Kolejka kadrowiczów: kontuzje i karne

I znowu zrobiło się ciekawie. I znowu Chelsea ma tylko dwa punkty przewagi nad Manchesterem United, i znowu mający mecz zaległy Arsenal przybliżył się do prowadzącej dwójki… I znowu wygrywały drużyny z końca tabeli: Wolverhampton i Portsmouth, i znowu stracił punkty Liverpool, i znowu Tottenham zremisował wygrany, zdawałoby się, mecz, i znowu mnóstwo bramek stracił West Ham, i znowu w bramce Manchesteru City zabłysnął Shay Given…

Oglądałem tę kolejkę mając w tyle głowy piątkowe losowanie mundialu: Anglicy poznali pierwszych przeciwników, a skoro tak, to grupa trzydziestu kilku ludzi, którzy mniej lub bardziej racjonalnie myślą o wyjeździe do RPA, namacalnie poczuła, że to już bardzo niedługo… Jak to poczucie wpłynęło na ich postawę w piętnastej kolejce Premiership? Dawali z siebie wszystko, czy przeciwnie: dziwnie nie mogli się skoncentrować? Och, nie chcę bynajmniej powiedzieć, że Frank Lampard czy Jermain Defoe nie wykorzystali jedenastek, bo byli myślami w RPA albo że z tych samych powodów nieskuteczni byli Steven Gerrard, Darren Bent czy Peter Crouch. Pomyślałem jednak o reprezentantach Anglii szukając narracyjnego klucza do tej kolejki – jak zwykle obfitującej w gole, dramatyczne momenty i kontrowersyjne decyzje, ale co do samych rozstrzygnięć poszczególnych meczów – bynajmniej nie zaskakującej.

Nam najłatwiej mówić oczywiście o tych, o których najtrudniej mówi się Fabio Capello: o bramkarzach. David James, wiadomo: kontuzjowany. Na papierze może najlepszy bramkarz Anglików wciąż się leczy, a nawet kiedy jest zdrowy – nie jest w stanie trenować przez cały tydzień (pamiętamy, że selekcjoner twardo zapowiedział, że piłkarzy nie w pełni sił do RPA nie zabierze…). Chris Kirkland zszedł z kontuzją – jego wprawdzie ostatnio nie wymieniano w pierwszej trójce kandydatów do reprezentacyjnej bramki, ale w meczach Wigan prezentował się całkiem dobrze i kto wie, czy jego uraz nie kosztował zespołu straty punktów. Robert Green od pierwszych minut meczu z MU czuł się źle i również opuścił boisko przed końcem, a wcześniej zawalił co najmniej jednego gola. Ben Foster w ogóle nie wystąpił – po serii kiepskich meczów w pierwszej fazie sezonu Alex Ferguson woli stawiać na Tomasza Kuszczaka i musimy przyznać: Polak go nie zawodzi. Joe Hart wpuścił dwie bramki… Jedynym, który zachował czyste konto, był widniejący na blogowej winiecie Paul Robinson, ale jego Włoch powołuje niezwykle rzadko. Może powinien zmienić zdanie?

Jedno jest pewne: w drodze do półfinału (z pierwszych symulacji wynika, że jest w zasięgu ręki, bo wcześniej Anglicy nie powinni wpaść na żadnego z groźnych rywali) sen z powiek Fabio Capello będzie spędzać przede wszystkim kwestia obsady bramki. A może by tak ekspresowe powołanie dla Manuela Almunii, który po tylu latach pobytu w Anglii może już starać się o brytyjski paszport?

Nie ma jednak sensu zamienianie tego wpisu w analizę poszczególnych formacji. Powiem tylko, że wobec kontuzji trapiących nieustannie środkowych obrońców (Ferdinand, Upson, Woodgate, Jagielka, doliczmy do tego nierówną formę Lescotta i fakt, że także Terry opuścił boisko narzekając na jakiś uraz) nie wykluczam, że Capello będzie zmuszony próbować nie tylko Gary’ego Cahilla, ale i Michaela Dawsona czy Michaela Turnera. W reprezentacyjnej formie jest James Milner, dziś chyba kandydat numer jeden do miejsca na lewej pomocy (choć tym razem zagrał w środku), mimo iż do zdrowia wrócili Joe Cole i Stewart Downing. Capello ma w tych dniach wiele powodów, żeby oglądać mecze na Villa Park (do składu AV wrócił Heskey, oprócz Milnera są jeszcze Ashley Young czy Gabriel Agbonglahor) i, oczywiście, na White Hart Lane.

Fabio Capello podczas losowania mundialu Fot. AFP/Onet.pl

Bohaterami meczów kolejki byli jednak Irlandczyk, którego szansy wyjazdu na mundial pozbawił Thierry Henry, i Amerykanin, który za pół roku znów będzie powstrzymywał angielskich napastników. Shay Given, niezawodny w bramce MC od tylu miesięcy, tym razem obronił karnego Franka Lamparda (co jak co, ale karne Lampard strzelać umie: wcześniej nie spudłował przy jedenastu okazjach) i Chelsea przegrała. Tim Howard powtrzymał w podobnej sytuacji Jermaina Defoe i Tottenham nie zdołał wygrać.

W meczu MC-Chelsea gwiazdy gospodarzy stanęły na wysokości zadania – i skuteczny Adebayor, i harujący Tevez, i błyskotliwy Wright-Philips (kolejny, który liczy na powołanie, choć na prawej pomocy są przecież Lennon, Walcott, no i pewnie Beckham), i niezawodny Barry, do spółki z de Jongiem wygrywający boje z Essienem – zawiódł jedynie przywrócony do pierwszego składu Robinho. Chelsea, która nie straciła gola od blisko 9 godzin i która w sposób tak bezapelacyjny zdemolowała przed tygodniem Arsenal, i tym razem nie grała źle (może z wyjątkiem Petra Czecha…) – a przecież przegrała zasłużenie.

W zasadzie spierać się można tylko o błędy Howarda Webba. Carlo Ancelotti mimo porażki podał Hughesowi rękę, Hughes zaś kolejny raz uciekł spod gilotyny: spisywany na straty po serii siedmiu remisów wygrał dwa kluczowe mecze (licząc środowe zwycięstwo nad Arsenalem w ćwierćfinale Pucharu Ligi). Jedyne, co przeszkadza mi w tej sekwencji, to fakt, że galaktyczna drużyna mobilizuje się najwyraźniej jedynie na mecze z najsilniejszymi rywalami – w ten sposób trudno serio myśleć o Lidze Mistrzów.

Podobnie trudno serio myśleć o Lidze Mistrzów kontrolując mecz do tego stopnia, jak robił to Tottenham na Goodison Park, i aż dwukrotnie dając sobie wydrzeć zwycięstwo (pierwszy raz trwoniąc dwubramkową przewagę, drugi – nie wykorzystując karnego w doliczonym czasie gry). Niełatwo mi to pisać, bo przez większą część spotkania Harry Redknapp mógł być dumny ze swoich piłkarzy: nikomu nie gra się łatwo na Goodison Park przede wszystkim ze względu na siłę fizyczną podopiecznych Davida Moyesa, ale goście podjęli wyzwanie także na tym poziomie. To już nie tylko szybkość Lennona, elegancja Krajnczara i strzelecki instynkt Defoe’a świadczą o obliczu tej drużyny, ale nieustępliwość Palaciosa, z którego przykład biorą inni. Aż dziw, że przy takiej liczbie wślizgów i wysoko uniesionych łokci obyło się bez czerwonej kartki.

Być może zresztą w obawie przed nią Redknapp zdjął w przerwie Benoit Assou-Ekotto i wprowadził Garetha Bale’a – w każdym razie nie była to fortunna zmiana, bo młody Walijczyk dwukrotnie nie poradził sobie z nieco tylko starszym Irlandczykiem, Seamusem Colemanem (w ogóle o przebiegu meczu decydowały właśnie trzy zmiany: najpierw wejście Colemana, później zejście Assou-Ekotto, a wreszcie pojawienie się na boisku Sahy i Yakubu). Lekcje dla Fabio Capello: najlepszym wykonawcą rzutów karnych wśród angielskich napastników jest… Michael Owen; Jermain Defoe, mimo gola, zdradza chyba objawy zmęczenia, bo tym razem obrońcy (zwłaszcza Hibbert) częściej go doganiali. Crouch pracowity i nieźle odgrywający kolegom, kilka razy pogubił się przed bramką, nie zawiedli Lennon oraz pukający do kadry Huddlestone i Dawson.

W meczu Aston Villi z Hull reprezentanci Anglii grali aż miło – pięciu w drużynie gospodarzy, m.in. niechciany kiedyś na Anfield Stephen Warnock (ponieważ grę Wayne’a Bridge’a wielokrotnie krytykowano, a wczoraj odniósł kontuzję, być może to lewy obrońca Blackburn będzie w RPA zastępcą Ashleya Cole’a), choć ja nastawiałem się na oglądanie tego szóstego. Występujący w zespole gości Jimmy Bullard całkiem niedawno wrócił do gry po wielomiesięcznej przerwie, odzyskał formę, być może zaczął myśleć także o powrocie do kadry i… już w pierwszej fazie meczu ze łzami w oczach opuścił boisko. Jego kontuzja wyglądała poważnie, choć uraz dotknął drugie, zdrowsze dotąd kolano. Jeśli Bullard szybko się nie wyleczy, Hull znów może mieć kłopoty.

Liverpool kolejny raz zawiódł, a rozgrywający pięćsetny mecz w barwach tej drużyny Steven Gerrard wyróżnił się, niestety, próbą wymuszenia rzutu karnego. Trenerzy Blackburn (Allardyce właśnie wrócił do pracy po operacji serca) poukładali defensywę, a na własnym stadionie przegrywają niezwykle rzadko – gdyby jeszcze ich piłkarze nie tracili głowy pod bramką rywali… Z drugiej strony w jednym przypadku Robinsona uratowała poprzeczka. W Liverpoolu jednak po staremu: bez Torresa, czyli bez zębów.

Lista kontuzji piłkarzy Manchesteru United robi wrażenie nawet jeśli zważyć na długość ławki tej drużyny – w dodatku niemal wszystkie te kontuzje dotknęły piłkarzy defensywy. Z różnych powodów po sobocie nie mogą grać lub trenować Gary Neville, Nemanja Vidić, Rio Ferdinand, Jonny Evans, John O’Shea, Rafael i Fabio, Edwin van der Sar, Wes Brown i Owen Hargreaves – a we wtorek trzeba przynajmniej zremisować z Wolfsburgiem, żeby obronić pierwsze miejsce w swojej grupie Ligi Mistrzów. Z West Hamem przez moment grali z Giggsem i Fletcherem na bokach obrony oraz Evrą i Carrickiem w środku. Na Niemców może wyleczyć się Vidić, ale jest więcej niż prawdopodobne, że jego partnerem będzie ponownie Carrick. Rozmiary zwycięstwa nad West Hamem imponujące, choć niemal do końca pierwszej połowy mecz był bardzo wyrównany. Z kadrowiczów błysnął Carrick, na swoim poziomie grał Rooney, w West Hamie boleśnie brakowało Carltona Cole’a. Ciekawe, czy w Niemczech znów wystąpi Darron Gibson, który w dwóch ostatnich meczach zdobył trzy gole. No i ciekawe, co z tym Owenem: czy ma jeszcze szanse na Mundial?

Testosteron

Jedyne, co przychodzi mi do głowy w związku z wczorajszym incydentem na City of Manchester Stadium, kiedy wściekły Arsene Wenger odmówił podania ręki Markowi Hughesowi, to recykling dawnego felietonu dla „Gazety w Krakowie”. Pisałem wówczas o pewnej legendarnej już fotografii – legendarnej, bo znam ludzi, którzy noszą ją na t-shirtach, i takich, którym zdobi ścianę salonu (u sir Alexa Fergusona wisi w gabinecie), a w internecie co jakiś czas natrafiam na aukcję reprodukcji z autografami widniejących na niej piłkarzy.

42 lata temu w meczu Tottenham-Leeds szkocki pomocnik gospodarzy Dave Mackay, powracający właśnie do składu po dwóch złamaniach nogi, został sfaulowany przez Billy’ego Bremnera. Zdjęcie zrobiono chwilę później: Mackay zdążył już wstać, podejść do przeciwnika, rozkładającego szeroko ręce w geście niewinności, i złapać w garść jego koszulkę tak, iż można odnieść wrażenie, że Bremner za chwilę uniesie się w powietrze. Napięte mięśnie, piorunujący wzrok, zaciśnięta szczęka Mackaya mówią „Spróbuj to zrobić jeszcze raz, pętaku”. Właściwie fotografia przedstawia testosteron. Niestety.

Zastanawiam się, dlaczego w pięknej grze nie wystarcza nam samo piękno gry. Czemu traktujemy towarzyszące jej sceny przemocy, agresywne wymiany zdań, obraźliwe gesty itp. jako dodatkową atrakcję? W tamtym felietonie pisałem o finale Pucharu Ligi między Arsenalem a Chelsea, z lutego 2008 r., i scenach powtarzanych później przez telewizje całego świata bodaj chętniej niż gole z tego meczu. Czy fakt, że Mikel pociągnął Toure za koszulkę, zasługiwał na tak gwałtowną reakcję obrońcy Kanonierów? Czy Fabregas i Lampard musieli natychmiast zacząć się szarpać? Po co na murawę wbiegli obaj menedżerowie? Czy wystarczająco surową dyskwalifikację otrzymał Adebayor, który po czerwonej kartce zaczął znieważać sędziego i długo nie godził się na opuszczenie boiska? A Arsene Wenger, który po kilku dniach nazwał sędziego liniowego kłamcą? I czy to normalne, że w ciągu tamtego sezonu władze Chelsea czterokrotnie musiały tłumaczyć się przed Football Association z utraty kontroli nad zachowaniem piłkarzy na boisku? Jaki, do cholery, wszyscy oni dają przykład milionom mężczyzn na całym świecie?

Są, jak widać, chwile, kiedy piłka nożna mnie męczy. Jasne: nie sposób wyobrazić jej sobie bez ducha rywalizacji, woli walki i żądzy sukcesu, a presja wyniku zwiększa się wraz z płynącymi do futbolu pieniędzmi i/albo z serią niezbyt udanych meczów (przypadek zarówno Arsenalu, jak Manchesteru City). „Mówcie ile chcecie o kimś, kto pięknie przegrywa – tak czy inaczej przegrywa” – tłumaczył kiedyś Arsene Wenger. Tyle że ta gra opiera się właśnie na wygrywaniu i przegrywaniu, i trzeba wiedzieć, jak się zachować się w obu sytuacjach, a przede wszystkim kontrolować agresję – z myślą o sobie, o kolegach z boiska czy ławki trenerskiej, wreszcie o nas, kibicach.

Wiem oczywiście, że narzekanie na upadek obyczajów jest zajęciem jałowym. Robię to, bo regularnie na tym blogu daję wyraz swojego podziwu wobec Wengera: podoba mi się styl gry jego drużyny i towarzysząca mu filozofia, którą Francuz tak pięknie potrafi wykładać w rozmowach z dziennikarzami. Wiem też, że poczuł się urażony, bo w pierwszej połowie Mark Hughes wszedł na terytorium przed jego ławką. Ale cóż to właściwie ma tłumaczyć? Menedżerów obowiązuje pewien kodeks zachowania – Wenger przyznaje, że zlekceważył go świadomie („Wiem, że to kwestia zawodowej uprzejmości, ale może ja jej nie mam”), czym jeszcze pogorszył sprawę. Już wolę Harry’ego Redknappa, który dzień wcześniej nie przyszedł na konferencję prasową po porażce z Manchesterem United, bo – jak tłumaczył jego asystent Kevin Bond – obawiał się, że może powiedzieć coś, czego będzie potem żałował.

PS Podobnie rzecz widzi zaprzyjaźniony bloger-kibic Arsenalu. Są chwile, kiedy piłka mnie męczy, ale są też i takie, kiedy sprawia mi radość…

Rzeź niewiniątek

To, co zobaczyliśmy, było przerażające i fascynujące równocześnie – jakbyśmy ujrzeli bóstwo, którego blask nakazywał spuścić oczy lub odwrócić wzrok. A może inaczej: może to z dziełem ludzkich rąk (hm… nóg?) mieliśmy do czynienia, może tego golema powołał do życia jakiś alchemik? Ale jeśli tak, to alchemik ten nie urodził się w Pradze: przyjechał do Londynu z Włoch i w sobie tylko znany sposób połączył materiały dostępne już poprzednikom, ale nigdy jeszcze nie skomponowane w takich proporcjach.

Dość jednak wątłych metafor. Tym, co odróżnia Chelsea od pozostałych drużyn ekstraklasy, jest przede wszystkim organizacja gry obronnej. Przy całej technice piłkarzy Arsenalu, przy całej umiejętności utrzymywania się przy piłce i jej rozgrywania, gospodarze trzecich tego dnia derbów niemal nie stwarzali groźnych sytuacji, a kiedy już się im udawało – dobrze bronił Czech albo ubiegał go Terry. Częściej jednak wysiłki Kanonierów kończyły się zanim piłka w ogóle znalazła się w polu karnym, bo akcję przerywał któryś ze środkowych pomocników Chelsea. Dla kibiców Arsenalu musiało to być frustrujące: podanie, podanie i jeszcze jedno podanie, ale wciąż na ziemi niczyjej. Ewidentnie brakowało van Persiego – a że Holender ma pauzować co najmniej 5 miesięcy, w lecie odszedł Adebayor, zaś Eduardo wciąż nie może wrócić do formy sprzed złamania nogi, Wenger powinien w styczniu rozejrzeć się za napastnikiem (może kupi… Pawliuczenkę?).

Mecz z Chelsea pokazał również, że na liście zakupów powinien znaleźć się ktoś jeszcze – narażę się pewnie kibicom Kanonierów, kiedy napiszę, że ich klub powinien wziąć przykład z Tottenhamu, a mianowicie wzmocnić kadrę środkowym pomocnikiem, który nie boi się fizycznej konfrontacji z rywalami (moim zdaniem to Wilson Palacios jest głównym powodem, dla którego tak ciężko ostatnio gra się przeciwko Kogutom). Filigranowi pomocnicy Arsenalu przegrywali dziś zbyt wiele pojedynków w środku pola, i może stąd właśnie wzięło się to przerażenie z pierwszego zdania: kto zdoła powstrzymać Chelsea, jeśli nie Arsenal podczas meczu na Emirates?

Chelsea ma wszystko, co potrzebne, by sięgnąć po mistrzostwo Anglii: znakomitego trenera i piłkarzy, których niezwykłe umiejętności indywidualne idą w parze z doświadczeniem i dyscypliną taktyczną. Dziś jednak w oczy rzuciła się jeszcze jedna cecha tej drużyny, mianowicie siła. Spójrzmy na każdą formację po kolei, począwszy od ataku, tworzonego przez Anelkę i będącego w życiowej formie Didiera Drogbę. Pokażcie mi obrońcę, który jest w stanie przepchnąć lub przeskoczyć tego ostatniego: napastnik Chelsea wywraca się tylko wtedy, kiedy naprawdę chce (ostatnio zresztą robi to rzadziej, z korzyścią dla sportowego przebiegu rywalizacji), a poza tym ciężko pracuje – biega od pierwszej do ostatniej minuty, inicjując pressing swojej drużyny. O sile Essiena mówiliśmy już wystarczająco wiele razy, podobnie o Terrym…

Fot. AFP/Onet.pl

Na marginesie tego meczu zastanowiła mnie jeszcze raz kwestia kibicowskiej nienawiści: niezależnie od tego, co można o niej sądzić z powodów, powiedzmy, ogólnoludzkich, dawanie jej upustu w stronę konkretnego piłkarza okazuje się po prostu przeciwskuteczne. Pamiętam wiele meczów Sola Campbella przeciwko Tottenhamowi: wygwizdywany i obrażany okazywał się bohaterem Arsenalu czy Portsmouth, podobnie jak dziś jednym z bohaterów Chelsea był wygwizdywany i obrażany Ashley Cole. Skądinąd ciekawe, czy Awram Grant żałuje, że Sola Campbella nie ma już na południowym wybrzeżu.

Awram Grant… Zabawne, że jeśli coś w jego piłkarskim życiu zaczyna się lub kończy, to zwykle meczem z Manchesterem United. Z Czerwonymi Diabłami debiutował na ławce Chelsea, kończył przygodę z tym klubem pamiętnym finałem Ligi Mistrzów, a wczoraj kolejny raz mierzył się z MU – tym razem w roli szkoleniowca Portsmouth. Pod pewnymi względami było zresztą tak, jakby nic się nie zmieniło: zarówno z perspektywy samego Izraelczyka (tak samo jak w Moskwie, i tu trudno było pogodzić się z przegraną), jak i z perspektywy jego piłkarzy(grali równie dobrze jak za czasów Paula Harta, i tak samo jak za Harta tracili głupie bramki i psuli wyborne okazje). „Gdybyście właśnie wrócili z księżyca i usłyszeli ten wynik, moglibyście dojść do wniosku, że MU grał świetnie, ale to my mieliśmy więcej z gry” – mówił po meczu Grant, słusznie komplementując przede wszystkim Tomasza Kuszczaka.

Tematem do dyskusji, jaka wybuchła zresztą już pod poprzednim wpisem, był oczywiście rzut karny dla gospodarzy, zasugerowany sędziemu głównemu przez liniowego. Jest o czym dyskutować, bo podobnych incydentów oglądamy na boiskach całego świata mnóstwo, choć przecież sędzia miał rację – Vidić rzeczywiście pociągnął rywala za koszulkę. Myślę, że jeśli FIFA zdecyduje się wreszcie na wprowadzenie dodatkowych sędziów stojących za bramkami, światową piłkę czeka rewolucja: więcej podobnych incydentów będzie odgwizdywanych, więcej będzie rzutów karnych, ale stopniowo proceder zostanie ograniczony – jak kiedyś gra na czas po złapaniu piłki w ręce przez bramkarza.

Tematem mediów przy okazji meczu Portsmouth-MU był jednak hat-trick Rooneya i setny gol Ryana Giggsa w Premier League, zdobyty skądinąd w przedzień 36. urodzin. Dla nas z kolei, po całej debacie na temat kompetencji Awrama Granta (Robert, Michał, różnimy się, ale dziękuję za sposób, w jaki się różnimy…), istotna wydaje się wypowiedź Davida Jamesa na powitanie nowego menedżera i porównanie go do mistrza Yody z „Gwiezdnych wojen”. Przyznacie, dość nieoczekiwane zestawienie; tak czy inaczej cechujące Yodę mądrość i spokój przydadzą się Grantowi w najbliższych tygodniach: grudniowe mecze z Chelsea, Arsenalem i Liverpoolem nie wróżą wielkich zdobyczy punktowych, w styczniu trzeba będzie wzmocnić drużynę (czy będzie można liczyć na wypożyczenia z Chelsea – w świetle Pucharu Narodów Afryki wątpliwe), a na wielką ucieczkę ze strefy spadkowej zostanie bardzo niewiele czasu.

O Tottenhamie mówi się, że nie lubi grać w deszczu i zimnie dalej niż 30 mil od Londynu. Cóż, o tej drużynie mówi się tyle rzeczy i nie powiem: na wiele z nich pracowała przez lata. Sam również po oszałamiającym zwycięstwie nad Wigan obawiałem się bolesnego kontaktu z rzeczywistością – zwłaszcza, że Aston Villa wykonuje rzuty wolne i rożne być może najlepiej ze wszystkich klubów Premiership, a z całą pewnością Tottenham nie jest drużyną, która najlepiej ze wszystkich klubów Premiership umie się przed nimi bronić. Moje obawy szybko znalazły potwierdzenie: w 10. minucie AV objęła prowadzenie po serii błędów w polu karnym Tottenhamu. Później jednak nic nie było już takie jak zwykle, bo goście się pozbierali, przejęli inicjatywę i z minuty na minutę coraz groźniej atakowali (w drugiej połowie mecz toczył się już tylko do bramki niezawodnego Brada Friedela). Martin O’Neill z pewnością był bardziej zadowolony z końcowego gwizdka niż Harry Redknapp, choć w doliczonym czasie gry gola mógł zdobyć nie tylko Defoe, ale i Heskey.

Kapitanem Tottenhamu (pod nieobecność kontuzjowanych lub odesłanych na ławkę Keane’a, Kinga, Jenasa i Woodgate’a) był w tym meczu Michael Dawson, którego zdolności przywódcze opisywano jeszcze, gdy był juniorem Nottingham Forest. Grał świetnie i chyba nie przeszarżuję, jeśli powiem, że zwłaszcza w świetle kłopotów ze zdrowiem i formą Rio Ferdinanda także jego powinno się sprawdzić w reprezentacji Anglii. Spotkanie w Birmingham oglądał asystent Fabio Capello…

Rozpisałem się niebezpiecznie, a przecież nie wspomniałem jeszcze o pierwszym od ponad miesiąca zwycięstwie Liverpoolu (no, jednak i tym razem nie grali dobrze, a momentami, zwłaszcza przy stanie 0:1, był to wręcz antyfutbol…) i o siódmym z rzędu remisie Manchesteru City. Może następnym razem będzie okazja. W Hull kolejny raz wyróżnił się Jimmy Bullard i to nie tylko fantazyjną choreografią po strzeleniu gola. Przypomnijmy: rok temu na City of Manchester Stadium Hull otrzymało srogie lanie, a wściekły Phil Brown zakazał swoim piłkarzom zejść do szatni na przerwę, posadził ich na murawie i w takich warunkach urządził odprawę. Wczoraj jego zachowanie sparodiował Bullard i doprawdy nie sądzę, żeby menedżer Hull miał mu to za złe.

Karuzela menedżerów

Ze zwalnianiem menedżerów jest jak ze złym sędziowaniem: jeśli cię kiedyś skrzywdzili, to innym razem możesz skorzystać na cudzej krzywdzie. Awrama Granta skrzywdzono w poprzedniej pracy (czy pisząc to wywołam burzę wśród kibiców Chelsea? wiem, że go nie cenili, ale moim zdaniem ten mało galaktyczny trener prowadząc galaktyczny zespół osiągnął oszałamiająco wiele: po strzale Terry’ego słupek dzielił go od wygrania Ligi Mistrzów…), podobnie jak skrzywdzono Paula Harta.

Portsmouth znalazło się na równi pochyłej w trakcie ubiegłego sezonu, po odejściu Harry’ego Redknappa i zwolnieniu Tony’ego Adamsa, ale Paul Hart w 14 meczach zdobył 17 punktów i zdołał się utrzymać w Premiership. Przyczyny kryzysu były zresztą pozasportowe: wiązały się z brakiem pieniędzy. Jeszcze w styczniu sprzedano Jermaina Defoe i Lassana Diarrę, w lecie odeszli Peter Crouch, Glen Johnson, Sol Campbell, Sylvain Distin, Niko Kranjcar i Sean Davis, ale nawet ta wielka wyprzedaż nie pozwoliła domknąć budżetu. Arabski biznesmen Sulejman Al Fahim po wielomiesięcznych ceregielach kupił klub w sierpniu, ale nie kwapił się do inwestowania. We wrześniu piłkarze dostali pieniądze z opóźnieniem, mówiło się o ogłoszeniu bankructwa, a w związku z niedotrzymaniem terminów w przelewach zaległych pieniędzy na konta innych klubów Portsmouth otrzymało zakaz transferów. Wkrótce Al Fahima zastąpił kolejny arabski biznesmen, Ali Al Faraj.

Fot. AFP/Onet.pl

Przez cały ten czas podziwiałem Paula Harta. Jak zauważył Harry Redknapp, ten znakomity trener młodzieży (w Leeds wychował Smitha, Harte’a czy Woodgate’a, w Nottingham Forest – Dawsona i Jenasa) nie prosił o posadę menedżera – w sytuacji podbramkowej został przymuszony do jej przyjęcia. Sezon rozpoczynał w atmosferze gigantycznej niepewności i z dnia na dzień pustoszejącej szatni (atmosferę panującą wśród piłkarzy z niezwykłą jak na ten świat szczerością opisywał David James), drużyna przegrywała, a on wciąż potrafił mobilizować zawodników do tego, by z meczu na mecz grali coraz lepiej, aż w końcu zaczęły przychodzić zwycięstwa. Nie miał pieniędzy na transfery, więc bazował na piłkarzach niesprawdzonych, podstarzałych lub wypożyczonych – i jakoś zbudował z nich zespół. O’Hara i Prince-Boateng w środku pomocy, nareszcie skuteczni Piquionne i Dindane w ataku, szkoda, że zbyt rzadko mógł ich wspierać walczący z kontuzją James.

Co ważne: mimo pasma porażek widać było, że piłkarze grają dla menedżera, że akurat do niego mają zaufanie i wierzą, że to właśnie on może ich wyciągnąć z kłopotów. To oczywiście kwestia subiektywnego przekonania, ale nie jaj jeden obstawiałem, że gdyby zwierzchnikom Harta wystarczyło nerwów, to za miesiąc-dwa drużyna wykaraskałaby się ze strefy spadkowej. Pomyśleć, że gdyby w sobotę Kevin Prince-Boateng wykorzystał karnego…

Pomyśleć, że gdyby piłkarze Liverpoolu dwukrotnie nie tracili bramki w ostatnich minutach meczów z Lyonem… Kolejny menedżer z kłopotami to przecież Rafa Benitez – choć zaraz po wyeliminowaniu z Ligi Mistrzów otrzymał mocne wotum zaufania od władz klubu. Czy był to wynik kalkulacji, wynikającej choćby z wysokości odszkodowania, jakie trzeba byłoby wypłacić komuś, kto zaledwie kilka miesięcy temu podpisał lukratywny, pięcioletni kontrakt? David Conn już oblicza: straty wywołane odpadnięciem z Champions League na tak wczesnym etapie idą w miliony funtów – zarówno premii od UEFA, jak dochodów z biletów. Owszem, kibice przyjdą też na mecze Europa League, ale tu rywale będą mniej atrakcyjni i bilety powinny być tańsze. Mając 300 milionów długu, trzeba liczyć się z każdym banknotem, a jeśli w klubie ma nie dojść do katastrofy: przede wszystkim awansować do Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie. Mimo wszystko łatwiej to osiągnąć z Benitezem, kalkulują właściciele: nowy menedżer będzie chciał sprowadzić nowych piłkarzy, a nie zapowiada się, żeby w styczniu znalazły się na to pieniądze (owszem, pewnie na Anfield pojawi się jeszcze jeden napastnik, ale raczej niedrogi, np. van Nistelrooy).

Zauważcie: nie mówię w ogóle o upokorzeniu, jakie muszą czuć kibice tego wielkiego klubu na myśl o tym, że do lidera tabeli tracą już 13 punktów, a z Ligi Mistrzów odpadli, zanim faza grupowa w ogóle się skończyła. Kibice są zresztą z Benitezem, choć i to może się łatwo zmienić: w niedzielę derby z Evertonem na Goodison Park…

Jak kibice Portsmouth przywitają Awrama Granta? Ja życzę mu powodzenia, a drużynę ma poukładaną. Ale tak samo, jak z żalem żegnałem go po zwolnieniu z Chelsea, tak teraz z żalem żegnam Paula Harta.

Przesławne lanie

Myślę, że nie będziecie mieć pretensji, jeżeli zamiast od meczów sobotnich zacznę od dzisiejszego zwycięstwa Tottenhamu nad Wigan. W ciągu ostatniego kwadransa zakończonego wynikiem 9:1 spotkania najbardziej zajętymi pracownikami angielskich redakcji sportowych byli ludzie od statystyki: Czy Tottenham kiedykolwiek wygrał taką różnicą goli w angielskiej ekstraklasie? Nigdy. Czy Wigan kiedykolwiek w swojej historii przegrało równie wysoko? Nigdy. Czy kiedykolwiek w dziejach Premiership ktoś strzelił pięć goli? Owszem, Alan Shearer i Andy Cole, ale w przypadku napastnika Newcastle dwa padły z karnego. Czy ktokolwiek strzelił pięć goli w jednej połowie? Nikt. A czy jakaś inna drużyna Premiership strzeliła kiedyś 9 bramek? Tak, MU 15 lat temu w meczu z Ipswich.

Bombardowano nas tymi informacjami, zaciemniając kwestię podstawową: rozmiary zwycięstwa Tottenhamu nie mają w gruncie rzeczy wielkiego znaczenia. Owszem, w życiorysach Jermaina Defoe, Aarona Lennona czy Harry’ego Redknappa będzie to zawsze znaczący epizod (pierwszy zdobył pięć goli, drugi strzelił jednego i miał trzy asysty, dla trzeciego będzie to największe zwycięstwo w liczącej już blisko 1200 meczów karierze menedżerskiej), ale dla całej drużyny może to być tylko pojedynczy błysk, zwłaszcza jeżeli w przyszłą sobotę przegra z Aston Villą. Jako kibic Tottenhamu mam nadzieję, że Redknapp jest wystarczająco doświadczony, by popadać w hurraoptymizm, i że zrobi wszystko, by w ciągu tygodnia sprowadzić swoich piłkarzy na ziemię. Skądinąd: jak wiele dla tej drużyny znaczy obecność Defoe’a i Lennona mogliśmy się przekonać zestawiając to spotkanie z niedawnymi meczami ze Stoke czy Arsenalem. Niby ławka rezerwowych Tottenhamu prezentuje się imponująco (dziś siedzieli na niej m.in. Keane, Pawluczenko, Jenas i Bentley), ale zastąpić dwóch szybkich Anglików nie było komu, nie obyło się bez zmiany ustawienia, no i nie obyło się bez straty punktów. Naprawdę: fajnie jest być na czwartym miejscu i mieć 5 punktów przewagi nad Liverpoolem, fajnie poprawić sobie bilans bramkowy (choć do Arsenalu wciąż daleko…), ale podpalać się nie warto.

Po pierwszej połowie zresztą nic tego nie zapowiadało: Tottenham zaczął wprawdzie bardzo dobrze, grając szybko w ataku i zdecydowanie w odbiorze, ale po 20 minutach to Wigan przejęło inicjatywę i dowiezienie jednobramkowego prowadzenia do przerwy trzeba było uznać za nie do końca zasłużone. Harry Redknapp był tak poirytowany faktem, że jego piłkarze stanęli, że obsobaczył ich w szatni i wysłał na drugą połowę pięć minut przed końcem przerwy. Szczęśliwie – z punktu widzenia kibica Kogutów, rzecz jasna – drugie 45 minut zaczęło się w podobnym stylu jak pierwsze. Szczęśliwie też Tottenham od razu zdołał odpowiedzieć na bramkę Scharnera z 56. minuty, a kiedy było już 4:1 mecz przestał się toczyć w myśl jakichkolwiek racjonalnych reguł: jedna z drużyn myślała tylko o tym, żeby ten horror wreszcie się skończył, a druga grała jak po kieliszku szampana. Oczywiście: Jermain Defoe jest w wielkiej formie od początku sezonu, ale w takich chwilach wychodzi absolutnie wszystko nawet piłkarzom nienajlepiej dysponowanym. Nawet David Bentley uderzył z rzutu wolnego w sposób, o którym mówiłoby się przez dobrych kilka tygodni, gdyby ten gol padł w meczu nieco mniej zwariowanym.

Ano właśnie: również gdyby gol dla Wigan padł w meczu nieco mniej zwariowanym, gdyby np. był to gol wyrównujący, jak we środę w Paryżu, rozpętałaby się wokół niego niemała burza. Ręka Scharnera była równie ewidentna, jak ręka Henry’ego, a pomyłka sędziego Waltona – równie oczywista jak pomyłka sędziego Hanssona. Jeśli przyjąć, że wprowadzenie analizy wideo jest niezgodne z filozofią futbolu (czasem rozumiem, dlaczego, a czasem nie – to chyba zależy od fazy księżyca…), to naprawdę trzeba jak najszybciej wprowadzić dodatkowych sędziów za linią bramkową. W obu przypadkach jako tako skupiony piąty arbiter nie dopuściłby do wypaczenia wyniku.

Fot. AFP/Onet.pl

Kilku piłkarzy podobało mi się w tym meczu – oprócz Defoe’a i Lennona także Tom Huddlestone, który przed tygodniem zadebiutował w reprezentacji Anglii, a dziś nie tylko rzucał te swoje kilkudziesięciometrowe podania i groźnie strzelał, ale też świetnie wspierał Palaciosa w walce o środek pola (przypominam sobie mecz towarzyski Tottenhamu z Barceloną przed sezonem: Redknapp wyciągnął z niego wniosek, że kluczem do sukcesów Katalończyków jest nie tylko ofensywa, oszałamiająca liczbą podań w bardzo ograniczonym czasie i na bardzo ograniczonej przestrzeni, ale także – może przede wszystkim – pressing). Dalej: Peter Crouch i Niko Krajnczar, często się wracający i zawsze widzący kolegów. A wreszcie: Chris Kirkland, który wyjmował piłkę z siatki aż 9 razy, ale ani razu nie zawinił, a kilkakrotnie fenomenalnie interweniował. No dobra, nie podpalam się tym wynikiem, boję się meczu z Aston Villą i doczekać się nie mogę powrotu Modricia, ale przyznaję: dziś całkiem przyjemnie być kibicem Tottenhamu.

Wpis ten zamierzałem pierwotnie zacząć od wczorajszego meczu lidera, a zarazem faworyta do tytułu mistrzowskiego w ankiecie najbardziej zainteresowanych, czyli menedżerów wszystkich drużyn Premiership. Ja w kwestii tego tytułu zgłaszałem przed sezonem wątpliwości: że skład zaawansowany wiekowo i że w styczniu zostanie dodatkowo osłabiony podczas Pucharu Narodów Afryki, ale dotychczasowy przebieg wydarzeń (za nami już jedna trzecia sezonu) każe te wątpliwości osłabić. Mistrzostwa Afryki wprawdzie dopiero przed nami, ale we wczorajszym meczu Chelsea pokazała siłę swojej ławki: rozgromiła Wolverhampton bez Drogby, Lamparda, Ballacka i Deco. To wprawdzie tylko Wolverhampton, beniaminek i jeden z murowanych kandydatów do spadku, ale usunięcie z każdej drużyny piłkarzy równie niezbędnych, co Drogba i Lampard, rzadko kiedy przechodzi bez konsekwencji (vide Liverpool bez Torresa i Gerrarda, i wspomniany wcześniej Tottenham). Przewaga Chelsea była absolutna, niekwestionowana i regularnie podkreślana bramkami; gospodarze czuli się tak komfortowo, że po niespełna godzinie gry zszedł z boiska Nicolas Anelka. To znaczący moment: debiut Gaela Kakuty – piłkarza, z którego powodu nad Chelsea wisi groźba zakazu transferów (powiedzmy od razu: debiut udany, a szansę dostał także inny 18-latek, Borini, i niewiele starszy Matić).

Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że wysoko cenię Michaela Essiena – wczoraj kolejny raz mogli się przekonać, dlaczego. Bez Ballacka i Lamparda pomocnik z Ghany był ustawiony bardziej ofensywnie niż np. w meczu z MU, więc było go pełno nie tylko przed własnym polem karnym, ale także na połowie rywali, czego efektem były dwie bramki. Frank Lampard może się spokojnie leczyć, zwłaszcza, że do wielkiej formy wraca po kontuzji Joe Cole.

Tym razem mogę sobie darować pisanie o kłopotach Liverpoolu – odnotuję tylko bodaj pierwszy przekonujący występ Ngoga w ataku i niepierwszy błąd obrońców przy kryciu strefowym podczas stałego fragmentu gry. I Liverpool, i Manchester City jakoś nie mogą się przełamać, a ich potencjalnie superatrakcyjne spotkanie przez długie minuty było cholernie nudne. Z kolejnym tekstem o piłkarzach Beniteza zaczekajmy jednak do wtorku, kiedy będą grali w Lidze Mistrzów z Debreczynem, nerwowo nasłuchując wieści z Florencji. Z tekstem o MC… hm, może do zwolnienia Marka Hughesa, bo coraz głośniej mówi się, że jego pracodawcy zagięli parol na Jose Mourinho.

Nie będę też pisał o pewnym zwycięstwie MU nad Evertonem – czuję tylko potrzebę wymienienia nazwiska Michaela Owena, bo podziwiałem jego grę bez piłki, szukanie sobie pozycji, uwalnianie się od obrońcy – cóż, skoro przy formie Defoe’a, kolejnych golach Benta czy Croucha i pierwszym wciąż rezerwowego w AV Heskeya, jego szanse na wyjazd na mundial są bliskie zera…

Napiszę natomiast o meczu Hull z West Hamem. Nie chodzi o to, że goście kolejny raz roztrwonili dwubramkowe prowadzenie, a gospodarze nie dość, że odrobili straty, to zdołali wyjść na prowadzenie (ostatecznie skończyło się 3:3: Hull straciło gola, grając dużą część drugiej połowy w dziesiątkę). Jest nadzieja dla Tygrysów, a nazywa się ona Jimmy Bullard. Kiedy Phil Brown kupował tego piłkarza, wydawało się, że ma pomóc drużynie w walce o europejskie puchary; niemal natychmiast odniesiona kontuzja wykluczyła go z walki o… utrzymanie. Teraz jednak Bullard wraca i to w formie, którą pamiętamy z czasów Wigan i Fulham, i która w pewnym momencie zaowocowała nawet powołaniem do reprezentacji Anglii. Cóż to za świetny rozgrywający i cóż to była za przyjemność, patrzyć na niego i na Scotta Parkera w jednym meczu.

Aha, jeszcze jedno: Harry Redknapp komplementował dziś Roberto Martineza, wspominając swój pierwszy mecz w karierze trenerskiej, przegrany przez Bournemouth z Lincoln 9:0. Obszerne fragmenty pomeczowej konferencji menedżera Tottenhamu upłynęły na chwaleniu Wigan… Jak tu gościa nie lubić?

DOPISUJĘ POSTSCRIPTUM: Kilkanaście godzin po meczu z Tottenhamem na oficjalnej stronie Wigan pojawiła się deklaracja kapitana drużyny Mario Melchiota, że w związku z kompromitującą porażką piłkarze postanowili zwrócić pieniądze za bilety wszystkim kibicom, którzy pojechali za nimi do Londynu. W takich chwilach przypomina mi się tytuł felietonu, który pisałem przed laty dla „Gazety w Krakowie”: Anglia jest wyspą… A może się mylę, może takie rzeczy są możliwe nie tylko tam? Jak się dobrze w to wmyśleć, każdy z nas kibicuje drużynie, która częściej lub rzadziej, a niekiedy permanetnie powinna myśleć o zwracaniu nam pieniędzy.

Ręka Henry’ego

Najbardziej nie lubię dawać w tym pisaniu upustu emocjom. Bronię się przed atakiem dzikiej furii, odrzucam wyzwiska, które same przychodzą mi do głowy albo które napotykam zaglądając na kolejne strony internetowe. Miała Irlandia swoje szanse przy stanie 0:1, powtarzam sobie przez zaciśnięte zęby, gdyby którąś wykorzystała, nie mielibyśmy o czym rozmawiać. Parę minut przed ręką Henry’ego sędzia mógł dać Francuzom karnego, dopowiadam resztkami obiektywizmu. Przypominam sobie obejrzany niedawno dokument „Les Arbitres”, który upewnił mnie w przekonaniu, że pomyłki sędziowskie są nieodłącznym elementem tego świata. Tyle że w tym przypadku nie o pomyłce sędziowskiej powinniśmy rozmawiać w pierwszej kolejności, konieczności natychmiastowego wprowadzenia powtórek wideo albo dodatkowego arbitra za bramką (patrz: eksperyment w Lidze Europejskiej),  a o roli oszustwa w osiągnięciu sportowego sukcesu, o upadku fair play, które to hasło widnieje na sztandarach międzynarodowych organizacji piłkarskich, o nurkowaniu w polu karnym, pociąganiu za koszulki, symulowaniu fauli itd. – wszystkich tych grzechach powszednich, które co jakiś czas znajdują swoją kulminację w grzechu głównym podczas meczu takiego jak dzisiejszy.

Pisząc to, czuję się jak stary dziad z innej planety. Nie wiem, czego oczekuję. Żeby Thierry Henry zamiast się uśmiechać przeprosił za swoje zachowanie i wezwał do zorganizowania powtórki, a targnięci wyrzutami sumienia i napływającymi z całego świata głosami potępienia szefowie FIFA przystali na jego apel? Równie realne wydaje się to, że grający tak słabo Francuzi zdobędą mistrzostwo świata… Właściwie to jestem zły na siebie, że w ogóle to piszę, że nie poszedłem jeszcze spać i że chodzą mi po  głowie melodramatyczne gesty jak ten, żeby pójść jutro do pracy w swojej starej irlandzkiej koszulce albo przestać się golić maszynką, którą reklamuje Henry.

Żeby chociaż Irlandczycy po prostu bezapelacyjnie przegrali ten mecz. Żeby chociaż Francuzi przeważali od pierwszej minuty i nastrzelali im mnóstwo goli. Żeby chociaż Shay Given musiał interweniować niezliczoną ilość razy. Ale nic z tych rzeczy: Francuzi nie przeważali i nie nastrzelali, a Given się nie narobił. Francja wygrała tylko dlatego, że jeden z najlepszych piłkarzy świata – w chwili zaćmienia? przekonania, że cel uświęca środki? nieprzepartej żądzy zwycięstwa? ujawnienia prawdziwej twarzy? (w chwili, gdy to piszę, dziennikarze biegają po Stade de France, usiłując go odnaleźć i uzyskać jakiekolwiek wyjaśnienie, ale Henry jest dziwnie nieuchwytny) – postanowił uciec się do oszustwa.

Futbol jest okrutny.

Gdybym był bogaty

Gdybym miał sto złotych, to przeznaczyłbym je na kulturę: kupiłbym nową płytę Stańki i poszedłbym do kina na „Białą wstążkę”. Gdybym natomiast miał 1500 funtów, to przyłączyłbym się do akcji „Yes We Can”, mającej na celu przejęcie przez kibiców kontroli nad Newcastle United.

Z perspektywy fanów tego klubu ostatnie półtora roku musiało być koszmarem. Najpierw zakończył się miesiąc miodowy nowego właściciela, Mike’a Ashleya, który po tym, jak zatrudnił na stanowisku menedżera uwielbianego przez kibiców Kevina Keegana, powierzył funkcje dyrektorskie podkopującym pozycję Keegana Dennisowi Wise’owi i Derekowi Lllambiasowi. Potem odszedł Keegan, oponujący przeciwko kupowaniu mu przez Wise’a piłkarzy, których sobie nie życzył. Rozpoczęły się masowe protesty kibiców. Ashley zareagował decyzją o wystawieniu klubu na sprzedaż i zatrudnieniu na stanowisku menedżera pozostającego od lat bez pracy Joe Kinneara, początkowo na 10 tygodni , potem jeszcze na miesiąc, a ostatecznie do końca sezonu. Później klub został wycofany z rynku – nie udało się znaleźć kupca za żądaną przez Ashleya kwotę. Joe Kinnear ciężko zachorował i przeszedł operację serca. Drużyna grała fatalnie. Na ostatnich osiem kolejek przyszedł Alan Shearer, ale także jemu nie udało się uratować Newcastle przed spadkiem. Po degradacji, niedogadaniu się Ashleya z Shearerem na temat zasad dalszej współpracy (Kinnear wciąż się leczy) i odejściu wielu kluczowych zawodników, klub został ponownie wystawiony na sprzedaż – i ponownie wycofany z rynku. Zważcie, że od odejścia Keegana minęło niewiele ponad rok

Zresztą farsa pogłębiła się jeszcze w ostatnich tygodniach: najpierw sąd przyznał Keeganowi rację i 2 miliony funtów odszkodowania. Później nastąpiło trzecie już wystawienie klubu na sprzedaż i wiadomość o zmianie tradycyjnej nazwy stadionu St. James’ Park na… Sportsdirect.com @ St. James’ Park Stadium (żeby było śmieszniej, na razie klub na tym nie zarabia – wysyła jedynie sygnał gotowości potencjalnym sponsorom).

Sprawa nazwy stadionu przepełniła czarę goryczy: 10 listopada Newcastle United Supporters Trust ogłosiło rozpoczęcie akcji  „Yes We Can” i wysłało do kibiców „Srok” kilkadziesiąt tysięcy maili – jest w posiadaniu pokaźnej bazy adresowej dzięki zbieraniu podpisów pod petycją w obronie St. James’ Park. Proponuje współfinansowanie przejęcia wystawionego na sprzedaż klubu i powołuje się przy tym na przykłady Realu i Barcelony, których prezesów wybierają spośród siebie kibice-członkowie klubu. Liczy na wpłaty w wysokości minimum 1500 funtów lub systematyczne odprowadzanie zadeklarowanej przez kibiców części ich poborów – a w przypadku niepowodzenia przedsięwzięcia gwarantuje zwrot pieniędzy.

Organizatorzy „Yes We Can” dają sobie 6 tygodni na zmobilizowanie odpowiedniej liczby zainteresowanych. Pierwsze reakcje są entuzjastyczne – nie tylko wśród, co zrozumiałe, kibiców, ale także wśród polityków i ludzi kultury (jednym z ambasadorów akcji jest urodzony nad rzeką Tyne Sting). Czy w razie sukcesu NUST będzie potrafiło zarządzać klubem, albo kim okaże się tutejszy Florentino Perez, to na razie pytania przedwczesne, choć warto je mieć w tyle głowy. W Anglii jest już jeden klub uratowany przez wiernych kibiców – Exeter City. Jest oczywiście także Ebbsfleet United – przejęty przez członków strony internetowej MyFootballClub – tu trudno mówić o sukcesie, bo liczba płacących składki „współwłaścicieli” po pierwszej fali entuzjazmu drastycznie zmalała. Kupowanie Ebbsfleet trudno jednak porównywać z kupowaniem Newcastle – założyciele MyFootballClub objęli kontrolę nad pierwszym lepszym klubem, na który było stać uczestników akcji, ich więzi z drużyną nie sposób więc zestawić z tą, którą odczuwają najwierniejsi fani Newcastle.

Ja akurat fanem Newcastle nie jestem. Ale gdybym miał 1500 funtów, przyłączyłbym się do „Yes We Can”. Najpierw z poczucia, że to potencjalnie dobry interes: stać się udziałowcem klubu z taką marką i tradycją, z takim stadionem, z taką bazą kibiców, a nawet z takimi piłkarzami – wygląda przecież na to, że powrót do Premiership nie będzie dla nich wielkim problemem. Potem przez pamięć Bobby’ego Robsona, który musi przewracać się w grobie widząc, co wydarzyło się w Newcastle za rządów Mike’a Ashleya. Z sympatii do obecnego menedżera „Srok” Chrisa Hughtona, którego karierę piłkarską i trenerską obserwowałem odkąd pamiętam, bo w latach 1977-2007 był związany z Tottenhamem. Z powodów romantycznych wreszcie: idea kupienia klubu przez zwykłych kibiców wydaje mi się bardzo atrakcyjna w czasach fatalnego zauroczenia angielską piłką rozmaitych milionerów, co to mają już wille, jachty, odrzutowce i wszystkie te rzeczy, które mają milionerzy, ale chcą mieć jeszcze drużynę piłkarską. Na razie nie wiem, na ile to realne, jestem świadom wielu znaków zapytania, ale podoba mi się idea powrotu do źródeł, czyli do czasów, w których kluby były dla kibiców, a nie dla ludzi od pieniędzy.

Ian Trow jest niewinny

Korzystając z przerwy na reprezentację wracam do sprawy, którą opisywałem już kilkakrotnie, tym razem odczuwając potrzebę niezbędnego sprostowania. Chodzi o Sola Campbella i fanów Tottenhamu: we wrześniu 2008, kiedy Campbell był jeszcze piłkarzem Portsmouth, podczas meczu na Fratton Park kibice gości urządzili mu werbalny pogrom; jedna z pieśni mówiła o tym, że – zacytuję wpis sprzed ponad roku – „Sol Campbell jest chorym psychicznie gejem-nosicielem wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił”; skandowano też, że jest – wybaczcie – „czarnym chciwcem z tyłkiem do wynajęcia”. Niecenzuralne lub rasistowskie śpiewy kibiców są w Anglii traktowane jako przestępstwo, więc policja z Hampshire najpierw opublikowała zdjęcia 16 podejrzanych (przedrukowane przez wiele angielskich gazet), a następnie doprowadziła ich przed sąd. Zapadły wyroki; w przypadku, o którym chcę mówić: kara grzywny, trzyletni zakaz stadionowy i utrata statusu posiadacza całorocznego karnetu na White Hart Lane.

Rzecz w tym, że w kolejnej instancji 42-letni Ian Trow, doradca finansowy z Milton Keynes, a także 14-latek, którego danych nie podano do publicznej wiadomości, zostali uniewinnieni. Jak się okazało podczas rozprawy apelacyjnej, tę dwójkę skazano, chociaż na stanowiącej materiał dowodowy taśmie ze stadionowego monitoringu pojawiają się przez kilka sekund i to w sposób nie pozwalający jednoznacznie stwierdzić, czy i co śpiewają. Trow zapewnia, że po prostu dopingował piłkarzy Tottenhamu.

Piszę o tym z dwóch powodów. Po pierwsze, zdjęcia Trowa i innych podejrzanych zaraz po meczu opublikowano w mediach, także pierwsza rozprawa wzbudziła duże zainteresowanie dziennikarzy. Na rozprawie, podczas której Trow został uniewinniony, mediów nie było (sam przeczytałem o tym dopiero niedawno w „When Saturday Comes” – z całym szacunkiem dla tego pisma, nie ukazuje się w milionowym nakładzie). Medialny mechanizm aż za dobrze znany z własnego podwórka, a można go łatwo poszerzyć, np. o niechęć do zamieszczania sprostowań czy cytowania konkurencji – warto go sobie uświadomić, samemu wykonując ten zawód. Trow mówi, że zawsze uczył swoje dzieci szacunku do policji i władz, ale to, co przeszedł, naruszyło w nim tę postawę – w sprawie mediów pewnie nigdy nie miał złudzeń…

Po drugie, już kilka razy prowadziłem na tym blogu dyskusje (zwłaszcza z kolegą nth) na temat, nazwijmy to, granic politycznej poprawności. Generalnie pozostaję przy własnym zdaniu, zresztą rzeczywistość dostarcza kolejnych przerażających przykładów kibicowskiej nienawiści (ostatnio na Legii, po śmierci jednego ze współwłaścicieli klubu), mam jednak poczucie, że w takich rozmowach trzeba być precyzyjnym: pilnować, by poglądy nie przesłaniały faktów. Fakty są takie, że Ian Trow jest niewinny.

PS A skoro wspomniałem o przerwie na reprezentację, zobaczcie, jakimi metodami walczą Irlandczycy z Francuzami przed dzisiejszym meczem barażowym. Przypuszczam, że jest to raczej inteligentna fałszywka niż rzeczywista korespondencja dyplomatyczna, ale jakże zabawna. O meczach Irlandczyków i Anglików będę pisał na twitterze, ale nie wykluczam, że i tu pojawi się kilka zdań, zwłaszcza jeżeli…

Brunello di Montalcino

Choć na stole od kilkudziesięciu minut oddycha wino, otwarte z racji spotkania na Stamford Bridge, perwersyjnie nie zacznę od meczu Chelsea-MU. Jeszcze wczoraj pomyślałem bowiem, że jeśli ktoś poszukiwałby odpowiedzi, dlaczego właściwie tak lubimy oglądać angielską piłkę, powinien zamiast starcia gigantów z dzisiejszego popołudnia obejrzeć raczej wczorajszy pojedynek Dawida z Goliatem, czyli wyjazdowe spotkanie Burnley z Manchesterem City. Wiadomo: w całej Europie toczą się pojedynki między rywalami tej klasy, co mistrz i wicemistrz Anglii, pojedynki na najwyższym taktycznym i technicznym poziomie, czasem wyrównane, a czasem przeciwnie – zwykle jednak pozbawione pierwiastka pewnego szaleństwa, które cechowało mecz na City of Manchester Stadium.

No bo weźmy: jedna z najbogatszych drużyn Premiership, napakowana gwiazdami wartymi dziesiątki milionów funtów i miliony funtów zarabiającymi, podejmuje kopciuszka, którego połowa pierwszej jedenastki jest warta tyle, co lewa noga Robinho. Z jednej strony zespół, który na własnym terenie radzi sobie całkiem dobrze, z drugiej – drużyna, która do wczoraj w meczach wyjazdowych nie zdobyła nawet punktu i której także strzelanie bramek przychodziło z wielkim trudem. A że jeszcze w ataku gospodarzy wyszli Adebayor z Tevezem… konia z rzędem temu, kto stawiał w tym meczu na jakikolwiek inny wynik niż pewne zwycięstwo gospodarzy.

Oto więc dlaczego tak lubimy tę ligę: od pierwszych minut zaatakowali piłkarze Marka Hughesa, ale goście przetrzymali napór, a potem objęli prowadzenie po, przyznajmy, dyskusyjnym rzucie karnym. Wkrótce zrobiło się 0:2, po niepierwszym i nieostatnim błędzie obrony MC, ale wówczas gospodarze pokazali pazur: jeszcze przed przerwą Wright-Philips strzelił kontaktowego gola i wydawało się, że sytuacja zaraz wróci do normy. A potem wydawało się, że wróciła na dobre: wyrównał Kolo Toure po rzucie wolnym Barry’ego, a niedługo później Craig Bellamy – tak, tak, ten mało spektakularny, ale bardzo udany nabytek Hughesa – strzelił swojego piątego gola w sezonie. MC podkręciło tempo – Nugent wybijał z pustej bramki, ratując Burnley przed samobójem – aż w 87. minucie padło sensacyjne wyrównanie. Wbrew prognozom i wbrew przebiegowi wydarzeń na boisku, całkowicie nieoczekiwanie…

Przed Markiem Hughesem trudne chwile. W czasie przerwy na kadrę zabiera drużynę do Abu Dhabi na towarzyski mecz z reprezentacją Zjednoczonych Emiratów Arabskich: będzie się musiał gęsto tłumaczyć przed mieszkającym tam właścicielem, bo zespół, który ma walczyć o Ligę Mistrzów nie powinien remisować z Wigan, Fulham, Birmingham, o Burnley nie wspominając.

Sunderland miał w meczu z Tottenhamem pecha podobnego do tego, który prześladował Tottenham w niedawnym spotkaniu ze Stoke – a Tottenham miał szczęście jak Sunderland w niedawnym meczu z Liverpoolem. Koguty wygrały niezasłużenie, zapewniając sobie dwa tygodnie spokoju, potrzebne przede wszystkim do wykurowania Aarona Lennona i Luki Modricia. Bez kontuzjowanych gwiazd Harry Redknapp kolejny raz zdecydował się zmienić ustawienie, praktycznie rezygnując z gry skrzydłami i wykorzystując całą trójkę środkowych pomocników. Z Arsenalem wyglądało to nieźle przez 42 minuty (choć tam za najbardziej wysuniętym Crouchem ustawiono schodzącego do lewej strony Keane’a i zbiegającego na prawo Bentleya), z Sunderlandem wyglądało średnio (tu była dwójka napastników: Crouch i Defoe, oraz Keane jako górny wierzchołek „diamentu”). Mimo nieobecności Kenwyne’a Jonesa, Lorika Cany i Lee Cattermole’a goście dominowali przez długie minuty i gdyby nie świetna postawa w bramce Tottenhamu Heurelho Gomesa (ostatni raz obronił karnego w meczu przeciwko… Tottenhamowi, jako piłkarz PSV), mogliby nawet wygrać.

Z punktu widzenia leniwego dziennikarza był to mecz wymarzony do opisywania. Na White Hart Lane wrócił Darren Bent, który pożegnał się z klubem po aferze twitterowej, a którego wcześniej Harry Redknapp wyśmiał po niewykorzystaniu stuprocentowej szansy w meczu z Portsmouth, mówiąc, że jego żona by to strzeliła. Wczoraj, po tym jak Bent nie wykorzystał jedenastki, jeden z niepozbawionych poczucia humoru blogerów związanych z Sunderlandem zastanawiał się, czy nie lepiej było kupić żonę Harry’ego… W każdym razie z eks-piłkarzy Tottenhamu dużo lepsze wrażenie od angielskiego napastnika sprawili Malbranque i, zwłaszcza, Andy Reid. Dziś jednak Bent ma powody do radości: został powołany do reprezentacji Anglii (mnie jednak cieszy docenienie przez Capello Toma Huddlestone’a).

Jesteśmy coraz bliżej spotkania Chelsea-MU, ale słówko jeszcze wypada poświęcić Arsenalowi i jego fenomenalnej skuteczności: 36 goli w jedenastu meczach, przecież w tym tempie setka pęknie w trzech czwartych sezonu. Byle tylko jakiejś kontuzji nie złapał Cesc Fabregas, który ma już na koncie 6 goli i 9 asyst, czyli udział w blisko połowie bramek zdobytych przez Arsenal; doprawdy utwierdzam się w opinii sprzed tygodnia, że po odejściu Ronaldo na firmamencie Premiership najjaśniej błyszczą hiszpańskie gwiazdy.

Gdy to piszę, wino oddycha już prawie półtorej godziny, więc trzeba się spieszyć. Mam wielką nadzieję, że spieszył się nie będzie nowy właściciel Hull, który przed meczem ze Stoke zapowiedział, że Phil Brown musi wygrać, aby ocalić posadę. Wygrał dzięki bramce w ostatniej minucie, po dramatycznym meczu, ale nie wiem, czy takie wypowiedzi zapewniają mu komfort pracy – myślę, że Adam Pearson powinien podjąć decyzję o zwolnieniu go lub zostawieniu na dłużej. Co sądzi o tym sam Brown, nie wiemy – pomeczowych wywiadów udzielał jego asystent, tłumacząc szefa, że pije właśnie guinessa, na którego ciężko zapracował.

Fot. AFP/Onet.pl

Czas wytłumaczyć, skąd to wino: Carlo Ancelotti, zapytany w piątek przez dziennikarza BBC o butelkę, jaką podejmie po meczu na Stamford Bridge Alexa Fergusona, powiedział, że będzie to Brunello di Montalcino. Ciekawe, czy wiedział już, że to akurat wino, pełne i ciężkie, świetnie nadające się np. do steków, dobrze oddaje charakter dzisiejszego meczu (już nie mówię o tym, że potencjał starzenia ma jak, nie przymierzając, drużyna Chelsea). W każdym razie rozkoszując się każdym kolejnym łykiem Włoch musi mieć powody do radości: odskoczył od jednego z dwóch najgroźniejszych rywali na pięć punktów i ustanowił klubowy rekord dzięki jedenastemu z rzędu zwycięstwu na własnym stadionie. Alex Ferguson z kolei ma prawo narzekać: zdziesiątkowana kontuzjami obrona (bez Ferdinanda, z Vidiciem tylko na ławce) radziła sobie dobrze, a druga linia, kierowana przez fenomenalnego Fletchera, wybijała Chelsea z rytmu tak skutecznie, że jedyną nadzieją na zmianę wyniku był rzeczywiście tylko stały fragment gry. Na pociechę pozostaje kieliszek brunello i poczucie, że pięciopunktową stratę będzie można odrobić, kiedy trzon drużyny Ancelottiego wyjedzie na Puchar Narodów Afryki.

Szczerość Kuszczaka

Tomasz Kuszczak dopiero co stał się pierwszym bramkarzem reprezentacji Polski, a już wpadł w kłopoty. Nie pierwszy zresztą raz źródłem tych kłopotów jest jego szczerość: w wywiadzie dla klubowej telewizji MUTV zaatakował Edwina van der Sara za niekoleżeńskość i niechęć do pomocy. Wiadomo: bramkarze to inna kategoria ludzi, choć rywalizują o miejsce w składzie, na ogół się wspierają (na ogół, bo są wyjątki – vide Almunia i Lehmann w Arsenalu). Taka postawa cechuje zwłaszcza bramkarzy starszych, zbliżających się do końca kariery, więc wydawałoby się, że wsparcie Holendra dla Polaka (podobnie zresztą jak dla Bena Fostera) powinno być oczywistością.

Ale nie: Kuszczak wiele razy prosił doświadczonego kolegę po poradę, tłumaczył, że chciałby wiedzieć, co robi nie tak, chciałby nauczyć się czegoś u boku tak wielkiej gwiazdy – wszystko na próżno. „Nie wiem, może Edwin mnie nie lubi? Musicie go zapytać”…

Myślę, że do zapytania van der Sara może nie być okazji – Alex Ferguson, mający obsesję na temat niewynoszenia klubowych brudów na zewnątrz, już o to zadba. Obawiam się również, że zadba o ukaranie Kuszczaka i że tym wywiadem Polak przekreślił swoje szanse na jakąkolwiek przyszłość w Manchesterze. Wszyscy pamiętamy, że Roy Keane musiał odejść z klubu niemal natychmiast po krytycznej wypowiedzi na temat kolegów, także udzielonej klubowej telewizji…

W dalszej części wywiadu Kuszczak mówi o tym, że jest ambitny, głodny gry i przekonany o własnej wartości. Jeżeli tak, to powinien szybko zadzwonić do swojego agenta, by zaczął mu szukać nowego klubu. Szkoda, bo seria kiepskich meczów Bena Fostera (a także fala medialnej krytyki, która spotkała w ostatnich miesiącach młodego Anglika) zdawała się właśnie prowadzić do zmiany hierarchii bramkarzy na Old Trafford…

PS Szczerość Fergusona: Szkot bagatelizuje problem i mówi, że Kuszczak… żartował i że cały kłopot w tym, iż polskie poczucie humoru różni się od brytyjskiego. Komu to wyglądało na żart, ręka do góry.