Moja ulubiona data

Ci, którzy zaglądali do tych zapisków już przed rokiem, być może pamiętają: moja ulubiona data to pierwszy weekend stycznia, trzecia runda Pucharu Anglii. Przed rokiem jednak składałem tę deklarację nieco na wyrost, wspominając przede wszystkim wydarzenia z lat poprzednich, kiedy do trzeciej rundy dochodziły zespoły w pełni amatorskie, które potem stawiały tak dzielny opór klubom z Premiership, że doprawdy chwilami nie można było się zorientować, kto tu jest zawodowcem. Nuneaton Borough, Burton Albion czy Tamworth – każdą z tych drużyn zachowuję we wdzięcznej pamięci, szczególną estymę zachowując jednak dla Havant & Waterlooville, która w rozgrywkach sprzed dwóch lat napędziła potężnego stracha Liverpoolowi, w czwartej (sic!) rundzie dwukrotnie obejmując prowadzenie na Anfield Road. Zresztą w tamtym sezonie nie była to jedyna sensacja: wśród półfinalistów zabrakło drużyn Wielkiej Czwórki, Liverpool i Chelsea odpadały z drugoligowym Barnsley, a w finale Portsmouth Harry’ego Redknappa wygrało z Cardiff…

Ubiegły rok spragnionych sensacji rozczarował, a tu i ówdzie pisało się o kryzysie rozgrywek, traktowanych przez największe zespoły nieco bardziej ulgowo niż Liga Mistrzów i Premiership (moim zdaniem kryzys dotyczył przede wszystkim telewizji, która przejęła od BBC pokazywanie Pucharu Anglii – i robiła to fatalnie). Sceptyczne głosy słychać było i przed tegoroczną trzecią rundą, a nawet w jej trakcie, skoro jedynym prawdziwie zaskakującym wynikiem z soboty był remis Liverpoolu na boisku w Reading.

Fot. AFP/Onet.pl

Dziś jednak, po tym jak występujące dwie ligi niżej Leeds w pełni zasłużenie wygrało na Old Trafford, nikt nie będzie rozczarowany. To był pucharowy klasyk w każdym sensie tego słowa: mistrz na deskach, pobity przez ambitnego słabeusza, który od pierwszej do ostatniej minuty chciał bardziej, pracował ciężej, biegał szybciej. W dodatku słabeusz ten kiedyś nie był wcale taki słaby: przeciwnie, rywalizacja Leeds z MU ma historię długą i nieoczywistą. W półfinale FA Cup w 1965 r. piłkarze obu drużyn pobili się na boisku, w 1970 o awansie do finału musiał zdecydować trzeci mecz (w obu tamtych sezonach wygrywało Leeds), w 1994 r. wracający na swoje niedawne śmieci już jako piłkarz MU Eric Cantona schodził z boiska jako pokonany, w 2002 r. w meczu na Elland Road padło 7 goli…

Tamtego sezonu kibice Leeds woleliby pewnie nie pamiętać. Jeszcze rok wcześniej Pawie grały w półfinale Ligi Mistrzów, ale po tym, jak nie udało się ponownie zakwalifikować do tych rozgrywek (ergo: zarobić), nastąpiło bolesne przebudzenie: w ciągu kilkunastu miesięcy zadłużony klub rozpaczliwie wyprzedawał swoich najlepszych piłkarzy, później spadł z Premiership, a następnie także z Championship, ogłosił bankructwo i popadł w zarząd komisaryczny, za co zgodnie z regulaminem rozgrywek odbierano mu punkty…

Przez cały ten czas trudno było nie myśleć ze współczuciem o fantastycznych kibicach Pawi. Dziś do Manchesteru przyjechało ich 9 tysięcy, ale – jak mówi młody menedżer Simon Grayson, mogłoby i 30 tysięcy; we wtorek na mecz z Bristol Rovers wybrały się 4 tysiące – tyle, ile gospodarze przeznaczyli miejsc dla gości. Nie zostawili swej drużyny w tarapatach i teraz otrzymali jedną z najwspanialszych nagród, jakie można sobie wymarzyć w angielskiej piłce: wygraną na Old Trafford.

Wściekły Alex Ferguson obwiniał sędziego, że doliczył tylko pięć minut (wiecie, że na doliczony czas gry w Anglii zaczęto mówić „Fergie time”?), ale zdecydowanie ostrzej mówił o piłkarzach. Nikt, jego zdaniem, nie może uważać, że zagrał dobre zawody (ja bym bronił Rooneya), nikt nie może twierdzić, że Leeds czymkolwiek go zaskoczyło – nawet na ten rodzaj rozegrania akcji, z piłką do szybkiego Beckforda, trenerzy MU zwracali przed meczem uwagę, nikt wreszcie nie może być pewien występu w półfinale Pucharu Ligi za kilka dni (derby Manchesteru…), a przeciwnie: niejeden z dzisiejszych antybohaterów powinien się spodziewać odsunięcia na ławkę. Pisałem tu niedawno o prawdziwym końcu Wielkiej Czwórki – właśnie pękła kolejna bariera, bo sir Alex jako menedżer MU nigdy jeszcze nie przegrał pucharowego meczu z drużyną grającą na co dzień w niższej lidze.

Widzę, że i tym razem grozi mi długie pisanie. Bo wypada jeszcze kilka zdań powiedzieć o rewelacyjnej postawie dwóch angielskich bramkarzy: Joe Harta w Birmingham i Joe Lewisa w Peterborough. Ten ostatni po występie na White Hart Lane stał się niespodziewanym kandydatem do wyjazdu na mundial: niespodziewanym, bo czy Fabio Capello ogląda mecze ostatniej drużyny Championship? Z drugiej strony Harry Redknapp wygadał się, że dyrektor Peterborough Barry Fry powiedział mu, że Lewisa chcą kupić MU, Arsenal i Liverpool, ale on gotów jest po starej przyjaźni dać Tottenhamowi prawo pierwokupu. Redknappowi, po kontuzji Cudiciniego, brakuje mocnego rywala dla Gomesa, może więc Capello nie będzie musiał daleko jeździć…

Lewis bronił jak natchniony, ale i Tottenham zagrał bardzo dobry mecz – zwłaszcza dwaj Chorwaci na bokach pomocy (po kontuzji Lennona Modrić wystąpił na prawej stronie, lewą oddając Krajnczarowi). Czego nie można powiedzieć o Liverpoolu, który umęczył się z Reading i będzie musiał męczyć się z tym zespołem ponownie. Rafa Benitez traktuje Puchar Anglii bardzo serio, nie tylko ze względu na pamięć o nie tak dawnym fantastycznym finale z West Hamem, ale przede wszystkim ze względu na to, że powinien się wykazać choć jednym sukcesem w tym nieudanym, jak dotąd, sezonie.

Patrząc na Grzegorza Rasiaka zastanawiałem się, czy jego kariera mogłaby się potoczyć inaczej, gdyby we wrześniu 2005 zaliczono mu gola, zdobytego po kapitalnym uderzeniu piłki głową (to był mecz Tottenhamu z Liverpoolem właśnie, debiut Rasiaka, a sędzia uznał, że po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Carricka piłka na moment opuściła boisko). O tym, jak wiele daje piłkarzowi pewność siebie, poczucie dobrego startu, wsparcia kolegów itp., przekonujemy się praktycznie co tydzień… Tak czy inaczej, miło było znów zobaczyć Rasiaka i dopisać mu asystę przy golu dla Reading. Dzięki niej Polak otrzyma prawdopodobnie jeszcze jedną szansę pokonania Reiny – podczas powtórki na Anfield. Może tym razem się uda.

Jedenastka półsezonu

Gdzie się obejrzę, wszyscy podsumowują rok i dekadę (to ostatnie wydaje mi się szczególnie irytujące, bo przecież pierwsze dziesięciolecie XXI wieku zaczęło się w roku 2001, a więc skończy się dopiero za 12 miesięcy), zewsząd bombardują nas najpiękniejsze bramki i najlepsze parady, najbardziej udane transfery, najlepsi piłkarze czy trenerzy. Zamiast poddać się zbiorowemu uniesieniu, pozostanę przy swoim: sezon tuż za półmetkiem, więc podsumuję raczej tę połówkę. A skoro Patrick Barclay podsunął użyteczną formułę dla takiego podsumowania, pójdę w jego ślady i ułożę „jedenastkę półsezonu”.

Nieskromnie myślę zresztą, że moja jedenastka jest lepsza od jedenastki publicysty „Timesa”. Po pierwsze, w moim ustawieniu da się grać, po drugie, nie odrywam piłkarzy od pozycji, w których występują na co dzień, po trzecie i najważniejsze – myślę, że udaje mi się wypośrodkować między chęcią zwrócenia uwagi na jakieś interesujące zjawiska/tendencje/odkrycia (przykładowo: Barclaya ewidentnie fascynuje fenomenalna postawa Birmingham czy Fulham), a ich rzeczywistym znaczeniem dla minionych miesięcy. Słowem: jestem tradycyjnie obiektywny…

Obsada bramki nie przysporzyła mi trudności: Shay Given w barwach MC jest równie niezawodny, jak w barwach Newcastle, a pracy wcale nie ma lżejszej, bo jego nowi obrońcy spisują się równie kiepsko jak starzy. Obdarzony niewiarygodnym refleksem, niezawodny na przedpolu i jeszcze lepszy na linii, nie robi błędów, broni karne i wolne… cóż jeszcze dodać do tej charakterystyki? Może to, że Phil McNulty wybrał go właśnie bramkarzem dekady, i że dla uczciwości wziąłem pod uwagę kandydatury alternatywne: Marka Schwarzera, Brada Friedela i Joe Harta.

Prawa obrona: Glen Johnson, jeden z niewielu jasnych punktów Liverpoolu w tym sezonie i nadzieja reprezentacji Anglii (oby jak najszybciej wyleczył kontuzję, odniesioną podczas meczu z Aston Villą). W ofensywie zabójczo groźny – nieźle strzelający i świetnie podający, w grze obronnej natomiast wciąż zdarzają mu się błędy. Na tej pozycji jednak konkurencja jest stosunkowo najmniejsza: Micah Richards obniżył loty, podobnie jak Bacary Sagna, Hibbert czy Czorluka też nie są nieomylni, w zasadzie jedynym poważnym kontrkandydatem jest Branislav Ivanović z Chelsea (co podnosiliście zresztą w dyskusji pod poprzednim wpisem). Doceniam dośrodkowania Serba i jego przydatność pod polem karnym rywala, wybieram jednak Anglika jako szybszego, bardziej zwrotnego i mniej faulującego.

Środek obrony: tu, ośmielony przez Barclaya stawiam na duet z Birmingham, Scotta Danna i Rogera Johnsona. O tym, jacy są dobrzy, najwięcej mówią statystyki meczów bez porażki i bez utraty gola drużyny typowanej przed sezonem do spadku. Obaj są młodzi, obaj w Premiership grają zaledwie od sierpnia, co brzmi niewiarygodnie, choć może nie tak bardzo, jeśli pamiętać ubiegłoroczne pojawienie się w ekstraklasie Michaela Turnera, a wcześniej – choćby Phila Jagielki. Obaj świetnie grają głową, obaj posiedli zanikającą stopniowo sztukę wślizgu, obaj nie odpuszczają sobie i rywalowi, rzucając się do bloków i narażając na uderzenia (jeszcze jako piłkarz Cardiff Roger Johnson stracił przytomność po uderzeniu przez rywala łokciem w gardło). Wybór w gruncie rzeczy łatwy przy kontuzjach lub obniżce formy kandydatów dotąd żelaznych: Terry’ego, Vidicia, Ferdinanda czy Kinga. Choć alternatywa, oczywiście, istnieje: Richard Dunne, którego nie poznaję w Aston Villi (w MC popełniał straszliwe błędy), Tomas Vermaelen, który podbił Premiership nie tylko dobrą grą w obronie, ale i kapitalnymi bramkami, Brade Hangeland, gigant z Fulham, a wreszcie Michael Dawson, mój cichy bohater i ulubieniec, któremu z całego serca życzę wyjazdu na mundial. O przepraszam, miałem być obiektywny…

Lewa obrona: Kieran Gibbs. Imponuje mi ten chłopak, mimo iż zaczynał sezon jako rezerwowy, a w poprzednim narobił kilka poważnych błędów. Ileż się na tych błędach nauczył… Podobnie jak Johnson świetny w ofensywie, w obronie natomiast bardziej przewidywalny i lepszy technicznie. Kiedy patrzę, jak trzyma pozycję, jak przewiduje ruch przeciwnika, nie mogę uwierzyć, że ma dopiero 20 lat (choć może nie powinienem się dziwić – w końcu gra w Arsenalu…). On także jest kontuzjowany; w drugiej połowie sezonu pewnie wyprzedzi go więc Patrice Evra, mający jak cały MU swoje lepsze i gorsze momenty (był nawet mecz, w którym Francuz grał na środku obrony…), równą formę prezentuje Ashley Cole, a na fali wznoszącej są Benoit Assou-Ekotto i Stephen Warnock.

Prawe skrzydło to wybór oczywisty: Aaron Lennon. Szybki był zawsze, ale często przypominał jeźdźca bez głowy. Teraz dużo lepiej dośrodkowuje, zarówno lewą, jak prawą nogą, i lepiej strzela. Z obozu Tottenhamu dochodzą słuchy, że wspaniale pracuje na treningach, a Harry Redknapp dopowiada, że Lennonowi potrzeba było przede wszystkim pewności siebie i konsekwentnego wspierania mimo jednej czy drugiej nieudanej próby. Zabawnie się patrzy na ławkę Tottenhamu, gdzie Clive Allen, Joe Jordan i Kevin Bond potrafią chórem wrzeszczeć do będącego akurat przy piłce zawodnika, by jak najszybciej podał ją Lennonowi.

Kontrkandydatów nie widzę także na pozycjach defensywnego pomocnika i rozgrywającego. Ile do gry Chelsea wnosi Michael Essien można się przekonać w ostatnich tygodniach, kiedy piłkarz ten jest kontuzjowany. Na co dzień jego dzika energia, niespożyte siły, a przy tym taktyczna odpowiedzialność, wzorowa asekuracja bocznych obrońców, umiejętność zarówno przerwania akcji rywala, jak rozpoczęcia akcji własnego zespołu (o kapitalnym uderzeniu z dystansu nie zapominając), służą za machinę napędową drużyny Carlo Ancelottiego.

Podobnie Cesc Fabregas. Zamiast liczyć jego gole i asysty, zamiast zachwycać się tym, jak dyktuje tempo gry, rozdziela piłki, dostrzega kolegów i sam znajduje sobie wolne miejsce na boisku, wystarczy przypomnieć wydarzenia sprzed czterech dni: ile zmieniło jego wejście podczas meczu z Aston Villą…

Chętnie znalazłbym w tej drużynie miejsce dla Jamesa Milnera – niewątpliwie ze wszystkich piłkarzy grywających na lewej pomocy pomocnik Aston Villi najbardziej zasłużył na miejsce w „jedenastce półsezonu”. No ale Milner odbije to sobie, jestem przekonany, podczas mundialu, gdzie – jak wiele na to wskazuje – zagra na tej pozycji w reprezentacji Anglii. Tu na lewym skrzydle mam Wayne’a Rooneya, po pierwsze dlatego, że gdzieś go mieć muszę (a w ataku, co zobaczymy za chwilę, konkurencja jest spora), po drugie dlatego, że z powodzeniem grywał już na tej pozycji. Właściwie od czasu, gdy zaczął sobie radzić z nadmiernym temperamentem, trudno znaleźć słabe punkty Anglika. Alex Ferguson narzekał wprawdzie kiedyś, że wolałby, aby Rooney nie rozmieniał się na drobne, wracając za przeciwnikami pod własne pole karne; że bardziej przydatny byłby po prostu czając się pod bramką rywala, ale w gruncie rzeczy te narzekania można odebrać także jako wielki komplement (i dodatkowe uzasadnienie ustawienia go przeze mnie poza linią ataku).

Tę zaś rezerwuję dla piłkarzy przewodzących obecnie w klasyfikacji najlepszych strzelców. Wiem oczywiście, że w pierwszej fazie sezonu z dobrej strony pokazywał się Carlton Cole, w drugiej zaś – Bobby Zamora, że Darren Bent udowadnia Harry’emu Redknappowi, iż potrafi strzelać bramki, że mimo trapiącej go cały czas kontuzji klasą dla siebie pozostaje Fernando Torres, ale poza Hiszpanem wszystkich wymienionych piłkarzy dzieli bardzo wiele od dwójki, na którą się zdecydowałem.

Didier Drogba utrzymuje wysoką formę od bardzo wielu miesięcy, Jermain Defoe uzyskał ją po spowodowanej kontuzją wielomiesięcznej przerwie. Jak sam mówi, czas rehabilitacji przeznaczył na pracę w siłowni – jest mocniejszy fizycznie, bardziej wytrzymały, może biegać między obrońcami praktycznie przez cały mecz. Efekty przynosi też praca na treningach z dawnymi znakomitymi napastnikami, Clivem Allenem i Lesem Ferdinandem. Defoe nie tylko mniej pudłuje, ale zrobił się również bardziej wyrachowany – kiedyś uderzał piłkę niemal natychmiast, jak tylko znalazła się pod jego nogami, teraz potrafi przebiec z nią parę metrów, poczekać na ruch bramkarza i dopiero wtedy podjąć decyzję (dobrym przykładem tej ewolucji będzie gol strzelony Holendrom w meczu reprezentacji).

A Drogba? Pokażcie mi obrońcę, który jest w stanie go przepchnąć lub przeskoczyć: napisałem tu po meczu z Arsenalem, że napastnik Chelsea wywraca się tylko wtedy, kiedy naprawdę chce (ostatnio zresztą robi to rzadziej, z korzyścią dla sportowego przebiegu rywalizacji), a poza tym ciężko pracuje – biega od pierwszej do ostatniej minuty, inicjując pressing swojej drużyny. A jak uderza: wszystko jedno, czy z sześciu metrów, czy zza pola karnego, głową czy nogami… Właściwie tu też każde zdanie wydaje się zbędne – jeśli sądzicie inaczej, chętnie podyskutuję. A na razie składam najlepsze życzenia noworoczne: oprócz tradycyjnych, także i to, byśmy się tu jak najczęściej spotykali.

PS Dziękuję Andrzejowi Leśniakowi za pomoc w przygotowaniu infografiki.

Czwórka po czwarte

Żart z okładki ostatniego numeru miesięcznika „When Saturday Comes”: na środku boiska, czekając na gwizdek sędziego, stoją Fernando Torres i Steven Gerrard. „Potrzebujemy jeszcze tylko dziewięciu dobrych piłkarzy” – mówi Anglik.

Przypomniałem sobie ten dowcip wczoraj wieczorem, oglądając męczarnie piłkarzy Liverpoolu w spotkaniu z Aston Villą. Zdaję sobie sprawę, że – jak to często z dowcipami bywa – jest przesadzony, bo do listy dobrych (bardzo dobrych) spokojnie można dopisać Reinę, Mascherano czy Benayouna, niemniej – jak to równie często z dowcipami bywa – wskazuje on przecież na jakiś problem. Po obejrzeniu meczu na Villa Park i rozegranych dzień wcześniej spotkań Tottenhamu i Manchesteru City uderzyła mnie myśl zuchwała: ze wszystkich drużyn walczących o czwarte miejsce w tabeli najsłabszą kadrę ma właśnie Liverpool.

Popatrzmy zresztą na każdą formację po kolei. W bramce Reina wygrywa wprawdzie rywalizację z Friedelem i Gomesem, ale nie jest to zwycięstwo miażdżące – podobnie jak miażdżąca nie jest przewaga Givena nad Reiną; po prostu wszyscy czterej pretendenci mają dobrych, a w gruncie rzeczy lepszych bramkarzy niż drużyny pierwszej trójki.

Solidniejszych lewych obrońców mają Tottenham i Aston Villa (sąd kontrowersyjny, bo i Warnock, i Essou-Ekotto pracują dopiero na swoją markę, ale gotów jestem go bronić), prawych obrońców z kolei, zwłaszcza jeśli idzie o ich udział w akcjach ofensywnych – Liverpool i Manchester City.

W środku obrony znakomite wrażenie robi Tottenham, w dowolnej właściwie konstelacji, bo przecież mogą tu grać zarówno King z Woodgatem, jak Bassong z Dawsonem. Aston Villa uporała się z problemem, jakim były odejścia Laursena i Mellberga: Richard Dunne, któremu w Manchesterze City zdarzały się okropne błędy, do spółki z Carlosem Cuellarem radzi sobie z najgroźniejszymi napastnikami ligi (Patrick Barclay wybrał go nawet do swojej „jedenastki półsezonu”; a propos: ja swoją przedstawię jutro, żeby choć trochę odpowiedzieć na postulat Stefana). Para stoperów Lescott-Toure robi wrażenie głównie sumami, które zapłaciło za nich City, jakże często zagubionych – zwłaszcza w kryciu strefowym – obrońców Liverpoolu pomijam…

Druga linia – tu straty Liverpoolu zaczynają się zmniejszać, zwłaszcza w środku. Jeśli idzie o asekurację, Rafa Benitez ma do dyspozycji Mascherano (ale Harry Redknapp – Palaciosa, zaś Roberto Mancini – Barry’ego czy de Jonga; wyrównany pojedynek), jeśli idzie o kreację – Gerrarda (ale Anglik jest bez formy, inaczej niż Milner w AV, Ireland w MC czy Huddlestone w Tottenhamie). Skrzydła są domeną Tottenhamu i Aston Villi – zwłaszcza Martin O’Neill może przebierać wśród zawodników biegających zwykle przy linii bocznej, bo oprócz przesuniętego już do centrum Milnera ma do dyspozycji Younga i Downinga, a od biedy także Agbonghlahora. Najlepszym prawoskrzydłowym ligi pozostaje Aaron Lennon (piłkarze nominalnie obsadzani na lewej pomocy Tottenhamu, Modrić i Krajnczar, schodzą do środka, robiąc miejsce dla Assou-Ekotto – zarówno rajdy Kameruńczyka, jak obecność Chorwata z dala od lewej strony, miało dla losów meczu z West Hamem kolosalne znaczenie). W przypadku Liverpoolu skrzydeł brakuje, Manchesterowi City udaje się je niekiedy rozwinąć (zwłaszcza jeśli gra Wright-Philips) – choć dla sprawiedliwości trzeba zaznaczyć, że oba zespoły rzadko grają w ustawieniu 4-4-2.

Jeśli idzie o atak, stosunkowo najsłabiej wypada Aston Villa (chyba że kontuzjowany jest Torres, wtedy – Liverpool), najlepiej Manchester City: choć Adebayor miał słabszy okres, a Roque Santa Cruz długo się leczył, to forma Teveza i Bellamy’ego nie pozwala na wątpliwości. Co pokazuje zresztą największą różnicę wśród pretendentów: siłę zaplecza każdego z zespołów. Tu najwyżej oceniam MC i Tottenham, które w różnych momentach sezonu radziły sobie bez Bridge’a, Lescotta, Adebayora czy Santa Cruza z jednej strony, i bez Kinga, Woodgate’a czy Modricia z drugiej. Pokażcie mi inne drużyny Premiership z ławkami rezerwowych równie mocno naszpikowanymi gwiazdami; właściwie tylko kontuzja Cudiciniego psuje komfort pracy Harry’ego Redknappa (choć i jego koledzy-rywale nie mają mocnych zmienników na pozycję bramkarza).

Rozpisałem się o nazwiskach, zamiast porządnie podsumować kolejkę. Ale co tu podsumowywać: pierwsze dwa mecze Roberto Manciniego wygrałby również Mark Hughes (choć Wolves opierało się dzielnie, a drugi gol dla MC padł po nieodgwizdanym spalonym), piłkarzy Tottenhamu po derbach można krytykować jedynie za rozregulowane celowniki: do pozycji strzeleckich dochodzili z porażającą łatwością, zaś ocenę formy Aston Villi i Liverpoolu utrudniła śnieżyca.

Osobny akapit należy się tylko Fernando Torresowi, który wczoraj przeszedł do historii Liverpoolu, zdobywając 50 gola dla tego klubu w zaledwie 72 meczu ligowym. Wiadomo, że Hiszpan od tygodni gra z niezaleczoną kontuzją i że jeśli chce być w formie na mundialu, powinien jak najszybciej zdecydować się na operację. Klub czy reprezentacja – oto jest pytanie, przed którym stoi, mając w tyle głowy także to, że od jego goli zależy posada Rafy Beniteza. Ten zaś chciałby ułatwić mu decyzję, kupując w styczniu jakiegoś napastnika (van Nistelrooya?), tyle że najpierw musiałby odłożyć trochę pieniędzy, np. sprzedając niechcianych już na Anfield Woronina, Babela, Dossenę czy Degena. Menedżer Liverpoolu niedawno publicznie gwarantował, że doprowadzi drużynę do przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów. Jeśli miałby to robić bez leczącego się kolejny miesiąc-dwa Torresa, nie chciałbym być w jego skórze…

Dwadzieścia sześć mgnień Fabregasa

Jak tu porządnie podsumować kolejkę, skoro za kilkanaście godzin zaczyna się następna? Właściwie to powinno być permanentne blogowanie, rozpoczęte wczoraj przed południem, a zakończone dopiero po Nowym Roku. Lubię piłkę okołoświąteczną z mnóstwa powodów (nie najmniej ważnym jest trzecia runda Pucharu Anglii), ale jednym z podstawowych jest jej intensywność; zwycięsko z tego czasu wychodzą ci trenerzy i te zespoły, które nie cierpią na brak rezerwowych i które na co dzień przywykły do trudnej sztuki rotacji.

Powinno więc to być permanentne blogowanie, ale nie jest: wczoraj złożyła mnie świąteczna ociężałość i zbliżałem się do komputera z dynamiką, która cechowała wiele akcji Tottenhamu w meczu z Fulham. Znamienne, ale w tym spotkaniu żwawo ruszał się jedynie bramkarz gości – mający temu akurat rywalowi wiele do udowodnienia Heurelho Gomes. To właśnie na Craven Cottage Brazylijczyk wpuścił 13 miesięcy temu jedną z najbardziej kuriozalnych bramek, jakie oglądały angielskie stadiony, co zresztą stanowiło wtedy kulminację serii błędów ciągnącej się od tygodni. Wydawało się, że dla Gomesa nie ma ratunku; że będzie niepierwszym i nieostatnim nieudanym transferem w historii Tottenhamu, który żeby uratować nazwisko i karierę musi jak najszybciej wyjechać z Anglii.

Brazylijczyka uratowało bodaj wyłącznie to, że Harry Redknapp objął klub po zakończeniu okienka transferowego: nie mając wyjścia, zostawił bramkarza między słupkami, zmienił natomiast jego trenera. Austriak Hans Leitert uchodził wprawdzie za niezłego fachowca, ale Redknapp uznał, że do radzenia sobie na angielskich boiskach lepiej przygotuje Gomesa Anglik: do klubu przyszedł (a właściwie wrócił, bo kiedyś na White Hart Lane występował) Tony Parks, a następne miesiące przyniosły nie tylko stopniowy marsz Kogutów w górę tabeli, ale i odrodzenie Brazylijczyka; wczorajszy remis z Fulham był jego zasługą bodaj w tym samym stopniu, co tamta porażka. Czy w czerwcu wygra rywalizację z Julio Cesarem i będzie pierwszym bramkarzem reprezentacji Canarinhos? Byłaby to fajna puenta tej historii, bo że pojedzie na mundial, wydaje się pewne.

Mecz nie był ładny, jak to często bywa w przypadku drużyny Roya Hodgsona, ale szkoleniowiec Fulham przygotował zespół perfekcyjnie: ustawiony przed czwórką obrońców Chris Baird nie zostawił wolnej przestrzeni schodzącym do środka Keane’owi i Krajnczarowi, Paul Konchesky skutecznie wyłączył z gry Lennona, a przy Dannym Murphym nie pograli sobie ani Jenas, ani Palacios. Bobby Zamora tym razem bez gola (patrz: Gomes, ale też reprezentacyjna forma Michaela Dawsona), ale widać, że jest w wysokiej formie.

Nie spotkałem dotąd żadnego kibica Birmingham i, jeśli się nie mylę, żaden kibic Birmingham nie dyskutował do tej pory na tym blogu. Od kilku tygodni piszę o tej drużynie, podnosząc jej zalety; tym razem muszę wspomnieć o pechu, który spotkał ją w meczu z Chelsea: sędzia nie uznał prawidłowo strzelonej bramki Chucho Beniteza, co kolejny raz prowokuje pytanie o to, czy sędziowie podświadomie nie sprzyjają mocniejszym. Z drugiej strony może nie ma co narzekać, bo gdyby nie rewelacyjny Joe Hart w bramce (reprezentacja, proszę…), gospodarze mogli ten mecz przegrać. Chelsea nie zachwyciła (w jej składzie brakowało nie tylko Essiena, ale także Anelki, źle grało się Lampardowi), ale przecież stworzyła wystarczająco wiele okazji. Zabawna rzecz, bo jeśli w ostatnich tygodniach coś zacięło się w maszynce Ancelottiego, to owo „coś” znajduje się w głowach piłkarzy. Wystarczyło kilka błędów bramkarza, kilka nieco gorszych wyników, może też kłopoty z brukowcami Johna Terry’ego, i ulotniło się gdzieś poczucie siły, dzięki któremu tak niedawno jeszcze miażdżono Arsenal. Niedobrze, że przed styczniem i przed Pucharem Narodów Afryki…

Fot. Reuters/Onet.pl

Patrzę na to, co dotąd napisałem, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby nie 26 minut Fabregasa, o tej kolejce trzeba byłoby jak najszybciej zapomnieć. Arcyważne dla układu czołówki spotkanie z Aston Villą Arsenal wygrał pewnie właśnie dzięki krótkiemu występowi nie do końca zdrowego kapitana: Fabregas w drugiej połowie pojawił się na boisku, zdobył fenomenalną bramkę z rzutu wolnego, po kilkunastu minutach dorzucił kolejną, po czym opuścił boisko z odnowionym urazem (trzeciego gola dołożył Diaby). Sezon Kanonierów, po meczu z Chelsea przedwcześnie przekreślany, znów wydaje się obiecujący: cztery punkty straty do lidera, przy meczu w zapasie, to żadna strata. Z drugiej strony najlepszy piłkarz tej drużyny (jeśli nie ligi…) nie zagra znów przez kilka tygodni, kontuzjowani są także van Persie i Denilson, a kilku piłkarzy wyjeżdża na Puchar Narodów Afryki. Dopowiedzmy jednak, że narzekający niedawno na układ spotkań Wenger powinien  tym razem przeprosić Football Association, bo w odróżnieniu od większości rywali kolejny mecz rozegra dopiero we środę.

O pozostałych spotkaniach krótko: debiut Manciniego zakończył się zgodnie z oczekiwaniami (Stoke na wyjeździe zazwyczaj nie ma wiele do powiedzenia) – zwycięstwem. Naukę Premiership menedżer MC rozpoczął od faux pas (pomylił Tony’ego Pulisa z jego asystentem Peterem Reidem) i ryzykownej decyzji personalnej: posadził na ławce Craiga Bellamy’ego, który gorąco krytykował zwolnienie Marka Hughesa, i dał szansę Robinho. Powiedzmy od razu, że nie warto było, bo Brazylijczyk jest kompletnie bez formy; o zwycięstwie przesądził raczej znakomity mecz Petrowa i, tak tak, dwie interwencje Givena, a owacja kibiców przy wejściu Bellamy’ego z ławki rezerwowych musiała dać nowemu menedżerowi MC do myślenia. Po zwycięstwie nad Portsmouth nieco lżej oddycha Gianfranco Zola, podobnie jak Alex Ferguson po wygranej z Hull i Rafa Benitez po pokonaniu Wolves, ale w ciągu najbliższych godzin ich samopoczucie może łatwo ulec zmianie. Liga na półmetku, wciąż wszystko możliwe…

Cierpliwość szejków

W całym zamieszaniu wokół zmiany menedżera Manchesteru City interesująca wydaje mi się już tylko jedna kwestia: kiedy szejkowie pozbędą się również dyrektora wykonawczego Garry’ego Cooka. Wczorajsza prezentacja Roberto Manciniego w roli nowego szkoleniowca była wizerunkową katastrofą, przede wszystkim z winy Cooka właśnie. Zamiast zachłystywać się optymizmem, snuć wizje świetlanej przyszłości, przerzucać się dziesiątkami mniej lub bardziej realistycznych celów transferowych, dziennikarze mieli właściwie jeden temat: kiedy mianowicie właściciele MC zdecydowali o zwolnieniu Hughesa, kiedy podjęli rozmowy z Mancinim i kiedy o wszystkim zdecydowali się powiedzieć Walijczykowi. W wariancie bardziej dociekliwym: dlaczego właściwie wyrzucono faceta, któremu jako cel wyznaczono miejsce w pierwszej szóstce, w momencie, kiedy był na… szóstym miejscu, mając w dodatku mecz mniej niż bezpośredni rywale, a we wszystkich poprzednich poniósł zaledwie dwie porażki (najmniej ze wszystkich drużyn), zaś jakby tego było mało: był już w półfinale Pucharu Ligi. W wariancie jeszcze bardziej dociekliwym: czy w ogóle ma sens zwalnianie menedżera w takim momencie sezonu, bo przecież a) Hughes wciąż miał szanse na sukces, b) nowy szkoleniowiec rozpoczyna pracę w czasie świątecznym, kiedy mecze rozgrywa się co kilka dni, brakuje czasu na treningi, a w związku z tym: na spokojne wprowadzenie swoich metod, a być może także swoich piłkarzy (do czegoś takiego najlepszy jest okres przygotowawczy przed sezonem).

Fot.AFP/Onet.pl

Powiedzieć, że Gary Cook nie miał dobrych odpowiedzi na pytania dziennikarzy, to powiedzieć mało: był arogancki, próbował uciąć dyskusję na niewygodne kwestie, a przyciśnięty do muru plątał się w zeznaniach. Jak to podsumował Mark Ogden z „Daily Telegraph”, czegoś takiego nie widzieliśmy od czasu zaprzeczeń Billa Clintona w sprawie stosunków łączących go z Moniką Lewinsky (inni dziennikarze, od „Timesa” do „Guardiana”, bynajmniej nie byli życzliwsi). Jeśli więc szejkowie nie płacą Cookowi za odgrywanie roli „złego ubeka”, to powinni go zwolnić jak najszybciej – zwłaszcza, że wczorajsza konferencja nie jest jego pierwszą publiczną wpadką (zasłynął m.in. wprowadzaniem do Uwe Roslera do galerii sław Manchesteru… United, ale także miotaniem oskarżeń pod adresem Milanu w związku z fiaskiem transferu Kaki). Zresztą skutki widzimy: desperacką próbę ratowania twarzy w dzisiejszym oświadczeniu klubu, wydanym po lekturze porannej prasy.

Co o tym wszystkim myślę? Ano dokładnie to, co myślałem w styczniu, kiedy na blogu dyskutowaliśmy sprawę niedoszłego transferu Kaki. W tekście pod tytułem „Cierpliwości” pisałem wówczas: „To banał, że na przebudowę potrzebny jest czas. Poprzedni właściciel MC nie dał go Erikssonowi, właściciel Blackburn natomiast dał go Hughesowi, który choć nie miał natychmiastowych wyników, ostatecznie stworzył zespół będący jednym z najtwardszych orzechów do zgryzienia w Premiership. Dziś tamten scenariusz może się powtórzyć w Manchesterze. Może. Cierpliwość, takie nudne słowo w tym najszybszym ze światów…”.

I tym razem Hughes nie miał natychmiastowych wyników (choć przecież, powtórzmy: utrzymywał się w ścisłej czołówce), a czy jego misja mogła się powieść, odpowiedzialnie ocenić nie sposób. Z transferów, których dokonał, tak naprawdę nie udał się jeden: Joleon Lescott (Robinho traktuję jednak jako kosztowny i nieco kłopotliwy prezent powitalny od szejków, a Adebayor zaczął znakomicie, więc ostatnie tygodnie mogą być jedynie przejściową obniżką formy), a kilka (Bellamy i Given w pierwszej kolejności) było niezwykle udanych.

Roberto Mancini zapowiada miejsce w pierwszej czwórce. Z pewnością ma szanse, zwłaszcza przy słabości najważniejszych rywali, choć z powodów jak wyżej będzie mu trudniej niż Hughesowi. Na cierpliwość szejków raczej bym nie liczył.

Prawdziwy koniec Wielkiej Czwórki

Wiem, że zwolnienie Marka Hughesa jest w tej chwili na ustach wszystkich, a na ustach co poniektórych jest także śledztwo podatkowe przeciwko Harry’emu Redknappowi – do tych tematów dojdziemy. Chcę zacząć gdzie indziej, w przekonaniu, że burzliwy dzień 19 grudnia trafi do historii z powodów nieco odmiennych niż zawirowania w życiu dwóch menedżerów.

„Są wielcy, jest ich czworo i nie pozwalają nikomu innemu nic wygrać” – to cytat z książki Nicka Davidsona i Shauna Hunta „Modern football is rubbish”, która niedawno ukazała się po polsku nakładem wydawnictwa Sendsport, i o której być może zdołam napisać osobno. Mowa oczywiście o Wielkiej Czwórce, od lat dominującej nad pozostałymi drużynami angielskiej ekstraklasy. Otóż dziś, w dniu, w którym ostatnie w tabeli Portsmouth zasłużenie i przekonująco pokonało bardzo słaby Liverpool, i w dniu, w którym Fulham zasłużenie i przekonująco pokonało bardzo słaby Manchester United, chciałbym uroczyście ogłosić prawdziwy koniec Wielkiej Czwórki.

Robię to, mimo iż nadal uważam za bardzo prawdopodobne, że to Chelsea, Manchester United, Arsenal i Liverpool będą w maju zajmować miejsca od pierwszego do czwartego. Tyle że nawet jeśli (j e ś l i) ostatecznie tak się stanie, to nie z powodu ich wielkości, ale słabości lub kłopotów wewnętrznych panujących wśród konkurentów. Istotny wydaje mi się fakt, że całą czwórkę opuściła w tym sezonie aura niedotykalności. Rozgrywki nie doszły jeszcze do połowy, a Liverpool zdołał przegrać siedmiokrotnie (dwa razy u siebie), Manchester United – pięciokrotnie, Arsenal – czterokrotnie, Chelsea zaś – trzykrotnie (niektóre remisy litościwie przemilczam). Wiele z tych porażek nie kończyło bynajmniej meczów rozgrywanych między sobą czy np. z Aston Villą, Tottenhamem albo MC: jak pamiętacie Chelsea uległa Wigan, Arsenal Sunderlandowi, MU Burnley, a Liverpool oprócz Portsmouth oddał komplet punktów Fulham czy Sunderlandowi. Całkiem spory materiał na motywacyjne dvd: spuszczone głowy supergwiazd, ich wściekli trenerzy ciskający na ziemię bidony, a potem zbliżenie na tablicę z wynikiem końcowym, zawieszoną nad jakimś małym stadionem. Jeśli potrafiło to zrobić Portsmouth czy Burnley, naprawdę każdy może. Wystarczy chcieć.

Tym, co wydaje mi się najistotniejsze w dzisiejszych porażkach Liverpoolu i MU, jest właśnie ich bezapelacyjność. Kilka dni temu czytałem tekst cenionego przeze mnie sprawozdawcy Match of the Day, Jonathana Pearce’a, dowodzącego w sposób bardzo przekonujący, że Portsmouth nie ma najmniejszych szans na utrzymanie. „To prawda, że osiem z dziewięciu ostatnich meczów sezonu wygląda na mecze do wygrania, ale najpierw trzeba mieć piłkarzy, którzy są w stanie wygrywać…”. Otóż okazuje się, że Portsmouth ma takich piłkarzy, a menedżer, którego Pearce określa, jako „metodycznego, ale nie inspirującego”, potrafi być niezwykle inspirujący. Grant miał plan gry już na mecz z Chelsea, która męczyła się straszliwie i szczęśliwie zwyciężyła – miał go i tym razem. Naciskana przez Piquionne’a defensywa Liverpoolu parę razy mocno się pogubiła, Gerrard i Torres nie otrzymywali piłek, a gdyby sędzia, który wcześniej ukarał Hiszpana za faul, zauważył cios łokciem, wymierzony w Ben Haima, goście mogliby kończyć ten mecz w dziewiątkę. Przypomnijmy, że kiedy z boiska wylatywał Mascherano, Portsmouth już prowadziło, a Liverpool wciąż nie miał pomysłu, jak przedrzeć się przez w sumie trywialne, choć zdyscyplinowane 4-5-1.

Porażkę Manchesteru United częściowo tłumaczy plaga kontuzji (coś, co przestało właśnie być alibi Liverpoolu, bo Gerrard i Torres wrócili do gry już jakiś czas temu), zwłaszcza wśród obrońców – dość powiedzieć, że w defensywie Alex Ferguson znów musiał wystawić Carricka i Fletchera, wspieranych przez żółtodzioba de Laeta. Ale tylko częściowo: w ofensywie Czerwone Diabły nie pokazały nic, anonimowy Owen nie dochodził do – skądinąd niezbyt udanych – podań Valencii czy Andersona, a Scholes po prostu podawał pod nogi piłkarzy Fulham. Mecz był zawstydzający zwłaszcza dla Owena, przed którego w wyścigu do reprezentacji wysforował się nawet Bobby Zamora (wybaczcie to „nawet”, ale pamiętam, jak ten napastnik marnował okazję za okazją podczas nieudanego pobytu w Tottenhamie, a całkiem niedawno także kibice Fulham wyśmiewali jego nieskuteczność – niesamowite, jak wiele w tym sporcie zależy po prostu od pewności siebie, która może przyjść po jednym czy dwóch udanych spotkaniach…).

Skoro jednak ogłosiłem koniec Wielkiej Czwórki, wypada zapytać, kto może skorzystać na kryzysie tworzących ją drużyn. Po dzisiejszym dniu należałoby wskazać na Aston Villę i Tottenham, bo obie te drużyny potrafiły wygrać, nie grając bynajmniej w sposób oszałamiający. O zaletach Aston Villi napisałem kilka zdań we czwartek, dziś więc nieco o Tottenhamie, który pokazał, że jest inną drużyną niż tamta sprzed roku czy dwóch, regularnie przegrywająca z zespołami trenowanymi przez Sama Allardyce’a.

Wszystko jedno, czy chodzi o Bolton, czy o Blackburn – futbol preferowany przez tego menedżera opiera się na przygotowaniu fizycznym, grze na pograniczu faul i długiej piłce. Ileż to razy w poprzednich sezonach pomocnicy Tottenhamu chowali nogi w obawie przed wślizgiem, a obrońcy odbijali się od łokci napastników tych drużyn – dziś to obrońca Blackburn odbił się od Petera Croucha… Londyńczycy wprawdzie nie zdołali zagrać po swojemu, szybko, technicznie i z dużą liczbą podań, ale przyjęli warunki gospodarzy i wyszli z konfrontacji zwycięsko. Harry’emu Redknappowi, który przystępując do tego meczu wiedział już, że wkrótce będzie się musiał gęsto tłumaczyć z domniemanych nieprawidłowości przy płaceniu podatków (zarzuty dotyczą czasów, gdy pracował w Portsmouth i niewielkiej w sumie kwoty 10 tys. funtów), należą się słowa uznania za umiejętność reagowania na przebieg wydarzeń: losy meczu, w którym Blackburn osiągnęło sporą przewagę, ostatecznie odwróciły dwie zmiany, Palaciosa na Jenasa i Defoe’a na Keane’a. Kiedy dwaj rezerwowi pojawili się na boisku, goście zaczęli częściej grać piłką i lepiej podawać. To ich czwarte zwycięstwo na wyjeździe i drugie z rzędu czyste konto…

Fot.Reuters/Onet.pl

Co jednak będzie z Manchesterem City po zwolnieniu Marka Hughesa? I czy półtora roku, które Walijczyk wytrwał na stanowisku menedżera to dużo, czy mało? Albo inaczej: czy w półtora roku (a właściwie: w kilka miesięcy, bo tyle minęło od fali największych zakupów podczas jedynego w pełni kontrolowanego przez Hughesa okienka transferowego) można zbudować zespół, który przebije się do pierwszej czwórki? Rozważałem tę kwestię w sierpniu. „To niemożliwe” – pisałem, bo przecież w przypadku każdej g r u p y nieznanych sobie dotąd ludzi musi upłynąć trochę czasu zanim przerodzi się ona w dobrze rozumiejący się z e s p ó ł. A jeśli jeszcze ludzie ci nie bez racji uważani są za wybitne i n d y w i d u a l n o ś c i…

To był największy problem Marka Hughesa, dobitnie zilustrowany zachowaniami Robinho, zmienionego podczas środowego meczu z Tottenhamem, a także kłócącego się z kolegami Adebayora: zbudować prawdziwy team z tej gromady świetnie opłacanych młodych ludzi, z których każdy obdarzony jest wielkim ego i poniekąd słusznie uważa, że to inni powinni na niego pracować. Trzymanie ambitnych milionerów na ławce nigdy nie jest zadaniem łatwym…

„Projekt”, o którym Hughes tak wiele mówił, miał być obliczony na lata, ale – jak to zwykle bywa w przypadku niewiarygodnie bogatych i nowych w świecie piłki właścicieli – okazało się, że był obliczony na „już”. Rozczarowani ostatnimi wynikami szejkowie stracili cierpliwość i zatrudnili Roberto Manciniego jeszcze przed rozpoczęciem zimowego okienka transferowego, mimo iż w letnim dali poprzednikowi 200 milionów i mimo iż drużyna wciąż jest w ścisłej czołówce, a po zwycięstwie nad Arsenalem awansowała do półfinału Pucharu Ligi. W maju mówili, że celem na ten sezon jest zajęcie miejsca w pierwszej szóstce…

Z pewnością i nowy menedżer MC ruszy na zakupy, z pewnością i on ma swoich ulubieńców, których będzie chciał ściągnąć do klubu. Oznacza to, że on również będzie potrzebował czasu na stworzenie prawdziwego zespołu z grupy wybitnych jednostek, nowi piłkarze będą potrzebowali czasu na adaptację, podobnie zresztą jak on sam – wchodzący w rozgrywki z dnia na dzień, w najgorętszym okresie roku (na plus władzom MC należy zapisać dodanie Manciniemu do pomocy Briana Kidda, wybitnego fachowca, terminującego przed laty u Alexa Fergusona). Kółko się zamknie.

Przeczytałem w „Guardianie”, że Hughes nie miał ręki do transferów. Mnie raczej jego zakupy imponowały, i to nie jeśli chodzi o sumy, lecz o sposób dobierania piłkarzy do drużyny: każdy z nich dobrze znał Premiership i niemal każdy przychodząc do MC osłabiał równocześnie rywali (Hughes kupował od Arsenalu, MU, AV…). Walijczyk wiedział, że nie ma czasu. W kwestii tegorocznych transferów pomylił się tylko raz: kiedy nie udało się z Johnem Terrym, sprowadził na City of Manchester Stadium Joleona Lescotta. Byłemu obrońcy Evertonu zaś, podobnie zresztą jak Kolo Toure, nie sposób odmówić wielkich umiejętności, poza jedną: nie nadaje się on na organizatora gry obronnej. I Toure, i Lescott raczej oglądają się na kolegę, szukając wsparcia, niż podpowiadają jemu (i pozostałym obrońcom), jak trzeba się ustawić. Wybitnym organizatorem gry defensywnej Aston Vilii jest niechciany w Manchesterze Richard Dunne…

Decyzja o zwolnieniu Walijczyka zapadła ponoć na początku grudnia, po serii siedmiu remisów z rzędu. Kilkanaście dni później to zwolnienie musi być jeszcze mniej zaskakujące: jak podkreślono w klubowym oświadczeniu, dwa zwycięstwa w jedenastu meczach to zbyt mało w zestawieniu z inwestycjami i ambicjami. Mark Hughes z pewnością nie miał złudzeń co do swoich pracodawców i nie jest zdziwiony tym, że jego przygoda z MC się skończyła. Piłkarze również nie są zdziwieni: są – jak informuje „Times” – wściekli i na wieść o zwolnieniu menedżera ruszyli delegacją do prezesa Khaldoona Al Mubaraka, by wymóc zmianę decyzji.

Pytanie więc, czy Roberto Manciniego – który przecież, z całym szacunkiem, nie jest Guusem Hiddinkiem czy Jose Mourinho – nie czeka wkrótce podobny los. Z tego, co pisze „Times”, wynika, że trzyletni kontrakt Włocha może być przerwany po sześciu miesiącach, jeśli zespół nie zakwalifikuje się do Ligi Mistrzów. Wątpię, by udało się ten cel osiągnąć. Wiem, że życiorys Manciniego wygląda imponująco, ale wiem też, że przez ostatnie półtora roku pozostawał bez pracy i że Anglii nie zna. Myślę, że właściciele Manchesteru City zrobili właśnie krok w tył – zresztą dokładnie tak samo, jak ich poprzednik zwalniając Svena Gorana Erikssona. Historia już dawno przestała być nauczycielką życia, a roztropność – cnotą.

Drużyna Jamesów Milnerów

Lubię, kiedy kolejka ligowa odbywa się w środku tygodnia: czas na oglądanie, czytanie i dyskutowanie o piłce nie zbiega się wtedy z czasem na redagowanie (w weekendy praca nad kolejnym numerem „Tygodnika” wchodzi w fazę decydującą). W dodatku często jest tak, że w środku tygodnia dzieje się więcej i ciekawiej niż w soboty i niedziele. A może zwyczajnie więcej wtedy widzę…

Trzeba jednak zacząć od tego, o czym pisało się już w niedzielę: od Birmingham. Niby nie wydarzyło się nic, co unieważniałoby tamte spostrzeżenia – ot, piąte ligowe zwycięstwo z rzędu, w dodatku odniesione u siebie z przeciętnym w tym sezonie Blackburn. A jednak w sektorze prasowym stadionu Birmingham (zimno było jak diabli, więc błogosławiono starego wyjadacza z Press Association, który przytargał ze sobą grzejnik…) dziennikarzy pojawiło się więcej niż zwykle. Sądząc po środowych gazetach, Alex McLeish i jego piłkarze mają w mediach swoje pięć minut. Zauważa się nie tylko sprawdzoną jeszcze w Championship parę stoperów – w czasach niejakiego kryzysu gry obronnej pojawienie się na boiskach ekstraklasy Rogera Johnsona i Scotta Danna przypomina mi trochę ubiegłoroczne „wejście smoka” Michaela Turnera w Hull – ale także napastników, Chucho Beniteza i Camerona Jerome’a (przedwczoraj wreszcie strzelił dwie bramki). No i, oczywiście, przypomina się przejęcie klubu przez biznesmena z Hongkongu, z nadzieją, że w zimowym okienku transferowym pan Yeung rozpocznie kupowanie zawodników.

Tylko czy na pewno rozpocznie? „Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli się rozglądać za jakimiś »Galacticos«. Wielkie nazwiska mogłyby popsuć atmosferę w naszej szatni” – mówi McLeish, z czego wynika, że siłą dzisiejszego Birmingham nie są jednostki, ale zespół. Szkot wie, jak wiele już osiągnął, ale konsekwentnie tonuje nastroje: przed sezonem skazywany na spadek i zwolnienie z pracy, miał zająć siedemnaste miejsce w tabeli i podobno to wciąż jego podstawowe zadanie. Mimo że do wczoraj był na miejscu szóstym. Przed Liverpoolem…

W podobnym tonie, co McLeish, wypowiada się Martin O’Neill po niezwykle ważnym wyjazdowym zwycięstwie nad Sunderlandem. „Musimy pozostać skoncentrowani, stąpać twardo po ziemi i myśleć o następnym meczu” – mówi menedżer Aston Villi, odpychając od siebie pytania o pierwszą czwórkę. Jemu jednak chyba trudno o tym nie myśleć, zwłaszcza że w ostatnich miesiącach zdołał już wygrać z drużynami, które poprzedni sezon zakończyły na pierwszych trzech miejsach w tabeli.

Fot. AFP/Onet.pl

Mecz z Sunderlandem pokazał, że O’Neill znalazł fenomenalnego następcę sprzedanego do MC Garetha Barry’ego: liderem zespołu stał się James Milner, o którym Graham Souness mówił całkiem niedawno, że „z drużyną Jamesów Milnerów niczego się nie wygra”. Niechciany w Newcastle młody pomocnik dziś wydaje się pewniakiem nie tylko do wyjazdu na mundial, ale wręcz do gry w wyjściowej jedenastce reprezentacji Anglii (a Fabio Capello pewnie chciałby mieć „drużynę Jamesów Milnerów”, przynajmniej jeśli idzie o nieustępliwość i serce do gry, o dośrodkowaniach i strzałach z dystansu nie wspominając). Zestawienie z Barrym jest o tyle sensowne, że Milner przechodzi podobną drogę – ze skrzydła do środka pola. Jego uniwersalność pozwala O’Neillowi znajdować miejsce na boisku także dla Downinga, Younga i Agnbonglahora – zespół jak dawniej gra efektowną, szybką piłkę, opartą na ataku ze skrzydeł, ale bramki padają również po uderzeniach z drugiej linii. I to jakich…

Studząc emocje O’Neill wie, co robi – w poprzednich sezonach jego piłkarze również zaczynali fantastycznie, by jakoś na wiosnę stracić rozpęd. A skoro ten wpis koncentruje się na słowach menedżerów, warto przytoczyć również zdanie Harry’ego Redknappa po odniesionym w bardzo dobrym stylu zwycięstwie nad Manchesterem City (piłkarze Tottenhamu nie odpuścili pressingu od pierwszej do ostatniej minuty, a kolejnym bocznym obrońcą, którego Aaron Lennon doprowadzał do rozpaczy, okazał się Sylvinho), że wszystkie opinie na temat jego drużyny cechuje pewna skłonność do przesady: każdy dobry mecz czyni ich pretendentami do Bóg-wie-czego, a każda wpadka oznacza koniec świata (nawet wczoraj Martin Samuel opublikował duży tekst odgrzewający stereotyp Tottenhamu jako „nearly team”; ciekawe, co napisze dzisiaj…).

Są oczywiście jeszcze inne wypowiedzi menedżerów, np. Arsene’a Wengera, który – jak całkiem niedawno Rafa Benitez – zaatakował układający terminarz spotkań komputer, że zrobił to nie całkiem po jego myśli… A oprócz wypowiedzi, także decyzje: w tych dniach najbardziej dyskutowano tę Micka McCarthy’ego, który po świetnym wyniku na White Hart Lane wymienił 10 piłkarzy i na wyjazdowe spotkanie z Manchesterem United wysłał de facto rezerwowy skład. Mistrzowie Anglii zagrali bardzo słabo, ale w tych warunkach nie mieli większych problemów, i choć najprawdopodobniej Wolves nie zostanie ukarane, akurat w kwestii oceny tego zdarzenia wypada się zgodzić z Wengerem, który wyraził żal, że musi rywalizować z MU w 37 meczach zamiast w 38.

Mick McCarthy zbiera siły na niedzielny mecz z Burnley – tym samym Burnley, które wczoraj pokazało, że walczyć jak równy z równym i odbierać punkty można w tym sezonie każdemu. Jeśli zdanie „fortuna sprzyja odważnym” ma mieć sens, Owen Coyle powinien z Molineux przywieźć kolejne punkty.

PS Jeszcze a propos menedżerów: myśmy się tu kiedyś ostro spierali z fanami Chelsea o Awrama Granta. Wczoraj Izraelczyk był fantastycznie przyjęty na Stamford Bridge przez kibiców i piłkarzy. Tutaj znajdziecie wypowiedź Franka Lamparda i ujęcie, na którym pomocnik Chelsea ściska swojego byłego zwierzchnika. Nie powiem, było mi przyjemnie to zobaczyć.

Nikt nie chce wygrać

„Jezu, przegraliście u siebie z Wolverhampton, ale obciach” – powiedziała, a kibic Tottenhamu delikatnie wypchnął ją za drzwi łazienki. Podobna sytuacja zdarzyła się jego znajomemu sympatykowi Manchesteru United – złośliwy komentarz dotyczył odniesionej na Old Trafford porażki z Aston Villą. Partner kibica Chelsea ironizował z powodu remisu z Evertonem, żona fana Sunderlandu przerwała lekturę książki, by zrobić uwagę na temat tracenia bramki w ostatniej minucie meczu z drużyną zamykającą tabelę, kibic Manchesteru City przez cały wieczór zmywał gary, przeżuwając usłyszane od dzieci opinie na temat remisu z Boltonem, a fani Liverpoolu, cóż… ci zdążyli się w czasie ostatnich miesięcy przyzwyczaić.

Kosmiczna kolejka, czyż nie? Jeśli by się zatrzymać przy samych wynikach, można by pomyśleć, że nikomu nie zależy na mistrzostwie kraju i na złamaniu monopolu Wielkiej Czwórki (no, może tym razem nie dotyczy to Aston Villi…). Chyba bardziej jeszcze niż w poprzednich sezonach w angielskiej Premiership każdy może wygrać z każdym, a pieniądze i nazwiska nie grają. To, oczywiście, zapisujemy na plus, generalnie jednak będziemy dziś wybrzydzać.

Będziemy wybrzydzać na momentami kuriozalną defensywę Chelsea i coraz bardziej niepewnego Petra Czecha. To już czwarty mecz Londyńczyków bez zwycięstwa, wliczając Blackburn, MC i Apoel w pucharach, a sceptycy przypominają, że także za Scolariego drużyna świetnie wystartowała, by w grudniu wpaść w dołek; w każdym razie kłopoty zaczynają się jeszcze przed Pucharem Narodów… Walcząc o mistrzostwo doprawdy trzeba wiedzieć, jak bronić się przy stałych fragmentach, a zwłaszcza nie można popełniać w kółko tego samego błędu. To właściwie niewiarygodne, że dwa tygodnie temu ten zespół tak zdominował w środku pola Arsenal – wczoraj Fellaini i Rodwell z rozbijaniem ataków Chelsea nie mieli większych kłopotów; strach pomyśleć, co by było, gdyby nie Anelka i Drogba. Czy wszystko tłumaczy kontuzja Essiena?

Będziemy też wybrzydzać na niezdolność piłkarzy Tottenhamu do rozbrojenia ambitnie broniących się gości (to kolejny tego typu przypadek, po meczu ze Stoke). Harry Redknapp miał do dyspozycji wszystkich najlepszych piłkarzy, włącznie z powracającym po kontuzji Modriciem, ale ani Chorwat, który pojawił się na boisku po godzinie , ani jego rodak Krajnczar, ani Huddlestone czy Lennon, o Keanie nie wspominając, nie znaleźli pomysłu na rozciągnięcie defensywy Wolves i obsłużenie jednym czy najlepiej dwoma podaniami Jermaina Defoe. Zaangażowania nie brakowało, nie brakowało wysiłku, brakowało pomysłu – co być może jest gorsze niż brak zaangażowania, bo gdzie tu myśleć o Lidze Mistrzów, jak się traci dwubramkową przewagę i nie wykorzystuje karnego (to przed tygodniem), a następnie przez 88 minut nie umie poradzić sobie z drużyną, która według opinii ekspertów powinna opuścić ekstraklasę w pierwszej kolejności.

Będziemy wybrzydzać na kilku piłkarzy Manchesteru United, a zwłaszcza na Andersona, wciąż niepotrafiącego udowodnić, że zasługuje na grę w tym wielkim klubie. Na Wayne’a Rooneya, nurkującego w polu karnym, na statycznego Owena, a także na Fletchera, choć przecież to nie jego wina, że znów musiał grać na prawej obronie i że tacy piłkarze jak Young czy Downing wysoko postawili mu poprzeczkę.

I wreszcie: na poziom sędziowania – mnie zirytował zwłaszcza Mark Clattenburg, usuwający z boiska Craiga Bellamy’ego (Walijczyk ewidentnie padł ofiarą swojej reputacji „złego chłopca” – drugą żółtą kartkę zobaczył za symulowanie, a przecież powtórki nie zostawiają wątpliwości, że był faulowany), ale rozumiem tych, którzy krytykują przede wszystkim Howarda Webba, który nie podyktował karnego dla Liverpoolu (to zresztą też może być skutek ubiegłotygodniowego nurkowania Gerrarda w polu karnym Blackburn, choć przecież oba incydenty dzielił tydzień i Webb powinien podejmować decyzję w oparciu o to, co widzi, a nie, co pamięta). Na zadyszkę Sunderlandu i pogłębiający się kryzys West Hamu. Na źle ustawionego bramkarza Stoke, choć uderzenie Figueroy było rzeczywiście kapitalne…

Dwie kwestie wymagają zatrzymania się na chwilę. Pierwsza: wysoka pozycja w tabeli Birmingham, beniaminka, którego menedżer Alex McLeish mówił przed sezonem, że nie ma drużyny zdolnej do konkurowania z zespołami Premiership. Dziś jego kadra nie wygląda wcale lepiej niż w sierpniu, ale napastnicy z innych klubów ekstraklasy nauczyli się już, że para stoperów Johnson-Dann stanowi twardy orzech do zgryzienia (że swój fach zna bramkarz Joe Hart wiedzieli już wcześniej i jest chyba kwestią najbliższej przyszłości, żeby przekonał się o tym także Fabio Capello). McLeish dał szansę zarówno piłkarzom gdzie indziej nie chcianym, jak Ridgewell, Larsson czy McFadden, a przede wszystkim doświadczeni Bowyer czy Carr, ale umiał też wypromować Christiana Beniteza czy Camerona Jerome’a. Niesamowity sezon rozgrywa zwłaszcza Bowyer – piłkarz, którego lubić nie sposób (w Leeds sądzono go za napaść na azjatyckiego studenta podczas imprezy w nocnym klubie, w Newcastle pobił się z kolegą z drużyny Kieronem Dyerem, o czerwonych kartkach i brutalnych faulach nie wspominam), ale który może wreszcie ma trenera potrafiącego go okiełznać. Przed sezonem wróżyłem im spadek, ale te wróżby (nie tylko zresztą moje; McLeish był faworytem bukmacherów do zwolnienia jako pierwszy menedżer Premiership, obok Paula Harta i Marka Hughesa) nakazało zweryfikować przejęcie klubu przez miliardera z Hongkongu. Jeśli pan Yeung wyłoży w przyszłym miesiącu trochę pieniędzy, a kupieni przez niego piłkarze zaaklimatyzują się równie łatwo jak Christian Benitez, kto wie: może Birmingham, a nie Sunderland namiesza w walce o awans do Ligi Europejskiej?

Kwestia druga to oczywiście dzisiejszy mecz zespołów z tradycyjnej Wielkiej Czwórki; mecz, po obejrzeniu którego czuję się właściwie bezradny. Nic się tu nie da uogólnić: ani dobrej gry gospodarzy przed przerwą, ani dobrej gry gości po przerwie. Ani faktu, że Liverpool przegrał z Gerrardem, Aquilanim i Torresem w składzie, ani faktu, że Arsenal wygrał bez van Persiego. Bohater Kanonierów, Arszawin, w poprzednich meczach zawodził, Almunia z kolei, który podarował gola Lierpoolowi, bronił nieźle. Wenger wrzeszczał w przerwie na piłkarzy (a po meczu był z siebie dumny, że po 13 latach wciąż potrafi ich zaskoczyć… rzeczywiście, Fabregas mówił, że nigdy nie widział go tak złego i że menedżer powiedział im m.in., że nie są godni nosić koszulek Arsenalu) – słowem same paradoksy. Pewnie gdyby nie fatalna ostatnio passa, piłkarze Liverpoolu nie przejęliby się tak bardzo samobójczym strzałem Johnsona, bo wyglądało na to, że nagle zaczęło im brakować pewności siebie, pewnie niepotrzebnie Rafa Benitez odwijał się na przedmeczowej konferencji Klinsmannowi i Sounessowi i pewnie niepotrzebnie deklarował, że sezon zaczyna się od nowa właśnie meczem z Arsenalem… A jednak – kolejny paradoks – postawę Liverpoolu z pierwszych 45 minut warto zapamiętać, bo tak dobrze w tym sezonie grali tylko raz, w październiku z Manchesterem United.

Arsenal traci do Chelsea 6 punktów i rozegrał mecz mniej, Liverpool ma do czwartego miejsca 5 punktów straty. No więc jak to jest z szansami na mistrzostwo Anglii i na pierwszą czwórkę? Nikt nie chce wygrać? A może niektórzy chcą za bardzo i paraliżuje ich to jak niejednego młodzieńca? Powiedzcie sami, a mnie darujcie ten pospieszny wpis: kończymy świąteczny numer „Tygodnika”, mam przyjemność być jego redaktorem prowadzącym, więc na ligę angielską patrzyłem tym razem w przerwach. Obiecuję, że jutro nadrobię i że będę się włączał do dyskusji…

Czy Berbatow zawiódł

Wszyscy mówią „Owen, Owen”, a ja myślę „Berbatow”. To znaczy cieszę się oczywiście, że piłkarz, po którym pół roku temu ujeżdżano jak po łysej kobyle, strzelił we środę trzy bramki, a media, zresztą w zgodzie ze swoją zdumiewającą logiką, płynnie przeniosły akcenty z ośmieszania na uwielbianie. Nawet jeśli szanse wyjazdu napastnika MU na mundial nadal pozostają znikome (choć ma potężne lobby, taki Henry Winter np. niemal w każdym tekście czy wpisie na twitterze powtarza swoje ceterum censeo), to ja się cieszę zwyczajnie dlatego, że na formie Owena korzystają nie tylko kibice Czerwonych Diabłów, ale wszyscy fani angielskiej piłki. W końcu Owen pozostaje jednym z jej symboli…

Myślę „Berbatow”, bo kilkanaście miesięcy od jego transferu z Tottenhamu (przypomnijmy: za ponad 30 milionów funtów!) to wystarczająco wiele, żeby wyciągnąć wnioski. I tak jak nie chciałem robić tego wcześniej, tak teraz mam poczucie, że mogę: powiedzieć, że jego transfer nie wyszedł na dobre ani Tottenhamowi (chyba że finansowo…), ani Manchesterowi (zwłaszcza finansowo…), ani samemu Bułgarowi wreszcie. Owszem, w ubiegłym sezonie miał kilka naprawdę udanych meczów, nie strzelał wprawdzie tyle, co w Tottenhamie, ale równie często jak w Tottenhamie asystował. Owszem, wciąż imponował techniką, przyjęciem piłki, jej przetrzymaniem, niebanalnym odegraniem – tyle że za każdym razem były to raczej pojedyncze błyski niż reguła. Dziś, mimo odejścia Teveza i Ronaldo, myślimy o Berbatowie jako o piłkarzu rezerwowym, a kilka razy natknąłem się już na spekulacje, że Alex Ferguson ma go dość i przymierza się do transferu Edina Dzeko.

Fot. PAP/Onet.pl

Za duża presja? Czy tak jak świetny w mniejszych klubach Darren Bent nie odnalazł się na White Hart Lane, tak świetny na White Hart Lane Berbatow nie odnalazł się na Old Trafford? W wywiadzie udzielonym przed kilkoma miesiącami, wspominał poprzedni sezon (zakończony przykro – tylko na ławce w finale Ligi Mistrzów) jako nieudany. Mówił, że nie sypiał po nocach, rozważając, że w konkretnej sytuacji powinien zachować się inaczej, że nie strzelał wystarczająco dużo goli, że miał poczucie, że zawiódł… Ta wypowiedź zaprzecza jego pozie człowieka zdystansowanego czy wręcz niezainteresowanego, będącego głową ponad wszystkimi innymi biegającymi po tym samym boisku piłkarzami – ale na tę pozę akurat nie warto się nabierać. Statystyki pokazują np., że Berbatow biega równie dużo i szybko jak pozostali.

Bułgarowi nie pomaga preferowane ostatnio przez Fergusona ustawienie – 4-3-3 (lub 4-5-1), z Waynem Rooneyem jako jedynym wysuniętym napastnikiem. Z drugiej strony można powiedzieć, że w systemie 4-4-2 przez te 16 miesięcy miał wystarczająco wiele okazji, żeby przekonać do siebie menedżera. Przyznam, że nie pojmuję, dlaczego Bułgar, którego współpraca z Robbiem Keanem była wręcz telepatyczna, nie potrafi nawiązać podobnej z Rooneyem. I Irlandczyk, i Anglik potrafią ciężko pracować dla zespołu, wracać się po piłkę, szukać gry w drugiej linii, odgrywać, ale zarazem gubić obrońcę i pokazywać się partnerowi – wydawałoby się, że stworzony do gry kombinacyjnej Berbatow powinien mieć w Manchesterze miękkie lądowanie. A jednak nie.

Myślę „Berbatow” dlatego, że po hat-tricku Owena jego pozycja w klubie zrobiła się jeszcze trudniejsza. Ale także dlatego, że również Keane’owi pozbawionemu partnerstwa z Bułgarem idzie zdecydowanie gorzej. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy Jermain Defoe jest najlepszym strzelcem ligi, wydaje się to niewiarygodne, ale blisko dwa lata temu Anglik odchodził do Portsmouth, bo w Tottenhamie musiał grać ogony przy rewelacyjnym duecie Berbatow-Keane. Dziś w swoich klubach ogony grywają Keane i Berbatow. I po to wam to było, chłopaki?