Gdybym miał trochę więcej czasu, gdyby w domykanym właśnie numerze „Tygodnika” nie czekało tyle spraw smutnych, ważnych i kompletnie zadziwiających, to pisałbym przede wszystkim o uśmiechu Paula Harta. Nikt nie chciałby być w ostatnich miesiącach na jego miejscu (równie przerąbane miał bodaj tylko Chris Hughton w Newcastle), nikt nie chciałby być skazywanym na degradację z ligi kimś w rodzaju syndyka masy upadłościowej, a przecież Hart pozbierał swoich piłkarzy do kupy: z tygodnia na tydzień grali coraz lepiej, aż w końcu doczekali nie tylko zapewnień o stabilizacji finansowej klubu, ale i pierwszego zwycięstwa (gdybym miał czasu jeszcze więcej, dodałbym pewnie parę zdań o Kevinie Prince Boatengu, który po dwóch zmarnowanych latach w Tottenhamie, dzieli i rządzi drugą linią Portsmouth – i zrobiłbym dygresję o innych zawodnikach, dla których odejście z White Hart Lane oznaczało powrót do prawdziwego grania, np. o Dannym Murphym czy Darrenie Bencie).
Gdybym miał trochę więcej czasu pisałbym również o innym menedżerze pod presją, Philu Brownie, i jego niekonwencjonalnych metodach trafiania do piłkarzy – czasem mu się nie udawało (jak wtedy, gdy przegrywając do przerwy z MC zakazał drużynie powrotu do szatni i rozmawiał z nią na płycie boiska), częściej jednak udawało się całkiem dobrze, np. wtedy, gdy w środku dramatycznych bojów o utrzymanie zabrał zawodników na dwudniowy wypad do parku narodowego Lake District, a zwłaszcza teraz, kiedy zamiast treningu zorganizował im spacer po okolicy, podczas którego nie tylko zdołał z nimi spokojnie porozmawiać, ale i… uratować niedoszłą samobójczynię.
Dalej pisałbym pewnie o zespołach, które wciąż nie potrafią ustabilizować formy, zwłaszcza o Wigan, którego porażka była jednak nieprzyjemną niespodzianką w kontekście świetnego meczu z Chelsea. I o zespołach własnego boiska, Stoke i Burnley (zespół Coyle’a biją wszędzie, gdzie się ruszy, z tygodnia na tydzień strzelając coraz więcej bramek, ale u siebie to on bije wszystkich, nawet MU). Osobny akapit poświęciłbym, rzecz jasna, wszystkim golom traconym przez Tottenham podczas meczów z Boltonem. Nieważne, czy rywala trenuje Allardyce, czy Megson: Kevin Davies wyskakuje w górę, jego łokcie znajdują się niebezpiecznie blisko szyi lub twarzy obrońcy, ten traci na chwilę koncentrację… Do tego dochodzą te wszystkie rogi i wolne, po których piłkarze Boltonu zawsze wygrywają drugą piłkę – zresztą zobaczcie sami masochistyczną analizę jednego z blogerów.
Osobny akapit musiałbym poświęcić także Manchesterowi United (zważcie, że wciąż jeszcze jesteśmy przy sobocie!), którego machina nadal nie może zaskoczyć na dobre. Nie żebym był jakimś obsesjonatem, ale naprawdę: jak brakuje Giggsa, brakuje też pomysłu na granie, dziwię się również, że – zwłaszcza po kontuzji Owena – Ferguson nie daje więcej szans Machedzie. Scholes ledwo zipał, dobrze, że został zmieniony, bo kolejna czerwona kartka wisiała w powietrzu, a to, co dzieje się w ciągu kilku zaledwie tygodni z Benem Fosterem zasługuje w zasadzie na osobną notę. Okrzyknięty przez media „England’s No. 1”, roztrwonił tę reputację zwyczajnie nie wytrzymując presji – a teraz będzie mu jeszcze trudniej, bo ci sami dziennikarze, którzy wynosili go ponad Jamesa czy Robinsona, zdają się nie pamiętać własnych słów (jakie to zresztą typowe w naszym fachu…). Tamci dwaj też to brali, ale marna to pociecha dla Anglików, którzy naprawdę nie mają kogo postawić między słupkami w RPA (Green zawalił dziś gola w meczu z Fulham).
Z rozbawieniem przeczytałem gdzieś, że „stoppage time” nazywają już w Anglii „Fergie time”, i że Alex Ferguson awanturował się, iż sędzia doliczył zbyt mało, a zbyt wiele czasu poświęcał na dawanie kartek i upominanie piłkarzy, bo… musiał sobie odpocząć. W Sunderlandzie Darren Bent do złudzenia przypomina… Darrena Benta z Charltonu – jest, jak tamten, szybki, agresywny i wyjątkowo pewny siebie. Czy są piłkarze, którzy kwitną w klubach z niewielką presją, a spalają się w takich, które mają się bić o wielkie cele? Ale świetna postawa zespołu Bruce’a oparta była przede wszystkim o duet Cana-Cattermole…
Ech, gdybym naprawdę miał trochę więcej czasu (ale też, prawdę powiedziawszy, kawał niedzieli poświęciłem na oglądanie piłki, i czas na pracę skurczył się zastraszająco), pozachwycałbym się po raz nie wiadomo już który Fabregasem (a nieco mniej: Arszawinem i Vermaelenem, zresztą nawet Bendtner uderzył dziś kapitalnie), ale w kontekście meczu Arsenalu wróciłbym jeszcze raz do kwestii obsady angielskiej bramki i rekomendował… Paula Robinsona. Wpuścił sześć goli, wiem, ale gdyby wpuścił jeszcze dziesięć nikt nie miałby pretensji – a przecież w kadrze miałby przed sobą trochę lepszych obrońców.
Ta myśl doprowadziłaby mnie zresztą do pewnego istotnego uogólnienia: sztuka bronienia na Wyspach przeżywa w tym sezonie kryzys. Oglądamy mnóstwo bramek, ale zawdzięczamy je nie tyle (a w każdym razie nie zawsze) geniuszowi napastników, ile okropnym nieraz wpadkom obrońców. Z komentarzy wiem, że wielu z Was ogląda regularnie Match of the Day; ja patrzę na flagowy program BBC z opóźnieniem, ale odnoszę wrażenie, że sformułowanie „shambolic defense” pada z ust Alana Hansena częściej niż kiedykolwiek.
Tezę o kryzysie defensywy, którą naprawdę rozwinąłbym, ale tylko sygnalizuję, skomplikowałby tylko jeden bohater weekendu: John Terry; drugi obok Ledleya Kinga człowiek, który umie powstrzymywać Fernando Torresa (takie były fajne porównania – w realu jednak górą Drogba). Liverpool przegrał w tym tygodniu już po raz drugi, a w sumie ligowych porażek ma po ośmiu kolejkach tyle, co po całym ubiegłym sezonie – i przegrał zasłużenie; gdyby nie Mascherano, heroicznie wspierający dziurawą obronę, mogło być jeszcze gorzej.
Fajna kolejka: poza Chelsea i Arsenalem czołówka traci punkty, a słabeusze gonią. Spłaszczanie tabeli to jeden z najprzyjemniejszych procesów, jakie można obserwować w Premiership. Tu naprawdę każdy może wygrać z każdym. Ech, gdybym miał więcej czasu…