Lubię, kiedy kolejka ligowa odbywa się w środku tygodnia: czas na oglądanie, czytanie i dyskutowanie o piłce nie zbiega się wtedy z czasem na redagowanie (w weekendy praca nad kolejnym numerem „Tygodnika” wchodzi w fazę decydującą). W dodatku często jest tak, że w środku tygodnia dzieje się więcej i ciekawiej niż w soboty i niedziele. A może zwyczajnie więcej wtedy widzę…
Trzeba jednak zacząć od tego, o czym pisało się już w niedzielę: od Birmingham. Niby nie wydarzyło się nic, co unieważniałoby tamte spostrzeżenia – ot, piąte ligowe zwycięstwo z rzędu, w dodatku odniesione u siebie z przeciętnym w tym sezonie Blackburn. A jednak w sektorze prasowym stadionu Birmingham (zimno było jak diabli, więc błogosławiono starego wyjadacza z Press Association, który przytargał ze sobą grzejnik…) dziennikarzy pojawiło się więcej niż zwykle. Sądząc po środowych gazetach, Alex McLeish i jego piłkarze mają w mediach swoje pięć minut. Zauważa się nie tylko sprawdzoną jeszcze w Championship parę stoperów – w czasach niejakiego kryzysu gry obronnej pojawienie się na boiskach ekstraklasy Rogera Johnsona i Scotta Danna przypomina mi trochę ubiegłoroczne „wejście smoka” Michaela Turnera w Hull – ale także napastników, Chucho Beniteza i Camerona Jerome’a (przedwczoraj wreszcie strzelił dwie bramki). No i, oczywiście, przypomina się przejęcie klubu przez biznesmena z Hongkongu, z nadzieją, że w zimowym okienku transferowym pan Yeung rozpocznie kupowanie zawodników.
Tylko czy na pewno rozpocznie? „Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli się rozglądać za jakimiś »Galacticos«. Wielkie nazwiska mogłyby popsuć atmosferę w naszej szatni” – mówi McLeish, z czego wynika, że siłą dzisiejszego Birmingham nie są jednostki, ale zespół. Szkot wie, jak wiele już osiągnął, ale konsekwentnie tonuje nastroje: przed sezonem skazywany na spadek i zwolnienie z pracy, miał zająć siedemnaste miejsce w tabeli i podobno to wciąż jego podstawowe zadanie. Mimo że do wczoraj był na miejscu szóstym. Przed Liverpoolem…
W podobnym tonie, co McLeish, wypowiada się Martin O’Neill po niezwykle ważnym wyjazdowym zwycięstwie nad Sunderlandem. „Musimy pozostać skoncentrowani, stąpać twardo po ziemi i myśleć o następnym meczu” – mówi menedżer Aston Villi, odpychając od siebie pytania o pierwszą czwórkę. Jemu jednak chyba trudno o tym nie myśleć, zwłaszcza że w ostatnich miesiącach zdołał już wygrać z drużynami, które poprzedni sezon zakończyły na pierwszych trzech miejsach w tabeli.
Fot. AFP/Onet.pl
Mecz z Sunderlandem pokazał, że O’Neill znalazł fenomenalnego następcę sprzedanego do MC Garetha Barry’ego: liderem zespołu stał się James Milner, o którym Graham Souness mówił całkiem niedawno, że „z drużyną Jamesów Milnerów niczego się nie wygra”. Niechciany w Newcastle młody pomocnik dziś wydaje się pewniakiem nie tylko do wyjazdu na mundial, ale wręcz do gry w wyjściowej jedenastce reprezentacji Anglii (a Fabio Capello pewnie chciałby mieć „drużynę Jamesów Milnerów”, przynajmniej jeśli idzie o nieustępliwość i serce do gry, o dośrodkowaniach i strzałach z dystansu nie wspominając). Zestawienie z Barrym jest o tyle sensowne, że Milner przechodzi podobną drogę – ze skrzydła do środka pola. Jego uniwersalność pozwala O’Neillowi znajdować miejsce na boisku także dla Downinga, Younga i Agnbonglahora – zespół jak dawniej gra efektowną, szybką piłkę, opartą na ataku ze skrzydeł, ale bramki padają również po uderzeniach z drugiej linii. I to jakich…
Studząc emocje O’Neill wie, co robi – w poprzednich sezonach jego piłkarze również zaczynali fantastycznie, by jakoś na wiosnę stracić rozpęd. A skoro ten wpis koncentruje się na słowach menedżerów, warto przytoczyć również zdanie Harry’ego Redknappa po odniesionym w bardzo dobrym stylu zwycięstwie nad Manchesterem City (piłkarze Tottenhamu nie odpuścili pressingu od pierwszej do ostatniej minuty, a kolejnym bocznym obrońcą, którego Aaron Lennon doprowadzał do rozpaczy, okazał się Sylvinho), że wszystkie opinie na temat jego drużyny cechuje pewna skłonność do przesady: każdy dobry mecz czyni ich pretendentami do Bóg-wie-czego, a każda wpadka oznacza koniec świata (nawet wczoraj Martin Samuel opublikował duży tekst odgrzewający stereotyp Tottenhamu jako „nearly team”; ciekawe, co napisze dzisiaj…).
Są oczywiście jeszcze inne wypowiedzi menedżerów, np. Arsene’a Wengera, który – jak całkiem niedawno Rafa Benitez – zaatakował układający terminarz spotkań komputer, że zrobił to nie całkiem po jego myśli… A oprócz wypowiedzi, także decyzje: w tych dniach najbardziej dyskutowano tę Micka McCarthy’ego, który po świetnym wyniku na White Hart Lane wymienił 10 piłkarzy i na wyjazdowe spotkanie z Manchesterem United wysłał de facto rezerwowy skład. Mistrzowie Anglii zagrali bardzo słabo, ale w tych warunkach nie mieli większych problemów, i choć najprawdopodobniej Wolves nie zostanie ukarane, akurat w kwestii oceny tego zdarzenia wypada się zgodzić z Wengerem, który wyraził żal, że musi rywalizować z MU w 37 meczach zamiast w 38.
Mick McCarthy zbiera siły na niedzielny mecz z Burnley – tym samym Burnley, które wczoraj pokazało, że walczyć jak równy z równym i odbierać punkty można w tym sezonie każdemu. Jeśli zdanie „fortuna sprzyja odważnym” ma mieć sens, Owen Coyle powinien z Molineux przywieźć kolejne punkty.
PS Jeszcze a propos menedżerów: myśmy się tu kiedyś ostro spierali z fanami Chelsea o Awrama Granta. Wczoraj Izraelczyk był fantastycznie przyjęty na Stamford Bridge przez kibiców i piłkarzy. Tutaj znajdziecie wypowiedź Franka Lamparda i ujęcie, na którym pomocnik Chelsea ściska swojego byłego zwierzchnika. Nie powiem, było mi przyjemnie to zobaczyć.