Wiem, że zwolnienie Marka Hughesa jest w tej chwili na ustach wszystkich, a na ustach co poniektórych jest także śledztwo podatkowe przeciwko Harry’emu Redknappowi – do tych tematów dojdziemy. Chcę zacząć gdzie indziej, w przekonaniu, że burzliwy dzień 19 grudnia trafi do historii z powodów nieco odmiennych niż zawirowania w życiu dwóch menedżerów.
„Są wielcy, jest ich czworo i nie pozwalają nikomu innemu nic wygrać” – to cytat z książki Nicka Davidsona i Shauna Hunta „Modern football is rubbish”, która niedawno ukazała się po polsku nakładem wydawnictwa Sendsport, i o której być może zdołam napisać osobno. Mowa oczywiście o Wielkiej Czwórce, od lat dominującej nad pozostałymi drużynami angielskiej ekstraklasy. Otóż dziś, w dniu, w którym ostatnie w tabeli Portsmouth zasłużenie i przekonująco pokonało bardzo słaby Liverpool, i w dniu, w którym Fulham zasłużenie i przekonująco pokonało bardzo słaby Manchester United, chciałbym uroczyście ogłosić prawdziwy koniec Wielkiej Czwórki.
Robię to, mimo iż nadal uważam za bardzo prawdopodobne, że to Chelsea, Manchester United, Arsenal i Liverpool będą w maju zajmować miejsca od pierwszego do czwartego. Tyle że nawet jeśli (j e ś l i) ostatecznie tak się stanie, to nie z powodu ich wielkości, ale słabości lub kłopotów wewnętrznych panujących wśród konkurentów. Istotny wydaje mi się fakt, że całą czwórkę opuściła w tym sezonie aura niedotykalności. Rozgrywki nie doszły jeszcze do połowy, a Liverpool zdołał przegrać siedmiokrotnie (dwa razy u siebie), Manchester United – pięciokrotnie, Arsenal – czterokrotnie, Chelsea zaś – trzykrotnie (niektóre remisy litościwie przemilczam). Wiele z tych porażek nie kończyło bynajmniej meczów rozgrywanych między sobą czy np. z Aston Villą, Tottenhamem albo MC: jak pamiętacie Chelsea uległa Wigan, Arsenal Sunderlandowi, MU Burnley, a Liverpool oprócz Portsmouth oddał komplet punktów Fulham czy Sunderlandowi. Całkiem spory materiał na motywacyjne dvd: spuszczone głowy supergwiazd, ich wściekli trenerzy ciskający na ziemię bidony, a potem zbliżenie na tablicę z wynikiem końcowym, zawieszoną nad jakimś małym stadionem. Jeśli potrafiło to zrobić Portsmouth czy Burnley, naprawdę każdy może. Wystarczy chcieć.
Tym, co wydaje mi się najistotniejsze w dzisiejszych porażkach Liverpoolu i MU, jest właśnie ich bezapelacyjność. Kilka dni temu czytałem tekst cenionego przeze mnie sprawozdawcy Match of the Day, Jonathana Pearce’a, dowodzącego w sposób bardzo przekonujący, że Portsmouth nie ma najmniejszych szans na utrzymanie. „To prawda, że osiem z dziewięciu ostatnich meczów sezonu wygląda na mecze do wygrania, ale najpierw trzeba mieć piłkarzy, którzy są w stanie wygrywać…”. Otóż okazuje się, że Portsmouth ma takich piłkarzy, a menedżer, którego Pearce określa, jako „metodycznego, ale nie inspirującego”, potrafi być niezwykle inspirujący. Grant miał plan gry już na mecz z Chelsea, która męczyła się straszliwie i szczęśliwie zwyciężyła – miał go i tym razem. Naciskana przez Piquionne’a defensywa Liverpoolu parę razy mocno się pogubiła, Gerrard i Torres nie otrzymywali piłek, a gdyby sędzia, który wcześniej ukarał Hiszpana za faul, zauważył cios łokciem, wymierzony w Ben Haima, goście mogliby kończyć ten mecz w dziewiątkę. Przypomnijmy, że kiedy z boiska wylatywał Mascherano, Portsmouth już prowadziło, a Liverpool wciąż nie miał pomysłu, jak przedrzeć się przez w sumie trywialne, choć zdyscyplinowane 4-5-1.
Porażkę Manchesteru United częściowo tłumaczy plaga kontuzji (coś, co przestało właśnie być alibi Liverpoolu, bo Gerrard i Torres wrócili do gry już jakiś czas temu), zwłaszcza wśród obrońców – dość powiedzieć, że w defensywie Alex Ferguson znów musiał wystawić Carricka i Fletchera, wspieranych przez żółtodzioba de Laeta. Ale tylko częściowo: w ofensywie Czerwone Diabły nie pokazały nic, anonimowy Owen nie dochodził do – skądinąd niezbyt udanych – podań Valencii czy Andersona, a Scholes po prostu podawał pod nogi piłkarzy Fulham. Mecz był zawstydzający zwłaszcza dla Owena, przed którego w wyścigu do reprezentacji wysforował się nawet Bobby Zamora (wybaczcie to „nawet”, ale pamiętam, jak ten napastnik marnował okazję za okazją podczas nieudanego pobytu w Tottenhamie, a całkiem niedawno także kibice Fulham wyśmiewali jego nieskuteczność – niesamowite, jak wiele w tym sporcie zależy po prostu od pewności siebie, która może przyjść po jednym czy dwóch udanych spotkaniach…).
Skoro jednak ogłosiłem koniec Wielkiej Czwórki, wypada zapytać, kto może skorzystać na kryzysie tworzących ją drużyn. Po dzisiejszym dniu należałoby wskazać na Aston Villę i Tottenham, bo obie te drużyny potrafiły wygrać, nie grając bynajmniej w sposób oszałamiający. O zaletach Aston Villi napisałem kilka zdań we czwartek, dziś więc nieco o Tottenhamie, który pokazał, że jest inną drużyną niż tamta sprzed roku czy dwóch, regularnie przegrywająca z zespołami trenowanymi przez Sama Allardyce’a.
Wszystko jedno, czy chodzi o Bolton, czy o Blackburn – futbol preferowany przez tego menedżera opiera się na przygotowaniu fizycznym, grze na pograniczu faul i długiej piłce. Ileż to razy w poprzednich sezonach pomocnicy Tottenhamu chowali nogi w obawie przed wślizgiem, a obrońcy odbijali się od łokci napastników tych drużyn – dziś to obrońca Blackburn odbił się od Petera Croucha… Londyńczycy wprawdzie nie zdołali zagrać po swojemu, szybko, technicznie i z dużą liczbą podań, ale przyjęli warunki gospodarzy i wyszli z konfrontacji zwycięsko. Harry’emu Redknappowi, który przystępując do tego meczu wiedział już, że wkrótce będzie się musiał gęsto tłumaczyć z domniemanych nieprawidłowości przy płaceniu podatków (zarzuty dotyczą czasów, gdy pracował w Portsmouth i niewielkiej w sumie kwoty 10 tys. funtów), należą się słowa uznania za umiejętność reagowania na przebieg wydarzeń: losy meczu, w którym Blackburn osiągnęło sporą przewagę, ostatecznie odwróciły dwie zmiany, Palaciosa na Jenasa i Defoe’a na Keane’a. Kiedy dwaj rezerwowi pojawili się na boisku, goście zaczęli częściej grać piłką i lepiej podawać. To ich czwarte zwycięstwo na wyjeździe i drugie z rzędu czyste konto…

Fot.Reuters/Onet.pl
Co jednak będzie z Manchesterem City po zwolnieniu Marka Hughesa? I czy półtora roku, które Walijczyk wytrwał na stanowisku menedżera to dużo, czy mało? Albo inaczej: czy w półtora roku (a właściwie: w kilka miesięcy, bo tyle minęło od fali największych zakupów podczas jedynego w pełni kontrolowanego przez Hughesa okienka transferowego) można zbudować zespół, który przebije się do pierwszej czwórki? Rozważałem tę kwestię w sierpniu. „To niemożliwe” – pisałem, bo przecież w przypadku każdej g r u p y nieznanych sobie dotąd ludzi musi upłynąć trochę czasu zanim przerodzi się ona w dobrze rozumiejący się z e s p ó ł. A jeśli jeszcze ludzie ci nie bez racji uważani są za wybitne i n d y w i d u a l n o ś c i…
To był największy problem Marka Hughesa, dobitnie zilustrowany zachowaniami Robinho, zmienionego podczas środowego meczu z Tottenhamem, a także kłócącego się z kolegami Adebayora: zbudować prawdziwy team z tej gromady świetnie opłacanych młodych ludzi, z których każdy obdarzony jest wielkim ego i poniekąd słusznie uważa, że to inni powinni na niego pracować. Trzymanie ambitnych milionerów na ławce nigdy nie jest zadaniem łatwym…
„Projekt”, o którym Hughes tak wiele mówił, miał być obliczony na lata, ale – jak to zwykle bywa w przypadku niewiarygodnie bogatych i nowych w świecie piłki właścicieli – okazało się, że był obliczony na „już”. Rozczarowani ostatnimi wynikami szejkowie stracili cierpliwość i zatrudnili Roberto Manciniego jeszcze przed rozpoczęciem zimowego okienka transferowego, mimo iż w letnim dali poprzednikowi 200 milionów i mimo iż drużyna wciąż jest w ścisłej czołówce, a po zwycięstwie nad Arsenalem awansowała do półfinału Pucharu Ligi. W maju mówili, że celem na ten sezon jest zajęcie miejsca w pierwszej szóstce…
Z pewnością i nowy menedżer MC ruszy na zakupy, z pewnością i on ma swoich ulubieńców, których będzie chciał ściągnąć do klubu. Oznacza to, że on również będzie potrzebował czasu na stworzenie prawdziwego zespołu z grupy wybitnych jednostek, nowi piłkarze będą potrzebowali czasu na adaptację, podobnie zresztą jak on sam – wchodzący w rozgrywki z dnia na dzień, w najgorętszym okresie roku (na plus władzom MC należy zapisać dodanie Manciniemu do pomocy Briana Kidda, wybitnego fachowca, terminującego przed laty u Alexa Fergusona). Kółko się zamknie.
Przeczytałem w „Guardianie”, że Hughes nie miał ręki do transferów. Mnie raczej jego zakupy imponowały, i to nie jeśli chodzi o sumy, lecz o sposób dobierania piłkarzy do drużyny: każdy z nich dobrze znał Premiership i niemal każdy przychodząc do MC osłabiał równocześnie rywali (Hughes kupował od Arsenalu, MU, AV…). Walijczyk wiedział, że nie ma czasu. W kwestii tegorocznych transferów pomylił się tylko raz: kiedy nie udało się z Johnem Terrym, sprowadził na City of Manchester Stadium Joleona Lescotta. Byłemu obrońcy Evertonu zaś, podobnie zresztą jak Kolo Toure, nie sposób odmówić wielkich umiejętności, poza jedną: nie nadaje się on na organizatora gry obronnej. I Toure, i Lescott raczej oglądają się na kolegę, szukając wsparcia, niż podpowiadają jemu (i pozostałym obrońcom), jak trzeba się ustawić. Wybitnym organizatorem gry defensywnej Aston Vilii jest niechciany w Manchesterze Richard Dunne…
Decyzja o zwolnieniu Walijczyka zapadła ponoć na początku grudnia, po serii siedmiu remisów z rzędu. Kilkanaście dni później to zwolnienie musi być jeszcze mniej zaskakujące: jak podkreślono w klubowym oświadczeniu, dwa zwycięstwa w jedenastu meczach to zbyt mało w zestawieniu z inwestycjami i ambicjami. Mark Hughes z pewnością nie miał złudzeń co do swoich pracodawców i nie jest zdziwiony tym, że jego przygoda z MC się skończyła. Piłkarze również nie są zdziwieni: są – jak informuje „Times” – wściekli i na wieść o zwolnieniu menedżera ruszyli delegacją do prezesa Khaldoona Al Mubaraka, by wymóc zmianę decyzji.
Pytanie więc, czy Roberto Manciniego – który przecież, z całym szacunkiem, nie jest Guusem Hiddinkiem czy Jose Mourinho – nie czeka wkrótce podobny los. Z tego, co pisze „Times”, wynika, że trzyletni kontrakt Włocha może być przerwany po sześciu miesiącach, jeśli zespół nie zakwalifikuje się do Ligi Mistrzów. Wątpię, by udało się ten cel osiągnąć. Wiem, że życiorys Manciniego wygląda imponująco, ale wiem też, że przez ostatnie półtora roku pozostawał bez pracy i że Anglii nie zna. Myślę, że właściciele Manchesteru City zrobili właśnie krok w tył – zresztą dokładnie tak samo, jak ich poprzednik zwalniając Svena Gorana Erikssona. Historia już dawno przestała być nauczycielką życia, a roztropność – cnotą.