Ian Trow jest niewinny

Korzystając z przerwy na reprezentację wracam do sprawy, którą opisywałem już kilkakrotnie, tym razem odczuwając potrzebę niezbędnego sprostowania. Chodzi o Sola Campbella i fanów Tottenhamu: we wrześniu 2008, kiedy Campbell był jeszcze piłkarzem Portsmouth, podczas meczu na Fratton Park kibice gości urządzili mu werbalny pogrom; jedna z pieśni mówiła o tym, że – zacytuję wpis sprzed ponad roku – „Sol Campbell jest chorym psychicznie gejem-nosicielem wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił”; skandowano też, że jest – wybaczcie – „czarnym chciwcem z tyłkiem do wynajęcia”. Niecenzuralne lub rasistowskie śpiewy kibiców są w Anglii traktowane jako przestępstwo, więc policja z Hampshire najpierw opublikowała zdjęcia 16 podejrzanych (przedrukowane przez wiele angielskich gazet), a następnie doprowadziła ich przed sąd. Zapadły wyroki; w przypadku, o którym chcę mówić: kara grzywny, trzyletni zakaz stadionowy i utrata statusu posiadacza całorocznego karnetu na White Hart Lane.

Rzecz w tym, że w kolejnej instancji 42-letni Ian Trow, doradca finansowy z Milton Keynes, a także 14-latek, którego danych nie podano do publicznej wiadomości, zostali uniewinnieni. Jak się okazało podczas rozprawy apelacyjnej, tę dwójkę skazano, chociaż na stanowiącej materiał dowodowy taśmie ze stadionowego monitoringu pojawiają się przez kilka sekund i to w sposób nie pozwalający jednoznacznie stwierdzić, czy i co śpiewają. Trow zapewnia, że po prostu dopingował piłkarzy Tottenhamu.

Piszę o tym z dwóch powodów. Po pierwsze, zdjęcia Trowa i innych podejrzanych zaraz po meczu opublikowano w mediach, także pierwsza rozprawa wzbudziła duże zainteresowanie dziennikarzy. Na rozprawie, podczas której Trow został uniewinniony, mediów nie było (sam przeczytałem o tym dopiero niedawno w „When Saturday Comes” – z całym szacunkiem dla tego pisma, nie ukazuje się w milionowym nakładzie). Medialny mechanizm aż za dobrze znany z własnego podwórka, a można go łatwo poszerzyć, np. o niechęć do zamieszczania sprostowań czy cytowania konkurencji – warto go sobie uświadomić, samemu wykonując ten zawód. Trow mówi, że zawsze uczył swoje dzieci szacunku do policji i władz, ale to, co przeszedł, naruszyło w nim tę postawę – w sprawie mediów pewnie nigdy nie miał złudzeń…

Po drugie, już kilka razy prowadziłem na tym blogu dyskusje (zwłaszcza z kolegą nth) na temat, nazwijmy to, granic politycznej poprawności. Generalnie pozostaję przy własnym zdaniu, zresztą rzeczywistość dostarcza kolejnych przerażających przykładów kibicowskiej nienawiści (ostatnio na Legii, po śmierci jednego ze współwłaścicieli klubu), mam jednak poczucie, że w takich rozmowach trzeba być precyzyjnym: pilnować, by poglądy nie przesłaniały faktów. Fakty są takie, że Ian Trow jest niewinny.

PS A skoro wspomniałem o przerwie na reprezentację, zobaczcie, jakimi metodami walczą Irlandczycy z Francuzami przed dzisiejszym meczem barażowym. Przypuszczam, że jest to raczej inteligentna fałszywka niż rzeczywista korespondencja dyplomatyczna, ale jakże zabawna. O meczach Irlandczyków i Anglików będę pisał na twitterze, ale nie wykluczam, że i tu pojawi się kilka zdań, zwłaszcza jeżeli…

Brunello di Montalcino

Choć na stole od kilkudziesięciu minut oddycha wino, otwarte z racji spotkania na Stamford Bridge, perwersyjnie nie zacznę od meczu Chelsea-MU. Jeszcze wczoraj pomyślałem bowiem, że jeśli ktoś poszukiwałby odpowiedzi, dlaczego właściwie tak lubimy oglądać angielską piłkę, powinien zamiast starcia gigantów z dzisiejszego popołudnia obejrzeć raczej wczorajszy pojedynek Dawida z Goliatem, czyli wyjazdowe spotkanie Burnley z Manchesterem City. Wiadomo: w całej Europie toczą się pojedynki między rywalami tej klasy, co mistrz i wicemistrz Anglii, pojedynki na najwyższym taktycznym i technicznym poziomie, czasem wyrównane, a czasem przeciwnie – zwykle jednak pozbawione pierwiastka pewnego szaleństwa, które cechowało mecz na City of Manchester Stadium.

No bo weźmy: jedna z najbogatszych drużyn Premiership, napakowana gwiazdami wartymi dziesiątki milionów funtów i miliony funtów zarabiającymi, podejmuje kopciuszka, którego połowa pierwszej jedenastki jest warta tyle, co lewa noga Robinho. Z jednej strony zespół, który na własnym terenie radzi sobie całkiem dobrze, z drugiej – drużyna, która do wczoraj w meczach wyjazdowych nie zdobyła nawet punktu i której także strzelanie bramek przychodziło z wielkim trudem. A że jeszcze w ataku gospodarzy wyszli Adebayor z Tevezem… konia z rzędem temu, kto stawiał w tym meczu na jakikolwiek inny wynik niż pewne zwycięstwo gospodarzy.

Oto więc dlaczego tak lubimy tę ligę: od pierwszych minut zaatakowali piłkarze Marka Hughesa, ale goście przetrzymali napór, a potem objęli prowadzenie po, przyznajmy, dyskusyjnym rzucie karnym. Wkrótce zrobiło się 0:2, po niepierwszym i nieostatnim błędzie obrony MC, ale wówczas gospodarze pokazali pazur: jeszcze przed przerwą Wright-Philips strzelił kontaktowego gola i wydawało się, że sytuacja zaraz wróci do normy. A potem wydawało się, że wróciła na dobre: wyrównał Kolo Toure po rzucie wolnym Barry’ego, a niedługo później Craig Bellamy – tak, tak, ten mało spektakularny, ale bardzo udany nabytek Hughesa – strzelił swojego piątego gola w sezonie. MC podkręciło tempo – Nugent wybijał z pustej bramki, ratując Burnley przed samobójem – aż w 87. minucie padło sensacyjne wyrównanie. Wbrew prognozom i wbrew przebiegowi wydarzeń na boisku, całkowicie nieoczekiwanie…

Przed Markiem Hughesem trudne chwile. W czasie przerwy na kadrę zabiera drużynę do Abu Dhabi na towarzyski mecz z reprezentacją Zjednoczonych Emiratów Arabskich: będzie się musiał gęsto tłumaczyć przed mieszkającym tam właścicielem, bo zespół, który ma walczyć o Ligę Mistrzów nie powinien remisować z Wigan, Fulham, Birmingham, o Burnley nie wspominając.

Sunderland miał w meczu z Tottenhamem pecha podobnego do tego, który prześladował Tottenham w niedawnym spotkaniu ze Stoke – a Tottenham miał szczęście jak Sunderland w niedawnym meczu z Liverpoolem. Koguty wygrały niezasłużenie, zapewniając sobie dwa tygodnie spokoju, potrzebne przede wszystkim do wykurowania Aarona Lennona i Luki Modricia. Bez kontuzjowanych gwiazd Harry Redknapp kolejny raz zdecydował się zmienić ustawienie, praktycznie rezygnując z gry skrzydłami i wykorzystując całą trójkę środkowych pomocników. Z Arsenalem wyglądało to nieźle przez 42 minuty (choć tam za najbardziej wysuniętym Crouchem ustawiono schodzącego do lewej strony Keane’a i zbiegającego na prawo Bentleya), z Sunderlandem wyglądało średnio (tu była dwójka napastników: Crouch i Defoe, oraz Keane jako górny wierzchołek „diamentu”). Mimo nieobecności Kenwyne’a Jonesa, Lorika Cany i Lee Cattermole’a goście dominowali przez długie minuty i gdyby nie świetna postawa w bramce Tottenhamu Heurelho Gomesa (ostatni raz obronił karnego w meczu przeciwko… Tottenhamowi, jako piłkarz PSV), mogliby nawet wygrać.

Z punktu widzenia leniwego dziennikarza był to mecz wymarzony do opisywania. Na White Hart Lane wrócił Darren Bent, który pożegnał się z klubem po aferze twitterowej, a którego wcześniej Harry Redknapp wyśmiał po niewykorzystaniu stuprocentowej szansy w meczu z Portsmouth, mówiąc, że jego żona by to strzeliła. Wczoraj, po tym jak Bent nie wykorzystał jedenastki, jeden z niepozbawionych poczucia humoru blogerów związanych z Sunderlandem zastanawiał się, czy nie lepiej było kupić żonę Harry’ego… W każdym razie z eks-piłkarzy Tottenhamu dużo lepsze wrażenie od angielskiego napastnika sprawili Malbranque i, zwłaszcza, Andy Reid. Dziś jednak Bent ma powody do radości: został powołany do reprezentacji Anglii (mnie jednak cieszy docenienie przez Capello Toma Huddlestone’a).

Jesteśmy coraz bliżej spotkania Chelsea-MU, ale słówko jeszcze wypada poświęcić Arsenalowi i jego fenomenalnej skuteczności: 36 goli w jedenastu meczach, przecież w tym tempie setka pęknie w trzech czwartych sezonu. Byle tylko jakiejś kontuzji nie złapał Cesc Fabregas, który ma już na koncie 6 goli i 9 asyst, czyli udział w blisko połowie bramek zdobytych przez Arsenal; doprawdy utwierdzam się w opinii sprzed tygodnia, że po odejściu Ronaldo na firmamencie Premiership najjaśniej błyszczą hiszpańskie gwiazdy.

Gdy to piszę, wino oddycha już prawie półtorej godziny, więc trzeba się spieszyć. Mam wielką nadzieję, że spieszył się nie będzie nowy właściciel Hull, który przed meczem ze Stoke zapowiedział, że Phil Brown musi wygrać, aby ocalić posadę. Wygrał dzięki bramce w ostatniej minucie, po dramatycznym meczu, ale nie wiem, czy takie wypowiedzi zapewniają mu komfort pracy – myślę, że Adam Pearson powinien podjąć decyzję o zwolnieniu go lub zostawieniu na dłużej. Co sądzi o tym sam Brown, nie wiemy – pomeczowych wywiadów udzielał jego asystent, tłumacząc szefa, że pije właśnie guinessa, na którego ciężko zapracował.

Fot. AFP/Onet.pl

Czas wytłumaczyć, skąd to wino: Carlo Ancelotti, zapytany w piątek przez dziennikarza BBC o butelkę, jaką podejmie po meczu na Stamford Bridge Alexa Fergusona, powiedział, że będzie to Brunello di Montalcino. Ciekawe, czy wiedział już, że to akurat wino, pełne i ciężkie, świetnie nadające się np. do steków, dobrze oddaje charakter dzisiejszego meczu (już nie mówię o tym, że potencjał starzenia ma jak, nie przymierzając, drużyna Chelsea). W każdym razie rozkoszując się każdym kolejnym łykiem Włoch musi mieć powody do radości: odskoczył od jednego z dwóch najgroźniejszych rywali na pięć punktów i ustanowił klubowy rekord dzięki jedenastemu z rzędu zwycięstwu na własnym stadionie. Alex Ferguson z kolei ma prawo narzekać: zdziesiątkowana kontuzjami obrona (bez Ferdinanda, z Vidiciem tylko na ławce) radziła sobie dobrze, a druga linia, kierowana przez fenomenalnego Fletchera, wybijała Chelsea z rytmu tak skutecznie, że jedyną nadzieją na zmianę wyniku był rzeczywiście tylko stały fragment gry. Na pociechę pozostaje kieliszek brunello i poczucie, że pięciopunktową stratę będzie można odrobić, kiedy trzon drużyny Ancelottiego wyjedzie na Puchar Narodów Afryki.

Szczerość Kuszczaka

Tomasz Kuszczak dopiero co stał się pierwszym bramkarzem reprezentacji Polski, a już wpadł w kłopoty. Nie pierwszy zresztą raz źródłem tych kłopotów jest jego szczerość: w wywiadzie dla klubowej telewizji MUTV zaatakował Edwina van der Sara za niekoleżeńskość i niechęć do pomocy. Wiadomo: bramkarze to inna kategoria ludzi, choć rywalizują o miejsce w składzie, na ogół się wspierają (na ogół, bo są wyjątki – vide Almunia i Lehmann w Arsenalu). Taka postawa cechuje zwłaszcza bramkarzy starszych, zbliżających się do końca kariery, więc wydawałoby się, że wsparcie Holendra dla Polaka (podobnie zresztą jak dla Bena Fostera) powinno być oczywistością.

Ale nie: Kuszczak wiele razy prosił doświadczonego kolegę po poradę, tłumaczył, że chciałby wiedzieć, co robi nie tak, chciałby nauczyć się czegoś u boku tak wielkiej gwiazdy – wszystko na próżno. „Nie wiem, może Edwin mnie nie lubi? Musicie go zapytać”…

Myślę, że do zapytania van der Sara może nie być okazji – Alex Ferguson, mający obsesję na temat niewynoszenia klubowych brudów na zewnątrz, już o to zadba. Obawiam się również, że zadba o ukaranie Kuszczaka i że tym wywiadem Polak przekreślił swoje szanse na jakąkolwiek przyszłość w Manchesterze. Wszyscy pamiętamy, że Roy Keane musiał odejść z klubu niemal natychmiast po krytycznej wypowiedzi na temat kolegów, także udzielonej klubowej telewizji…

W dalszej części wywiadu Kuszczak mówi o tym, że jest ambitny, głodny gry i przekonany o własnej wartości. Jeżeli tak, to powinien szybko zadzwonić do swojego agenta, by zaczął mu szukać nowego klubu. Szkoda, bo seria kiepskich meczów Bena Fostera (a także fala medialnej krytyki, która spotkała w ostatnich miesiącach młodego Anglika) zdawała się właśnie prowadzić do zmiany hierarchii bramkarzy na Old Trafford…

PS Szczerość Fergusona: Szkot bagatelizuje problem i mówi, że Kuszczak… żartował i że cały kłopot w tym, iż polskie poczucie humoru różni się od brytyjskiego. Komu to wyglądało na żart, ręka do góry.

Raport z oblężonego miasta

Jeżeli dziś środa, to jesteśmy we Francji. A konkretnie, jakby powiedział Dariusz Szpakowski, w Lyonie. Jeżeli dziś środa, to jesteśmy w Lyonie i piszemy o kryzysie Liverpoolu.

Podejmuję ten temat po raz trzeci w ciągu ostatniego miesiąca i w ten sposób mój blog zmienia się poniekąd w kronikę oblężonego miasta. Wszystko zaczęło się od przegranej potyczki w miejscu zwanym White Hart Lane, później pod mury miasta podeszły oddziały z Birmingham, siejąc popłoch wśród mieszkańców (złą sławą cieszy się od tamtej pory zwłaszcza machina oblężnicza nazwana Ashley Young). Ale prawdziwe pasmo klęsk zaczęło się dopiero gdy na mury wdarły się kolejno pułki fioletowe, niebieskie i biało-czerwone (kolory sztandarów zmieniały się jak las na horyzoncie), te ostatnie posługując się przy tym niesioną przez wiatr straszliwą bronią wypełnioną gazem. Po biało-czerwonych nadciągnął desant z Francji i cóż z tego, że wycieczka za mury zmusiła potem do odwrotu żołnierzy marszałka Fergusona, skoro niemal natychmiast srogi rewanż wziął generał Hodgson, a jeszcze wcześniej spustoszenia w szeregach obrońców dokonała dziecięca krucjata prowadzona przez wielebnego Arsene’a. Sytuacji oblężonych nie poprawiają rany, jakie odnieśli w boju kapitan Gerrard, sierżant Riera, a także młody plutonowy Johnson oraz kaprale Aurelio i Skrtel. Ludność z trwogą nasłuchuje pogłosek o obrażeniach, jakie odniósł uwielbiany tu porucznik Torres, wiele mówi się również o nienajlepszej dyspozycji podporucznika Carraghera. Prasa w oblężonym mieście podlega cenzurze, ale na ulicach tym łatwiej rodzą się plotki: ostatnio o tym, że kupcy korzenni zamyślają zdymisjonowanie komendanta twierdzy, pułkownika Beniteza…

Zastanawiam się, czy od poprzedniego wpisu zmienił się nasz sposób widzenia sytuacji. Ale nawet jeśli nie, nawet jeśli powiedzieliśmy już wszystko np. o sensowności polityki transferowej hiszpańskiego menedżera, warto do tematu wrócić, bo zmienił się ton komentarzy: niejeden angielski dziennikarz uznawał w tych dniach odejście Beniteza za przesądzone – pytanie nie brzmiało już „czy”, tylko „kiedy”. Nawet Alan Hansen, przed laty ikona klubu, dziś ikona telewizji, tłumaczy się z przedsezonowego typowania Liverpoolu do mistrzostwa kraju, a przy okazji zadaje cios może najboleśniejszy: kwestionuje wolę walki w drużynie podczas meczu z Fulham. Morale w Liverpoolu nie może być dobre, skoro Jamie Carragher na pytanie, kim można by zastąpić kontuzjowanego Torresa, odpowiada: „Nikim”. Dziś w pierwszym składzie znów wybiegł Woronin – pokażcie mi drużynę z górnej połowy tabeli Premiership, która w tak ważnym meczu korzystałaby z piłkarza tak przeciętnego.

Jakie zresztą może być morale w drużynie, która po 83 minutach ciężkiej pracy strzela wreszcie gola, po czym – już bez swojego najlepszego napastnika (Benitez, jak w sobotę, znów postanowił oszczędzać Torresa) – ma dogodne sytuacje do podwyższenia wyniku, ale zamiast je wykorzystać, daje sobie wydrzeć zwycięstwo w ostatniej minucie po prostym błędzie defensywy? Kolejne, obok Woronina, najsłabsze ogniwo nazywa się Kyrgiakos…

Rafa Benitez nie wypada w ostatnich wywiadach przekonująco: z jednej strony odwołuje się do słów „You’ll Never Walk Alone”, z drugiej apeluje, byśmy widzieli pełny obraz. „Jestem pewien – powiada – że sytuacja zmieni się w ciągu kilku tygodni, kiedy nasi kontuzjowani piłkarze wrócą do zdrowia”. Problem w tym, że za kilka tygodni Liverpool może ostatecznie stracić szanse na awans do kolejnej rundy Ligi Mistrzów, o mistrzostwie Anglii nie mówiąc.

A skoro mamy widzieć pełny obraz: David Conn, dziennikarz wybitny i wybitnie znający się na ekonomii futbolu (jego książka „The Beautitful game? Searching the Soul of Football” to już klasyk) wziął kalkulator i zaczął podsumowywać. Po remisie w Lyonie i zwycięstwie Fiorentiny nad Debreczynem awans do kolejnej rundy Ligi Mistrzów stał się mało prawdopodobny. Liverpool, jak na standardy Wielkiej Czwórki ma stadion nie największy, a ceny biletów w tym przemysłowym mieście nie mogą być porównywalne z londyńskimi. To dlatego dochody z Ligi Mistrzów są dla klubowego budżetu tak ważne i dlatego tak ważny jest również awans do przyszłorocznych rozgrywek. Utrata kilkudziesięciu milionów funtów byłaby dla zadłużonego Liverpoolu katastrofą – również w perspektywie negocjacji z chętnym do przejęcia klubu arabskim miliarderem.

Z sobotniego Match of the Day utkwił mi w pamięci jeden przejmujący obraz: zbliżenie na twarz Rafy Beniteza, po której długo spływa pojedyncza kropla potu. Komendant twierdzy wie, że lada chwila może się załamać kolejna linia obrony?

Jedenaście sekund jedenastej kolejki

Jedno nie ulega wątpliwości: te derby Londynu nie znajdą się na kolejnym wydaniu dvd „Arsenal Classic Victories Over Spurs” – jeśli już, to bardziej nadawałyby się na płytę „Arsenal Routine Victories…”. A przecież (dla kibica nie ma nic gorszego niż tryb przypuszczający), gdyby piłkarzom Tottenhamu wystarczyło koncentracji na trzy ostatnie minuty pierwszej połowy, to wtedy, kto wie…

Nie ma nic gorszego niż tryb przypuszczający, bo – jak wiadomo – koncentracji nie wystarczyło. O losach spotkania zadecydowało 11 sekund, następujących po ponad 40 minutach dobrej gry Tottenhamu w defensywie. Arsene Wenger narzekał później, że jego piłkarze ruszali się jak na zaciągniętym hamulcu ręcznym i w istocie: drużyna gości zagęściła środek pola, a po każdym przejęciu piłki spowalniała grę, tak że gdyby wnosić tylko z tempa pierwszej połowy, to właściwie trudno byłoby uwierzyć, iż oglądamy spotkanie derbowe. Podczas meczu miałem co do taktyki Redknappa wątpliwości, po namyśle sądzę, że była to dobra koncepcja: zamiast od razu iść na wymianę ciosów, do której brakowało szybkich Modricia, Lennona i Defoe, najpierw wybijać Arsenal z uderzenia, frustrując jego piłkarzy i kibiców.

Tyle że tuż przed przerwą piłkarze Tottenhamu potwierdzili wszystkie stereotypy na swój temat. Najpierw zawalili krycie przy wrzucie piłki z autu (ileż takich goli już widziałem, strzelanych Kogutom przez zespoły typu Blackburn, Stoke czy Bolton…), a kiedy realizator pokazywał jeszcze powtórki gola van Persiego – zagapili się przy rozpoczęciu gry od środka. Palacios stracił piłkę, Huddlestone zbyt późno zaczął biec za Fabregasem, który wymijał statycznych i zdekoncentrowanych utratą gola obrońców, by po chwili uderzeniem tuż zza pola karnego nie dać szans Gomesowi. 43. minuta, 2:0, dziękujemy za uwagę.

Menedżer Tottenhamu słusznie nazwał to samobójstwem, wściekając się na trzy szczeniackie błędy, które przyniosły Arsenalowi trzy gole (przy trzecim znakomicie sędziujący ten mecz Mark Clattenburg – tak, tak, ten sam, który nie zauważył gola Mendesa na Old Trafford – zastosował prawo korzyści po faulu Assou-Ekotto na Eduardo, a piłkarze Tottenhamu stanęli czekając na gwizdek, potem zaś Gomes i King zderzyli się, dodatkowo ułatwiając van Persiemu zadanie). Niesłusznie upierał się natomiast, że oba zespoły nie dzieli wielka różnica. Może gdyby zdrowy był Modrić albo przeciwnie: gdyby kontuzjowany był Fabregas, można byłoby nad tym zdaniem dyskutować, ale teraz?

Wielką różnicą w tym meczu był właśnie Cesc Fabregas, którego nie było w stanie powstrzymać  aż trzech środkowych pomocników Tottenhamu i który ma już w tym sezonie pięć bramek oraz dziewięć asyst. Wiem, że na takie pytania jest bardzo wcześnie, ale czy macie jakiegoś kontrkandydata do tytułu piłkarza roku?

Różnicą także – tu akurat wbrew wszelkiemu spodziewaniu – była postawa obu bloków defensywnych: obrońcy Arsenalu pozwalali Crouchowi wygrywać tylko te pojedynki główkowe, które toczyły się z dala od ich pola karnego, poza tym grając nie tylko pewnie, ale i fair; obrońcy Tottenhamu z kolei, a wśród nich, co szczególnie zaskakujące, Ledley King, popełniali błąd za błędem i srogo za te błędy płacili. Oglądałem derby Londynu w pubie; gdzieś koło 80. minuty jeden z moich sąsiadów przy stoliku wyznał: „Czuję się tak, jakby ten mecz się nigdy nie odbył…”.

Podobne uczucia muszą żywić kibice Liverpoolu po spotkaniu z Fulham: ich drużyna przegrała, jeśli dobrze liczę, po raz szósty w siedmiu ostatnich meczach, grając bez Gerrarda, Johnsona, Aquilaniego, Riery, Aggera i Skrtela, a w dodatku kolejny raz tracąc Fernando Torresa (nazwiska rezerwowych na ten mecz: Gulasci, Dossena, Ayala, Spearing, Plessis, Eccleston, Babel, w pierwszym składzie m.in. Kyriakos, Degen i Woronin – nie brzmi to imponująco). Po dzisiejszej kolejce wygląda na to, że Liverpool stał się głównym kandydatem do zwolnienia miejsca w pierwszej czwórce (o tym, że miałoby to katastrofalne następstwa dla kondycji finansowej klubu pisał niedawno David Conn); po dzisiejszej kolejce wygląda też na to,  że nie na rzecz Tottenhamu (w co zresztą nie wierzyłem). Czy na rzecz Manchesteru City? Przekonamy się jutro.

Dziś natomiast, niezależnie od tego, komu z zespołów czołówki kibicujemy, możemy wznieść toast za Paula Harta i jego Portsmouth. Na jego głowę wciąż sypią się ciosy – ostatnim jest decyzja o zakazie transferów – a przecież on wciąż potrafi motywować swoich piłkarzy. Czy za tydzień opuści ostatnie miejsce w tabeli?

Wiem,  że jutro gra MC i że teoretycznie powinienem z tym wpisem poczekać. Ale skoro można rozmawiać już dzisiaj – spróbujmy. Jutro może lepiej pomyśleć o Bobbym Robsonie

Derby po mojemu

1. Przed czterema laty włożyłem wiele wysiłku w zdobycie pewnego filmu, którego następnie… nigdy nie obejrzałem. To zresztą nie jedyny przypadek tego typu: mam na płytach kilka meczów, do których mimo szczerej woli nie zdołałem wrócić – fragmenty jednego z nich zamykają skądinąd wspomniany film, noszący tytuł, hmm, „Arsenal Classic Victories Over Spurs”.

Zdecydowanie zbyt często wracam natomiast do „Futbolowej gorączki”. Czy dlatego, że Nick Hornby opisuje nie tylko swoją długą drogę do dojrzałości, ale także długą drogę Arsenalu do mistrzostwa Anglii? Dodajmy: drogę przez mękę, przez odejścia lub kontuzje kluczowych zawodników albo niespodziewane i niezrozumiałe porażki w wygranych, wydawałoby się, meczach…

Tamto mistrzostwo Kanonierzy zdobyli w roku 1989 r., czyli w czasie, kiedy zaczynała się moja własna droga przez mękę. „W tym sezonie Arsenal zaprzepaścił wszystkie szanse na tytuł mistrzowski przed listopadem, nieco później niż zwykle” – powiada w pewnym momencie Hornby, w innym zaś: „gdy to piszę, zdążyłem już dwadzieścia dwa razy zaznać goryczy porażki w Pucharze Anglii”, a ja zbyt dobrze wiem, co mówi, bo również zaznaję goryczy porażki przez dwadzieścia dwa lata.

Jedno z tych nieobejrzanych ponownie spotkań to pierwszy mecz Tottenhamu pod wodzą Martina Jola, w listopadzie 2004, wygrany przez Arsenal na wyjeździe 4:5. Inne, zakończone remisem 2:2, wywalczonym zresztą przez Tottenham w ostatnich minutach, odbyło się pół roku wcześniej i dla Kanonierów oznaczało celebrowanie na White Hart Lane kolejnego mistrzostwa Anglii. Futbol jest okrutny…

 

2.  Są oczywiście także takie mecze, po które sięgam chętniej; mam zresztą wrażenie, że w ostatnich latach pojawiają się one jakby częściej i że w tym sensie rację mają ci przedstawiciele obozu Tottenhamu (a także obserwatorzy niezależni), którzy mówią, że dystans między drużynami się zmniejszył. Np. pogrom w półfinale Pucharu Ligi sprzed dwóch lat (niejedno z forów kibiców Tottenhamu od tamtej pory używa ortografii „Ar5ena1”) albo wyjazdowy mecz derbowy sprzed roku, zakończony remisem 4:4; mecz, w którym David Bentley zdobył jedną z najpiękniejszych bramek w historii tych spotkań (choć pamiętam, cholera, także gola Henry’ego po solowej akcji rozpoczętej przed własnym polem karnym, w sezonie 2002/03…). Otóż tak właśnie, David Bentley: człowiek, którego niedługo wcześniej uważano za następcę Davida Beckhama w reprezentacji Anglii, i człowiek, który niedługo później stracił miejsce w pierwszym składzie Tottenhamu, a ostatnio pojawiał się w mediach w kontekście rozbitego po pijanemu samochodu…

W tamtym meczu Arsenal był wyraźnie lepszy, miał gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki i na minutę przed końcem prowadził 4:2, a przecież dał sobie wydrzeć zwycięstwo…

 

3. Wygląda na to, że pewne rzeczy się nie zmieniają: również w niedawnych meczach z AZ Alkmaar i z West Hamem Kanonierzy pokazali, że wciąż nie potrafią zachowywać zimnej krwi i zamiast bronić korzystnego rezultatu myślą o strzeleniu kolejnej bramki, aby za chwilę bramkę stracić. Ale czy właśnie nie za taką filozofię gry uwielbiają ich miliony?

Są zresztą rzeczy, które się zmieniają. Arsenal w tym sezonie imponuje skutecznością nie tylko po akcjach typu „sto podań z pierwszej piłki”, ale także ze stałych fragmentów gry: Gallas i Vermaelen straszą w polach karnych kolejnych przeciwników, strzelając gole po wolnych i rogach. A że, jak powszechnie wiadomo, Tottenham w takich sytuacjach nie bardzo umie się bronić…

 

4. Tak, to jasne: Kanonierzy i tym razem są murowanym faworytem. Grają u siebie, a poza Walcottem wszyscy ich najlepsi piłkarze są zdrowi (wiem, oczywiście, że leczą się Rosicky, Denilson i Fabiański, ale w odróżnieniu od Anglika żaden z nich nie musiałby być zawodnikiem wyjściowej jedenastki). Co innego w Tottenhamie: utrata kontuzjowanych Modricia i Lennona, oraz pauzującego za czerwoną kartkę Defoe’a, to utrata piłkarzy niezastępowalnych, a w dodatku odpowiadających w tej drużynie za grę szybką i niebanalną. Jakkolwiek przykro to mówić (a zwłaszcza: oglądać), kibicom gości pozostaje liczenie na celne dośrodkowania ekspresowo przywróconego do łask Bentleya, a później – na wygrane pojedynki główkowe Petera Croucha i, ewentualnie, na błędy któregoś z nie do końca przekonujących bramkarzy Kanonierów…

W kwestii taktyki trudno się po tym meczu spodziewać jakichkolwiek niespodzianek: Arsenal ustawiony w systemie 4-3-3, kiedy trzeba przechodzącym w 4-5-1, z Arszawinem, van Persiem i może Bendtnerem z przodu, Tottenham w 4-4-2, z wysuniętym Crouchem i schodzącym czasem do drugiej linii Keanem. Gospodarze wymieniający mnóstwo szybkich podań i usiłujący rozciągnąć grę jak najszerzej, goście stawiający na długą piłkę do wysokiego napastnika, próbującego samemu uderzać, bądź zgrywającego na strzał któremuś z kolegów… Do tego kluczowy pojedynek w środku pola: Fabregas-Palacios. Tak jak w ubiegłym roku coś do udowodnienia Wengerowi miał niechciany przez niego Bentley, tak teraz może to być właśnie reprezentant Hondurasu, który przed dwoma laty, zanim podpisał kontrakt z Wigan, był na testach w Arsenalu.

 

5. Notoryczny pesymista (a może należałoby powiedzieć: realista?), zaczytany w dodatku w pisarzu-reprezentancie drugiego obozu, podziwiający pracę Arsene’a Wengera i uwiedziony stylem gry jego piłkarzy, spodziewa się więc zwycięstwa Arsenalu. Choć ma zarazem nadzieję, że kluczowy dla szczelności defensywy Tottenhamu kwartet Gomes-King-Woodgate-Palacios utrudni gospodarzom zadanie na tyle, że zamiast śmiechu z ich obozu będą dobiegać po meczu niechętne komplementy.

Chociaż… Do licha, przecież to są derby. Od tygodnia w pubach, sklepach i biurach północnego Londynu nie mówi się o niczym innym. Przed nami mecz o sześć punktów, mecz o pozostanie w pierwszej czwórce, mecz, w którym (czy naprawdę napisałem, że trudno się spodziewać jakichkolwiek niespodzianek?) wszystko się może zdarzyć… Czuję, jak znów ogarnia mnie futbolowa gorączka.

 

6. A skoro dziś zaczyna pracę nowy trener reprezentacji Polski, przypomina mi się wywiad z asystentem trenera poprzedniego. Zaraz po objęciu posady przez Leo Beenhakkera Rafał Ulatowski mówił dziennikarzowi „Rzeczpospolitej” o swojej fascynacji piłką angielską i o tym, że jeśli kiedyś napisze książkę, da jej tytuł „Moje życie zależne od 90 minut”. To też a propos futbolowej gorączki. Przez 90 minut na Emirates może się niejedno wydarzyć…

Jak się buduje stadion (work in progress)

Śledzę tę historię od wielu lat, a że wydaje mi się ciekawa i w pewnych kwestiach pionierska, pokrótce ją opowiem. Otóż Tottenham Hotspur będzie miał nowy stadion. Samo w sobie nie jest to dziwne: dotychczasowy ma nieco ponad 36 tysięcy miejsc, które co tydzień są wyprzedane. Kolejka kibiców oczekujących na całoroczny karnet przekracza 22 tysiące, liczba zarejestrowanych i opłacających składki członków klubu – 70 tysięcy. W normalnym kraju dochody z biletów stanowią znaczący procent budżetu każdego zespołu (w przypadku Tottenhamu to ok. 18 milionów funtów rocznie, przy dochodach z transmisji telewizyjnych wartych 40 milionów, umowach sponsorskich przynoszących 27 milionów i własnej działalności komercyjnej, dzięki której klub zyskuje kolejne 9 milionów): żeby móc finansowo konkurować z potentatami po prostu trzeba mieć duży stadion.

Ba, kłopot w tym, że dotychczasowa siedziba klubu, położona w przemysłowej i od dziesięcioleci zaniedbanej dzielnicy północnego Londynu, nie rokuje – zdawałoby się – żadnych szans rozwoju. Kto kiedykolwiek spędził trochę czasu w ścisku i korkach na okalających stadion wąskich uliczkach, ten wie, o czym mówię. Stacje metra nie należą do najbliższych, autobusy kursują zbyt rzadko: jednoczesne pojawienie się w tym miejscu kolejnych dwudziestu tysięcy ludzi musi oznaczać wielogodzinny paraliż okolicy.

Odkąd więc pamiętam, kiedy mówiło się o nowym stadionie Tottenhamu, to najczęściej w kontekście przeprowadzki. Klub rozważał użytkowanie nowego Wembley albo stadionu lekkoatletycznego budowanego na Olimpiadę 2012, szukano też alternatywnej lokalizacji w innych częściach stolicy. Przez cały czas trwało jednak sondowanie kolejnych burmistrzów Londynu i władz dzielnicy Haringey, czy w przypadku zostania klubu na White Hart Lane można liczyć na inwestycje w transport publiczny i sieć dróg.

Medialna bomba wybuchła rok temu: prezes Daniel Levy ogłosił, że klub zostaje przy High Road, obecny stadion zostanie rozbudowany do 56 tys. miejsc, a w jego sąsiedztwie powstaną także hotel, supermarket, ponad czterysta domów (w tym luksusowe apartamentowce) oraz klubowe muzeum i siedziba Tottenham Hotspur Foundation. Co ważne: mimo prac budowlanych zespół będzie rozgrywał mecze tam, gdzie dotąd – większe roboty będą wykonywane w przerwach między sezonami, kibice będą się przenosić ze zburzonych części trybun na części już wybudowane, nie trzeba będzie dzierżawić znienawidzonych Upton Park czy Emirates. Za jedną z bramek stanie odróżniająca się od innych, wyższa trybuna, przypominająca nieco słynną The Kop. Miejsca siedzące znajdą się maksymalnie blisko linii bocznej – jak twierdzi klub, bliżej niż na jakimkolwiek innym stadionie Europy. Nad akustyką (ma być GŁOOOŚNO!), pracuje specjalna ekipa projektowa. Kibice są zachwyceni.

Jednak sprawa wydaje mi się ciekawa nie tylko z powodów etosowych (Tottenham gra w tym miejscu od 127 lat), ale także jako przykład biznesowego myślenia. Zanim decyzję o przebudowie ujawniono, przez lata mozolnie (i bardzo dyskretnie) wykupywano okoliczne domy i place, publicznie akcentując raczej nieuchronność przeprowadzki. Etycznego i skutecznego lobbingu wobec lokalnych polityków mogliby się uczyć nasi przedsiębiorcy, podobnie jak działań PR wobec mieszkańców dzielnicy – ci niezainteresowani futbolem dostaną w ramach Northumberland Development Project wiele obiektów użyteczności publicznej (w tym amfiteatr), od początku przypomina się im o nowych miejscach pracy, punktach usługowych, handlowych czy gastronomicznych, które będą musiały powstać dla obsłużenia kilkudziesięciu tysięcy ludzi; od początku organizuje się też publiczne konsultacje i wystawy projektów architektonicznych (pojawienie się każdego kolejnego szkicu jest wydarzeniem). O deklaracji zmniejszenia o 40 proc. emisji dwutlenku węgla, i o milionach funtów, inwestowanych co roku przez fundację Tottenhamu w działania na rzecz zaniedbanej młodzieży z północnego Londynu już nie wspominam. Przesłanie jest proste: jesteśmy waszym największym pracodawcą i waszym największym atutem, nie zaś czymś, co kojarzy się z agresywnymi i podpitymi fanami futbolu.

Skąd na to pieniądze? Tu punkt może najciekawszy. Budowa ma się zakończyć przed rozpoczęciem sezonu 2012/13; mówi się o kosztach rzędu 400 milionów funtów (globalny kryzys paradoksalnie sprzyja, bo wymusił spadek cen materiałów, a firmy budowlane nie narzekają na nadmiar zamówień). Część środków przyniesie kolejna emisja akcji klubu, część – sprzedaż sponsorowi nazwy stadionu (normalka, przećwiczona choćby przez Arsenal czy Bolton), ale część może pochodzić od kibiców, którzy – klub rozważa tę koncepcję – po zawarciu umowy hipotecznej i wpłaceniu z góry odpowiedniej, z pewnością niemałej sumy, zyskają kilkudziesięcioletnie lub nawet dożywotnie prawo do własnego krzesełka na przebudowanym stadionie. Kwestią otwartą jest, czy będą mogli czerpać zyski z jego udostępniania innym chętnym – tak czy inaczej będzie to kolejny zastrzyk pieniędzy przeznaczonych na budowę, i kolejny mistrzowski zabieg PR. Pomyślcie tylko: zamiast narzekać, że klub podnosi ceny, wychwalacie go pod niebiosa, bo daje wam możliwość kupna własnego krzesełka…

PS Wrzucam jedno zdjęcie; komplet informacji i inne wizualizacje znajdziecie tutaj.

Mecz przez duże „m”

Dziś nawet Alex Ferguson nie miał wątpliwości: Liverpool wygrał zasłużenie, a Rafa Benitez zyskał wreszcie kilka dni spokoju. Szkoda tylko, że sam mecz rozczarował – co nie znaczy, że nie dostarczył emocji. Tych było może nawet za dużo, od marszu kibiców gospodarzy, protestujących przeciwko polityce amerykańskich właścicieli, i balonowego szaleństwa kibiców gości, przez dyskusyjne, ale dające się obronić decyzje młodego sędziego, dwóch piłkarzy usuniętych z boiska, kontrowersyjny powrót na Anfield Road Michaela Owena…

Do momentu strzelenia przez Liverpool pierwszej bramki działo się jednak niewiele: lepsze okazje stwarzali gospodarze, ale albo je psuli, albo zamiast strzelać oddawali piłkę kolegom – jeśli gdzieś było widać ślady kryzysu Liverpoolu, to właśnie w tej niepewności przed bramką. MU zagrażał przede wszystkim ze stałych fragmentów; w pierwszej połowie za dużo miejsca po prawej stronie miał Valencia, ale w przerwie Benitez najwyraźniej nakazał podwoić krycie, bo w drugich 45 minutach byłego skrzydłowego Wigan widzieliśmy zdecydowanie rzadziej. W środku pola odczuwalny był brak Fletchera – Carrick i Scholes ruszali się jednak zbyt dostojnie, albo raczej zbyt intensywny jak na mozliwości tej dwójki był pressing duetu Lucas-Mascherano.

Przełomowym momentem meczu był chyba faul Carraghera na wychodzącym na czystą pozycję Owenie: kapitan gospodarzy dostał tylko żółtą kartkę, a gdyby sędzia Marriner zdecydował się pokazać mu czerwoną, być może MU doczekałby się wyrównującego gola (Marriner był zresztą konsekwentny: również Vidić, faulujący wychodzącego sam na sam z van der Sarem Kuyta, otrzymał tylko żółtą kartkę – w jego przypadku była to jednak druga żółta; skądinąd Vidić wyleciał z boiska w trzecim kolejnym meczu z Liverpoolem). Wszystko to jednak właśnie „być może” – pewna jest natomiast obniżka formy Rio Ferdinanda, który zawalił kolejną bramkę, źle oceniając możliwości biegowe Fernando Torresa.

Kryzys? Jaki kryzys? Najpierw Christian Purslow, dyrektor wykonawczy Liverpoolu, daje mocne wotum zaufania Rafie Benitezowi. Później piłkarze tej drużyny, nawet bez Stevena Gerrarda, przekonująco odprawiają mistrza Anglii, a dobry występ odnotowują nawet zawodnicy ostatnio krytykowani, zwłaszcza Lucas, asystujący przy golu Davida Ngoga. Młody Francuz to kolejny piłkarz Liverpoolu, na którym nie zostawiano suchej nitki: czy gol w meczu tej rangi, po akcji, w której musiał wykazać się odpornością psychiczną (zanim uderzył, biegł na bramkę dobrych kilka chwil), będzie w jego karierze momentem przełomowym? Mnie jednak podobał się przede wszystkim Youssi Benayoun, od którego rozpoczynała się większość groźnych ataków Liverpoolu i który kapitalnie asystował przy golu Torresa. Doprawdy, dziś nie brakowało Stevena Gerrarda.

Kibice MU mogą się zastanawiać, co by było, gdyby Michael Owen wystąpił od pierwszej minuty. On również nie spalił się psychicznie, a kiedy kilka razy znalazł się w polu karnym swojej dawnej drużyny – robiło się bardzo groźnie. To raczej Dymitar Berbatow wciąż nie może się przełamać; owszem: wspaniale przyjmuje piłkę, cudownie odgrywa ją piętą czy zewnętrzną częścią buta, ale poza przyjemnością estetyczną niewiele z tego wynika (a ciągnąc Kuyta za koszulkę, mógł spowodować karnego). Tak, najlepszym piłkarzem MU był Edwin van der Sar…

Wydarzeniem tygodnia był jednak powrót do pierwszego składu Chelsea Joe Cole’a: trapiony kontuzjami Anglik po dziesięciomiesięcznej przerwie pokazał reprezentacyjną formę, a jego obecność w wyjściowej jedenastce odrodziła również Franka Lamparda, który w „diamentowym” ustawieniu wreszcie przestał być izolowany. Cole’a ustawiono za napastnikami, a przecież równie dobrze odnalazłby się bliżej lewej strony; możliwości żonglowania składem przez Carlo Ancelottiego robią się fantastyczne, zwłaszcza w kontekście wyjazdu kilku piłkarzy na Puchar Narodów Afryki.

Po meczu menedżer Chelsea nazwał Cole’a „geniuszem”, a ja natychmiast zastanowiłem się nad dwoma kwestiami: nowym kontraktem dla piłkarza oraz jego miejscem w samolocie do RPA (a wcześniej, już za kilka tygodni, w kadrze na mecz towarzyski z Brazylią). No, myślałem też o Paulu Robinsonie, widniejącym w winiecie tego bloga: kolejny raz nie grał źle i kolejny raz pięć razy wyciągał piłkę z siatki…

Co do Tottenhamu i jego porażki w meczu ze Stoke, najchętniej poprzestałbym na frazie Harry’ego Redknappa, „It was one of those days”. Przewaga Kogutów była ogromna, a okazje – wyborne; goście rozpaczliwie wybijali piłkę z własnej bramki albo ratował ich słupek, ale im dłużej to trwało, tym bardziej fatalistyczni robili się aż nadto doświadczeni przez los kibice. Kiedy  bramka dla Tottenhamu nie padła ani w pierwszej połowie, ani w pierwszym kwadransie drugiej, kiedy Redknapp wykorzystał limit zmian, a wkrótce potem kontuzję odniósł Aaron Lennon i trzeba było kontynuować w dziesiątkę, na zaprzyjaźnionym forum kibicowskim niejeden uczestnik dyskusji pogrążył się w oczekiwaniu na ten jeden jedyny celny strzał gości. Cóż, taką przebodli nas drużyną (z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, że w takim akurat meczu – kiedy rywale „parkują autobus” we własnym polu karnym – kreatywność kontuzjowanego Modricia i strzelecki instynkt odsuniętego za czerwoną kartkę Defoe’a byłyby wyjątkowo potrzebne; przykro się patrzy na pomocników Tottenhamu, którzy zamiast rozegrać piłkę po ziemi usiłują trafić nią w głowę Petera Croucha)…

Za nami fantastyczna niedziela. Nawet jeśli danie główne rozczarowało, to przystawka (zacięty mecz Boltonu z Evertonem), a zwłaszcza desery smakowały nadzwyczajnie. „I love this game”, pisałem dwukrotnie na twitterze: kiedy Fulham odrobił dwubramkową stratę w wyjazdowym meczu z MC, i kiedy kilkadziesiąt minut później to samo zrobił West Ham, podejmujący w derbach Londynu Arsenal. „The Game”… Tak o meczu z Liverpoolem mówił Alex Ferguson. Mecze przez duże „m” rozegrano tym razem gdzie indziej.

Dead man walking

O tym, że Olympique Lyon jest silnym przeciwnikiem, w ciągu ostatnich lat przekonywał się niejeden europejski zespół. Ale nic to: media, zwłaszcza angielskie, rządzą się własną logiką. Minęły zaledwie dwa tygodnie od tekstu „Benitez ma kłopoty”, w którym opisywałem umiarkowane zachmurzenie nad Anfield Road, i zachmurzenie zdążyło przejść w gwałtowne opady. Przeglądam kolejne gazety i portale: „Czy porażka z Francuzami to początek końca ery Beniteza? Wypowiedz się: tak / nie”. „Czy Kenny Dalglish powinien być menedżerem Liverpoolu?”. „Czy Benitez przetrwa do końca sezonu?”. A może jego skórę – zastanawia się jeden z komentatorów – uratuje skomplikowany sposób podejmowania decyzji przez właścicieli klubu, którzy w zasadzie ze sobą nie rozmawiają? O takich to kwestiach dyskutuje się dzisiaj w Anglii.

Wiem, że nigdy nie było powodów, by darzyć Rafę Beniteza zbyt wielką sympatią – całkiem niedawno Henry Winter nakreślił jego obraz jako zimnego, taktycznego obsesjonata z całkowitą nieumiejętnością obcowania z ludźmi (z dziennikarskiego punktu widzenia brzmi to jak wyrok…). Wiem też (dyskutowaliśmy o tym pod ostatnim tekstem), że trudno go całkowicie rozgrzeszać z polityki transferowej: miał w ciągu pięciu lat pracy znakomite posunięcia, ale miał również wiele nietrafionych, i trudno się dziwić, że w tych dniach przypomina się głównie te ostatnie. Skądinąd Lee Cattermole, który w sobotę jako piłkarz Sunderlandu zneutralizował drugą linię Liverpoolu, mógł w tym meczu zagrać w czerwonej koszulce – Benitez jednak, zamiast wydać 6 milionów na młodego Anglika, wolał zainwestować 20 milionów w niegrającego od miesięcy Aquilaniego. Podobnie krytycznie można oceniać decyzje taktyczne z ostatnich dni: wystawienie trójki obrońców w meczu z Sunderlandem wcale nie uszczelniło defensywy, postawienie na Ngoga w ataku podczas meczu z OL nie przyniosło efektu bramkowego (nie lepszy Kuyt, grający w tym miejscu przed transferem do Liverpoolu?), a zmiana Benayouna na Woronina została natychmiast oceniona przez kibiców – buczeniem.

Mnie jednak nade wszystko interesuje ten medialny mechanizm, który raz uruchomiony – wydaje się nie do powstrzymania. Rafa Benitez czyta gazety, podobnie jak czytają je jego pracodawcy i podwładni. Po oczach biją go te wszystkie wyliczenia: o najgorszej serii od 1987 r. albo o zespole, w którym tylko trzech piłkarzy (Reina, Gerrard i Torres) ma mistrzowskie kwalifikacje… To ostatnie jest opinią Stana Collymore’a, jednego z rzeszy coraz śmielej krytykujących Hiszpana byłych piłkarzy Liverpoolu – im bardziej zresztą ich droga menedżerska lub piłkarska była powikłana, tym ostrzejsze formułują sądy. Porównajmy choćby osiągnięcia trenerskie Beniteza z sukcesami grzmiącego wczoraj w SkySports Sounessa…

Ostatnią szansą na zatrzymanie rozkręconej spirali medialnej jest niedzielny sukces w meczu z MU. Goście z Old Trafford w tym sezonie nie imponują (tak samo zresztą jak w poprzednim…), ale swoje robią. Tyle że mamy do czynienia z czymś w rodzaju „derbów Anglii” – meczem, w którym taktyczne decyzje Beniteza liczyć się będą równie mocno, co pasja jego urodzonych w Liverpoolu i okolicach piłkarzy: Carraghera i Gerrarda. Pytanie tylko, czy Gerrard wystąpi? Na razie jest to wątpliwe, podobnie jak udział w tym spotkaniu Torresa, Riery i Johnsona…

Podobnych problemów Benitez jeszcze w Liverpoolu nie miał. Szkoda tylko, że kiedy mówimy o kryzysie wywołanym przez kontuzje, na odsiecz Liverpoolowi nie może przyjść Michael Owen. On także był do wzięcia w wakacje.

Guma Fergusona. Balonowa.

Z punktu widzenia atrakcyjności narracyjnej to, co w minionej kolejce Premiership najciekawsze, miało się zdarzyć na Fratton Park i Stadium of Light. W pierwszym przypadku chodziło o powrót do Portsmouth Harry’ego Redknappa, a wraz z nim Jermaina Defoe, Petera Croucha i Niko Krajnczara; dziennikarze przez cały tydzień podgrzewali atmosferę, rozpisując się na temat pogróżek pod adresem trenera gości (niegdyś gospodarzy) i rozważając kwestię wzmocnienia jego ochrony przez antyterrorystów. W przypadku drugim mieliśmy okazję do sprawdzenia, ile tak naprawdę jest wart Liverpool bez Fernando Torresa i Stevena Gerrarda (a przy okazji, jakie postępy zrobił ze swoim zespołem Steve Bruce).

Atrakcyjność narracyjna to jednak nie wszystko – obiektywnie najważniejszy mecz tej kolejki toczył się przecież między Aston Villą i Chelsea. Goście w ciągu ostatnich miesięcy wyrośli na głównego faworyta rozgrywek, a gospodarze, mimo nienajlepszego początku, z powrotem liczą się w walce o europejskie puchary. Pytanie tylko, jak w przypadku Chelsea mogły wyglądać przygotowania do tego spotkania: czy Carlo Ancelotti rozdał wyjeżdżającym na mecze reprezentacji piłkarzom książeczki lub płyty dvd z raportami o przeciwniku? Wielu menedżerów ma prawo narzekać na reprezentacyjne zaangażowania swoich zawodników, ale w przypadku Włocha problem nabiera szczególnej ostrości: w ciągu ostatnich dwóch tygodni na treningi przychodziło zaledwie kilku piłkarzy pierwszego składu.

A propos rozpracowania: oglądając mecz AV-Chelsea odniosłem wrażenie, że kolejni rywale zespołu ze Stamford Bridge coraz lepiej przygotowują się na konfrontację z preferowanym przez Ancelottiego ustawieniem drugiej linii w diament. A może raczej to ustawienie nie odpowiada części piłkarzy Chelsea? Zastanawia mnie zwłaszcza blady występ Franka Lamparda, czasem ustawionego za szeroko, a czasem, dla odmiany, za głęboko, i to, że znakomity pomocnik Londyńczyków jakoś nie zdobywa w tym sezonie bramek. Inna kwestia dotyczy stałych fragmentów gry, po których padały gole dla Aston Villi – może to właśnie z powodu przerwy na kadrę zabrakło czasu, by się do nich odpowiednio przygotować? Tezę o kryzysie Chelsea w każdym razie odrzucam: zwróćcie uwagę na jej miażdżącą przewagę w posiadaniu piłki, na większą liczbę strzałów itd. (statystyki samego Essiena: 93 podania, z czego 89 celnych…). Co się zaś tyczy Aston Villi: oprócz świetnych skrzydłowych ma ona znów parę stoperów skutecznych w obu polach karnych (brawo zwłaszcza za transfer Dunne’a, któremu w MC zdarzały się kuriozalne błędy), co ważne w obliczu nieskuteczności środkowych napastników. Fabio Capello martwi się pewnie faktem, że Emile Heskey coraz częściej zaczyna mecze na ławce rezerwowych…

Ta ostatnia kwestia z pewnością nie martwi natomiast Darrena Benta, autora zwycięskiego gola dla Sunderlandu (już ósmego w tym sezonie) – skądinąd gola, który nie powinien zostać uznany. To nieważne, że balon (czy też piłka plażowa), od którego odbiła się futbolówka po jego strzale, został wrzucony na boisko przez kibica Liverpoolu: sędzia, gdy na boisku pojawi się przedmiot utrudniający grę, powinien przerwać spotkanie i doprowadzić do jego usunięcia. O tym, że po zderzeniu z tym przedmiotem piłka zmieniła lot i że musiało to zmylić Reinę, już nie wspominam. Chwalę natomiast Rafę Beniteza, który tym razem zamiast narzekać na cały świat powiedział po prostu, że drużyna grała źle i przegrała zasłużenie.

Napomniany przez Rogera_Kinta zostawiam na boku rozważania o uzależnieniu wyników Liverpoolu od obecności na boisku Torresa i Gerrarda: przecież w trzech wcześniejszych przegranych ligowych meczach tej drużyny wystąpili… Mam natomiast wrażenie, że nie powiódł się interesujący skądinąd eksperyment z trójką środkowych obrońców, ofensywnie ustawionymi Johnsonem i Aurelio na bokach (rozsądne posunięcie, jeśli zważyć, że prawy obrońca zdecydowanie lepiej czuje się pod bramką rywali niż własną…), a przede wszystkim: z wystawieniem debiutującego w Premiership Jaya Spearinga w miejsce mającego za sobą długą podróż z Argentyny Javiera Mascherano. Rozczarował zwłaszcza Spaering, który podawał głównie do tyłu, a raz czy drugi pozwolił Cattermole’owi odebrać sobie piłkę i rozpocząć groźną akcję Sunderlandu; szkoda, bo młody Anglik zbierał świetne recenzje za występy w rezerwach, a teraz pewnie nieprędko dostanie kolejną szansę.

Skoro wspomniałem o Cattermole’u: jego transfer z Wigan, skąd podążył za Stevem Brucem, odbył się niejako w cieniu przyjścia Benta, ale z meczu na mecz piłkarz ten udowadnia, że warto było o niego zabiegać; są tacy, którzy jego rozwój w ostatnich miesiącach zestawiają z postępami zrobionymi przez Darrena Fletchera. W ogóle po sprowadzeniu Turnera, Cattermole’a i Benta Sunderland ma szkielet, którego niejeden zespół środka tabeli może pozazdrościć. Czy będą się bić o europejskie puchary? Na pewno dziś zagrali także dla Manchesteru United, w którym Bruce spędził swoje najlepsze lata…

W Harrym Redknappie podoba mi się to, że nie broni swoich piłkarzy za wszelką cenę: obsobaczył Jermaina Defoe za idiotyczną czerwoną kartkę, która wyeliminuje go m.in. z derbów z Arsenalem. „Mówiłem mu dziesiątki razy, że w takim meczu trzeba zachować zimną krew”, skarżył się dziennikarzom, którzy tłumniej niż zazwyczaj stawili się na Fratton Park licząc pewnie na jakąś kibicowską rozróbę. Szczęśliwie spotkało ich rozczarowanie: Redknapp, któremu podczas wychodzenia z tunelu towarzyszył ochroniarz, został przywitany w miarę spokojnie (głośniej buczano na Defoe’a i Croucha), a po meczu dziękował kibicom za życzliwe przyjęcie i wspominał stare dobre czasy w Portsmouth.

Miał powody do zadowolenia. Trzecie miejsce i zaledwie trzy punkty straty do lidera po 9 kolejkach to najlepszy start Tottenhamu od 25 lat. Owszem, w następnych meczach nie będzie można skorzystać z Defoe’a, ale to tylko szansa dla Croucha i Pawliuczenki, a generalnie sytuacja kadrowa jest bardzo dobra: Ledley King znów gra (i to jak!), po kontuzji wrócił Dawson, treningi z pełnym obciążeniem wznowił Woodgate, a Luki Modricia tylko patrzeć. W sobotę Redknapp postawił też na kolejnego rekonwalescenta, Heurelho Gomesa – i była to wyjątkowo szczęśliwa decyzja. Brazylijczyk, który przed rokiem po kilku kiksach stał się pośmiewiskiem całej Anglii, znów może myśleć o sobie jako o jednym z najlepszych bramkarzy Starego Kontynentu – dowodem choćby interwencja przy rzucie wolnym Younesa Kaboula.

Ale luksusy kadrowe to jedno. Drugie, ważniejsze, dotyczy ducha zespołu. Tottenham, jak rzadko kiedy w swojej najnowszej historii, chce i potrafi walczyć o swoje. Czasem gra pięknie, ale nawet kiedy nie zachwyca – nadrabia to zaangażowaniem, walecznością i determinacją. To dlatego kapitanem drużyny jest Keane i to dlatego układanie pierwszej jedenastki zaczyna się od Palaciosa (wczoraj wyjątkowo na ławce, bo przymuszony przez honduraską juntę do wzięcia udziału w fecie z okazji awansu na mundial, wrócił do Anglii dosłownie kilka godzin przed meczem).

Inna sprawa, że zaangażowanie, waleczność i determinacja mogłyby być znakami firmowymi wszystkich meczów dziewiątej kolejki. Poza pojedynkiem Arsenalu z Birmingham, który powinien zakończyć się miażdżącym zwycięstwem gospodarzy (nikt tak pięknie nie psuje wybornych sytuacji jak chłopcy Wengera…) wszędzie walczono o punkty do ostatnich sekund, a jeśli kończono zwycięstwem którejś ze stron – to jednobramkowym. Drużyny Wielkiej Czwórki pożegnały się z aurą niezwyciężoności, Manchester City został powstrzymany przez Wigan (o Martinezie, i w ogóle szczęściu Wigan do szkoleniowców, napiszemy osobno), Wolverhampton było o włos od sensacji na Goodison Park… Doprawdy, nie trzeba balonów na boisku, by mieć o czym pisać.