Drużyna Jamesów Milnerów

Lubię, kiedy kolejka ligowa odbywa się w środku tygodnia: czas na oglądanie, czytanie i dyskutowanie o piłce nie zbiega się wtedy z czasem na redagowanie (w weekendy praca nad kolejnym numerem „Tygodnika” wchodzi w fazę decydującą). W dodatku często jest tak, że w środku tygodnia dzieje się więcej i ciekawiej niż w soboty i niedziele. A może zwyczajnie więcej wtedy widzę…

Trzeba jednak zacząć od tego, o czym pisało się już w niedzielę: od Birmingham. Niby nie wydarzyło się nic, co unieważniałoby tamte spostrzeżenia – ot, piąte ligowe zwycięstwo z rzędu, w dodatku odniesione u siebie z przeciętnym w tym sezonie Blackburn. A jednak w sektorze prasowym stadionu Birmingham (zimno było jak diabli, więc błogosławiono starego wyjadacza z Press Association, który przytargał ze sobą grzejnik…) dziennikarzy pojawiło się więcej niż zwykle. Sądząc po środowych gazetach, Alex McLeish i jego piłkarze mają w mediach swoje pięć minut. Zauważa się nie tylko sprawdzoną jeszcze w Championship parę stoperów – w czasach niejakiego kryzysu gry obronnej pojawienie się na boiskach ekstraklasy Rogera Johnsona i Scotta Danna przypomina mi trochę ubiegłoroczne „wejście smoka” Michaela Turnera w Hull – ale także napastników, Chucho Beniteza i Camerona Jerome’a (przedwczoraj wreszcie strzelił dwie bramki). No i, oczywiście, przypomina się przejęcie klubu przez biznesmena z Hongkongu, z nadzieją, że w zimowym okienku transferowym pan Yeung rozpocznie kupowanie zawodników.

Tylko czy na pewno rozpocznie? „Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli się rozglądać za jakimiś »Galacticos«. Wielkie nazwiska mogłyby popsuć atmosferę w naszej szatni” – mówi McLeish, z czego wynika, że siłą dzisiejszego Birmingham nie są jednostki, ale zespół. Szkot wie, jak wiele już osiągnął, ale konsekwentnie tonuje nastroje: przed sezonem skazywany na spadek i zwolnienie z pracy, miał zająć siedemnaste miejsce w tabeli i podobno to wciąż jego podstawowe zadanie. Mimo że do wczoraj był na miejscu szóstym. Przed Liverpoolem…

W podobnym tonie, co McLeish, wypowiada się Martin O’Neill po niezwykle ważnym wyjazdowym zwycięstwie nad Sunderlandem. „Musimy pozostać skoncentrowani, stąpać twardo po ziemi i myśleć o następnym meczu” – mówi menedżer Aston Villi, odpychając od siebie pytania o pierwszą czwórkę. Jemu jednak chyba trudno o tym nie myśleć, zwłaszcza że w ostatnich miesiącach zdołał już wygrać z drużynami, które poprzedni sezon zakończyły na pierwszych trzech miejsach w tabeli.

Fot. AFP/Onet.pl

Mecz z Sunderlandem pokazał, że O’Neill znalazł fenomenalnego następcę sprzedanego do MC Garetha Barry’ego: liderem zespołu stał się James Milner, o którym Graham Souness mówił całkiem niedawno, że „z drużyną Jamesów Milnerów niczego się nie wygra”. Niechciany w Newcastle młody pomocnik dziś wydaje się pewniakiem nie tylko do wyjazdu na mundial, ale wręcz do gry w wyjściowej jedenastce reprezentacji Anglii (a Fabio Capello pewnie chciałby mieć „drużynę Jamesów Milnerów”, przynajmniej jeśli idzie o nieustępliwość i serce do gry, o dośrodkowaniach i strzałach z dystansu nie wspominając). Zestawienie z Barrym jest o tyle sensowne, że Milner przechodzi podobną drogę – ze skrzydła do środka pola. Jego uniwersalność pozwala O’Neillowi znajdować miejsce na boisku także dla Downinga, Younga i Agnbonglahora – zespół jak dawniej gra efektowną, szybką piłkę, opartą na ataku ze skrzydeł, ale bramki padają również po uderzeniach z drugiej linii. I to jakich…

Studząc emocje O’Neill wie, co robi – w poprzednich sezonach jego piłkarze również zaczynali fantastycznie, by jakoś na wiosnę stracić rozpęd. A skoro ten wpis koncentruje się na słowach menedżerów, warto przytoczyć również zdanie Harry’ego Redknappa po odniesionym w bardzo dobrym stylu zwycięstwie nad Manchesterem City (piłkarze Tottenhamu nie odpuścili pressingu od pierwszej do ostatniej minuty, a kolejnym bocznym obrońcą, którego Aaron Lennon doprowadzał do rozpaczy, okazał się Sylvinho), że wszystkie opinie na temat jego drużyny cechuje pewna skłonność do przesady: każdy dobry mecz czyni ich pretendentami do Bóg-wie-czego, a każda wpadka oznacza koniec świata (nawet wczoraj Martin Samuel opublikował duży tekst odgrzewający stereotyp Tottenhamu jako „nearly team”; ciekawe, co napisze dzisiaj…).

Są oczywiście jeszcze inne wypowiedzi menedżerów, np. Arsene’a Wengera, który – jak całkiem niedawno Rafa Benitez – zaatakował układający terminarz spotkań komputer, że zrobił to nie całkiem po jego myśli… A oprócz wypowiedzi, także decyzje: w tych dniach najbardziej dyskutowano tę Micka McCarthy’ego, który po świetnym wyniku na White Hart Lane wymienił 10 piłkarzy i na wyjazdowe spotkanie z Manchesterem United wysłał de facto rezerwowy skład. Mistrzowie Anglii zagrali bardzo słabo, ale w tych warunkach nie mieli większych problemów, i choć najprawdopodobniej Wolves nie zostanie ukarane, akurat w kwestii oceny tego zdarzenia wypada się zgodzić z Wengerem, który wyraził żal, że musi rywalizować z MU w 37 meczach zamiast w 38.

Mick McCarthy zbiera siły na niedzielny mecz z Burnley – tym samym Burnley, które wczoraj pokazało, że walczyć jak równy z równym i odbierać punkty można w tym sezonie każdemu. Jeśli zdanie „fortuna sprzyja odważnym” ma mieć sens, Owen Coyle powinien z Molineux przywieźć kolejne punkty.

PS Jeszcze a propos menedżerów: myśmy się tu kiedyś ostro spierali z fanami Chelsea o Awrama Granta. Wczoraj Izraelczyk był fantastycznie przyjęty na Stamford Bridge przez kibiców i piłkarzy. Tutaj znajdziecie wypowiedź Franka Lamparda i ujęcie, na którym pomocnik Chelsea ściska swojego byłego zwierzchnika. Nie powiem, było mi przyjemnie to zobaczyć.

Nikt nie chce wygrać

„Jezu, przegraliście u siebie z Wolverhampton, ale obciach” – powiedziała, a kibic Tottenhamu delikatnie wypchnął ją za drzwi łazienki. Podobna sytuacja zdarzyła się jego znajomemu sympatykowi Manchesteru United – złośliwy komentarz dotyczył odniesionej na Old Trafford porażki z Aston Villą. Partner kibica Chelsea ironizował z powodu remisu z Evertonem, żona fana Sunderlandu przerwała lekturę książki, by zrobić uwagę na temat tracenia bramki w ostatniej minucie meczu z drużyną zamykającą tabelę, kibic Manchesteru City przez cały wieczór zmywał gary, przeżuwając usłyszane od dzieci opinie na temat remisu z Boltonem, a fani Liverpoolu, cóż… ci zdążyli się w czasie ostatnich miesięcy przyzwyczaić.

Kosmiczna kolejka, czyż nie? Jeśli by się zatrzymać przy samych wynikach, można by pomyśleć, że nikomu nie zależy na mistrzostwie kraju i na złamaniu monopolu Wielkiej Czwórki (no, może tym razem nie dotyczy to Aston Villi…). Chyba bardziej jeszcze niż w poprzednich sezonach w angielskiej Premiership każdy może wygrać z każdym, a pieniądze i nazwiska nie grają. To, oczywiście, zapisujemy na plus, generalnie jednak będziemy dziś wybrzydzać.

Będziemy wybrzydzać na momentami kuriozalną defensywę Chelsea i coraz bardziej niepewnego Petra Czecha. To już czwarty mecz Londyńczyków bez zwycięstwa, wliczając Blackburn, MC i Apoel w pucharach, a sceptycy przypominają, że także za Scolariego drużyna świetnie wystartowała, by w grudniu wpaść w dołek; w każdym razie kłopoty zaczynają się jeszcze przed Pucharem Narodów… Walcząc o mistrzostwo doprawdy trzeba wiedzieć, jak bronić się przy stałych fragmentach, a zwłaszcza nie można popełniać w kółko tego samego błędu. To właściwie niewiarygodne, że dwa tygodnie temu ten zespół tak zdominował w środku pola Arsenal – wczoraj Fellaini i Rodwell z rozbijaniem ataków Chelsea nie mieli większych kłopotów; strach pomyśleć, co by było, gdyby nie Anelka i Drogba. Czy wszystko tłumaczy kontuzja Essiena?

Będziemy też wybrzydzać na niezdolność piłkarzy Tottenhamu do rozbrojenia ambitnie broniących się gości (to kolejny tego typu przypadek, po meczu ze Stoke). Harry Redknapp miał do dyspozycji wszystkich najlepszych piłkarzy, włącznie z powracającym po kontuzji Modriciem, ale ani Chorwat, który pojawił się na boisku po godzinie , ani jego rodak Krajnczar, ani Huddlestone czy Lennon, o Keanie nie wspominając, nie znaleźli pomysłu na rozciągnięcie defensywy Wolves i obsłużenie jednym czy najlepiej dwoma podaniami Jermaina Defoe. Zaangażowania nie brakowało, nie brakowało wysiłku, brakowało pomysłu – co być może jest gorsze niż brak zaangażowania, bo gdzie tu myśleć o Lidze Mistrzów, jak się traci dwubramkową przewagę i nie wykorzystuje karnego (to przed tygodniem), a następnie przez 88 minut nie umie poradzić sobie z drużyną, która według opinii ekspertów powinna opuścić ekstraklasę w pierwszej kolejności.

Będziemy wybrzydzać na kilku piłkarzy Manchesteru United, a zwłaszcza na Andersona, wciąż niepotrafiącego udowodnić, że zasługuje na grę w tym wielkim klubie. Na Wayne’a Rooneya, nurkującego w polu karnym, na statycznego Owena, a także na Fletchera, choć przecież to nie jego wina, że znów musiał grać na prawej obronie i że tacy piłkarze jak Young czy Downing wysoko postawili mu poprzeczkę.

I wreszcie: na poziom sędziowania – mnie zirytował zwłaszcza Mark Clattenburg, usuwający z boiska Craiga Bellamy’ego (Walijczyk ewidentnie padł ofiarą swojej reputacji „złego chłopca” – drugą żółtą kartkę zobaczył za symulowanie, a przecież powtórki nie zostawiają wątpliwości, że był faulowany), ale rozumiem tych, którzy krytykują przede wszystkim Howarda Webba, który nie podyktował karnego dla Liverpoolu (to zresztą też może być skutek ubiegłotygodniowego nurkowania Gerrarda w polu karnym Blackburn, choć przecież oba incydenty dzielił tydzień i Webb powinien podejmować decyzję w oparciu o to, co widzi, a nie, co pamięta). Na zadyszkę Sunderlandu i pogłębiający się kryzys West Hamu. Na źle ustawionego bramkarza Stoke, choć uderzenie Figueroy było rzeczywiście kapitalne…

Dwie kwestie wymagają zatrzymania się na chwilę. Pierwsza: wysoka pozycja w tabeli Birmingham, beniaminka, którego menedżer Alex McLeish mówił przed sezonem, że nie ma drużyny zdolnej do konkurowania z zespołami Premiership. Dziś jego kadra nie wygląda wcale lepiej niż w sierpniu, ale napastnicy z innych klubów ekstraklasy nauczyli się już, że para stoperów Johnson-Dann stanowi twardy orzech do zgryzienia (że swój fach zna bramkarz Joe Hart wiedzieli już wcześniej i jest chyba kwestią najbliższej przyszłości, żeby przekonał się o tym także Fabio Capello). McLeish dał szansę zarówno piłkarzom gdzie indziej nie chcianym, jak Ridgewell, Larsson czy McFadden, a przede wszystkim doświadczeni Bowyer czy Carr, ale umiał też wypromować Christiana Beniteza czy Camerona Jerome’a. Niesamowity sezon rozgrywa zwłaszcza Bowyer – piłkarz, którego lubić nie sposób (w Leeds sądzono go za napaść na azjatyckiego studenta podczas imprezy w nocnym klubie, w Newcastle pobił się z kolegą z drużyny Kieronem Dyerem, o czerwonych kartkach i brutalnych faulach nie wspominam), ale który może wreszcie ma trenera potrafiącego go okiełznać. Przed sezonem wróżyłem im spadek, ale te wróżby (nie tylko zresztą moje; McLeish był faworytem bukmacherów do zwolnienia jako pierwszy menedżer Premiership, obok Paula Harta i Marka Hughesa) nakazało zweryfikować przejęcie klubu przez miliardera z Hongkongu. Jeśli pan Yeung wyłoży w przyszłym miesiącu trochę pieniędzy, a kupieni przez niego piłkarze zaaklimatyzują się równie łatwo jak Christian Benitez, kto wie: może Birmingham, a nie Sunderland namiesza w walce o awans do Ligi Europejskiej?

Kwestia druga to oczywiście dzisiejszy mecz zespołów z tradycyjnej Wielkiej Czwórki; mecz, po obejrzeniu którego czuję się właściwie bezradny. Nic się tu nie da uogólnić: ani dobrej gry gospodarzy przed przerwą, ani dobrej gry gości po przerwie. Ani faktu, że Liverpool przegrał z Gerrardem, Aquilanim i Torresem w składzie, ani faktu, że Arsenal wygrał bez van Persiego. Bohater Kanonierów, Arszawin, w poprzednich meczach zawodził, Almunia z kolei, który podarował gola Lierpoolowi, bronił nieźle. Wenger wrzeszczał w przerwie na piłkarzy (a po meczu był z siebie dumny, że po 13 latach wciąż potrafi ich zaskoczyć… rzeczywiście, Fabregas mówił, że nigdy nie widział go tak złego i że menedżer powiedział im m.in., że nie są godni nosić koszulek Arsenalu) – słowem same paradoksy. Pewnie gdyby nie fatalna ostatnio passa, piłkarze Liverpoolu nie przejęliby się tak bardzo samobójczym strzałem Johnsona, bo wyglądało na to, że nagle zaczęło im brakować pewności siebie, pewnie niepotrzebnie Rafa Benitez odwijał się na przedmeczowej konferencji Klinsmannowi i Sounessowi i pewnie niepotrzebnie deklarował, że sezon zaczyna się od nowa właśnie meczem z Arsenalem… A jednak – kolejny paradoks – postawę Liverpoolu z pierwszych 45 minut warto zapamiętać, bo tak dobrze w tym sezonie grali tylko raz, w październiku z Manchesterem United.

Arsenal traci do Chelsea 6 punktów i rozegrał mecz mniej, Liverpool ma do czwartego miejsca 5 punktów straty. No więc jak to jest z szansami na mistrzostwo Anglii i na pierwszą czwórkę? Nikt nie chce wygrać? A może niektórzy chcą za bardzo i paraliżuje ich to jak niejednego młodzieńca? Powiedzcie sami, a mnie darujcie ten pospieszny wpis: kończymy świąteczny numer „Tygodnika”, mam przyjemność być jego redaktorem prowadzącym, więc na ligę angielską patrzyłem tym razem w przerwach. Obiecuję, że jutro nadrobię i że będę się włączał do dyskusji…

Czy Berbatow zawiódł

Wszyscy mówią „Owen, Owen”, a ja myślę „Berbatow”. To znaczy cieszę się oczywiście, że piłkarz, po którym pół roku temu ujeżdżano jak po łysej kobyle, strzelił we środę trzy bramki, a media, zresztą w zgodzie ze swoją zdumiewającą logiką, płynnie przeniosły akcenty z ośmieszania na uwielbianie. Nawet jeśli szanse wyjazdu napastnika MU na mundial nadal pozostają znikome (choć ma potężne lobby, taki Henry Winter np. niemal w każdym tekście czy wpisie na twitterze powtarza swoje ceterum censeo), to ja się cieszę zwyczajnie dlatego, że na formie Owena korzystają nie tylko kibice Czerwonych Diabłów, ale wszyscy fani angielskiej piłki. W końcu Owen pozostaje jednym z jej symboli…

Myślę „Berbatow”, bo kilkanaście miesięcy od jego transferu z Tottenhamu (przypomnijmy: za ponad 30 milionów funtów!) to wystarczająco wiele, żeby wyciągnąć wnioski. I tak jak nie chciałem robić tego wcześniej, tak teraz mam poczucie, że mogę: powiedzieć, że jego transfer nie wyszedł na dobre ani Tottenhamowi (chyba że finansowo…), ani Manchesterowi (zwłaszcza finansowo…), ani samemu Bułgarowi wreszcie. Owszem, w ubiegłym sezonie miał kilka naprawdę udanych meczów, nie strzelał wprawdzie tyle, co w Tottenhamie, ale równie często jak w Tottenhamie asystował. Owszem, wciąż imponował techniką, przyjęciem piłki, jej przetrzymaniem, niebanalnym odegraniem – tyle że za każdym razem były to raczej pojedyncze błyski niż reguła. Dziś, mimo odejścia Teveza i Ronaldo, myślimy o Berbatowie jako o piłkarzu rezerwowym, a kilka razy natknąłem się już na spekulacje, że Alex Ferguson ma go dość i przymierza się do transferu Edina Dzeko.

Fot. PAP/Onet.pl

Za duża presja? Czy tak jak świetny w mniejszych klubach Darren Bent nie odnalazł się na White Hart Lane, tak świetny na White Hart Lane Berbatow nie odnalazł się na Old Trafford? W wywiadzie udzielonym przed kilkoma miesiącami, wspominał poprzedni sezon (zakończony przykro – tylko na ławce w finale Ligi Mistrzów) jako nieudany. Mówił, że nie sypiał po nocach, rozważając, że w konkretnej sytuacji powinien zachować się inaczej, że nie strzelał wystarczająco dużo goli, że miał poczucie, że zawiódł… Ta wypowiedź zaprzecza jego pozie człowieka zdystansowanego czy wręcz niezainteresowanego, będącego głową ponad wszystkimi innymi biegającymi po tym samym boisku piłkarzami – ale na tę pozę akurat nie warto się nabierać. Statystyki pokazują np., że Berbatow biega równie dużo i szybko jak pozostali.

Bułgarowi nie pomaga preferowane ostatnio przez Fergusona ustawienie – 4-3-3 (lub 4-5-1), z Waynem Rooneyem jako jedynym wysuniętym napastnikiem. Z drugiej strony można powiedzieć, że w systemie 4-4-2 przez te 16 miesięcy miał wystarczająco wiele okazji, żeby przekonać do siebie menedżera. Przyznam, że nie pojmuję, dlaczego Bułgar, którego współpraca z Robbiem Keanem była wręcz telepatyczna, nie potrafi nawiązać podobnej z Rooneyem. I Irlandczyk, i Anglik potrafią ciężko pracować dla zespołu, wracać się po piłkę, szukać gry w drugiej linii, odgrywać, ale zarazem gubić obrońcę i pokazywać się partnerowi – wydawałoby się, że stworzony do gry kombinacyjnej Berbatow powinien mieć w Manchesterze miękkie lądowanie. A jednak nie.

Myślę „Berbatow” dlatego, że po hat-tricku Owena jego pozycja w klubie zrobiła się jeszcze trudniejsza. Ale także dlatego, że również Keane’owi pozbawionemu partnerstwa z Bułgarem idzie zdecydowanie gorzej. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy Jermain Defoe jest najlepszym strzelcem ligi, wydaje się to niewiarygodne, ale blisko dwa lata temu Anglik odchodził do Portsmouth, bo w Tottenhamie musiał grać ogony przy rewelacyjnym duecie Berbatow-Keane. Dziś w swoich klubach ogony grywają Keane i Berbatow. I po to wam to było, chłopaki?

Kolejka kadrowiczów: kontuzje i karne

I znowu zrobiło się ciekawie. I znowu Chelsea ma tylko dwa punkty przewagi nad Manchesterem United, i znowu mający mecz zaległy Arsenal przybliżył się do prowadzącej dwójki… I znowu wygrywały drużyny z końca tabeli: Wolverhampton i Portsmouth, i znowu stracił punkty Liverpool, i znowu Tottenham zremisował wygrany, zdawałoby się, mecz, i znowu mnóstwo bramek stracił West Ham, i znowu w bramce Manchesteru City zabłysnął Shay Given…

Oglądałem tę kolejkę mając w tyle głowy piątkowe losowanie mundialu: Anglicy poznali pierwszych przeciwników, a skoro tak, to grupa trzydziestu kilku ludzi, którzy mniej lub bardziej racjonalnie myślą o wyjeździe do RPA, namacalnie poczuła, że to już bardzo niedługo… Jak to poczucie wpłynęło na ich postawę w piętnastej kolejce Premiership? Dawali z siebie wszystko, czy przeciwnie: dziwnie nie mogli się skoncentrować? Och, nie chcę bynajmniej powiedzieć, że Frank Lampard czy Jermain Defoe nie wykorzystali jedenastek, bo byli myślami w RPA albo że z tych samych powodów nieskuteczni byli Steven Gerrard, Darren Bent czy Peter Crouch. Pomyślałem jednak o reprezentantach Anglii szukając narracyjnego klucza do tej kolejki – jak zwykle obfitującej w gole, dramatyczne momenty i kontrowersyjne decyzje, ale co do samych rozstrzygnięć poszczególnych meczów – bynajmniej nie zaskakującej.

Nam najłatwiej mówić oczywiście o tych, o których najtrudniej mówi się Fabio Capello: o bramkarzach. David James, wiadomo: kontuzjowany. Na papierze może najlepszy bramkarz Anglików wciąż się leczy, a nawet kiedy jest zdrowy – nie jest w stanie trenować przez cały tydzień (pamiętamy, że selekcjoner twardo zapowiedział, że piłkarzy nie w pełni sił do RPA nie zabierze…). Chris Kirkland zszedł z kontuzją – jego wprawdzie ostatnio nie wymieniano w pierwszej trójce kandydatów do reprezentacyjnej bramki, ale w meczach Wigan prezentował się całkiem dobrze i kto wie, czy jego uraz nie kosztował zespołu straty punktów. Robert Green od pierwszych minut meczu z MU czuł się źle i również opuścił boisko przed końcem, a wcześniej zawalił co najmniej jednego gola. Ben Foster w ogóle nie wystąpił – po serii kiepskich meczów w pierwszej fazie sezonu Alex Ferguson woli stawiać na Tomasza Kuszczaka i musimy przyznać: Polak go nie zawodzi. Joe Hart wpuścił dwie bramki… Jedynym, który zachował czyste konto, był widniejący na blogowej winiecie Paul Robinson, ale jego Włoch powołuje niezwykle rzadko. Może powinien zmienić zdanie?

Jedno jest pewne: w drodze do półfinału (z pierwszych symulacji wynika, że jest w zasięgu ręki, bo wcześniej Anglicy nie powinni wpaść na żadnego z groźnych rywali) sen z powiek Fabio Capello będzie spędzać przede wszystkim kwestia obsady bramki. A może by tak ekspresowe powołanie dla Manuela Almunii, który po tylu latach pobytu w Anglii może już starać się o brytyjski paszport?

Nie ma jednak sensu zamienianie tego wpisu w analizę poszczególnych formacji. Powiem tylko, że wobec kontuzji trapiących nieustannie środkowych obrońców (Ferdinand, Upson, Woodgate, Jagielka, doliczmy do tego nierówną formę Lescotta i fakt, że także Terry opuścił boisko narzekając na jakiś uraz) nie wykluczam, że Capello będzie zmuszony próbować nie tylko Gary’ego Cahilla, ale i Michaela Dawsona czy Michaela Turnera. W reprezentacyjnej formie jest James Milner, dziś chyba kandydat numer jeden do miejsca na lewej pomocy (choć tym razem zagrał w środku), mimo iż do zdrowia wrócili Joe Cole i Stewart Downing. Capello ma w tych dniach wiele powodów, żeby oglądać mecze na Villa Park (do składu AV wrócił Heskey, oprócz Milnera są jeszcze Ashley Young czy Gabriel Agbonglahor) i, oczywiście, na White Hart Lane.

Fabio Capello podczas losowania mundialu Fot. AFP/Onet.pl

Bohaterami meczów kolejki byli jednak Irlandczyk, którego szansy wyjazdu na mundial pozbawił Thierry Henry, i Amerykanin, który za pół roku znów będzie powstrzymywał angielskich napastników. Shay Given, niezawodny w bramce MC od tylu miesięcy, tym razem obronił karnego Franka Lamparda (co jak co, ale karne Lampard strzelać umie: wcześniej nie spudłował przy jedenastu okazjach) i Chelsea przegrała. Tim Howard powtrzymał w podobnej sytuacji Jermaina Defoe i Tottenham nie zdołał wygrać.

W meczu MC-Chelsea gwiazdy gospodarzy stanęły na wysokości zadania – i skuteczny Adebayor, i harujący Tevez, i błyskotliwy Wright-Philips (kolejny, który liczy na powołanie, choć na prawej pomocy są przecież Lennon, Walcott, no i pewnie Beckham), i niezawodny Barry, do spółki z de Jongiem wygrywający boje z Essienem – zawiódł jedynie przywrócony do pierwszego składu Robinho. Chelsea, która nie straciła gola od blisko 9 godzin i która w sposób tak bezapelacyjny zdemolowała przed tygodniem Arsenal, i tym razem nie grała źle (może z wyjątkiem Petra Czecha…) – a przecież przegrała zasłużenie.

W zasadzie spierać się można tylko o błędy Howarda Webba. Carlo Ancelotti mimo porażki podał Hughesowi rękę, Hughes zaś kolejny raz uciekł spod gilotyny: spisywany na straty po serii siedmiu remisów wygrał dwa kluczowe mecze (licząc środowe zwycięstwo nad Arsenalem w ćwierćfinale Pucharu Ligi). Jedyne, co przeszkadza mi w tej sekwencji, to fakt, że galaktyczna drużyna mobilizuje się najwyraźniej jedynie na mecze z najsilniejszymi rywalami – w ten sposób trudno serio myśleć o Lidze Mistrzów.

Podobnie trudno serio myśleć o Lidze Mistrzów kontrolując mecz do tego stopnia, jak robił to Tottenham na Goodison Park, i aż dwukrotnie dając sobie wydrzeć zwycięstwo (pierwszy raz trwoniąc dwubramkową przewagę, drugi – nie wykorzystując karnego w doliczonym czasie gry). Niełatwo mi to pisać, bo przez większą część spotkania Harry Redknapp mógł być dumny ze swoich piłkarzy: nikomu nie gra się łatwo na Goodison Park przede wszystkim ze względu na siłę fizyczną podopiecznych Davida Moyesa, ale goście podjęli wyzwanie także na tym poziomie. To już nie tylko szybkość Lennona, elegancja Krajnczara i strzelecki instynkt Defoe’a świadczą o obliczu tej drużyny, ale nieustępliwość Palaciosa, z którego przykład biorą inni. Aż dziw, że przy takiej liczbie wślizgów i wysoko uniesionych łokci obyło się bez czerwonej kartki.

Być może zresztą w obawie przed nią Redknapp zdjął w przerwie Benoit Assou-Ekotto i wprowadził Garetha Bale’a – w każdym razie nie była to fortunna zmiana, bo młody Walijczyk dwukrotnie nie poradził sobie z nieco tylko starszym Irlandczykiem, Seamusem Colemanem (w ogóle o przebiegu meczu decydowały właśnie trzy zmiany: najpierw wejście Colemana, później zejście Assou-Ekotto, a wreszcie pojawienie się na boisku Sahy i Yakubu). Lekcje dla Fabio Capello: najlepszym wykonawcą rzutów karnych wśród angielskich napastników jest… Michael Owen; Jermain Defoe, mimo gola, zdradza chyba objawy zmęczenia, bo tym razem obrońcy (zwłaszcza Hibbert) częściej go doganiali. Crouch pracowity i nieźle odgrywający kolegom, kilka razy pogubił się przed bramką, nie zawiedli Lennon oraz pukający do kadry Huddlestone i Dawson.

W meczu Aston Villi z Hull reprezentanci Anglii grali aż miło – pięciu w drużynie gospodarzy, m.in. niechciany kiedyś na Anfield Stephen Warnock (ponieważ grę Wayne’a Bridge’a wielokrotnie krytykowano, a wczoraj odniósł kontuzję, być może to lewy obrońca Blackburn będzie w RPA zastępcą Ashleya Cole’a), choć ja nastawiałem się na oglądanie tego szóstego. Występujący w zespole gości Jimmy Bullard całkiem niedawno wrócił do gry po wielomiesięcznej przerwie, odzyskał formę, być może zaczął myśleć także o powrocie do kadry i… już w pierwszej fazie meczu ze łzami w oczach opuścił boisko. Jego kontuzja wyglądała poważnie, choć uraz dotknął drugie, zdrowsze dotąd kolano. Jeśli Bullard szybko się nie wyleczy, Hull znów może mieć kłopoty.

Liverpool kolejny raz zawiódł, a rozgrywający pięćsetny mecz w barwach tej drużyny Steven Gerrard wyróżnił się, niestety, próbą wymuszenia rzutu karnego. Trenerzy Blackburn (Allardyce właśnie wrócił do pracy po operacji serca) poukładali defensywę, a na własnym stadionie przegrywają niezwykle rzadko – gdyby jeszcze ich piłkarze nie tracili głowy pod bramką rywali… Z drugiej strony w jednym przypadku Robinsona uratowała poprzeczka. W Liverpoolu jednak po staremu: bez Torresa, czyli bez zębów.

Lista kontuzji piłkarzy Manchesteru United robi wrażenie nawet jeśli zważyć na długość ławki tej drużyny – w dodatku niemal wszystkie te kontuzje dotknęły piłkarzy defensywy. Z różnych powodów po sobocie nie mogą grać lub trenować Gary Neville, Nemanja Vidić, Rio Ferdinand, Jonny Evans, John O’Shea, Rafael i Fabio, Edwin van der Sar, Wes Brown i Owen Hargreaves – a we wtorek trzeba przynajmniej zremisować z Wolfsburgiem, żeby obronić pierwsze miejsce w swojej grupie Ligi Mistrzów. Z West Hamem przez moment grali z Giggsem i Fletcherem na bokach obrony oraz Evrą i Carrickiem w środku. Na Niemców może wyleczyć się Vidić, ale jest więcej niż prawdopodobne, że jego partnerem będzie ponownie Carrick. Rozmiary zwycięstwa nad West Hamem imponujące, choć niemal do końca pierwszej połowy mecz był bardzo wyrównany. Z kadrowiczów błysnął Carrick, na swoim poziomie grał Rooney, w West Hamie boleśnie brakowało Carltona Cole’a. Ciekawe, czy w Niemczech znów wystąpi Darron Gibson, który w dwóch ostatnich meczach zdobył trzy gole. No i ciekawe, co z tym Owenem: czy ma jeszcze szanse na Mundial?

Testosteron

Jedyne, co przychodzi mi do głowy w związku z wczorajszym incydentem na City of Manchester Stadium, kiedy wściekły Arsene Wenger odmówił podania ręki Markowi Hughesowi, to recykling dawnego felietonu dla „Gazety w Krakowie”. Pisałem wówczas o pewnej legendarnej już fotografii – legendarnej, bo znam ludzi, którzy noszą ją na t-shirtach, i takich, którym zdobi ścianę salonu (u sir Alexa Fergusona wisi w gabinecie), a w internecie co jakiś czas natrafiam na aukcję reprodukcji z autografami widniejących na niej piłkarzy.

42 lata temu w meczu Tottenham-Leeds szkocki pomocnik gospodarzy Dave Mackay, powracający właśnie do składu po dwóch złamaniach nogi, został sfaulowany przez Billy’ego Bremnera. Zdjęcie zrobiono chwilę później: Mackay zdążył już wstać, podejść do przeciwnika, rozkładającego szeroko ręce w geście niewinności, i złapać w garść jego koszulkę tak, iż można odnieść wrażenie, że Bremner za chwilę uniesie się w powietrze. Napięte mięśnie, piorunujący wzrok, zaciśnięta szczęka Mackaya mówią „Spróbuj to zrobić jeszcze raz, pętaku”. Właściwie fotografia przedstawia testosteron. Niestety.

Zastanawiam się, dlaczego w pięknej grze nie wystarcza nam samo piękno gry. Czemu traktujemy towarzyszące jej sceny przemocy, agresywne wymiany zdań, obraźliwe gesty itp. jako dodatkową atrakcję? W tamtym felietonie pisałem o finale Pucharu Ligi między Arsenalem a Chelsea, z lutego 2008 r., i scenach powtarzanych później przez telewizje całego świata bodaj chętniej niż gole z tego meczu. Czy fakt, że Mikel pociągnął Toure za koszulkę, zasługiwał na tak gwałtowną reakcję obrońcy Kanonierów? Czy Fabregas i Lampard musieli natychmiast zacząć się szarpać? Po co na murawę wbiegli obaj menedżerowie? Czy wystarczająco surową dyskwalifikację otrzymał Adebayor, który po czerwonej kartce zaczął znieważać sędziego i długo nie godził się na opuszczenie boiska? A Arsene Wenger, który po kilku dniach nazwał sędziego liniowego kłamcą? I czy to normalne, że w ciągu tamtego sezonu władze Chelsea czterokrotnie musiały tłumaczyć się przed Football Association z utraty kontroli nad zachowaniem piłkarzy na boisku? Jaki, do cholery, wszyscy oni dają przykład milionom mężczyzn na całym świecie?

Są, jak widać, chwile, kiedy piłka nożna mnie męczy. Jasne: nie sposób wyobrazić jej sobie bez ducha rywalizacji, woli walki i żądzy sukcesu, a presja wyniku zwiększa się wraz z płynącymi do futbolu pieniędzmi i/albo z serią niezbyt udanych meczów (przypadek zarówno Arsenalu, jak Manchesteru City). „Mówcie ile chcecie o kimś, kto pięknie przegrywa – tak czy inaczej przegrywa” – tłumaczył kiedyś Arsene Wenger. Tyle że ta gra opiera się właśnie na wygrywaniu i przegrywaniu, i trzeba wiedzieć, jak się zachować się w obu sytuacjach, a przede wszystkim kontrolować agresję – z myślą o sobie, o kolegach z boiska czy ławki trenerskiej, wreszcie o nas, kibicach.

Wiem oczywiście, że narzekanie na upadek obyczajów jest zajęciem jałowym. Robię to, bo regularnie na tym blogu daję wyraz swojego podziwu wobec Wengera: podoba mi się styl gry jego drużyny i towarzysząca mu filozofia, którą Francuz tak pięknie potrafi wykładać w rozmowach z dziennikarzami. Wiem też, że poczuł się urażony, bo w pierwszej połowie Mark Hughes wszedł na terytorium przed jego ławką. Ale cóż to właściwie ma tłumaczyć? Menedżerów obowiązuje pewien kodeks zachowania – Wenger przyznaje, że zlekceważył go świadomie („Wiem, że to kwestia zawodowej uprzejmości, ale może ja jej nie mam”), czym jeszcze pogorszył sprawę. Już wolę Harry’ego Redknappa, który dzień wcześniej nie przyszedł na konferencję prasową po porażce z Manchesterem United, bo – jak tłumaczył jego asystent Kevin Bond – obawiał się, że może powiedzieć coś, czego będzie potem żałował.

PS Podobnie rzecz widzi zaprzyjaźniony bloger-kibic Arsenalu. Są chwile, kiedy piłka mnie męczy, ale są też i takie, kiedy sprawia mi radość…

Rzeź niewiniątek

To, co zobaczyliśmy, było przerażające i fascynujące równocześnie – jakbyśmy ujrzeli bóstwo, którego blask nakazywał spuścić oczy lub odwrócić wzrok. A może inaczej: może to z dziełem ludzkich rąk (hm… nóg?) mieliśmy do czynienia, może tego golema powołał do życia jakiś alchemik? Ale jeśli tak, to alchemik ten nie urodził się w Pradze: przyjechał do Londynu z Włoch i w sobie tylko znany sposób połączył materiały dostępne już poprzednikom, ale nigdy jeszcze nie skomponowane w takich proporcjach.

Dość jednak wątłych metafor. Tym, co odróżnia Chelsea od pozostałych drużyn ekstraklasy, jest przede wszystkim organizacja gry obronnej. Przy całej technice piłkarzy Arsenalu, przy całej umiejętności utrzymywania się przy piłce i jej rozgrywania, gospodarze trzecich tego dnia derbów niemal nie stwarzali groźnych sytuacji, a kiedy już się im udawało – dobrze bronił Czech albo ubiegał go Terry. Częściej jednak wysiłki Kanonierów kończyły się zanim piłka w ogóle znalazła się w polu karnym, bo akcję przerywał któryś ze środkowych pomocników Chelsea. Dla kibiców Arsenalu musiało to być frustrujące: podanie, podanie i jeszcze jedno podanie, ale wciąż na ziemi niczyjej. Ewidentnie brakowało van Persiego – a że Holender ma pauzować co najmniej 5 miesięcy, w lecie odszedł Adebayor, zaś Eduardo wciąż nie może wrócić do formy sprzed złamania nogi, Wenger powinien w styczniu rozejrzeć się za napastnikiem (może kupi… Pawliuczenkę?).

Mecz z Chelsea pokazał również, że na liście zakupów powinien znaleźć się ktoś jeszcze – narażę się pewnie kibicom Kanonierów, kiedy napiszę, że ich klub powinien wziąć przykład z Tottenhamu, a mianowicie wzmocnić kadrę środkowym pomocnikiem, który nie boi się fizycznej konfrontacji z rywalami (moim zdaniem to Wilson Palacios jest głównym powodem, dla którego tak ciężko ostatnio gra się przeciwko Kogutom). Filigranowi pomocnicy Arsenalu przegrywali dziś zbyt wiele pojedynków w środku pola, i może stąd właśnie wzięło się to przerażenie z pierwszego zdania: kto zdoła powstrzymać Chelsea, jeśli nie Arsenal podczas meczu na Emirates?

Chelsea ma wszystko, co potrzebne, by sięgnąć po mistrzostwo Anglii: znakomitego trenera i piłkarzy, których niezwykłe umiejętności indywidualne idą w parze z doświadczeniem i dyscypliną taktyczną. Dziś jednak w oczy rzuciła się jeszcze jedna cecha tej drużyny, mianowicie siła. Spójrzmy na każdą formację po kolei, począwszy od ataku, tworzonego przez Anelkę i będącego w życiowej formie Didiera Drogbę. Pokażcie mi obrońcę, który jest w stanie przepchnąć lub przeskoczyć tego ostatniego: napastnik Chelsea wywraca się tylko wtedy, kiedy naprawdę chce (ostatnio zresztą robi to rzadziej, z korzyścią dla sportowego przebiegu rywalizacji), a poza tym ciężko pracuje – biega od pierwszej do ostatniej minuty, inicjując pressing swojej drużyny. O sile Essiena mówiliśmy już wystarczająco wiele razy, podobnie o Terrym…

Fot. AFP/Onet.pl

Na marginesie tego meczu zastanowiła mnie jeszcze raz kwestia kibicowskiej nienawiści: niezależnie od tego, co można o niej sądzić z powodów, powiedzmy, ogólnoludzkich, dawanie jej upustu w stronę konkretnego piłkarza okazuje się po prostu przeciwskuteczne. Pamiętam wiele meczów Sola Campbella przeciwko Tottenhamowi: wygwizdywany i obrażany okazywał się bohaterem Arsenalu czy Portsmouth, podobnie jak dziś jednym z bohaterów Chelsea był wygwizdywany i obrażany Ashley Cole. Skądinąd ciekawe, czy Awram Grant żałuje, że Sola Campbella nie ma już na południowym wybrzeżu.

Awram Grant… Zabawne, że jeśli coś w jego piłkarskim życiu zaczyna się lub kończy, to zwykle meczem z Manchesterem United. Z Czerwonymi Diabłami debiutował na ławce Chelsea, kończył przygodę z tym klubem pamiętnym finałem Ligi Mistrzów, a wczoraj kolejny raz mierzył się z MU – tym razem w roli szkoleniowca Portsmouth. Pod pewnymi względami było zresztą tak, jakby nic się nie zmieniło: zarówno z perspektywy samego Izraelczyka (tak samo jak w Moskwie, i tu trudno było pogodzić się z przegraną), jak i z perspektywy jego piłkarzy(grali równie dobrze jak za czasów Paula Harta, i tak samo jak za Harta tracili głupie bramki i psuli wyborne okazje). „Gdybyście właśnie wrócili z księżyca i usłyszeli ten wynik, moglibyście dojść do wniosku, że MU grał świetnie, ale to my mieliśmy więcej z gry” – mówił po meczu Grant, słusznie komplementując przede wszystkim Tomasza Kuszczaka.

Tematem do dyskusji, jaka wybuchła zresztą już pod poprzednim wpisem, był oczywiście rzut karny dla gospodarzy, zasugerowany sędziemu głównemu przez liniowego. Jest o czym dyskutować, bo podobnych incydentów oglądamy na boiskach całego świata mnóstwo, choć przecież sędzia miał rację – Vidić rzeczywiście pociągnął rywala za koszulkę. Myślę, że jeśli FIFA zdecyduje się wreszcie na wprowadzenie dodatkowych sędziów stojących za bramkami, światową piłkę czeka rewolucja: więcej podobnych incydentów będzie odgwizdywanych, więcej będzie rzutów karnych, ale stopniowo proceder zostanie ograniczony – jak kiedyś gra na czas po złapaniu piłki w ręce przez bramkarza.

Tematem mediów przy okazji meczu Portsmouth-MU był jednak hat-trick Rooneya i setny gol Ryana Giggsa w Premier League, zdobyty skądinąd w przedzień 36. urodzin. Dla nas z kolei, po całej debacie na temat kompetencji Awrama Granta (Robert, Michał, różnimy się, ale dziękuję za sposób, w jaki się różnimy…), istotna wydaje się wypowiedź Davida Jamesa na powitanie nowego menedżera i porównanie go do mistrza Yody z „Gwiezdnych wojen”. Przyznacie, dość nieoczekiwane zestawienie; tak czy inaczej cechujące Yodę mądrość i spokój przydadzą się Grantowi w najbliższych tygodniach: grudniowe mecze z Chelsea, Arsenalem i Liverpoolem nie wróżą wielkich zdobyczy punktowych, w styczniu trzeba będzie wzmocnić drużynę (czy będzie można liczyć na wypożyczenia z Chelsea – w świetle Pucharu Narodów Afryki wątpliwe), a na wielką ucieczkę ze strefy spadkowej zostanie bardzo niewiele czasu.

O Tottenhamie mówi się, że nie lubi grać w deszczu i zimnie dalej niż 30 mil od Londynu. Cóż, o tej drużynie mówi się tyle rzeczy i nie powiem: na wiele z nich pracowała przez lata. Sam również po oszałamiającym zwycięstwie nad Wigan obawiałem się bolesnego kontaktu z rzeczywistością – zwłaszcza, że Aston Villa wykonuje rzuty wolne i rożne być może najlepiej ze wszystkich klubów Premiership, a z całą pewnością Tottenham nie jest drużyną, która najlepiej ze wszystkich klubów Premiership umie się przed nimi bronić. Moje obawy szybko znalazły potwierdzenie: w 10. minucie AV objęła prowadzenie po serii błędów w polu karnym Tottenhamu. Później jednak nic nie było już takie jak zwykle, bo goście się pozbierali, przejęli inicjatywę i z minuty na minutę coraz groźniej atakowali (w drugiej połowie mecz toczył się już tylko do bramki niezawodnego Brada Friedela). Martin O’Neill z pewnością był bardziej zadowolony z końcowego gwizdka niż Harry Redknapp, choć w doliczonym czasie gry gola mógł zdobyć nie tylko Defoe, ale i Heskey.

Kapitanem Tottenhamu (pod nieobecność kontuzjowanych lub odesłanych na ławkę Keane’a, Kinga, Jenasa i Woodgate’a) był w tym meczu Michael Dawson, którego zdolności przywódcze opisywano jeszcze, gdy był juniorem Nottingham Forest. Grał świetnie i chyba nie przeszarżuję, jeśli powiem, że zwłaszcza w świetle kłopotów ze zdrowiem i formą Rio Ferdinanda także jego powinno się sprawdzić w reprezentacji Anglii. Spotkanie w Birmingham oglądał asystent Fabio Capello…

Rozpisałem się niebezpiecznie, a przecież nie wspomniałem jeszcze o pierwszym od ponad miesiąca zwycięstwie Liverpoolu (no, jednak i tym razem nie grali dobrze, a momentami, zwłaszcza przy stanie 0:1, był to wręcz antyfutbol…) i o siódmym z rzędu remisie Manchesteru City. Może następnym razem będzie okazja. W Hull kolejny raz wyróżnił się Jimmy Bullard i to nie tylko fantazyjną choreografią po strzeleniu gola. Przypomnijmy: rok temu na City of Manchester Stadium Hull otrzymało srogie lanie, a wściekły Phil Brown zakazał swoim piłkarzom zejść do szatni na przerwę, posadził ich na murawie i w takich warunkach urządził odprawę. Wczoraj jego zachowanie sparodiował Bullard i doprawdy nie sądzę, żeby menedżer Hull miał mu to za złe.

Karuzela menedżerów

Ze zwalnianiem menedżerów jest jak ze złym sędziowaniem: jeśli cię kiedyś skrzywdzili, to innym razem możesz skorzystać na cudzej krzywdzie. Awrama Granta skrzywdzono w poprzedniej pracy (czy pisząc to wywołam burzę wśród kibiców Chelsea? wiem, że go nie cenili, ale moim zdaniem ten mało galaktyczny trener prowadząc galaktyczny zespół osiągnął oszałamiająco wiele: po strzale Terry’ego słupek dzielił go od wygrania Ligi Mistrzów…), podobnie jak skrzywdzono Paula Harta.

Portsmouth znalazło się na równi pochyłej w trakcie ubiegłego sezonu, po odejściu Harry’ego Redknappa i zwolnieniu Tony’ego Adamsa, ale Paul Hart w 14 meczach zdobył 17 punktów i zdołał się utrzymać w Premiership. Przyczyny kryzysu były zresztą pozasportowe: wiązały się z brakiem pieniędzy. Jeszcze w styczniu sprzedano Jermaina Defoe i Lassana Diarrę, w lecie odeszli Peter Crouch, Glen Johnson, Sol Campbell, Sylvain Distin, Niko Kranjcar i Sean Davis, ale nawet ta wielka wyprzedaż nie pozwoliła domknąć budżetu. Arabski biznesmen Sulejman Al Fahim po wielomiesięcznych ceregielach kupił klub w sierpniu, ale nie kwapił się do inwestowania. We wrześniu piłkarze dostali pieniądze z opóźnieniem, mówiło się o ogłoszeniu bankructwa, a w związku z niedotrzymaniem terminów w przelewach zaległych pieniędzy na konta innych klubów Portsmouth otrzymało zakaz transferów. Wkrótce Al Fahima zastąpił kolejny arabski biznesmen, Ali Al Faraj.

Fot. AFP/Onet.pl

Przez cały ten czas podziwiałem Paula Harta. Jak zauważył Harry Redknapp, ten znakomity trener młodzieży (w Leeds wychował Smitha, Harte’a czy Woodgate’a, w Nottingham Forest – Dawsona i Jenasa) nie prosił o posadę menedżera – w sytuacji podbramkowej został przymuszony do jej przyjęcia. Sezon rozpoczynał w atmosferze gigantycznej niepewności i z dnia na dzień pustoszejącej szatni (atmosferę panującą wśród piłkarzy z niezwykłą jak na ten świat szczerością opisywał David James), drużyna przegrywała, a on wciąż potrafił mobilizować zawodników do tego, by z meczu na mecz grali coraz lepiej, aż w końcu zaczęły przychodzić zwycięstwa. Nie miał pieniędzy na transfery, więc bazował na piłkarzach niesprawdzonych, podstarzałych lub wypożyczonych – i jakoś zbudował z nich zespół. O’Hara i Prince-Boateng w środku pomocy, nareszcie skuteczni Piquionne i Dindane w ataku, szkoda, że zbyt rzadko mógł ich wspierać walczący z kontuzją James.

Co ważne: mimo pasma porażek widać było, że piłkarze grają dla menedżera, że akurat do niego mają zaufanie i wierzą, że to właśnie on może ich wyciągnąć z kłopotów. To oczywiście kwestia subiektywnego przekonania, ale nie jaj jeden obstawiałem, że gdyby zwierzchnikom Harta wystarczyło nerwów, to za miesiąc-dwa drużyna wykaraskałaby się ze strefy spadkowej. Pomyśleć, że gdyby w sobotę Kevin Prince-Boateng wykorzystał karnego…

Pomyśleć, że gdyby piłkarze Liverpoolu dwukrotnie nie tracili bramki w ostatnich minutach meczów z Lyonem… Kolejny menedżer z kłopotami to przecież Rafa Benitez – choć zaraz po wyeliminowaniu z Ligi Mistrzów otrzymał mocne wotum zaufania od władz klubu. Czy był to wynik kalkulacji, wynikającej choćby z wysokości odszkodowania, jakie trzeba byłoby wypłacić komuś, kto zaledwie kilka miesięcy temu podpisał lukratywny, pięcioletni kontrakt? David Conn już oblicza: straty wywołane odpadnięciem z Champions League na tak wczesnym etapie idą w miliony funtów – zarówno premii od UEFA, jak dochodów z biletów. Owszem, kibice przyjdą też na mecze Europa League, ale tu rywale będą mniej atrakcyjni i bilety powinny być tańsze. Mając 300 milionów długu, trzeba liczyć się z każdym banknotem, a jeśli w klubie ma nie dojść do katastrofy: przede wszystkim awansować do Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie. Mimo wszystko łatwiej to osiągnąć z Benitezem, kalkulują właściciele: nowy menedżer będzie chciał sprowadzić nowych piłkarzy, a nie zapowiada się, żeby w styczniu znalazły się na to pieniądze (owszem, pewnie na Anfield pojawi się jeszcze jeden napastnik, ale raczej niedrogi, np. van Nistelrooy).

Zauważcie: nie mówię w ogóle o upokorzeniu, jakie muszą czuć kibice tego wielkiego klubu na myśl o tym, że do lidera tabeli tracą już 13 punktów, a z Ligi Mistrzów odpadli, zanim faza grupowa w ogóle się skończyła. Kibice są zresztą z Benitezem, choć i to może się łatwo zmienić: w niedzielę derby z Evertonem na Goodison Park…

Jak kibice Portsmouth przywitają Awrama Granta? Ja życzę mu powodzenia, a drużynę ma poukładaną. Ale tak samo, jak z żalem żegnałem go po zwolnieniu z Chelsea, tak teraz z żalem żegnam Paula Harta.

Przesławne lanie

Myślę, że nie będziecie mieć pretensji, jeżeli zamiast od meczów sobotnich zacznę od dzisiejszego zwycięstwa Tottenhamu nad Wigan. W ciągu ostatniego kwadransa zakończonego wynikiem 9:1 spotkania najbardziej zajętymi pracownikami angielskich redakcji sportowych byli ludzie od statystyki: Czy Tottenham kiedykolwiek wygrał taką różnicą goli w angielskiej ekstraklasie? Nigdy. Czy Wigan kiedykolwiek w swojej historii przegrało równie wysoko? Nigdy. Czy kiedykolwiek w dziejach Premiership ktoś strzelił pięć goli? Owszem, Alan Shearer i Andy Cole, ale w przypadku napastnika Newcastle dwa padły z karnego. Czy ktokolwiek strzelił pięć goli w jednej połowie? Nikt. A czy jakaś inna drużyna Premiership strzeliła kiedyś 9 bramek? Tak, MU 15 lat temu w meczu z Ipswich.

Bombardowano nas tymi informacjami, zaciemniając kwestię podstawową: rozmiary zwycięstwa Tottenhamu nie mają w gruncie rzeczy wielkiego znaczenia. Owszem, w życiorysach Jermaina Defoe, Aarona Lennona czy Harry’ego Redknappa będzie to zawsze znaczący epizod (pierwszy zdobył pięć goli, drugi strzelił jednego i miał trzy asysty, dla trzeciego będzie to największe zwycięstwo w liczącej już blisko 1200 meczów karierze menedżerskiej), ale dla całej drużyny może to być tylko pojedynczy błysk, zwłaszcza jeżeli w przyszłą sobotę przegra z Aston Villą. Jako kibic Tottenhamu mam nadzieję, że Redknapp jest wystarczająco doświadczony, by popadać w hurraoptymizm, i że zrobi wszystko, by w ciągu tygodnia sprowadzić swoich piłkarzy na ziemię. Skądinąd: jak wiele dla tej drużyny znaczy obecność Defoe’a i Lennona mogliśmy się przekonać zestawiając to spotkanie z niedawnymi meczami ze Stoke czy Arsenalem. Niby ławka rezerwowych Tottenhamu prezentuje się imponująco (dziś siedzieli na niej m.in. Keane, Pawluczenko, Jenas i Bentley), ale zastąpić dwóch szybkich Anglików nie było komu, nie obyło się bez zmiany ustawienia, no i nie obyło się bez straty punktów. Naprawdę: fajnie jest być na czwartym miejscu i mieć 5 punktów przewagi nad Liverpoolem, fajnie poprawić sobie bilans bramkowy (choć do Arsenalu wciąż daleko…), ale podpalać się nie warto.

Po pierwszej połowie zresztą nic tego nie zapowiadało: Tottenham zaczął wprawdzie bardzo dobrze, grając szybko w ataku i zdecydowanie w odbiorze, ale po 20 minutach to Wigan przejęło inicjatywę i dowiezienie jednobramkowego prowadzenia do przerwy trzeba było uznać za nie do końca zasłużone. Harry Redknapp był tak poirytowany faktem, że jego piłkarze stanęli, że obsobaczył ich w szatni i wysłał na drugą połowę pięć minut przed końcem przerwy. Szczęśliwie – z punktu widzenia kibica Kogutów, rzecz jasna – drugie 45 minut zaczęło się w podobnym stylu jak pierwsze. Szczęśliwie też Tottenham od razu zdołał odpowiedzieć na bramkę Scharnera z 56. minuty, a kiedy było już 4:1 mecz przestał się toczyć w myśl jakichkolwiek racjonalnych reguł: jedna z drużyn myślała tylko o tym, żeby ten horror wreszcie się skończył, a druga grała jak po kieliszku szampana. Oczywiście: Jermain Defoe jest w wielkiej formie od początku sezonu, ale w takich chwilach wychodzi absolutnie wszystko nawet piłkarzom nienajlepiej dysponowanym. Nawet David Bentley uderzył z rzutu wolnego w sposób, o którym mówiłoby się przez dobrych kilka tygodni, gdyby ten gol padł w meczu nieco mniej zwariowanym.

Ano właśnie: również gdyby gol dla Wigan padł w meczu nieco mniej zwariowanym, gdyby np. był to gol wyrównujący, jak we środę w Paryżu, rozpętałaby się wokół niego niemała burza. Ręka Scharnera była równie ewidentna, jak ręka Henry’ego, a pomyłka sędziego Waltona – równie oczywista jak pomyłka sędziego Hanssona. Jeśli przyjąć, że wprowadzenie analizy wideo jest niezgodne z filozofią futbolu (czasem rozumiem, dlaczego, a czasem nie – to chyba zależy od fazy księżyca…), to naprawdę trzeba jak najszybciej wprowadzić dodatkowych sędziów za linią bramkową. W obu przypadkach jako tako skupiony piąty arbiter nie dopuściłby do wypaczenia wyniku.

Fot. AFP/Onet.pl

Kilku piłkarzy podobało mi się w tym meczu – oprócz Defoe’a i Lennona także Tom Huddlestone, który przed tygodniem zadebiutował w reprezentacji Anglii, a dziś nie tylko rzucał te swoje kilkudziesięciometrowe podania i groźnie strzelał, ale też świetnie wspierał Palaciosa w walce o środek pola (przypominam sobie mecz towarzyski Tottenhamu z Barceloną przed sezonem: Redknapp wyciągnął z niego wniosek, że kluczem do sukcesów Katalończyków jest nie tylko ofensywa, oszałamiająca liczbą podań w bardzo ograniczonym czasie i na bardzo ograniczonej przestrzeni, ale także – może przede wszystkim – pressing). Dalej: Peter Crouch i Niko Krajnczar, często się wracający i zawsze widzący kolegów. A wreszcie: Chris Kirkland, który wyjmował piłkę z siatki aż 9 razy, ale ani razu nie zawinił, a kilkakrotnie fenomenalnie interweniował. No dobra, nie podpalam się tym wynikiem, boję się meczu z Aston Villą i doczekać się nie mogę powrotu Modricia, ale przyznaję: dziś całkiem przyjemnie być kibicem Tottenhamu.

Wpis ten zamierzałem pierwotnie zacząć od wczorajszego meczu lidera, a zarazem faworyta do tytułu mistrzowskiego w ankiecie najbardziej zainteresowanych, czyli menedżerów wszystkich drużyn Premiership. Ja w kwestii tego tytułu zgłaszałem przed sezonem wątpliwości: że skład zaawansowany wiekowo i że w styczniu zostanie dodatkowo osłabiony podczas Pucharu Narodów Afryki, ale dotychczasowy przebieg wydarzeń (za nami już jedna trzecia sezonu) każe te wątpliwości osłabić. Mistrzostwa Afryki wprawdzie dopiero przed nami, ale we wczorajszym meczu Chelsea pokazała siłę swojej ławki: rozgromiła Wolverhampton bez Drogby, Lamparda, Ballacka i Deco. To wprawdzie tylko Wolverhampton, beniaminek i jeden z murowanych kandydatów do spadku, ale usunięcie z każdej drużyny piłkarzy równie niezbędnych, co Drogba i Lampard, rzadko kiedy przechodzi bez konsekwencji (vide Liverpool bez Torresa i Gerrarda, i wspomniany wcześniej Tottenham). Przewaga Chelsea była absolutna, niekwestionowana i regularnie podkreślana bramkami; gospodarze czuli się tak komfortowo, że po niespełna godzinie gry zszedł z boiska Nicolas Anelka. To znaczący moment: debiut Gaela Kakuty – piłkarza, z którego powodu nad Chelsea wisi groźba zakazu transferów (powiedzmy od razu: debiut udany, a szansę dostał także inny 18-latek, Borini, i niewiele starszy Matić).

Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że wysoko cenię Michaela Essiena – wczoraj kolejny raz mogli się przekonać, dlaczego. Bez Ballacka i Lamparda pomocnik z Ghany był ustawiony bardziej ofensywnie niż np. w meczu z MU, więc było go pełno nie tylko przed własnym polem karnym, ale także na połowie rywali, czego efektem były dwie bramki. Frank Lampard może się spokojnie leczyć, zwłaszcza, że do wielkiej formy wraca po kontuzji Joe Cole.

Tym razem mogę sobie darować pisanie o kłopotach Liverpoolu – odnotuję tylko bodaj pierwszy przekonujący występ Ngoga w ataku i niepierwszy błąd obrońców przy kryciu strefowym podczas stałego fragmentu gry. I Liverpool, i Manchester City jakoś nie mogą się przełamać, a ich potencjalnie superatrakcyjne spotkanie przez długie minuty było cholernie nudne. Z kolejnym tekstem o piłkarzach Beniteza zaczekajmy jednak do wtorku, kiedy będą grali w Lidze Mistrzów z Debreczynem, nerwowo nasłuchując wieści z Florencji. Z tekstem o MC… hm, może do zwolnienia Marka Hughesa, bo coraz głośniej mówi się, że jego pracodawcy zagięli parol na Jose Mourinho.

Nie będę też pisał o pewnym zwycięstwie MU nad Evertonem – czuję tylko potrzebę wymienienia nazwiska Michaela Owena, bo podziwiałem jego grę bez piłki, szukanie sobie pozycji, uwalnianie się od obrońcy – cóż, skoro przy formie Defoe’a, kolejnych golach Benta czy Croucha i pierwszym wciąż rezerwowego w AV Heskeya, jego szanse na wyjazd na mundial są bliskie zera…

Napiszę natomiast o meczu Hull z West Hamem. Nie chodzi o to, że goście kolejny raz roztrwonili dwubramkowe prowadzenie, a gospodarze nie dość, że odrobili straty, to zdołali wyjść na prowadzenie (ostatecznie skończyło się 3:3: Hull straciło gola, grając dużą część drugiej połowy w dziesiątkę). Jest nadzieja dla Tygrysów, a nazywa się ona Jimmy Bullard. Kiedy Phil Brown kupował tego piłkarza, wydawało się, że ma pomóc drużynie w walce o europejskie puchary; niemal natychmiast odniesiona kontuzja wykluczyła go z walki o… utrzymanie. Teraz jednak Bullard wraca i to w formie, którą pamiętamy z czasów Wigan i Fulham, i która w pewnym momencie zaowocowała nawet powołaniem do reprezentacji Anglii. Cóż to za świetny rozgrywający i cóż to była za przyjemność, patrzyć na niego i na Scotta Parkera w jednym meczu.

Aha, jeszcze jedno: Harry Redknapp komplementował dziś Roberto Martineza, wspominając swój pierwszy mecz w karierze trenerskiej, przegrany przez Bournemouth z Lincoln 9:0. Obszerne fragmenty pomeczowej konferencji menedżera Tottenhamu upłynęły na chwaleniu Wigan… Jak tu gościa nie lubić?

DOPISUJĘ POSTSCRIPTUM: Kilkanaście godzin po meczu z Tottenhamem na oficjalnej stronie Wigan pojawiła się deklaracja kapitana drużyny Mario Melchiota, że w związku z kompromitującą porażką piłkarze postanowili zwrócić pieniądze za bilety wszystkim kibicom, którzy pojechali za nimi do Londynu. W takich chwilach przypomina mi się tytuł felietonu, który pisałem przed laty dla „Gazety w Krakowie”: Anglia jest wyspą… A może się mylę, może takie rzeczy są możliwe nie tylko tam? Jak się dobrze w to wmyśleć, każdy z nas kibicuje drużynie, która częściej lub rzadziej, a niekiedy permanetnie powinna myśleć o zwracaniu nam pieniędzy.

Ręka Henry’ego

Najbardziej nie lubię dawać w tym pisaniu upustu emocjom. Bronię się przed atakiem dzikiej furii, odrzucam wyzwiska, które same przychodzą mi do głowy albo które napotykam zaglądając na kolejne strony internetowe. Miała Irlandia swoje szanse przy stanie 0:1, powtarzam sobie przez zaciśnięte zęby, gdyby którąś wykorzystała, nie mielibyśmy o czym rozmawiać. Parę minut przed ręką Henry’ego sędzia mógł dać Francuzom karnego, dopowiadam resztkami obiektywizmu. Przypominam sobie obejrzany niedawno dokument „Les Arbitres”, który upewnił mnie w przekonaniu, że pomyłki sędziowskie są nieodłącznym elementem tego świata. Tyle że w tym przypadku nie o pomyłce sędziowskiej powinniśmy rozmawiać w pierwszej kolejności, konieczności natychmiastowego wprowadzenia powtórek wideo albo dodatkowego arbitra za bramką (patrz: eksperyment w Lidze Europejskiej),  a o roli oszustwa w osiągnięciu sportowego sukcesu, o upadku fair play, które to hasło widnieje na sztandarach międzynarodowych organizacji piłkarskich, o nurkowaniu w polu karnym, pociąganiu za koszulki, symulowaniu fauli itd. – wszystkich tych grzechach powszednich, które co jakiś czas znajdują swoją kulminację w grzechu głównym podczas meczu takiego jak dzisiejszy.

Pisząc to, czuję się jak stary dziad z innej planety. Nie wiem, czego oczekuję. Żeby Thierry Henry zamiast się uśmiechać przeprosił za swoje zachowanie i wezwał do zorganizowania powtórki, a targnięci wyrzutami sumienia i napływającymi z całego świata głosami potępienia szefowie FIFA przystali na jego apel? Równie realne wydaje się to, że grający tak słabo Francuzi zdobędą mistrzostwo świata… Właściwie to jestem zły na siebie, że w ogóle to piszę, że nie poszedłem jeszcze spać i że chodzą mi po  głowie melodramatyczne gesty jak ten, żeby pójść jutro do pracy w swojej starej irlandzkiej koszulce albo przestać się golić maszynką, którą reklamuje Henry.

Żeby chociaż Irlandczycy po prostu bezapelacyjnie przegrali ten mecz. Żeby chociaż Francuzi przeważali od pierwszej minuty i nastrzelali im mnóstwo goli. Żeby chociaż Shay Given musiał interweniować niezliczoną ilość razy. Ale nic z tych rzeczy: Francuzi nie przeważali i nie nastrzelali, a Given się nie narobił. Francja wygrała tylko dlatego, że jeden z najlepszych piłkarzy świata – w chwili zaćmienia? przekonania, że cel uświęca środki? nieprzepartej żądzy zwycięstwa? ujawnienia prawdziwej twarzy? (w chwili, gdy to piszę, dziennikarze biegają po Stade de France, usiłując go odnaleźć i uzyskać jakiekolwiek wyjaśnienie, ale Henry jest dziwnie nieuchwytny) – postanowił uciec się do oszustwa.

Futbol jest okrutny.

Gdybym był bogaty

Gdybym miał sto złotych, to przeznaczyłbym je na kulturę: kupiłbym nową płytę Stańki i poszedłbym do kina na „Białą wstążkę”. Gdybym natomiast miał 1500 funtów, to przyłączyłbym się do akcji „Yes We Can”, mającej na celu przejęcie przez kibiców kontroli nad Newcastle United.

Z perspektywy fanów tego klubu ostatnie półtora roku musiało być koszmarem. Najpierw zakończył się miesiąc miodowy nowego właściciela, Mike’a Ashleya, który po tym, jak zatrudnił na stanowisku menedżera uwielbianego przez kibiców Kevina Keegana, powierzył funkcje dyrektorskie podkopującym pozycję Keegana Dennisowi Wise’owi i Derekowi Lllambiasowi. Potem odszedł Keegan, oponujący przeciwko kupowaniu mu przez Wise’a piłkarzy, których sobie nie życzył. Rozpoczęły się masowe protesty kibiców. Ashley zareagował decyzją o wystawieniu klubu na sprzedaż i zatrudnieniu na stanowisku menedżera pozostającego od lat bez pracy Joe Kinneara, początkowo na 10 tygodni , potem jeszcze na miesiąc, a ostatecznie do końca sezonu. Później klub został wycofany z rynku – nie udało się znaleźć kupca za żądaną przez Ashleya kwotę. Joe Kinnear ciężko zachorował i przeszedł operację serca. Drużyna grała fatalnie. Na ostatnich osiem kolejek przyszedł Alan Shearer, ale także jemu nie udało się uratować Newcastle przed spadkiem. Po degradacji, niedogadaniu się Ashleya z Shearerem na temat zasad dalszej współpracy (Kinnear wciąż się leczy) i odejściu wielu kluczowych zawodników, klub został ponownie wystawiony na sprzedaż – i ponownie wycofany z rynku. Zważcie, że od odejścia Keegana minęło niewiele ponad rok

Zresztą farsa pogłębiła się jeszcze w ostatnich tygodniach: najpierw sąd przyznał Keeganowi rację i 2 miliony funtów odszkodowania. Później nastąpiło trzecie już wystawienie klubu na sprzedaż i wiadomość o zmianie tradycyjnej nazwy stadionu St. James’ Park na… Sportsdirect.com @ St. James’ Park Stadium (żeby było śmieszniej, na razie klub na tym nie zarabia – wysyła jedynie sygnał gotowości potencjalnym sponsorom).

Sprawa nazwy stadionu przepełniła czarę goryczy: 10 listopada Newcastle United Supporters Trust ogłosiło rozpoczęcie akcji  „Yes We Can” i wysłało do kibiców „Srok” kilkadziesiąt tysięcy maili – jest w posiadaniu pokaźnej bazy adresowej dzięki zbieraniu podpisów pod petycją w obronie St. James’ Park. Proponuje współfinansowanie przejęcia wystawionego na sprzedaż klubu i powołuje się przy tym na przykłady Realu i Barcelony, których prezesów wybierają spośród siebie kibice-członkowie klubu. Liczy na wpłaty w wysokości minimum 1500 funtów lub systematyczne odprowadzanie zadeklarowanej przez kibiców części ich poborów – a w przypadku niepowodzenia przedsięwzięcia gwarantuje zwrot pieniędzy.

Organizatorzy „Yes We Can” dają sobie 6 tygodni na zmobilizowanie odpowiedniej liczby zainteresowanych. Pierwsze reakcje są entuzjastyczne – nie tylko wśród, co zrozumiałe, kibiców, ale także wśród polityków i ludzi kultury (jednym z ambasadorów akcji jest urodzony nad rzeką Tyne Sting). Czy w razie sukcesu NUST będzie potrafiło zarządzać klubem, albo kim okaże się tutejszy Florentino Perez, to na razie pytania przedwczesne, choć warto je mieć w tyle głowy. W Anglii jest już jeden klub uratowany przez wiernych kibiców – Exeter City. Jest oczywiście także Ebbsfleet United – przejęty przez członków strony internetowej MyFootballClub – tu trudno mówić o sukcesie, bo liczba płacących składki „współwłaścicieli” po pierwszej fali entuzjazmu drastycznie zmalała. Kupowanie Ebbsfleet trudno jednak porównywać z kupowaniem Newcastle – założyciele MyFootballClub objęli kontrolę nad pierwszym lepszym klubem, na który było stać uczestników akcji, ich więzi z drużyną nie sposób więc zestawić z tą, którą odczuwają najwierniejsi fani Newcastle.

Ja akurat fanem Newcastle nie jestem. Ale gdybym miał 1500 funtów, przyłączyłbym się do „Yes We Can”. Najpierw z poczucia, że to potencjalnie dobry interes: stać się udziałowcem klubu z taką marką i tradycją, z takim stadionem, z taką bazą kibiców, a nawet z takimi piłkarzami – wygląda przecież na to, że powrót do Premiership nie będzie dla nich wielkim problemem. Potem przez pamięć Bobby’ego Robsona, który musi przewracać się w grobie widząc, co wydarzyło się w Newcastle za rządów Mike’a Ashleya. Z sympatii do obecnego menedżera „Srok” Chrisa Hughtona, którego karierę piłkarską i trenerską obserwowałem odkąd pamiętam, bo w latach 1977-2007 był związany z Tottenhamem. Z powodów romantycznych wreszcie: idea kupienia klubu przez zwykłych kibiców wydaje mi się bardzo atrakcyjna w czasach fatalnego zauroczenia angielską piłką rozmaitych milionerów, co to mają już wille, jachty, odrzutowce i wszystkie te rzeczy, które mają milionerzy, ale chcą mieć jeszcze drużynę piłkarską. Na razie nie wiem, na ile to realne, jestem świadom wielu znaków zapytania, ale podoba mi się idea powrotu do źródeł, czyli do czasów, w których kluby były dla kibiców, a nie dla ludzi od pieniędzy.