasy.

Wygląda więc na to, że w wyścigu o czwarte miejsce chwilową przewagę zyskały Tottenham i Aston Villa (chwilową, bo przecież całą czwórkę dzieli zaledwie punkt, w dodatku MC i AV rozegrały mecz mniej). Kibica Kogutów, który zaczął powoli odzwyczajać się od zwycięstw bez Aarona Lennona w składzie, musiał cieszyć nie tylko wynik (zwłaszcza, że pierwszy gol dla Tottenhamu padł ze spalonego…), ale i fakt, że na tej straszliwej murawie, jakby żywcem wyjętej z jednej z moich ulubionych płyt dvd (jeśli chcecie wiedzieć, „Match of the Day: best of 70.”), skończyło się tylko na kontuzji Ledleya Kinga i obyło się bez czerwonych kartek. Harry Redknapp czujnie zostawił na ławce rezerwowych Modricia, nie ryzykując zdrowia jednego z najważniejszych swoich piłkarzy i pozwalając mu na pokazanie pełni talentu już przeciwko zmęczonym rywalom.

Tematem jutrzejszych mediów będą bez wątpienia relacje Redknapp-Pawliuczenko, więc powiem o nich parę zdań, zaczynając od tego, że Rosjanin nie ułatwił sobie podboju Premiership antytalentem do języków: przez wiele miesięcy przychodził na treningi z tłumaczem, a menedżer żartował nawet, że myślał, iż to kryjący Rosjanina obrońca tak bez przerwy przy nim biega. Jednak we wszystkich znanych mi wypowiedziach Redknapp wyrażał się z szacunkiem o umiejętnościach piłkarskich Pawliuczenki i podkreślał, że Rosjanin ma pecha, musząc konkurować z Defoem, Crouchem i – do niedawna – Keane’m (pech Pawliuczenki polegał także na tym, że kiedy w meczu Pucharu Anglii z Leeds wszedł z ławki i strzelił kapitalnego gola, odniósł kontuzję i zanim pojawiła się kolejna szansa na grę, musiał znów odczekać). Między wierszami można było jednak wyczytać, że sfrustrowany siedzeniem na ławce Rosjanin nie zawsze przykłada się do treningów. Ten zaś, po tym jak skończyło się w Anglii zimowe okienko transferowe, skarżył się rosyjskim mediom, że Redknapp źle go traktuje, bo albo wrzeszczy, albo robi z niego pośmiewisko wobec kolegów.

W to ostatnie wątpię: menedżer Tottenhamu uchodzi za mistrza w prowadzeniu nawet kłopotliwych zawodników (ostatnim dowodem renesans Davida Bentleya: dostał szansę, umiał ją wykorzystać i gra…), a koledzy – łącznie z Defoem, który po drugiej bramce Rosjanina wypadł z ławki rezerwowych i popędził złożyć mu gratulacje – dali mu odczuć, że jest w klubie lubiany. Nawet zresztą po całkiem świeżych tyradach Pawliuczenki w rosyjskiej prasie Redknapp zapowiadał, że mając do rozegrania kolejne trzy mecze w ciągu siedmiu dni, zamierza na niego postawić. Mam nadzieję, że zrobi to we środę w powtórce pucharowego meczu z Boltonem. A jak zestawić pomeczową wypowiedź Redknappa z tym, co mówił Dan Gosling, wychodzi na to, że obaj mają do powiedzenia to samo: pracuj chłopie, to będziesz miał efekty.

Polski błąd

Czeski błąd to, jak wiadomo, potoczna nazwa przestawienia dwóch sąsiednich znaków w tekście pisanym na maszynie lub komputerze – coś jakbym zamiast Wenger napisał Wegner. Czy od wczoraj mianem „polskiego błędu” będzie się określało maślane ręce bramkarza? Łukasz Fabiański ma w końcu prekursorów: Jerzego Dudka po strzale Forlana w meczu z Manchesterem United, a także Artura Boruca w tylu sytuacjach, że pozwoliły na stworzenie co najmniej kilku kompilacji na youtubie.

Fot. EPA/PAP/Onet.pl

Nie chciałbym się jednak nadmiernie z Fabiańskiego nabijać: podobnie jak tamci dwaj, może się jeszcze podnieść, odbudować nazwisko i formę – choć, obawiam się, już nie w Arsenalu. Błędy, które popełnił, były straszliwe, w dodatku miały miejsce na oczach całej piłkarskiej Europy. Przy pierwszym można mówić o współwinie Clichy’ego, dziecięco ogranego przez Varelę, ale mimo wszystko nadal była to prosta piłka do złapania. Przy drugim błędów był już katalog: najpierw złapanie piłki (choć tu można dyskutować: Campbell futbolówkę asekurował, jeżeli jej dotknął, to przypadkowo, więc trudno mówić o podaniu – niemniej strzeżonego Pan Bóg strzeże…), później bezwolne oddanie jej sędziemu, zanim w polu karnym znalazła się większa grupa kolegów z drużyny (przekazanie piłki sędziemu było obowiązkiem Polaka, ale doświadczony golkiper mógłby zaoszczędzić jeszcze kilka sekund), a wreszcie bierność, kiedy akcja już się rozpoczęła. Tak, wiem: trzeba mówić również o winie Martina Hanssona, który – zwróćcie uwagę – nie dość, że zezwolił na rozpoczęcie gry, to jeszcze zastawił Solowi Campbellowi drogę do piłki. Tyle że Arsenal również umiał korzystać przed laty w podobnych sytuacjach (Thierry Henry w 2004 r. przeciwko Chelsea i Aston Villi…), a cudze błędy nigdy nie są usprawiedliwieniem własnych. „Nie chcę oceniać Fabiańskiego na oczach wszystkich” – mówił po meczu Wenger, co było także formą oceny.

Trudno się dziwić mediom, że w takiej sytuacji z łatwością znajdują winnego (tak samo zresztą trudno się dziwić, że mają swojego bohatera – Sola Campbella, o czym za chwilę), ja jednak mam ochotę nieco obraz skomplikować: zapytać o osiągnięcia trenerskie Gerry’ego Peytona i o to, czy przypadkiem jego również nie możemy obciążać winą za postawę bramkarzy Arsenalu? Łukasz Fabiański nie jest przecież jedynym sprawiającym problemy podopiecznym Peytona, bo w ostatnich miesiącach poważne błędy robili również Almunia i Mannone. Odnoszę wrażenie, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu przynajmniej Hiszpan i Polak prezentowali się lepiej.

Wiemy, że w styczniu Arsenal próbował kupić jeszcze jednego bramkarza – że kupi go w wakacje wydaje się pewne, ale może nie zaszkodziłaby również zmiana szkoleniowca. O tym, ile czasem daje reforma sztabu trenerskiego możemy się przekonać na przykładzie renesansu Heurelho Gomesa z Tottenhamu, półtora roku temu wyśmiewanego przez całą piłkarską Anglię, a obecnie jednego z najlepszych bramkarzy nie tylko w Premiership. Nowy trener Tony Parks nie pracował nad techniką Brazylijczyka: trafił do jego głowy, i coś podobnego powinno się zrobić w przypadku Łukasza Fabiańskiego. Mający świetny refleks, radzący sobie z naprawdę groźnymi strzałami (czego dał dowody także wczoraj…), Polak gubi się w sytuacjach wymagających od niego pewności siebie (wczoraj dwukrotnie uległ sile cudzego autorytetu; Campbella – zobaczył, że Anglik asekuruje piłkę, więc ją złapał – i sędziego, który wyciągnął po nią rękę) i opanowania emocji. Wciąż się zastanawiam, jak zakończyłby się ubiegłoroczny półfinał Pucharu Anglii z Chelsea, gdyby aż dwa razy nie wybiegł pochopnie przed linię bramkową…

Sam mecz podobał mi się dużo bardziej niż przedwczorajsze spotkanie na San Siro. Z początku byłem zaszokowany miejscem, jakie obie drużyny zostawiają rywalom w akcjach ofensywnych, później uświadomiłem sobie jednak, że to także kwestia boiska, rozmiarami przypominającego nieco Camp Nou. Oraz sędziego, który – niezależnie od tego, jak ocenić jego zachowanie przy drugiej bramce dla Porto i fakt, że nie podyktował karnego za faul na Rosickym – po prostu pozwalał grać. Zauważyliście, że w całym meczu nie było ani jednego spalonego? David Pleat, oczywiście, zauważył… Wszystko dlatego, że obrońcy grali bardzo blisko swoich bramek, nie podchodząc bliżej środka pola, a tym samym zostawiając pomocnikom mnóstwo wolnego miejsca. A dlaczego grali blisko swoich bramek? W przypadku Arsenalu była to chyba ekstra ochrona dla Sola Campbella: żeby nie musiał za dużo biegać…

Campbellowi warto poświęcić osobny akapit ze względu na niewiarygodny, w świetle trwającego ostatnie pół roku zamieszania wokół jego kariery, powrót na arenę międzynarodową. Ostatni raz grał w Lidze Mistrzów blisko cztery lata temu, w finale z Barceloną – i również strzelił gola. Czy tylko ja miałem wrażenie, jakby tych czterech lat nigdy nie było, kiedy już w drugiej minucie powstrzymał Falcao perfekcyjnym wślizgiem na linii pola karnego? Pomyśleć, że gdyby Gallas był zdrowy, Anglik siedziałby na ławce (odszczekuję niniejszym wątpliwości co do tego transferu).

Powiedzmy wreszcie to, co najważniejsze: tak naprawdę przed rewanżem Arsene Wenger może mieć powody do zadowolenia. Zdziesiątkowana kontuzjami drużyna zagrała bardzo dobry mecz, większość dublerów (Bendnter, Denilson, Campbell) nie zawiodła, do wielkiej formy wrócił Tomasz Rosicky (ech, jakiż to mógłby być ofensywny kwartet: Fabregas, Rosicky, Arszawin, van Persie…), a nade wszystko: udało się strzelić bramkę. Jedyne, co musi martwić Francuza w dłuższej perspektywie – oprócz kwestii bramkarzy, rzecz jasna – to pomeczowa frustracja Cesca Fabregasa. Jeśli Katalończyk ma zostać w Arsenalu na kolejne sezony, nie może mieć poczucia, że cały jego wysiłek idzie na marne tylko dlatego, że koledzy z drużyny są aż tak słabi.

PS Ci, którzy pamiętają tekst o katastrofie w Monachium, który polecałem tu przed rokiem, mogą głosować na jego autora w konkursie na dziennikarza obywatelskiego roku. Trzeba na tej liście odnaleźć nazwisko Wiktor Marczyk.

Pobudka z przymiotnikiem

Wszyscy kibice Oldham, którzy zdecydują się wykupić karnet na cały sezon, otrzymają zwrot pieniędzy, jeżeli Anglia zdobędzie mistrzostwo świata. Wygląda na to, że wszyscy kibice Oldham powinni modlić się o zdrowie Wayne’a Rooneya. O napastniku reprezentacji Anglii i Manchesteru United powiedziano już – także w dyskusjach na tym blogu – dziesiątki komplementów i doprawdy, po wczorajszym meczu Milanu z MU w Lidze Mistrzów trudno dodać coś szczególnie nowego. Przecież o tym, że potrafi grać głową, przekonywał już od jakiegoś czasu i to pewnie tylko my, zapatrzeni głównie w to, z jaką siłą potrafi piłkę kopnąć, z jaką precyzją potrafi ją podać lepiej ustawionemu koledze, jak po stracie pędzi pod własne pole karne, by ją odebrać, i jak bez wytchnienia biega między obrońcami, by zgubić krycie i znaleźć się na wolnym polu, nie zwracaliśmy na to dostatecznej uwagi.

Fot. AFP/Onet.pl

Tym razem o wyniku meczu zdecydowała jednak głowa Rooneya. I pewnie także głowa Alexa Fergusona, który zmienił rozgrywającego okropny mecz Naniego (jakby nie było tych udanych, z MC, a zwłaszcza z Arsenalem…) na Valencię. I głowa, a także dłonie Edwina van der Sara: bo przecież zanim wszedł Valencia i zanim Rooney zaczął główkować, Milan dominował absolutnie, a Holender bronił wszystko, co mógł – bo przy bramce Ronaldinho obezwładnił go rykoszet.

Lista grzechów MU była długa: niezorganizowana i – przynajmniej takie to sprawiało wrażenie – nieskoncentrowana obrona, z Evansem hojnie rozdającym piłki przeciwnikom, Rafaelem nabieranym na wciąż tę samą, znaną od dekady, sztuczkę Ronaldinho, i spóźnialskim, wyraźnie jeszcze nie w pełni sił Ferdinandem… nawet Evra mógł się lepiej zachować po dośrodkowaniu Beckhama z trzeciej minuty, nie mówiąc już o tych kilku akcjach, w których ogrywał go Pato. Druga linia bez pomysłu na rozegranie ataku pozycyjnego i niedokładna w ataku szybkim (ech, jak brakowało Giggsa…), z anonimowym i nieco bez sensu ustawionym w środku pola Parkiem, Nanim wyróżniającym się, owszem, tyle że wyjątkowo niecelnymi podaniami, ze zbyt wolnym Scholesem i Carrickiem wreszcie, który za odkopnięcie piłki w końcówce (dostał drugą żółtą kartkę i nie zagra w rewanżu) powinien dostać publiczną burę w stylu tej, jaką Ferguson zafundował Evansowi. Fletchera można pochwalić za waleczność i dwie asysty, ale i on w pierwszej połowie dopuścił do niejednej groźnej sytuacji pod bramką van der Sara.

Angielskie media piszą o historycznej chwili: zespół, który od ponad pół wieku nie potrafił strzelić gola na San Siro, tym razem strzelił aż trzy – i pierwszy raz wyjechał jako zwycięzca. Tyle że było to szczęśliwe zwycięstwo, z fuksiarskim wyrównaniem w momencie, kiedy Milan był bardzo blisko kolejnej bramki (bramek?). Czerwonoczarnych nie oglądam na co dzień, więc nie wiem, czy grali zaskakująco dobrze, czy na swoim normalnym poziomie – mam poczucie, że poza tym, iż w drugiej połowie ich starzejącym się gwiazdom zabrakło kondycji, a przy trzeciej bramce duet Fletcher-Rooney ośmieszył statyczną parę stoperów, kibice Milanu nie powinni mieć powodów do narzekania. W rewanżu nic nie jest przesądzone, no chyba że kolejny raz Włosi nie wytrzymają kondycyjnie.

Po meczu zapytano Rooneya o jego kolegę z reprezentacji, grającego w przeciwnej drużynie. Wybąkał coś o stałych fragmentach (ten z trzeciej minuty jednak nie był najlepiej wykonany…) i ogromnym doświadczeniu. Z opinią o doświadczeniu Beckhama trudno polemizować, ale nie wydaje mi się, by Fabio Capello, który oglądał ten mecz z trybun San Siro, miał powody do postawienia choćby małego plusika przy nazwisku Beckham. Oj, będzie ogólnonarodowe rozdzieranie szat, jeśli ostatecznie pomocnik Milanu na mundial nie pojedzie…

Fot. AFP/Onet.pl

A skoro już jesteśmy przy reprezentacji: czy nie lepszym kandydatem na jej kapitana byłby nie Rio Ferdinand, a Rooney właśnie? Napastnik MU powiedział dziennikarzom, że w pierwszej połowie jego niektórzy koledzy „nie robili tego, co do nich należy”, i że nie zawahał się, żeby im to powiedzieć. O „pieprzonej pobudce” wołał wprawdzie Alex Ferguson zza linii bocznej, ale na boisku liderem był właśnie Rooney. I druga sprawa: dotąd mówiąc o ustawieniu Anglików dyskutowano, czy piłkarz MU ma grać w ataku w duecie z Heskeyem (albo innym podobnym drągalem), czy może z Jermainem Defoe. Mecz na San Siro pokazał, że konstruując wyjściową jedenastkę, zwłaszcza na mecze przeciwko najsilniejszym rywalom, Fabio Capello spokojnie może organizować pięciosobową drugą linię, np. wokół wysuniętego Gerrarda, i traktować Rooneya jako jedynego napastnika.

Byle tylko zdrów był, myślą sobie kibice Oldham.

PS Z innej beczki: wczoraj odbył się również mecz Premiership, w którym łowcy skalpów ze Stoke mogli (a może nawet powinni byli) wygrać z Manchesterem City. Sędzia nie zauważył brutalnego faulu Vieiry na Whelanie (kilkumeczowa dyskwalifikacja dla Francuza wydaje się pewna) i nie uznał prawidłowo strzelonego przez Stoke gola w końcówce. Miesiąc miodowy Roberto Manciniego możemy oficjalnie uznać za zakończony. Ba: po porównaniu statystyk Włocha i Marka Hughesa można by dojść do wniosku, że szejkowie wkrótce zaczną się rozglądać za kolejnym trenerem.

Play-off o Ligę Mistrzów: jestem za

To z pewnością dużo lepszy pomysł niż dodatkowa, 39. kolejka Premier League rozgrywana z powodów komercyjnych gdzieś w dalekich krajach – tam, gdzie będą chętni, żeby za to zapłacić. Nic zresztą nie stoi na przeszkodzie, żeby obie idee połączyć, tzn. mecze play-off o miejsce w eliminacjach do Ligi Mistrzów, rozgrywane między drużynami od czwartej do siódmej, organizować na neutralnym terenie – powiedzmy w Hongkongu czy innym Dubaju. Wiem, kłopot dla kibiców z Anglii, ale zyski dla angielskiej ekstraklasy mogą być tak wielkie, że w jakiś sposób będzie mogła dołożyć się np. do wynajmowanych samolotów…

Mówiąc o play-offach nie mówimy jednak tylko o zyskach czy o dodatkowym uatrakcyjnieniu i tak atrakcyjnej rywalizacji: chodzi również o kolejny sposób na złamanie monopolu Wielkiej Czwórki, a przynajmniej – wprowadzenie dla niej jeszcze jednego progu do pokonania. Że nie jest to zgodne z zasadą, iż o wyniku rywalizacji powinna decydować praca w okresie dziesięciu miesięcy, a nie jeden czy dwa mecze, w których akurat możesz odczuwać trudy całego sezonu albo osłabia cię brak twojej największej gwiazdy, która odniosła kontuzję w ostatniej kolejce „regularnych” rozgrywek? Zgoda, ale przecież play-offy działają w wielu, nie tylko piłkarskich ligach, a w samej Anglii obowiązują wszędzie poniżej Premier League. Wyobraźcie sobie zresztą tę rywalizację przełożoną na obecny sezon (jeśli wejdzie w życie, to najwcześniej od następnego): już nie tylko między Liverpoolem, MC, Tottenhamem i AV, kto zajmie czwartą pozycję, ale między całą resztą drużyn ze środka tabeli – żeby wspiąć się na to upragnione siódme miejsce.

Propozycję przedstawiono na niedawnym spotkaniu klubów ligowych – wszystkie, z wyjątkiem Wielkiej Czwórki właśnie, zareagowały entuzjastycznie. Więcej szczegółów mamy poznać w kwietniu: czy play-offy rozgrywać się będzie w systemie mecz i rewanż na boiskach zainteresowanych klubów, czy na neutralnym gruncie (jeszcze jeden mecz na Wembley: Football Association powinna być zadowolona), i jak je upakować w i tak wypełnionym kalendarzu. Właściwie jedyny problem widzę w tym ostatnim punkcie: jeśli wziąć pod uwagę zdrowie piłkarzy, z pewnością sensowniejsza byłaby inna reforma rozgrywek, czyli wprowadzenie przerwy zimowej. Podawałem niedawno statystyki, z których wynika, że w ligach pozbawionych takiej przerwy kontuzje na finiszu rozgrywek, a więc w kwietniu i maju, zdarzają się cztery razy częściej niż w krajach pozwalających piłkarzom na choć kilkunastodniowy wypoczynek…

Załóżmy jednak na chwilę, że ci świetnie opłacani młodzi ludzie są po to, żeby dostarczać nam wielkich emocji i że dwa mecze więcej nie zrobią im większej różnicy. Nam zrobią gigantyczną. W końcu jeżeli o nas chodzi, najchętniej nie kończylibyśmy rozgrywek nigdy.

Update: wbrew temu, co napisał David Conn, ewentualne zmiany są możliwe dopiero za trzy lata, kiedy wygaśnie obecna umowa telewizyjna. Żeby weszły w życie, musi być zgoda czternastu z dwudziestu klubów, co akurat nie wydaje się trudne.

Biednemu wiatr w oczy

Stare socjalistyczne odruchy mocno dały mi się we znaki na cztery minuty przed końcem meczu Crystal Palace z Aston Villą: zadłużony i zbankrutowany klub z Londynu był bliski sprawienia wielkiej niespodzianki i – co w tym kontekście równie ważne – pozyskania premii finansowej za awans do ćwierćfinału Pucharu Anglii. Wszystko to oczywiście jest nadal możliwe, ale na boisku w Birmingham będzie znacznie trudniejsze. Nawet jeśli dla Aston Villi powtórka będzie poważnym problemem: odbędzie się w tygodniu poprzedzającym finał Pucharu Ligi z Manchesterem United…

To zresztą nie tylko kwestia socjalistycznych odruchów (odzywały się również podczas meczów Portsmouth, Cardiff i Notts County), ale także zwykłego w takich sytuacjach zwyczaju kibicowania słabszym, no i, jeśli miałbym być już całkowicie szczerym, liczenia po cichu na wyeliminowanie z Pucharu Anglii kolejnego zespołu ze ścisłej czołówki Premier League, żeby zrobiło się więcej miejsca dla Tottenhamu, oczywiście… W sytuacji, gdy Chelsea natrafi w ćwierćfinale na zwycięzcę rywalizacji MC-Stoke (tu również dojdzie do powtórki, na Britannia Stadium, gdzie w poprzedniej rundzie nie poradził sobie Arsenal, ale gdzie nie tylko Kanonierom grało się ciężko), szanse na kolejny w ostatnich latach mecz na Wembley rosną.

Tyle że najpierw trzeba pokonać Fulham, a jeszcze wcześniej rozstrzygnąć na swoją korzyść powtórkę z Boltonem na White Hart Lane. Mój kłopot z drużyną Owena Coyle’a sięga jeszcze czasów, gdy trenował ją Sam Allardyce, napisałem nawet przed laty felieton „Wykopmy Bolton z futbolu”, w którym narzekałem na styl gry oparty na długiej piłce oraz łokciach Daviesa, Nolana czy Dioufa (nie bez związku był pewnie fakt, że w konfrontacji z tymiż łokciami piłkarze Tottenhamu zazwyczaj tracili ochotę do gry…). Teraz już bym tak nie napisał: Davies, owszem, wciąż ma zwyczaj rozpościerać szeroko ramiona, kiedy startuje do główki, ale poza tym widać już efekty pracy szkockiego menedżera: Bolton, jak całkiem niedawno Burnley, gra piłką i w piłkę. Kilku akcji – nie tylko przecież tej zakończonej golem dla gospodarzy, z szesnastoma podaniami – nie powstydziłby się Arsenal. Naprawdę: broniąca się przed spadkiem z Premiership drużyna wypracowała tyle sytuacji, że około 50 minuty mogło spokojnie być po meczu.

Co się zaś tyczy Tottenhamu, który w drugiej połowie przeszedł modelową metamorfozę Jekyll-Hyde, parę kwestii się potwierdziło, od najbanalniejszej – że po odejściu Robbiego Keane’a nie ma kto w tej drużynie strzelać karnych (miejmy nadzieję, że powtórka nie zakończy się remisem…), po znacznie poważniejszą: że Luka Modrić nie potrafi wrócić do formy sprzed złamania nogi. W kratkę grają Palacios (dziś dobry) i Huddlestone (dziś nienajlepszy), z pozostałych piłkarzy trudno mówić o jakichś powodach do zachwytu – może jeden Gareth Bale z meczu na mecz pokazuje, dlaczego przed kilkoma laty tak walczył o niego Alex Ferguson. Wielkie pytanie, w kontekście wznowienia treningów przez Assou-Ekotto: czy Walijczyk obroni swoje miejsce na lewej obronie? I czy jeszcze jeden dodatkowy mecz do rozegrania w najbliższych tygodniach nie zachwieje i tak już skomplikowaną rywalizacją o czwarte miejsce w tabeli Premiership? Ani Redknappowi, ani Coyle’owi (skądinąd także Manciniemu, a najbardziej – jak wspomniałem – O’Neillowi) kolejny mecz pucharowy w końcu lutego nie jest na rękę. Inna sprawa, że z tym, co pokazały oba zespoły w pierwszej połowie, to raczej Bolton moglibyśmy podejrzewać o walkę o Ligę Mistrzów…

Wróćmy jednak do meczu Crystal Palace z Aston Villą: dobrze było znów zobaczyć na boisku Darrena Ambrose, a przy linii bocznej Neilla Warnocka, choć temu ostatniemu trzeba współczuć – podobnie jak Awramowi Grantowi – że równie często jak o piłce nożnej musi myśleć o ekonomii. Ani on, ani jego piłkarze nie potrafią powiedzieć nic pewnego o przyszłości, klub nie jest w stanie zapłacić pensji wszystkim pracownikom, w związku z kłopotami finansowymi odjęto mu 10 punktów w tabeli Championship i sprzedano Victora Mosesa, przed kilkoma dniami reklama oferująca sprzedaż Palace ukazała się w „Financial Timesie” – ćwierć miliona funtów z kolejnego transmitowanego przez telewizję meczu będzie więc jak znalazł.

Mówienie tylko o pieniądzach byłoby jednak krzywdzące; jeśli gdzieś odżywa magia Pucharu Anglii (trudno o niej mówić, patrząc np. na puste trybuny Reebok Stadium…), to właśnie w takich przypadkach. Przez długie fragmenty meczu piłkarze Crystal Palace wcale nie byli gorsi, przeciwnie: przyciskali, biegali, starali się, jak mogli na ciężkim boisku, świetnie bronił Speroni – naprawdę, niewiele brakowało, żeby dowieźli zwycięstwo, tym bardziej, że gol na 2:2 padł po rzucie rożnym, a gospodarzom w tej sytuacji należał się aut bramkowy…

Weekend tak się ułożył, że – przynajmniej do tej pory – nie zdołałem obejrzeć bodaj najciekawszego meczu Manchester City-Stoke (jeśli ktoś z Was widział, zapraszam na forum). Przeciętnego, mimo wysokiej wygranej, spotkania Chelsea-Cardiff nie komentuję: oprócz wielu błędów w obronie, zwróciła moją uwagę szybka zmiana wyjatkowo niedysponowanego Joe Cole’a – jakoś nie mogę zapomnieć, że jego kontrakt dobiega końca w czerwcu…

Sto jeden wspaniałych bramek

Pamiętam, jak u schyłku PRL-u czekałem, aż w niedzielny wieczór lektor telewizyjny poda wyniki zakładów Totalizatora Sportowego („Nottingham Forest Tottenham jeden, Manchester City Arsenal dwa”, recytował beznamiętnie, przy czym jeden oznaczało zwycięstwo gospodarzy, a dwa – wygraną gości), a w poniedziałkowy ranek pędziłem do kiosku z nadzieją, że na ostatniej stronie „Tempa” oprócz suchego wyniku znajdę przynajmniej nazwiska strzelców bramek. Pamiętam, jak we wczesnej fazie kapitalizmu obejrzałem derby Londynu na zakodowanym Canale Plus, pomimo przecinającego śnieżący ekran ciemnego pasa i ogłuszającego pisku, jaki temu towarzyszył. Pamiętam również swoje pierwsze przygody z internetem, kiedy na komputerze podłączonym do telefonicznego gniazdka łączyłem się ze stroną Premier League, która, cóż to była za rewelacja!, dwu- a nawet trzykrotnie aktualizowała wynik jeszcze w trakcie meczu. Oto dlaczego kiedy otwieram stronę 101greatgoals, często nie mogę powstrzymać wzruszenia.

Niby są inne serwisy i możliwości. Niby bez najmniejszych kłopotów mogę oglądać mecze przez satelitę albo przez internet, niby mogę czytać o nich (i pisać…), ale po pierwsze, choć wszystkiego i tak nie dam razy obejrzeć, to lubię mieć poczucie, że jeśli bym chciał, to w każdej chwili mogę przynajmniej rzucić okiem na skróty czy gole – i to niemal z całej kuli ziemskiej. Po drugie, 101greatgoals to znacznie więcej niż same bramki: także analizy występów poszczególnych zawodników, najlepszy znany mi przegląd prasy i mnóstwo wyszperanych w sieci teledysków okołopiłkarskich – reklam, wywiadów, kuriozów…

A skoro jutro Walentynki, w dodatku przypadające równocześnie z kilkoma meczami piątej rundy Pucharu Anglii, to jednym z takich teledysków znalezionych na Stu Jeden Wspaniałych Golach chciałbym się z Wami podzielić. Rzecz jest tak dobrze zrobiona, tak świetnie bawi się stereotypami i tak inteligentnie je przekracza, że nawet fakt, iż ostatecznie chodzi o reklamę, jakoś mi nie przeszkadza. Zanim zaczniecie oglądać mecz, powiedzcie Waszym Lepszym Połowom, co czujecie

Figury woskowe

Ktoś nazwał wczorajszą (i wtorkową) kolejkę najważniejszą kolejką Premiership rozgrywaną w środku tygodnia. Trudno się dziwić: los sprawił, że grała trzecia drużyna z czwartą, a dwa ścigające się konie natrafiły na przeciwników, którzy w każdym z poprzednich sezonów potrafili nieźle namieszać. A jeszcze spotkanie West Hamu z Birmingham, ciekawe nie tylko ze względu na burzę nad Upton Park, ale i konfrontację starego z nowym klubem panów Sullivana i Golda. I jeszcze Tottenham, przewidywalnie nieprzewidywalny…

Kolejka była ważna w tym sensie, że nie przyniosła żadnych definitywnych rozstrzygnięć: jeśli wskazywała na jakieś zjawiska trwające dłużej niż 90 minut, to na odrodzenie Evertonu (do pierwszego składu tej drużyny wreszcie wrócił Arteta) i zadyszkę Tottenhamu. W wykonaniu Londyńczyków był to najsłabszy mecz od dawna. Niby mieli piłkę, niby dostawali się z nią przed pole karne Wolverhampton, ale co zrobić dalej, nie mieli pomysłu: owszem, dwa razy udało się rozegrać ją z klepki i wyrobić pozycję strzelecką Krajnczarowi, ale poza tym – jak powiedział po meczu Harry Redknapp – zabrakło magii. Kiedy pod koniec sierpnia kontuzję odniósł Luka Modrić wydawało się, że to jego nieobecność skomplikuje szanse Tottenhamu na awans do pierwszej czwórki; dziś wygląda na to, że szanse te pogrzebała kontuzja Aarona Lennona. Bez jego przyspieszenia, dośrodkowań i strzałów (patrz: statystyki), zespół któryś już mecz z rzędu bije głową w mur albo raczej: próbuje trafić piłką w głowę Petera Croucha (wczoraj przez ponad godzinę brakowało i tego: zamiast Croucha grał Gudjohnsen, ale jego występ przyzywał raczej na pamięć ostatnie tygodnie pobytu Robbiego Keane’a na White Hart Lane).

Są jednak kwestie ciekawsze niż tradycyjne udręki kibica Tottenhamu. Pierwsza dotyczy wspomnianego wyścigu dwóch koni, a w jego ramach – dwóch kwestii personalnych. W meczu Manchesteru United Nani roztrwonił wiele kapitału, pracowicie zebranego podczas niedawnych meczów z Arsenalem i Manchesterem City. Jego faul był jak z podręcznika „Czego nie wolno robić na boisku”, i to z jednego z pierwszych rozdziałów – Portugalczyk dowiódł więc, że wypowiedzi Alexa Fergusona na temat jego dojrzałości były przedwczesne. Przyznam, że mam kłopot z recenzowaniem skrzydłowych Manchesteru: taki Valencia np. rozczarowuje bodaj równie często jak Nani, ale jego wczorajsze wejście na boisko okazało się bardzo dobrym posunięciem. Manchester po czerwonej kartce przeszedł na ustawienie 4-4-1, a że Rooney jak zwykle biegał jak za dwóch, wyglądało wręcz na to, że to piłkarze Fergusona grają w przewadze. A może jest tak, że utrata jednego zawodnika w dzisiejszej piłce wcale nie jest tak wielkim problemem, jak mogłoby się wydawać? Nie rozwijam tej kwestii, odsyłając do bloga Jonathana Wilsona – statystyki, które podaje, są bardzo pouczające.

Druga kwestia personalna dotyczy oczywiście Johna Terry’ego. Znajdujący się z własnej winy pod niewiarygodną presją kapitan Chelsea tym razem popełnił dwa poważne błędy. Za utratę pierwszej bramki go nie obciążam, chociaż to on usiłował dogonić Sahę w polu karnym (gorzej zachował się teoretycznie asekurujący pierwszy słupek Lampard), ale później dwukrotnie źle oceniał tor lotu piłki, wyskakiwał do główki, a potem bezradnie patrzył, jak ta go omija i ląduje na nodze Francuza – Petr Czech obronił tylko raz.

Najlepszym meczem, jaki obejrzałem w ciągu wczorajszego wieczora i dzisiejszej nocy było spotkanie AV-MU, ale drugie 45 minut pojedynku Arsenal-Liverpool mogło z nim rywalizować. Zabawne, że gol, który rozstrzygnął o wyniku „play-off o trzecie miejsce”, padł w tak niewengerowym stylu: zamiast długiego rozgrywania piłki po obwodzie i próby prostopadłego zagrania – piłka do boku, dośrodkowanie i główka… Jako dinozaur pamiętam Kanonierów prowadzonych przez George’a Grahama i te ich niezliczone zwycięstwa 1:0 – akcja zakończona golem Diaby’ego przypominała tamten Arsenal, podobnie zresztą jak wślizg Gallasa podczas szarży Ngoga przypominał interwencje Davida O’Leary’ego. Inna sprawa, że Liverpool – inaczej niż Chelsea czy MU – zostawił piłkarzom Arsenalu zaskakująco dużo miejsca. Dzisiaj na Anfield Road zaprezentowano figurę woskową Stevena Gerrarda, gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że w co najmniej kilku momentach drugiej połowy wyglądało na to, że Kanonierzy mają naprzeciw siebie kilka figur woskowych. Gdyby jeszcze Rosicky po bajecznym podaniu Arszawina lepiej przyjął piłkę…

Armageddon w West Hamie

„Za dobrzy, żeby spaść…” – ten szkodliwy frazes był falsyfikowany wielokrotnie, ostatnio, w sposób wyjątkowo spektakularny, przez Newcastle. Czy następny będzie West Ham? I miejsce w tabeli, i forma muszą niepokoić kibiców z Upton Park. Zmartwienia właścicieli na tym się nie kończą.

Wywiad Davida Sullivana dla „The Sun” poraża z mnóstwa powodów, ale powodem nie najmniej ważnym jest to, że człowiek odpowiedzialny za klub podnosi w mediach kwestie tak fundamentalne na kilkadziesiąt godzin przed ważnym meczem. Sullivan, który wraz z Davidem Goldem przejął West Ham przed kilkoma tygodniami (wcześniej zarządzali Birmingham, z którym zespół ma się zmierzyć dziś wieczorem – i po porażce z Burnley naprawdę powinien wygrać…), jest przerażony tym, co znalazł w dokumentach finansowych. Klub ma 110 milionów funtów długów (w tym 15 milionów zaległych rat za transfery) i gigantyczne potrzeby bieżące: Gianfranco Zola zarabia 1,9 mln funtów rocznie, jego asystent Steven Clarke 1,2 mln, a grywający w kratkę Scott Parker i w ogóle niegrający Kieron Dyer – każdy grubo ponad trzy miliony (65 tys. funtów tygodniowo). „Przeglądałem umowy pracowników i nie wierzyłem własnym oczom – mówi Sullivan. – Każde stanowisko i każdy człowiek jest przepłacany – wszystko jedno, czy mówimy o piłkarzach, czy o administracji. Są w ośrodku treningowym ludzie, o których nie mamy pojęcia, czym się zajmują, i jest ich mnóstwo…”. Obraz całości dają detale, choćby 110 telefonów komórkowych, za które West Ham płaci („nawet niższy personel ma wypasione blackberry” – grzmi właściciel), albo oficer łącznikowy, którego jedynym zadaniem jest podwożenie kilku piłkarzy, i który dostaje za to kilkadziesiąt tysięcy funtów. Nie lubię cytować tabloidów, ale akurat ten skrót dziennikarzom „Sun” się udał: klub londyńskich robotników próbował żyć jak bogacze z Chelsea i teraz nie potrafi zapłacić rachunków.

David Sullivan Fot. Reuters/Onet.pl

„Jeśli spadniemy, będzie Armageddon” – ostrzega Sullivan i zapowiada, że nawet jeżeli klub się utrzyma, część pracowników zostanie zwolniona, a pozostali będą zachęcani do dobrowolnej rezygnacji z jednej czwartej poborów. Rzeczywiście, świetny sposób motywowania do walki o pozostanie w Premiership… Podobnie jak niewątpliwie świetnym sposobem motywowania menedżera jest porównywanie go z Ossiem Ardilesem (przed laty świetnym piłkarzem Tottenhamu, a później – kiepskim szkoleniowcem, zwolnionym po roku pracy): „Ze wszystkich menedżerów, z którymi pracowałem, Gianfranco Zola jest najmilszy. Pytanie brzmi: czy nie jest zbyt miły? Ossie Ardiles jest najprzyjemniejszym człowiekiem na świecie, a zobaczcie, co osiągnął w Tottenhamie”…

Włoch zresztą ostro odpowiedział na wczorajszej konferencji prasowej: że ma swoje zasady, z których nie zrezygnuje, że nie jest tu dla pieniędzy i że władze klubu mogą mówić o drużynie, ile chcą, ale jeśli robią to przed ważnym meczem, popełniają błąd: „Może powinni najpierw porozmawiać z nami, a potem iść do gazet. Mówię szczerze, nieważne, czy to się spodoba, czy nie. Nie obchodzi mnie, jak to będzie odebrane”.
Opisując tegoroczne kłopoty drużyny Zola przywołuje rosyjską matrioszkę: wyciągasz jedną laleczkę, ale w środku jest druga, a w niej kolejna… Dotąd jednak mówiło się głównie o kontuzjach kluczowych piłkarzy (nieodżałowany Dean Ashton musiał zakończyć karierę w wieku zaledwie 26 lat), nie o napięciu zarząd-menedżer i zarząd-zawodnicy. Cokolwiek myśleć o racjach Sullivana i Golda, wybrali fatalny moment na podważanie pozycji Zoli i poczucia bezpieczeństwa finansowego ekipy. Nawet jeśli media już spekulują, że Włocha może niedługo zastąpić Mark Hughes, nie bez znaczenia będzie, z jakim dorobkiem punktowym przejmie drużynę (jeśli w ogóle obejmie, bo Turcja zaoferowała mu posadę trenera reprezentacji). No chyba, że właściciele liczą na to, że w ten niekonwencjonalny sposób zintegrują West Ham na nowo. Cóż z tego, że przeciwko sobie…

A integracja bardzo by się temu klubowi przydała – i porównanie z Newcastle, niestety, narzuca się samo. Na papierze świetny skład, w rzeczywistości w dużej mierze wypalony. Nieustanne kłopoty ze zdrowiem najważniejszych piłkarzy. Zamieszanie na szczytach władzy. Nieoczekiwane (w ubiegłym sezonie do końca mieli szansę na europejskie puchary…) kłopoty na boisku. Trzeba walczyć o życie, a poza Scottem Parkerem mało kto z tej grupy zawodników dał wcześniej dowody, że potrafi.

Na szczęście jest właśnie Parker, a poza nim Behrami, obiecujący Mark Noble i jeszcze bardziej obiecujący Junior Stanislas (szkółka West Hamu to ewenement w Premiership: żadna inna nie produkuje tylu znakomitych wychowanków), no i rewelacyjny w pierwszej fazie sezonu Carlton Cole, o którym mówiono nawet, że Capello powinien zabrać go na mundial. Linię ataku udało się w styczniu wzmocnić sprowadzając Mido, Ilana i McCarthy’ego, w obronie jest Upson, w bramce Green. „Za dobrzy, żeby spaść”, chciałoby się powiedzieć. Ano właśnie.

PS Zdaje się, że zaczyna się jakaś olimpiada. Nie bardzo się na tym znam, ale w „Tygodniku” z czystym sumieniem mogę polecić rozmowę z prof. Teresą Kodelską-Łaszak, olimpijką z Oslo. Kiedyś to byli sportowcy.

Wyścig dwóch koni

Dwóch rzeczy powinienem się wystrzegać w opisywaniu tego sezonu: nadmiernej koncentracji na rywalizacji o miejsca od czwartego do siódmego i zbyt częstego cytowania Harry’ego Redknappa. Miejmy to więc z głowy od razu: menedżer Tottenhamu komentując zwycięstwo Liverpoolu w derbach, niespodziewaną porażkę Manchesteru City z Hull i remis jego własnej drużyny z Aston Villą powiedział, że podobnych zwrotów akcji spodziewa się wiele aż do końca rozgrywek. Po serii wpadek Liverpoolu przyszło pasmo siedmiu meczów bez porażki, po serii zwycięstw Manchesteru City – dwie kolejne przegrane, Tottenham jakby częściej remisuje, tłok jak nie wiem co, i właściwie dziś z równym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, że każda z wymienionych drużyn zajmie miejsce czwarte, piąte, szóste albo siódme (a może, hm…, trzecie?).

Pisząc o Liverpoolu i Tottenhamie warto wspomnieć o nieobecnościach dwóch kontuzjowanych, Torresa i Lennona, i o tym, jak skorzystali na nich dwaj zastępcy: Dirk Kuyt i David Bentley. Bardziej spektakularny jest oczywiście drugi przypadek, bo Holender grywa w pierwszej jedenastce Liverpoolu regularnie, różnica polega jedynie na tym, że teraz może wykazać się na pozycji, która kiedyś była jego podstawową, czyli w środku ataku. I choć wielu okazji nie wykorzystuje, to dzięki bramce w derbach (a wcześniej w meczu z Tottenhamem) w dużej mierze z jego nazwiskiem wiązać będziemy powrót na czwarte miejsce w tabeli. Z Bentleyem całkiem co innego: forma Lennona i frustracja siedzeniem na ławce doprowadziły do tego, że najgłośniejszym epizodem z ostatnich miesięcy jego życia był spowodowany po pijanemu wypadek samochodowy. Tu punkt dla Redknappa: gwiazdeczka całkiem niedawno porównywana do Beckhama i powoływana do reprezentacji, na boisku zdolna zarówno do rzeczy wielkich (gol życia w derbach z Arsenalem podczas ubiegłego sezonu), jak do przejścia obok gry (słynna awantura, jaką menedżer Tottenhamu zrobił mu w przerwie meczu rezerw, który Bentley kompletnie olewał), niejeden raz bardziej niż na treningu skupiona na wizycie u fryzjera, dała mu – jak widać – mnóstwo powodów, by postawić na niej krzyżyk. Ale Redknapp słusznie uchodzi za wzór pracy z poszczególnymi piłkarzami: dał Bentleyowi ostatnią szansę, po pierwszym niezłym występie zostawił go w wyjściowej jedenastce na kolejne spotkania, a ten odwdzięczył się naprawdę dobrą grą. We środę po zwycięstwie nad Leeds wybrano go piłkarzem meczu (mimo hat-tricku Defoe’a), wczoraj ten tytuł musieli zgarnąć członkowie bloku defensywnego Aston Villi, ale znów należał do najlepszych w Tottenhamie. Jako kibic tej drużyny mam skłonność do wypowiedzi hiperkrytycznych, ale poza słabszym dniem Modricia nie mam się do czego przyczepić: nie pierwszy raz w tym sezonie po bardzo dobrym występie trzeba się zadowolić jednym punktem, oklaskując wybitnego bramkarza i blokujących wszystko obrońców gości (na pytanie spod poprzedniego wpisu, co znaczyła moja wypowiedź na twitterze „Mógł. Być. Karny”, odpowiadam: znaczyła, że mógł być karny; że ponieważ na trzy minuty przed końcem doszło do kontaktu między napastnikiem Tottenhamu a obrońcą gości, sędzia mógł podyktować jedenastkę, podobnie to ocenili zresztą piłkarze obu drużyn – inna sprawa, że nie wiadomo, czy i kto po wyjeździe Robbiego Keane’a strzeliłby ewentualnego karnego).

Ale miałem się nie rozgadywać na temat miejsc cztery-siedem. Zaapeluję więc tylko jeszcze o ostrożną dyskusję na temat derbów Liverpoolu: to, że emocji było co niemiara i że obu drużynom nie można odmówić ambicji, zaangażowania, woli walki, słowem: to, że wielu z nas bawiło się znakomicie, że hulały w nas adrenalina i testosteron, nie oznacza, że oglądaliśmy dobre spotkanie. „Neutrals are not welcome” – skomentował to sprawozdawca „Timesa”. Nie chciałbym, żeby ktoś to odebrał jako czyjąkolwiek krytykę, a zwłaszcza krytykę Rafy Beniteza – przeciwnie, jestem pod wrażeniem tego, jak po raz kolejny w tym sezonie zdołał poderwać drużynę, ale nie mogę nie dostrzec, że poza (wreszcie!) bardzo dobrze zorganizowaną defensywą jego pomysłem na grę było najwyraźniej stare dobre kick and rush. Głównym tematem dotychczasowych dyskusji po tym meczu nie była zresztą jakość gry którejkolwiek z drużyn, tylko kontrowersje (a propos nich: gdyby sędzia usunął nie tylko Kyrgiakosa, ale i Fellainiego, wcale bym go nie krytykował).

A zanim o dzisiejszym meczu słówko jeszcze o spotkaniu Manchesteru City z Hull. I o cierpliwości właścicieli do menedżerów. Pamiętam taki okres na przełomie października i listopada, kiedy nawet oficjalna strona klubu dementowała pogłoski o dymisji Phila Browna – nowy prezes dał mu wtedy ponoć ultimatum i oceniał sytuację po każdym kolejnym tygodniu. A że ostatecznie wytrzymał nerwowo, to proszę: doczekał dni, w których jego zespół odebrał punkty zarówno Chelsea, jak Manchesterowi City. W drużynie gości zawiódł zwłaszcza młody obrońca Boyata (Mancini, podobnie jak Hughes, nie znalazł jeszcze odpowiedzi na pytanie o optymalne zestawienie dwójki środkowych), coraz częściej krytykuje się także Barry’ego, kompletnie przeszedł obok gry Adebayor; w Hull, przy mniej widocznym tym razem Huncie błysnęli Altidore i Venegoor). „City, mamy problem” z grą na wyjazdach. I ze statystykami: to druga w ciągu dziesięciu dni, a trzecia od grudnia porażka Manciniego. Hughesa zwolniono po dwóch, i to odniesionych z rywalami mocniejszymi niż Hull…

Fot. AFP/Onet.pl

Czas jednak na wyścig dwóch koni, czyli walkę o mistrzostwo Anglii. Wiem, że z wielu powodów wypadałoby zacząć od meczu Chelsea-Arsenal, ale zamierzam nim skończyć – i spróbuję wytłumaczyć, dlaczego. Najpierw Manchester United, którego wczorajsze spotkanie z Portsmouth spowodowało, że pierwszy raz w tym sezonie musiałem przyznać przed samym sobą, że nie wierzę w utrzymanie drużyny Awrama Granta. Już nie chodzi o nieustanne perypetie finansowe czy o rozpaczliwie zestawiony skład z tych, których nie udało się sprzedać – inaczej niż niedawno w meczu z MC, Portsmouth właściwie nie podjęło walki, a ciąg pechowych zdarzeń (rykoszety, samobóje, niezauważone spalone) również może świadczyć o tym, że los drużyny jest przypieczętowany. Prawda jest taka, że MU mogło wygrać i dziesięcioma bramkami, gdyby skuteczniejsli byli np. Valencia, Berbatow czy Biram Diouf. Kibice Czerwonych Diabłów musieli cmokać z zachwytu nie tylko nad formą Rooneya (to już banał), ale i nad renesansem Michaela Carricka, znów podającego z centymetrową dokładnością. Capello prócz dylematów wyjątkowo nieprzyjemnych, ma i przyjemne: jak zestawić drugą linię, skoro w tak wysokiej formie są Carrick czy (powtarzam się nieznośnie) Milner.

Nieprzyjemne dylematy Capello przywodzą nas wreszcie tam, gdzie powinniśmy zacząć: do meczu Chelsea-Arsenal. Kończę właśnie nim, bo jakoś nie potrafiłem ulec presji „pojedynku, który miał przesądzić, czy Arsenal będzie się liczył w walce o mistrzostwo”. Ta kwestia została, moim zdaniem, rozstrzygnięta przed tygodniem, o ile nie pod koniec listopada, podczas derbów na Emirates. Nie chodzi o znęcanie się nad Arsenalem, tylko o krótkie wyliczenie słabych punktów tej drużyny, kolejny raz bezlitośnie unaocznionych przez podopiecznych Carlo Ancelottiego.

Po pierwsze, bramkarz, którego masakrowały w tych dniach angielskie media (co zabawne: te same, które przed rokiem widziały go między słupkami reprezentacji), ujawniając przy okazji, że w ostatnim dniu okienka transferowego Wenger usiłował ściągnąć na Emirates Tomasa Sorensena. Po drugie, lewy obrońca, który nie wrócił do formy po kontuzji. Po trzecie, prawoskrzydłowy, który nie wrócił do formy po kontuzji. Po czwarte, doraźny środkowy napastnik, który lepiej się czuje jako atakujący ze skrzydła. Po piąte, podstawowy środkowy napastnik, od miesięcy leczący kontuzję. Po szóste (tu sprawa robi się poważniejsza), organizacja gry obronnej – to chyba dla Arsenalu nieuleczalne; nie oceniam poszczególnych zawodników, ale całą formację, w momentach takich, jak stałe fragmenty gry. Po siódme (tu sprawa robi się jeszcze poważniejsza), asekuracja: i Everton, i MU, i Chelsea obnażyły kwestię bezlitośnie, bo kiedy Arsenal rozgrywa te swoje akcje ofensywne przed polem karnym przeciwnika, wystawia się na kontry jak żaden inny zespół z czołówki. Drugi gol Drogby pokazał, że taśma z meczu z MU nie została obejrzana zbyt uważnie…

Co się tyczy Chelsea, krótką a przydatną analizę jej taktyki daje nieoceniony David Pleat. Poza Maloudą, którego komplementuje, moją uwagę zwróciło czterech piłkarzy: Didier Drogba, szybki i silny (po angielsku jest fajne słowo unplayable), John Terry, do którego boiskowej postawy nie można mieć najmniejszych zarzutów – jakby rozładowywał nagromadzone w ostatnich tygodniach napięcie po prostu perfekcyjnie wykonując swoje obowiązki, Ashley Cole, po prostu niezawodny w obronie i ataku, a wreszcie Petr Czech, który – niedawno zasłużenie krytykowany – rozegrał bodaj czy nie najlepszy mecz od miesięcy. Może i Almunia się pozbiera?

Porażki z MU i Chelsea pewnie kolejny raz rozpoczną spekulacje na temat przyszłości Arsene’a Wengera – jego jedyną szansą na trofeum w tym roku pozostaje Liga Mistrzów (choć on sam przebąkuje, że trzecie miejsce to też trofeum, w dodatku cenniejsze nie tylko niż jakiś tam Puchar Ligi, ale i Puchar Anglii). Osobiście wciąż mam wrażenie, że brakuje bardzo niewiele, ot, zdrowego van Persiego, żeby stworzona w jego głowie maszynka zaczęła wreszcie działać. Z całą uczciwością przyznajmy zresztą: przed sezonem nikt nie stawiał, że będą walczyć o mistrzostwo, raczej spodziewano się, że to oni wypadną z pierwszej czwórki. Tylko – to już pytanie nie retoryczne – czy fakt, że jest lepiej niż się spodziewano, safysakcjonuje kibiców Arsenalu?