Spłaszczanie tabeli

Gdybym miał trochę więcej czasu, gdyby w domykanym właśnie numerze „Tygodnika” nie czekało tyle spraw smutnych, ważnych i kompletnie zadziwiających, to pisałbym przede wszystkim o uśmiechu Paula Harta. Nikt nie chciałby być w ostatnich miesiącach na jego miejscu (równie przerąbane miał bodaj tylko Chris Hughton w Newcastle), nikt nie chciałby być skazywanym na degradację z ligi kimś w rodzaju syndyka masy upadłościowej, a przecież Hart pozbierał swoich piłkarzy do kupy: z tygodnia na tydzień grali coraz lepiej, aż w końcu doczekali nie tylko zapewnień o stabilizacji finansowej klubu, ale i pierwszego zwycięstwa (gdybym miał czasu jeszcze więcej, dodałbym pewnie parę zdań o Kevinie Prince Boatengu, który po dwóch zmarnowanych latach w Tottenhamie, dzieli i rządzi drugą linią Portsmouth – i zrobiłbym dygresję o innych zawodnikach, dla których odejście z White Hart Lane oznaczało powrót do prawdziwego grania, np. o Dannym Murphym czy Darrenie Bencie).

Gdybym miał trochę więcej czasu pisałbym również o innym menedżerze pod presją, Philu Brownie, i jego niekonwencjonalnych metodach trafiania do piłkarzy – czasem mu się nie udawało (jak wtedy, gdy przegrywając do przerwy z MC zakazał drużynie powrotu do szatni i rozmawiał z nią na płycie boiska), częściej jednak udawało się całkiem dobrze, np. wtedy, gdy w środku dramatycznych bojów o utrzymanie zabrał zawodników na dwudniowy wypad do parku narodowego Lake District, a zwłaszcza teraz, kiedy zamiast treningu zorganizował im spacer po okolicy, podczas którego nie tylko zdołał z nimi spokojnie porozmawiać, ale i… uratować niedoszłą samobójczynię.

Dalej pisałbym pewnie o zespołach, które wciąż nie potrafią ustabilizować formy, zwłaszcza o Wigan, którego porażka była jednak nieprzyjemną niespodzianką w kontekście świetnego meczu z Chelsea. I o zespołach własnego boiska, Stoke i Burnley (zespół Coyle’a biją wszędzie, gdzie się ruszy, z tygodnia na tydzień strzelając coraz więcej bramek, ale u siebie to on bije wszystkich, nawet MU). Osobny akapit poświęciłbym, rzecz jasna, wszystkim golom traconym przez Tottenham podczas meczów z Boltonem. Nieważne, czy rywala trenuje Allardyce, czy Megson: Kevin Davies wyskakuje w górę, jego łokcie znajdują się niebezpiecznie blisko szyi lub twarzy obrońcy, ten traci na chwilę koncentrację… Do tego dochodzą te wszystkie rogi i wolne, po których piłkarze Boltonu zawsze wygrywają drugą piłkę – zresztą zobaczcie sami masochistyczną analizę jednego z blogerów.

Osobny akapit musiałbym poświęcić także Manchesterowi United (zważcie, że wciąż jeszcze jesteśmy przy sobocie!), którego machina nadal nie może zaskoczyć na dobre. Nie żebym był jakimś obsesjonatem, ale naprawdę: jak brakuje Giggsa, brakuje też pomysłu na granie, dziwię się również, że – zwłaszcza po kontuzji Owena – Ferguson nie daje więcej szans Machedzie. Scholes ledwo zipał, dobrze, że został zmieniony, bo kolejna czerwona kartka wisiała w powietrzu, a to, co dzieje się w ciągu kilku zaledwie tygodni z Benem Fosterem zasługuje w zasadzie na osobną notę. Okrzyknięty przez media „England’s No. 1”, roztrwonił tę reputację zwyczajnie nie wytrzymując presji – a teraz będzie mu jeszcze trudniej, bo ci sami dziennikarze, którzy wynosili go ponad Jamesa czy Robinsona, zdają się nie pamiętać własnych słów (jakie to zresztą typowe w naszym fachu…). Tamci dwaj też to brali, ale marna to pociecha dla Anglików, którzy naprawdę nie mają kogo postawić między słupkami w RPA (Green zawalił dziś gola w meczu z Fulham).

Z rozbawieniem przeczytałem gdzieś, że „stoppage time” nazywają już w Anglii „Fergie time”, i że Alex Ferguson awanturował się, iż sędzia doliczył zbyt mało, a zbyt wiele czasu poświęcał na dawanie kartek i upominanie piłkarzy, bo… musiał sobie odpocząć. W Sunderlandzie Darren Bent do złudzenia przypomina… Darrena Benta z Charltonu – jest, jak tamten, szybki, agresywny i wyjątkowo pewny siebie. Czy są piłkarze, którzy kwitną w klubach z niewielką presją, a spalają się w takich, które mają się bić o wielkie cele? Ale świetna postawa zespołu Bruce’a oparta była przede wszystkim o duet Cana-Cattermole…

Ech, gdybym naprawdę miał trochę więcej czasu (ale też, prawdę powiedziawszy, kawał niedzieli poświęciłem na oglądanie piłki, i czas na pracę skurczył się zastraszająco), pozachwycałbym się po raz nie wiadomo już który Fabregasem (a nieco mniej: Arszawinem i Vermaelenem, zresztą nawet Bendtner uderzył dziś kapitalnie), ale w kontekście meczu Arsenalu wróciłbym jeszcze raz do kwestii obsady angielskiej bramki i rekomendował… Paula Robinsona. Wpuścił sześć goli, wiem, ale gdyby wpuścił jeszcze dziesięć nikt nie miałby pretensji – a przecież w kadrze miałby przed sobą trochę lepszych obrońców.

Ta myśl doprowadziłaby mnie zresztą do pewnego istotnego uogólnienia: sztuka bronienia na Wyspach przeżywa w tym sezonie kryzys. Oglądamy mnóstwo bramek, ale zawdzięczamy je nie tyle (a w każdym razie nie zawsze) geniuszowi napastników, ile okropnym nieraz wpadkom obrońców. Z komentarzy wiem, że wielu z Was ogląda regularnie Match of the Day; ja patrzę na flagowy program BBC z opóźnieniem, ale odnoszę wrażenie, że sformułowanie „shambolic defense” pada z ust Alana Hansena częściej niż kiedykolwiek.

Tezę o kryzysie defensywy, którą naprawdę rozwinąłbym, ale tylko sygnalizuję, skomplikowałby tylko jeden bohater weekendu: John Terry; drugi obok Ledleya Kinga człowiek, który umie powstrzymywać Fernando Torresa (takie były fajne porównania – w realu jednak górą Drogba). Liverpool przegrał w tym tygodniu już po raz drugi, a w sumie ligowych porażek ma po ośmiu kolejkach tyle, co po całym ubiegłym sezonie – i przegrał zasłużenie; gdyby nie Mascherano, heroicznie wspierający dziurawą obronę, mogło być jeszcze gorzej.

Fajna kolejka: poza Chelsea i Arsenalem czołówka traci punkty, a słabeusze gonią. Spłaszczanie tabeli to jeden z najprzyjemniejszych procesów, jakie można obserwować w Premiership. Tu naprawdę każdy może wygrać z każdym. Ech, gdybym miał więcej czasu…

Jubileuszomania

To właściwie bardzo krakowskie: obchodzić jubileusz pięciolecia debiutu w klubie, który nie jest pierwszym klubem delikwenta, i to w momencie, w którym delikwent ma dopiero 23 lata. Z drugiej strony chodzi o piłkarza, który w ciągu tych pięciu lat (i jeszcze paru wcześniejszych) odcisnął swoje piętno nie tylko na angielskiej piłce.

Mowa oczywiście o Waynie Rooneyu, przed pięcioma laty debiutującym w Manchesterze United w meczu Ligi Mistrzów z Fenerbahce (i zaliczającym w tym meczu hattrick) – w dodatku, jak ujawnił przedwczoraj Alex Ferguson, nie będąc w pełni sił po kontuzji. Dziś, 248 meczów i 104 bramki później, nie mówimy już o kontrowersyjnym nastolatku, który fenomenalne mecze potrafił kończyć brutalnym faulem czy czerwoną kartką za pyskowanie do sędziego. Rooney dojrzał i o wiele bardziej się kontroluje, choć nawet na boisku treningowym podchodzi do każdego wślizgu tak, jakby grał w finale mistrzostw świata. Niejasno pamiętam jakąś ubiegłoroczną wypowiedź Alexa Fergusona, niby niezadowolonego, że jego podopieczny rozmienia się na drobne: że dla niego samego i dla drużyny byłoby lepiej, gdyby nie biegał tyle po całym boisku, tylko koncentrował się na strzelaniu bramek i wypracowywaniu ich kolegom (asysty to równie istotny składnik statystyk Rooneya co gole). A przecież bez tego biegania napastnik MU nie byłby sobą.

Po odejściu Cristiano Ronaldo to na Angliku skupiła się uwaga ekspertów – poniekąd ponownie, bo w poprzednich latach Portugalczyk zepchnął go na drugi plan. „Rooney marnował się na skrzydle – brzmiało wiele opinii. – Teraz, ustawiony na środku ataku, znów pokaże, na co go stać”. Czy pokazuje? Niewątpliwie jest skuteczny (już 6 bramek w lidze), ale czy środkowy napastnik to jego optymalna pozycja, wciąż pozostaje kwestią otwartą. Przypominam sobie konferencję prasową Fergusona sprzed finału Ligi Mistrzów, gdzie Szkot zestawiał Rooneya z Thierrym Henrym: „Kiedy Henry gra na środku ataku, podobnie jak czasami Wayne, ucieka od obrońców i próbuje znaleźć sobie wolne miejsce przy linii bocznej, stając się w ten sposób o wiele mniej niebezpieczny. Prawdziwe zagrożenie przychodzi, kiedy atakuje ze skrzydła”. Kibicowi Tottenhamu, pamiętającemu ubiegłoroczny mecz na Old Trafford, nie trzeba o tym przypominać: owszem, sytuację odmienił błąd Howarda Webba, ale to zmiana pozycji Rooneya spowodowała, że MU złapał wiatr w żagle.

Ale może, nie przesądzając, lepiej powiedzieć, że jak wielu piłkarzy Manchesteru Rooney swobodnie adaptuje się do kilku miejsc na boisku, a z upływem lat przejdzie pewnie podobną ewolucję, co kolejny jubilat (150 gol w barwach MU) Ryan Giggs, kończąc jako rozważny rozgrywający. Zanim to się jednak stanie, będzie walka o kolejne mistrzostwo i kolejny triumf w Lidze Mistrzów, potem mundial w RPA, a po nich kolejne sezony, kolejne Euro i mundiale… Tak wiele w ostatnich dniach pisaliśmy o Giggsie w czasie teraźniejszym i przeszłym, że odrobina czasie przyszłego nie zaszkodzi: po pięciu latach gry w MU wszystko, co najlepsze, wciąż przed Rooneyem.

A co do jubileuszy: dziś Arsene Wenger oficjalnie stał się najdłużej pracującym menedżerem w historii Arsenalu. „Arsene who?” pytała popołudniówka „London Evening Standard” w jednej ze swoich najbardziej wstydliwych czołówek, na wieść o tym, że jakiś niedawno pracujący w Japonii Francuz ma zastąpić Bruce’a Riocha (a w gruncie rzeczy George’a Grahama)… Ale nad pracą Wengera piałem wystarczająco wiele razy, by się teraz rozgadywać.

W Anglii rządzili Irlandczyk i Walijczyk

W tabeli Premiership zapanował niejaki porządek: rozpoczynające weekend, w sumie szczęśliwe zwycięstwo Evertonu nad Portsmouth pozwoliło piłkarzom Davida Moyesa wrócić tam, gdzie się ich spodziewano – pomiędzy drużyny z górnej połowy tabeli. Wygląda na to, że wszystko, co najważniejsze w tym sezonie rozegra się między MU, Chelsea i Liverpoolem, kwestie tylko nieco mniej ważne zaś – między Arsenalem, MC i Tottenhamem, a czołówkę dopełnią Everton, Aston Villa (mimo ostatnich kłopotów Martina O’Neilla z dyscyplinowaniem piłkarzy) i Sunderland.

Duża część weekendu upłynęła mi z dala od wszelkich monitorów; nie wszystko widziałem i dopiero teraz, w niedzielny wieczór, nadrabiam zaległości. Nie będę ukrywał, że patrząc na pewne rzeczy z opóźnieniem, szukam w nich potwierdzenia dawnych intuicji albo zwyczajnie: sympatii. To główny powód, dla którego miałbym ochotę mówić głównie o dwóch piłkarzach.

Ryan Giggs zaliczył wprawdzie tylko nieco ponad pół godziny meczu ze Stoke, ale dopiero klasa jego podań, jakże kontrastująca z wcześniejszymi próbami Naniego, zapewniła mistrzowi Anglii trzy punkty. Trudno dziś znaleźć na Wyspach gazetę, która nie zachwycałaby się Walijczykiem, ktoś zaryzykował nawet tezę, że mamy do czynienia z najlepszym piłkarzem w historii Premiership. O tym akurat można by podyskutować: najbardziej utytułowanym na pewno, ale czy najlepszym? Gdzie wtedy umieścić np. Henry’ego czy Ronaldo? To jednak poboczna kwestia, podobnie jak to, czy i kiedy Giggs otrzyma tytuł szlachecki. Faktem jest, że inteligencja, doświadczenie, no i technika oczywiście, pozwoliły mu zaliczyć pięć asyst w dwóch zaledwie meczach.

Ciekawe, co będzie z Robbiem Keane’m, gdy skończy 35 lat. A może, cóż za myśl zuchwała, sięgnie po niego Alex Ferguson, gdy Giggs zakończy – oby jak najpóźniej – granie w piłkę? Pamiętamy, jak Szkot ściągał na Old Trafford niemłodego już Sheringhama. Giggsa i Keane’a mnóstwo oczywiście różni, ale z pewnością łączy boiskowa inteligencja. Tu nie chodzi tylko o bramki czy kluczowe podania, ale przede wszystkim o grę bez piłki. Transmisja telewizyjna tego nie pokaże, jako że zwykle kamery podążają za piłką: nieustającego truchtania między obrońcami z nadzieją, że w końcu się zagapią, schodzenia do boków i do środka boiska, wszędzie tam, gdzie akurat robi się luka, gdzie można przyjąć podanie i podać dalej… Dziś mówimy o Irlandczyku przede wszystkim z powodu czterech bramek strzelonych Burnley, ale nie tylko ze względu na instynkt strzelecki Harry Redknapp wciąż widzi go w pierwszym składzie…

Wielu kibiców Tottenhamu bije się dziś w piersi. Keane był idolem White Hart Lane przed wymarzonym transferem do Liverpoolu, po powrocie – zapewne częściowo wymuszonym kontuzją Defoe’a – długo nie przekonywał, a po sprowadzeniu Croucha wydawało się, że przypadnie mu rola kosztownego i kłopotliwego rezerwowego. Nic z tych rzeczy: ku zdumieniu wszystkich Harry Redknapp zaczął sezon z najniższym kwartetem ofensywnym ligi (Keane, Defoe, Modrić, Lennon), i nawet teraz, bez kontuzjowanego Modricia, pokazuje, że Tottenham potrafi grać kombinacyjnie i po ziemi. Jeśli dodać do tego fakt, że Keane jest kapitanem drużyny, liderem nie tylko na boisku, ale i w szatni, to jedyną szansą Croucha na grę wydaje się kontuzja któregoś z rywali albo Puchar Ligi…
Wydarzeniem tygodnia jest jednak pierwsza ligowa porażka Chelsea. Powiedzmy od razu: porażka, do której nie warto przywiązywać nadmiernej wagi. Miło się wprawdzie przekonać, że piłka nożna nie jest grą sprawnie naoliwionych maszyn, tylko domeną ludzkich błędów, słabości, a w tym przypadku pewnie także zbytniej pewności siebie i zlekceważenia przeciwnika, który nigdy dotąd nie wygrał z zespołem Wielkiej Czwórki. Powiedzieć, że Wigan przeciwstawiło Chelsea ambicję i waleczność, to powiedzieć mało: piłkarze Martineza mają swoje pomysły na strzelanie goli, a krótko rozegrany róg, który przyniósł gola Bramble’a to tylko jeden z przykładów (nawiasem mówiąc: kto w tej sytuacji odpowiadał za krycie N’Zogbii?). Zabawna informacja z szatni Chelsea: kiedy Carlo Ancelotti jest naprawdę wściekły, zapomina angielskich słów. W przerwie meczu z Wigan mówił do swoich piłkarzy po włosku…

Zacząłem od Evertonu i Portsmouth, i na tym zakończę. Jaka szkoda dla angielskiej i francuskiej piłki, że Lois Saha ma tyle kłopotów ze zdrowiem. I jaka szkoda dla Portsmouth, że zamieszanie finansowe wokół klubu nie zakończyło się nieco wcześniej: niestabilność poza boiskiem niewątpliwie miała wpływ na zespół w ostatnich miesiącach, a po serii katastrofalnych wyników nerwowo jest także na boisku. Szkoda, bo nawet kiedy przegrywają, piłkarze Paula Harta potrafią grać naprawdę nieźle.

Licz się ze słowami II

Piszę o tym z dużym poczuciem daremności, ale zarazem z przekonaniem, że nie pisać nie mogę. Poczucie daremności bierze się z faktu, że nikogo nie przekonam: ci, którym nie przeszkadza to, że Grzegorz Lato deklaruje chęć kulturalnego rozstania z Leo Beenhakkerem słowami „Podamy sobie ręce jak biali ludzie”, wzruszą przecież ramionami albo będą się nabijać. Przekonanie, że nie pisać nie mogę, bierze się ze świadomości, że oto człowiek piastujący wysoką funkcję i będący w przeszłości znakomitym sportowcem, najwyraźniej nosi w sobie pokłady rasistowskich uprzedzeń. I może też z zażenowania, bo półtora roku temu krytykowałem materiał Mihira Bose o rasizmie w polskiej piłce. Trudno wyobrazić sobie lepszy argument dla dziennikarza BBC (albo dla obrońców Moniki Olejnik, która nazwała działaczy PZPN tak jak nazwała), trudno też nie zauważyć, że w świecie europejskiej piłki podobne zdania robią fatalne wrażenie.

Wiem, że gdyby zapytać go wprost, Grzegorz Lato z oburzeniem odżegnałby się od rasizmu. Ale wiem również, że z jego wypowiedzi można wyciągnąć wniosek, że np. Chińczykom się ręki nie podaje albo że mieszkańcy Indii notorycznie nie dotrzymują słowa. Pamiętam, co spotkało Glenna Hoddle’a za wypowiedź o ludziach niepełnosprawnych, i jak zareagowała brytyjska telewizja na komentarz Alana Pardew, który można było odczytać jako aprobatę przemocy seksualnej (ten ostatni temat dyskutowaliśmy zresztą na tym blogu). Przede wszystkim jednak zastanawiam się, jak odbierają takie słowa reprezentanci Polski, Emmanuel Olisadebe i Roger Guereiro – czyli ludzie, którzy dla kierowanego przez Latę związku zrobili naprawdę wiele.

Może zresztą Lato rzeczywiście nie jest rasistą. Może to wina potocznego języka, który siedzi w nas tak głęboko, że nieraz zapominamy, co znaczą wypowiadane przez nas słowa. Zakończę więc jeszcze raz zaklęciem z tekstu o Alanie Pardew: „Myślę, że nie muszę otwierać wielkiej debaty na temat politycznej poprawności, żeby sobie powiedzieć, że powinienem bardziej uważać na to, co piszę i mówię”.

PS Zadebiutowałem na twitterze i ten wpis zawdzięczam właśnie twitterowi: depeszę Wirtualnej Polski o wypowiedzi Grzegorza Laty jako pierwszy zauważył Michał Pol.

Twitter: tematy do odstąpienia

Przeglądając dawne wpisy widzę, że wahanie trwało kilka miesięcy. Michał Pol namawiał, Michał Zachodny stanowczo odradzał, ja zaś niby deklarowałem przywiązanie do zdań długich i wielokrotnie złożonych, ale zastrzegałem zarazem, że żyję zbyt długo, aby składać nieostrożne deklaracje typu „nigdy w życiu”. A potem zacząłem zaglądać na wpisy kilku ważnych dla mnie osób i odkrywać możliwości, jakie twitter daje np. podczas oglądania meczu (już nie mówię o tym, jak inspirowało mnie kilka klasycznych ćwierknięć redaktora Mucharskiego, które zachowałem w komórce na długo przed narodzinami twittera). Niemal codziennie wybuchały jakieś sprawy, o których nie nadążałem pisać na blogu, albo nie zawsze były warte obszerniejszego komentarza. No i nieustannie była pula „Tematów do odstąpienia” (tytuł dawnego cyklu tekstów Czesława Miłosza na łamach „Tygodnika”) – jakichś pojedynczych zachwytów czy irytacji, z których wiele zresztą nie dotyczyło piłki nożnej.

Klamka zapadła: zakładam konto na twitterze, zapraszam do śledzenia moich wpisów i proszę o wyrozumiałość, bo przyswajanie nowinek technicznych zajmuje mi coraz więcej czasu. Bloga, rzecz jasna, nie porzucam – po prostu od dzisiaj jestem tu i tu.

Link do mojego twittera.

Mądrość ludzi starych

Na czym polega praca żałoby w wykonaniu dziennikarza? Wiadomość o śmierci Barbary Skargi dotarła do nas podczas piątkowego zebrania. Nie było czasu na nic innego poza rozdzieleniem zadań: kto do kogo dzwoni, a kto wybiera archiwalne teksty, publikowane przez nią na naszych łamach. Kolejna śmierć przeżywana w ten sposób, a były przecież i takie, do których trzeba się było zawczasu przygotować. Taki zawód. Nie, nie cyniczny – raczej poświęcający własne emocje na służbę czytelnikowi.

O takich między innymi kwestiach myślałem, oglądając wczoraj transmisję nabożeństwa upamiętniającego sir Bobby’ego Robsona. Do katedry w Durham przybyło ponad tysiąc osób: duchowni, rodzina, lekarze i działacze organizacji pomagających ludziom z chorobą nowotworową, przede wszystkim jednak przedstawiciele świata futbolu – prezes i trener Barcelony, kolejni selekcjonerzy i kilka pokoleń reprezentantów Anglii, menedżerowie niemal wszystkich klubów Premiership oraz, oczywiście, Newcastle i Ipswich. Tom Wilson, stary przyjaciel z jedenastki Fulham w latach 40., Jermaine Jenas, jeden z ostatnich talentów, które wzrastały pod jego okiem na St. James’ Park, a między nimi płaczący Paul Gascoigne. Wśród przemawiających byli m.in. Alex Ferguson (bez kartki) i Gary Lineker (z plikiem kartek), i wystąpieniu tego pierwszego chciałbym poświęcić kilka słów.

Menedżer MU cofa się wspomnieniami o 28 lat. Był wtedy szkoleniowcem Aberdeen, podziwiającym sukcesy Robsona w Ipswich. Znał Mela Hendersona (Szkota i byłego dziennikarza, zatrudnionego jako oficer prasowy Ipswich) i z irytującą regularnością wysłuchiwał jego pełnych zachwytów opowieści na temat szefa. W końcu zdarzyło się, że kluby wpadły na siebie w Pucharze UEFA i Ferguson wyruszył na południe, by zobaczyć, jak grają przeciwnicy. Poinformowany przez Hendersona, Robson zaprosił go do klubu. Wypili herbatę, pogawędzili, a potem gospodarz zapytał, czy przybysz ze Szkocji chciałby zobaczyć trening Ipswich. „To jedna z fundamenalnych prawd na temat piłki nożnej – wspomina tamto spotkanie sir Alex. – Nie ma tajemnic. Jest tylko kwestia, czy umiesz wykorzystać swoją wiedzę”.

Ferguson umiał: przyznaje, że jedno z podpatrzonych ćwiczeń wprowadził na treningi Aberdeen, a następnie Manchesteru United. „I to coś mówi o jego szczodrości; szczodrości, która otworzyła mi oczy na wiele spraw” – wyznaje. Ale – dodaje – „kim był ten człowiek, zobaczyłem tak naprawdę po spotkaniu rewanżowym”. W Anglii bowiem Aberdeen zremisowało 1:1, a u siebie wygrało 3:1, eliminując obrońcę trofeum z dalszych rozgrywek. Bobby Robson przyszedł wtedy do szatni gospodarzy, pogratulował fantastycznego występu i dodał „w iście Robsonowskim stylu”: „A teraz zasuwajcie dalej, po Puchar. Ktoś, kto pokonał moje Ipswich, musi go zdobyć”.

Wczorajsza liturgia odbywała się niedaleko kopalni, w której pracował ojciec Robsona. „Był stąd” – mówi Ferguson. Ze świata górników, świata lojalności i poczucia wspólnoty, świata drzwi niezamykanych na klucz i ludzi stojących ramię przy ramieniu… „Nigdy o tym nie zapomniał, zawsze wiedział, gdzie są jego korzenie. To coś nadzwyczajnego – pamiętać o swoich korzeniach. Coś nadzwyczajnego i wielka umiejętność, która pozwala ci pozostać sobą przez całe życie”.

Mam ochotę przywoływać kolejne fragmenty przemówienia sir Alexa, ale skupię się na jednym: o mądrości ludzi starych. Ferguson mówi, jak się poczuł na wieść, że podeszły wiek był jednym z powodów, dla których Robson musiał odejść z Newcastle: „Myślę, że to oskarżenie rzucone wszystkim ludziom starym, bo kiedy ktoś ma talent, powinien robić swoje, dopóki może”. A potem ujawnia, jak jego samego mobilizowały telefony od Robsona, z nieśmiertelną frazą „chyba nie wybierasz się na emeryturę” („To nie było pytanie, to było żądanie!”). I jeszcze to, że w emerytowanym już menedżerze Newcastle nie było goryczy czy zazdrości, ale zawsze ten sam entuzjazm, wkładany w wielogodzinne rozmowy o futbolu (choćby w domu sir Alexa w Wilmslow), a także w wyprawy na stadion, do samego końca, do rozgrywanego na rzecz jego fundacji meczu charytatywnego między piłkarzami z Anglii i Niemiec w ostatnim tygodniu lipca.

Napisałem o tej śmierci zaraz po ogłoszeniu wiadomości, na szybko. Od tamtej pory żyłem z poczuciem, że nie potrafiłem go pożegnać. Kilka razy oglądałem fenomenalny film, zmontowany przez BBC na kanwie rozmów Robsona z Garym Linekerem. Wracały poszczególne obrazy: z boisk treningowych Newcastle, z samochodu, którym trochę się przed Linekerem popisywał, ale i z odleglejszej przeszłości, zwłaszcza tej niełatwej – reprezentacyjnej. Ręka Maradony w 1986 r., rzuty karne cztery lata później… A nad tym wszystkim bijąca z każdej wypowiedzi troska o piłkarzy, którzy nie byli dla niego tylko pionkami w taktycznej machinie.

To niezwykłe miejsce pracy, ten „Tygodnik Powszechny”: od lat mam szczęście natrafiać na ludzi dużo od siebie starszych, „robiących swoje, dopóki mogą”. Jeszcze raz Alex Ferguson: „Wpłynął nie tylko na mnie, ale i na ludzi, którzy go nie znali, a którzy podziwiali jego odwagę, godność i entuzjazm”. Wydaje mi się, że wiem, o czym mówi. I tylko jedna informacja jakoś mi nie pasuje: biskup Newcastle jest posiadaczem karnetu na St. James’ Park. Żeby tak ks. Adam Boniecki interesował się futbolem…

 

Fotoreportaż z Durham na stronie Onet.pl

Moje słuszne poglądy na wszystko

Czasem, niezbyt często zdarza się tak, że patrzę na jakiś mecz z poczuciem, że wszystko to ułożyłem sobie w głowie. Nie ostateczny wynik oczywiście, a zwłaszcza nie minuty, w których padały bramki, ale zwycięzcę, składy i taktykę, głównych bohaterów dramatu… Jasne: wygrana MU wisiała na włosku do ostatnich sekund, ale przecież gdyby nie Shay Given, którego nie mogę się na tym blogu nachwalić, po godzinie gry nie budziłaby żadnych wątpliwości (ciekawe skądinąd, czy jakiś frik poważył się kiedyś na podliczenie punktów, które MC i Newcastle zawdzięczają interwencjom Irlandczyka – z pewnością byłoby tego sporo).

Given to pierwszy z bohaterów, kolejny to Owen, o którego nieskreślanie także na tym miejscu apelowałem. Trzeci – Ryan Giggs, którego kluczowe podanie zapewniło Czerwonym Diabłom trzy punkty, a którego strzały, dośrodkowania i tzw. przegląd sytuacji predestynowały do miana piłkarza meczu. Czwarty to inny oczywisty kandydat na piłkarza meczu Darren Fletcher, którego fenomenalny rozwój w ciągu ostatnich miesięcy bywał przez nas omawiany co najmniej kilkakrotnie (Jamie Redknapp zastanawiał się w studiu Sky Sports, czy gdzieś w świecie istnieje drugi piłkarz, który w wieku dojrzałym wykonał taki skok rozwojowy; ciekawe, czy Arsene Wenger, zarzucający Fletcherowi antyfutbol, oglądał derby Manchesteru?). Piąty to Craig Bellamy, którego transferu broniłem… Rozumiecie już, skąd zaczerpnięty od Kołakowskiego tytuł?

Nie spodziewałem się występu Teveza, który przez kilkanaście dni zmagał się z kontuzją kolana, ale skoro już wystąpił, stał się bohaterem numer sześć, harującym na całym boisku w stylu, do którego bywalców Old Trafford zdołał przyzwyczaić. Nie spodziewałem się również niepewnej w kilku kluczowych momentach postawy bloku defensywnego gospodarzy – z którego wyjmuję Bena Fostera, bo że bramkarz ten przy całym swoim talencie bywa niepewny (i że niezbyt dobrze się ustawia: patrz gole numer jeden i trzy), zdołałem się już przyzwyczaić. Ech, gdyby Given był Anglikiem, pomyślał ze złością Fabio Capello…

Dyskusja o doliczonym czasie gry wydaje mi się bezprzedmiotowa. Po pierwsze (wybaczcie myśl nienową), dopóki sędzia nie gwizdnie, trzeba walczyć. Po drugie, po tym, jak sędzia techniczny podniósł tabliczkę z cyfrą „4”, wydarzyły się dwie rzeczy: Bellamy zdobył trzecią bramkę dla City, co zaowocowało kilkudziesięciosekundową euforią gości, i Carrick zmienił Andersona, co zatrzymało mecz na sekund kilkanaście. Na poziomie kilkunastu sekund różnicy (tyle mi wychodzi po zsumowaniu tych przerw) doprawdy nie wypada być aptekarskim.

Tak czy inaczej były to wspaniałe derby, „beautiful game”, jak napisał mi w esemesie jeden z moich ulubionych czytelników („breathtaking”, odpowiedziałem). Emocji nie brakowało przed meczem, a atmosferę na Old Trafford podgrzały jeszcze transparenty na Stretford End: „Wasi piłkarze robią pieniądze, nasi – historię” oraz „Witamy w Manchesterze: 18 mistrzostw kraju, 3 Puchary Europy i 11 Puchary Anglii”. Ale triumfalistyczne komentarze typu „po tym właśnie poznaje się mistrzów” (w sensie: po walce do końca i podnoszeniu się po każdym kolejnym ciosie) nie powinny przysłonić faktu, że ktoś jednak potrafił mistrzom strzelić trzy gole i do ostatnich sekund trzymał ich za gardło. Fakt pozostaje faktem: Mark Hughes zbudował drużynę, a przez niemal całą pierwszą połowę kompletnie zdominował zespół swojego dawnego mentora. Gdyby jeszcze Tevez umiał wykończyć akcję równie skutecznie jak Owen, hi, hi.

A gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, co to znaczy być kibicem Tottenhamu, proszę bardzo: oto ilustracja. Wyjść na Stamford Bridge, gdzie nigdy nie grało się łatwo, w dodatku mierzyć się z drużyną idącą od początku sezonu od zwycięstwa do zwycięstwa, i przez pół godziny co najmniej dotrzymywać jej kroku (ech, gdyby nogi Czecha nie powstrzymały uderzenia Defoe, gdyby strzał Jenasa poszedł minimalnie inaczej…), a i przy stanie 1:0 nie ustępować rywalom, żeby potem stracić najlepszego obrońcę i nie dostać ewidentnego karnego… Kim dla tej drużyny jest Ledley King również kilka razy pisałem – zaraz po jego zejściu Harry Redknapp powiedział do Kevina Bonda, że teraz już nie uda się powstrzymać Drogby, i rzeczywiście miał rację. Kłopot, przed jakim stoi Tottenham w najbliższych tygodniach, to już nie tylko nieobecność Luki Modricia, ale także CZWÓRKI środkowych obrońców (do kontuzjowanych Woodgate’a i Dawsona, oraz oczywiście Kinga, doszedł jeszcze Bassong, zniesiony dziś z boiska i przewieziony do szpitala – z nich wszystkich tylko Dawson rokuje na w miarę szybki powrót na boisko). Walka o Ligę Mistrzów? Może przez pierwsze pół godziny tak to wyglądało, ale teraz… Teraz warto się przyłożyć do środowego meczu o Puchar Ligi, żeby nie stracić jednej z szans awansu do Europa League.

Zresztą zobaczcie tabelę. Sześć meczów, i już pierwszą trójkę tworzą Chelsea, MU i Liverpool (cóż za mecz z West Hamem, cóż za popis Torresa…), a Arsenal pozostaje bardzo blisko (a propos moich słusznych poglądów na wszystko: warto było kupić Vermaelena, czyż nie?). Pozbierała się Aston Villa, kolejny raz wygrał Everton, Manchester City przegrał dopiero pierwszy mecz: w czubie tabeli i tym razem będzie ciasno.

A ulubiony mecz kolejki? Jednak Burnley-Sunderland. Przy wszystkich inwestycjach gości, przy formie strzeleckiej Darrena Benta i klasie menedżerskiej Stevena Bruce’a, magia Turf Moor wciąż działa; to dziewiąte kolejne zwycięstwo gospodarzy na tym stadionie. Czym może być atut własnego boiska dla drużyny broniącej się przed spadkiem pokazało przed rokiem Stoke. Czy nie byłoby fajnie, gdyby w lidze bogaczy utrzymał się i umocnił kolejny kopciuszek?

Derby i derby

Tym razem nie będzie parkowania klubowego autobusu w polu karnym gospodarzy – zapowiada Harry Redknapp, nawiązując do słynnej już wypowiedzi Jose Mourinho po tym, jak Chelsea nie zdołała pokonać defensywnie ustawionego Tottenhamu kierowanego przez Jacquesa Santiniego. Przede wszystkim, mówi menedżer Kogutów, nie leży to w naszym stylu, po drugie – nie mamy piłkarzy, którzy by to potrafili. Redknapp wie, jak gra Chelsea („diament” w środku pola i ofensywne wejścia bocznych obrońców), i – podejrzewam – chce szukać miejsca do gry Tottenhamu w sektorach, które zwalniają idący do przodu Bosingwa i Ashley Cole. Portugalczyk i Anglik są wprawdzie asekurowani przez Essiena, jednak piłkarzowi z Ghany może utrudnić życie inteligentna gra bez piłki Robbiego Keane’a. Myślę, że również Redknapp będzie chciał zagęścić środek, ustawiając Irlandczyka za Jermainem Defoe i powierzając mu rolę piątego pomocnika, schodzącego do drugiej linii i wyciągającego za sobą Ricardo Carvalho (wtedy Defoe czyha na prostopadłe podania Huddlestone’a, a Crouch po prostu siedzi na ławce).

Chelsea pozostaje oczywiście żelaznym faworytem. Już nie chodzi o to, że przez lata kibice Tottenhamu przywykli do batów, jakie ich ulubieńcy zbierają na Stamford Bridge (a także, niestety, na White Hart Lane) – to się akurat w ciągu ostatnich kilku sezonów trochę skomplikowało. Bardziej o brak Luki Modricia z jednej strony, z drugiej zaś – o bieżącą formę piłkarzy Ancelottiego: choć ich ostatni mecz w Lidze Mistrzów zdradzał lekkie objawy zadyszki, to na prawdziwą kolkę jeszcze za wcześnie. Dziś tak właśnie myślę: może losy tytułu mistrzowskiego zdecydują się podczas Pucharu Narodów Afryki, kiedy przyjdzie grać bez Drogby, Essiena czy Mikela, może zmęczenie dopadnie tę stosunkowo niewielką i zaawansowaną wiekowo kadrę w dalszej fazie rozgrywek w systemie środek tygodnia – weekend, ale z pewnością nie w połowie września, kiedy wszystko ledwo co się zaczęło.

Tym, co ujmuje w kontekście derbów Londynu, jest generalna atmosfera kurtuazji: Redknapp docenia klasę rywala, komplementując przede wszystkim Lamparda i Joe Cole’a, a jeśli nawet mówi, że Chelsea nie jest jeszcze klubem tego formatu, co MU, to Carlo Ancelotti bynajmniej się nie obraża – przeciwnie, mówi, że taka wypowiedź jest dodatkową motywacją, a sam wychwala umiejętności Defoe’a i Lennona. To trochę inaczej niż w przypadku derbów Manchesteru, gdzie sir Alex kolejny raz dał się sprowokować (wcześniej była reakcja na billboard witający Teveza w Manchesterze). Różnie można wypowiedź Szkota interpretować, zważywszy na jego doświadczenie w prowadzeniu wojen psychologicznych – moim zdaniem ujawnia ona jednak, że menedżer MU traktuje rywala serio. W niedzielę sprzyjać mu będzie oczywiście absencja czołowych snajperów MC: Adebayora, Santa Cruza, Robinho i Teveza. Czy Bellamy z przodu, z Petrowem po lewej, Wrightem-Philipsem po prawej i wchodzącym z drugiej linii Irelandem wystarczą na znakomicie sobie radzącą w meczu z Tottenhamem defensywę? Osobiście wątpię. Skądinąd: jak wiele w postawie Czerwonych Diabłów zmienia fakt, że na środku obrony grają Ferdinand z Vidiciem…

Nie zachwyca mnie fakt, że o derbach Manchesteru tak mało mówi się w kategoriach czysto sportowych. Z drugiej strony może nie ma się co przejmować i warto przyjąć po prostu, że ten mecz rozgrywa się już w tej chwili, tylko zamiast strzałów, wślizgów i parad bramkarskich mamy spory-polemiki?

No i jeszcze jedno: tak samo jak tam Chelsea, tu Manchester United pozostaje żelaznym faworytem…

Wychowuj zamiast kupować

„Chociaż pozostają obawy o zarządzanie – o długi, zagranicznych właścicieli czy szokująco wysokie prowizje dla agentów – to przyjemnie było wpaść do siedziby Premier League na kawę, kanapki i porcję dowodów, że piłka nożna zmierza we właściwym kierunku” – entuzjazmuje się Patrick Barclay. I nie ma na myśli rewolucji związanej z sędziowaniem (od tegorocznych rozgrywek Ligi Europejskiej incydentom w obu polach karnych mają się przyglądać piąty i szósty arbiter), ale zmianę regulaminu angielskiej ekstraklasy, regulującą liczbę wychowanków, i w ogóle młodych piłkarzy, w kadrze pierwszego zespołu.

W ten sposób nasz niekończący się spór z kolegą nth, o nie całkiem wolny wolny rynek, zyskuje nową odsłonę: od przyszłego sezonu na 25 piłkarzy pierwszej drużyny co najmniej ośmiu musi być młodszych niż 21 lat lub mieć za sobą co najmniej trzy lata wychowywania przez angielskie lub walijskie kluby jeszcze przed ukończeniem 21 lat (jeśli juniorów jest więcej – kadra może mieć więcej niż 25 osób, jednak liczba starszych nie może przekroczyć 17). Od razu natomiast wchodzą w życie przepisy dotyczące przejrzystości finansowej: liga ma otrzymywać z klubów raporty roczne, uwzględniające zadłużenie i comiesięczne zobowiązania, a jeśli stwierdzi jakieś nieprawidłowości – może nakładać kary, choćby zakaz transferów.

Z wolnym rynkiem nie ma to wiele wspólnego, ze zdrowym rozsądkiem – niejedno. Angielskie kluby muszą ograniczyć przesadnie rozdęte składy (to, ilu piłkarzy miało w maju podpisane kontrakty z ledwo zipiącym finansowo Newcastle, wołało o pomstę do nieba) i stawiać na rozwój wychowanków (co leży również w interesie reprezentacji…). W Liverpoolu, gdzie kadra wymieniana na klubowej stronie liczy 56 osób, o 17 miejsc dla piłkarzy z zagranicy walczyć będą 23 osoby, więc zawodnicy typu Philippa Degena czy Nabila El Zhara będą pewnie musieli odejść. W przypadku Chelsea: pierwszy skład liczy 26 osób, do których można dodać 11 wypożyczonych; z tych 26 siedem spełnia kryteria wyszkolenia w Anglii i Walii. Ciekawa jest sytuacja Arsenalu: na 28 piłkarzy pierwszego składu tylko czterech urodziło się w Anglii lub Walii, ale kolejnych 12 zostało wychowanych przez klub, np. Fabregas, Clichy, Denilson czy Bendtner. Jak mówi szef ligi Richard Scudamore, nikt nie zakazuje kupować 25-latka z zagranicy, ale żeby znaleźć mu miejsce w składzie, trzeba najpierw kogoś sprzedać. Przed menedżerami i prezesami wiele ciekawych dyskusji…

Jednym z efektów zmian będzie pewnie wzrost wartości rynkowej angielskich piłkarzy. Procederu sprowadzania z zagranicy bardzo młodych chłopców zapewne nie uda się ograniczyć: byle przed skończeniem 21 lat zdążyli wypełnić obowiązek trzech lat treningu… Nie zakończy się natomiast napięcie między Premier League a UEFA, która właśnie debatuje nad zasadami financial fair play. W wielu punktach postanowienia Anglików są zbieżne z myśleniem Michela Platiniego, ale w kilku znacząco się różnią – UEFA chce, żeby powiązać wydatki klubów z ich dochodami z działalności piłkarskiej lub okołopiłkarskiej (na prostej zasadzie bilansowania budżetu: nie możesz nieustannie wydawać więcej niż zarabiasz), władze Premier League nie mają natomiast nic przeciwko temu, żeby bogaci właściciele kredytowali funkcjonowanie swoich klubów praktycznie bez ograniczeń. W czerwcu ubiegłego roku straty Chelsea przekroczyły 65 milionów funtów, czym nikt się nie przejmuje, skoro dziurę w budżecie wypełnia Roman Abramowicz…

UEFA zamierza wprowadzić financial fair play w rozgrywkach europejskich od 2012 r. Czy oznacza to, że Chelsea czy MC nie będą mogły grać w Lidze Mistrzów, czy w ciągu najbliższych lat budżety tych klubów zaczną się bilansować? Jeśli to drugie, z pewnością moglibyśmy napisać, że piłka nożna zmierza we właściwym kierunku – nawet bez kawy i kanapek z Premier League.

Dwa Manchestery

Wypada zacząć od przymiotników i skończyć któreś ze zdań wykrzyknikiem: że niewiarygodna, najlepsza na świecie, najbardziej emocjonująca liga świata kolejny raz pokazała swoje oblicze. Przesadzam, wyposzczony dwutygodniową przerwą, w dodatku spędzoną w dużej mierze na taplaniu się w polskim bajorze? Chyba jednak nie: bramki fenomenalne (Defoe) i kuriozalne (samobój Almunii) bombardowały nas od pierwszej do ostatniej minuty, a nawet już w doliczonym czasie gry, w sobotę było ich 40 w ośmiu meczach, a jeśli odliczyć jednobramkowe zwycięstwo Wigan nad West Hamem, to 39 w siedmiu – cóż za średnia! Mistrzowie podnosili się z kolan, kandydaci na mistrzów w ostatnich sekundach urywali się ze stryczka, weterani zachwycali (Giggs w MU), gwiazdeczki bulwersowały (Adebayor w MC)… Naprawdę jest o czym pisać.

Piąta kolejka miała przede wszystkim zweryfikować siłę Manchesteru City: podopieczni Marka Hughesa po raz pierwszy w tym sezonie natrafili na przeciwnika co się zowie – w dodatku imponującego formą od początku rozgrywek. Mecz miał podteksty (Adebayor i Toure jeszcze niedawno występowali na Emirates), przygotować taktykę nie było łatwo, zważywszy na reprezentacyjne rozjazdy (w większości klubów kadrowicze zdążyli odbyć jeden wspólny trening), a problemem Hughesa była jeszcze lista kontuzjowanych: do Roque Santa Cruza dołączyli Robinho i Tevez. W sumie byłaby szkoda, gdyby w kontekście tego meczu mówiono głównie o Adebayorze: jego prowokacyjnym zachowaniu wobec kibiców gości i nadepnięciu na twarz van Persiego, które Holender uznał za celowe. Sam Adebayor miał też kilka wielkich chwil (oprócz gola akcja, po której Wright-Philips powinien strzelić kolejnego), choć architektami zwycięstwa, oprócz tradycyjnie już Givena, byli niestrudzenie biegający między obrońcami gości Bellamy i porządkujący grę w środku pola Barry. Pomyśleć, że to nie ich transfery przyciągały uwagę mediów, a sprowadzenie Walijczyka do MC wręcz krytykowano…

Kiedy Shay Given puścił pierwszego w tym sezonie gola i wydawało się, że Arsenal złapie wiatr w żagle, MC – inaczej niż w ostatnich latach – odzyskał inicjatywę i strzelił 3 gole w 12 minut. Arsenal zaś, jak zwykle, sprawiał wrażenie kontrolującego grę i, jak często, poległ na skutek indywidualnych błędów. Kluczowy moment? Pojawienie się na boisku Petrowa w miejsce mającego słabszy dzień Irelanda. Miał nosa Hughes, że nie sprzedał Bułgara do Tottenhamu.

Tottenham tymczasem otrzymał bolesną lekcję, a jego kibice – odpowiedzi na dwa ważne pytania. Pierwsze, o rzeczywisty stopień postępów, jakie drużyna zrobiła w ostatnich miesiącach. Drugie, o znaczenie kurującego złamaną nogę Luki Modricia. Zwłaszcza ta ostatnia kwestia musi niepokoić: Harry Redknapp zdecydował się na wystawienie z przodu duetu Crouch-Defoe, i powierzenie zadań Modricia (teoretycznie lewa pomoc, praktycznie wolny zawodnik) Robbiemu Keane’owi. Wyglądało to średnio, a od momentu, gdy MU zaczęło grać w dziesiątkę – wręcz niedobrze. Piłka zbyt często wędrowała od obrońców prosto do Croucha, Aaron Lennon w zasadzie jej nie dostawał, po zmienionym w przerwie Palaciosie z minuty na minutę widać było, że dopiero co odbył podróż przez ocean, Huddlestone mimo starań nie był w stanie odcisnąć swojego piętna na tym spotkaniu – słowem, wszystko, co funkcjonowało w poprzednich meczach, zostało przez MU rozpracowane.

Sam Manchester pokazał zaś, że tylko pierwsze kolejki sezonu miewa trudne. Imponował zwłaszcza Giggs, fatalny np. w meczu z Arsenalem, ale też Fletcher, ustawiony tym razem po prawej stronie, Anderson (wreszcie!), no i Rooney. W dziesięciu grali jeszcze lepiej niż w jedenastu, a podanie, dzięki któremu padła trzecia bramka dla United… Kto potrzebuje Ronaldo, kiedy ma w składzie Rooneya i, hm, Fletchera?

Wróćmy jednak do kwestii Tottenhamu bez Modricia. Harry Redknapp wie już chyba, że Robbie Keane nie jest piłkarzem, który może wejść w jego rolę, i następne mecze Irlandczyk zaczynać będzie na ławce, na lewym skrzydle zaś, w bardziej schematycznym ustawieniu 4-4-2 zobaczymy… No właśnie kogo? Rozum podpowiada, że Niko Krajnczara, którego Redknapp zna i lubi jeszcze z czasów Portsmouth. Serce chciałoby, aby szansę otrzymał Giovani dos Santos, rozgrywający wspaniałe mecze w reprezentacji Meksyku, ale czy menedżer zdecyduje się postawić na niego w meczach innych niż o Puchar Ligi? Jest jeszcze możliwość przesunięcia Lennona na lewą stronę i wprowadzenia na boisko Bentleya. Przeciwko Chelsea jednak (wciąż nie starcza miejsca napisać o niej porządniej – za tydzień to już na pewno, a może w komentarzach…) spodziewam się zagęszczonego środka pola, kto wie – może nawet po raz pierwszy w tym sezonie gry jednym napastnikiem.

Tak czy inaczej kapitalny mecz: z założenia otwarta gra obu stron, piękne gole i piękne interwencje bramkarzy, wślizgi i kartki, tempo nawet jak na standardy Premiership imponujące, no i kibice… Pamiętam zwłaszcza magiczny moment mniej więcej z 55. minuty, kiedy Foster obronił strzał Jenasa, chwilę później Crouch trafił w poprzeczkę, a trybuny w ułamku sekundy wyczuły, że właśnie teraz piłkarze szczególnie mocno potrzebują ich wsparcia. Miałem słuchawki na uszach i przyznaję: ciarki chodziły mi po plecach.

PS Dwa Manchestery spotykają się już za tydzień. A poza tym sądzę, że piłkarska reprezentacja Polski nadal potrzebuje trenera z zagranicy.