Stu najlepszych piłkarzy świata

Największy spadek na liście: Artur Boruc, z miejsca 52 poza pierwszą setkę… Nie, to nieprawda, bo największy spadek odnotował Deco, z miejsca 29 poza pierwszą setkę, a i Joe Cole wypadł z zestawienia, choć w ubiegłorocznym notowaniu zajmował miejsce 49.

Mówię o liście stu najlepszych piłkarzy świata, zamieszczonej w listopadowym numerze miesięcznika „Four Four Two”, który dziś właśnie wyjąłem ze skrzynki i szybciutko przepisuję: na miejscu 100 Ronaldo z Corinthians, na 99 Santon z Interu, na 98 Zanetti z Interu, na 97 Gomez z Bayernu, na 96 Akinfiejew z CSKA, na 95 Giggs z MU… Mam nadzieję, że trochę Was zaciekawiłem, a trochę zasiałem wątpliwości: jak można porównywać 18-letniego bocznego obrońcę z legendarnym 35-letnim skrzydłowym, bramkarza ze snajperem, ciężko pracującego defensywnego pomocnika z błyskotliwym rozgrywającym? A nawet w obrębie poszczególnych kategorii: czy Akinfiejew jest naprawdę znacząco słabszym bramkarzem od Julio Cesara (miejsce 23) i dlaczego na liście brakuje najlepszego golkipera Premiership Givena, skoro są Reina (58), Czech (76) i van der Sar (85)? Czemu William Gallas (miejsce 84) i Dario Srna (miejsce 66) wyprzedzają niemieszczących się tu w ogóle Kolo Toure czy Joleona Lescotta, za których MC zapłaciło rekordowe kwoty (już nie mówię o tym, o ile lepszym stoperem od Gallasa jest taki Ledley King)? Czy długo leczący kontuzję Joe Cole jest słabszy od również niegrających przez wiele miesięcy van Nistelrooya (miejsce 92) i Eduardo (miejsce 90)? Dlaczego Huntelaara, zawodzącego zarówno w Realu, jak w Milanie, awansowano z miejsca 100 w roku ubiegłym na 75? W tym kontekście szokująco niesprawiedliwe wydają mi się odległe miejsca van Persiego (65), a zwłaszcza Modricia (61, awans tylko o jedno oczko po sezonie, w którym zawojował Premiership z intensywnością porównywalną jedynie z Arszawinem, któremu przyznano zasłużenie wysokie miejsce 15). Czy Chorwat jest gorszym piłkarzem niż np. Lahm (59), Tymoszczuk (56), Carvalho (47!), Kanoute (43!!), Evra (33!!!)?

Zanim dojdziemy do pierwszej dziesiątki powiedzmy, że najwięcej na liście znalazło się Hiszpanów (15), Brazylijczyków (13), Francuzów (10), Argentyńczyków i Włochów (po 9), Anglików i Holendrów (po 6) oraz Portugalczyków (4) – ciekawe skądinąd, czy z tych nacji mogłaby się złożyć lista ćwierćfinalistów mundialu. Aż jedna trzecia wyróżnionych gra w Premier League (co nie dziwi, bo wyróżnia angielska gazeta), 29 w lidze hiszpańskiej, a 23 – we włoskiej. Najbardziej galaktyczne drużyny to Chelsea i Real (po 11 reprezentantów w setce), a kolejne to Barcelona i Inter (po 9), MU (7), Arsenal (6), Bayern i Juventus (po 5).

Napisałem zdanie o angielskiej gazecie, sugerując jakiś rodzaj stronniczości, ale pierwsza dziesiątka może skłaniać do osłabienia tej oceny. Oto ona:

10   Wayne Rooney
9     Samuel Eto’o
8     Kaka
7     Steven Gerrard
6     Fernando Torres
5     David Villa
3-4 Xavi i Iniesta (ex aequo)
2     Cristiano Ronaldo
1     Lionel Messi

Oczywiście ze wszystkim można tu dyskutować. Osobiście zamieniłbym kolejność między Ronaldo i Messim, podobnie jak między Villą i Torresem (a może to ja mam angielskie spaczenie?). Nie wiem też, czy Kaka nie powinien być umieszczony gdzieś w pobliżu fenomenalnych rozgrywających Barcelony, podobnie jak Rooney – bliżej Gerrarda. Weryfikując listę z pewnością przesuwałbym w okolice pierwszej dwudziestki Modricia, tak samo jak wyrzuciłbym z niej – z dwudziestki, nie z listy – Rio Ferdinanda (bardzo wysokie, 12 miejsce, gdy Vidić jest 22, a Terry – dopiero 34).

Zdaje się, że o to właśnie chodzi redaktorom „Four Four Two”, którzy – jak piszą – konsultowali się z ekspertami, analizowali statystyki i spierali się przez dobry miesiąc: żeby teraz jak świat długi i szeroki inni dziennikarze, blogerzy i kibice oglądali ich listę wzdłuż i wszerz, irytowali się nad nią, awansowali jednych, degradowali drugich, układali swoje setki, a nade wszystko: cytowali…

Zastanawiam się, dlaczego właściwie się na to nabieram i skąd moja słabość do wszelkiego rodzaju list i rankingów. Może chodzi o dziecięcą fascynację listą przebojów Trójki, której zacząłem słuchać w okolicy notowania pięćdziesiątego, a więc dość wcześnie? Chodziłem wtedy do podstawówki, i jeśli dobrze pamiętam, próbowałem układać także własne zestawienia, wciągając kolegów: podchodziłem na przerwie od jednego do drugiego, nuciłem (?!) poszczególne piosenki i przymuszałem do oddawania głosów, które skwapliwie notowałem w specjalnym zeszyciku… Wygląda na to, że mi zostało.

Tak, jedyny ratunek, to ułożenie własnej setki.

Tysiąc i jeden powodów, żeby poprzeć bojkot

Powodem tysiąc pierwszym jest opinia rzecznika PZPN, nazywającego organizatorów akcji chuliganami i terrorystami. Powodem tysięcznym – wczorajszy wywiad z Grzegorzem Latą w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, zawierający jakieś insynuacje pod adresem Zbigniewa Bońka („Zanim Zbyszek kogoś zacznie rozliczać, to sam musi zrobić poważny rachunek sumienia. On wie, o czym mówię”). Powodem dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym – wypowiedź Mariusza Lewandowskiego o „dodatkowej motywacji”, bagatelizowana przez Latę w tym samym wywiadzie. Listę można z powodzeniem ciągnąć, prześlizgując się po drodze przez wypowiedź prezesa o białych ludziach, wywiady jego samego i pozostałych członków zarządu o powoływaniu nowego trenera reprezentacji (z klucza „nasz”, nie z klucza „najlepszy”), „skrzydlate słowa” wcześniejsze (np. do dziennikarzy po wyborze Leo Beenhakkera, „Macie, co chcieliście, a teraz będziemy was j…ć”), zamieszanie wokół pomysłu z przekładaniem kolejki, biogramy i kompetencje Kazimierza Grenia et consortes, mocno niemrawe rozprawianie się z korupcją, zapatrzenie w odległą przeszłość itp.

Zgoda: bojkot meczu reprezentacji to kontrowersyjny sposób wyrażania swojej opinii o PZPN, a działacze związku nieraz już pokazywali, że na głos opinii publicznej pozostają niewzruszeni (czy równie niewzruszeni pozostaną na opinie sponsorów?). Ale podajcie mi lepszy. Zresztą czym innym, jeśli nie bojkotem meczu reprezentacji było słynne już zachowanie działaczy związkowych podczas pierwszego spotkania ze Słowenią, kiedy niemieszczący się w składzie piłkarze siedzący na trybunie honorowej we Wrocławiu obserwowali zadowolenie tych panów, że gramy g…ny mecz?

PS Od meczu minęła doba. Doklejam kilka linków, bo mam wrażenie, że dzięki nim jesteśmy trochę w innym miejscu i o innych rzeczach możemy rozmawiać. To już nie tylko koniecpzpn.pl, ale także apel do FIFA i UEFA, a wreszcie bodaj najbardziej realistyczny pomysł Szadkowskiego i Sarzały, by nowy minister sportu wprowadził do PZPN komisarza. Skądinąd ciekawe, jak wiele z całego ruchu wokół tej sprawy odbywa się w internecie: jak sieć staje się nie tylko miejscem wymiany informacji i opinii, ale także mobilizacji…

Benitez ma kłopoty

To miał być ten rok. Przeglądam przedsezonowe wypowiedzi ekspertów i mam poczucie, że niemal wszyscy przedstawiciele głównego nurtu postawili po odejściu Ronaldo i Teveza krzyżyk na Manchesterze United, twierdząc, że walka o mistrzostwo rozegra się między Chelsea i Liverpoolem. Za nami osiem kolejek, przed nami – przerwa na reprezentację, więc możemy na chwilkę zatrzymać się przy tej ostatniej drużynie.

To miał być ten rok – oceniali nie tylko komentatorzy, bo podobnie brzmiało wiele głosów z samego Liverpoolu. Tymczasem po ośmiu spotkaniach zespół ma tyle samo porażek, co w ciągu całego ubiegłego sezonu i wszystkie te porażki mogą budzić niepokój kibiców: z Tottenhamem przegrali zasłużenie, z Aston Villą u siebie wręcz kompromitująco, no a z Chelsea sami widzieliście dopiero co (w dodatku ten mecz przyszedł zaraz po przegranej w Lidze Mistrzów z Fiorentiną). W tym kontekście imponujące pogromy słabeuszy robią się mniej imponujące – wystarczy, że Torres ma gorszy dzień, albo że trafia na obrońcę klasy Kinga czy Terry’ego, i w starciu Liverpoolu z rywalami z czołówki, to właśnie im dopisuje się punkty.

Wszystko to nie byłoby jeszcze poważnym powodem do niepokoju: w końcu nierówny początek sezonu ma także MU, Chelsea całkiem niedawno przegrała z Wigan, a do końca jeszcze wiele miesięcy. Poważnym powodem do niepokoju jest to, że Rafa Benitez stracił zaufanie właścicieli, a być może – także piłkarzy. O tej drugiej kwestii pisze Henry Winter: że kluczowi dla atmosfery w szatni Jamie Carragher i Steven Gerrard źle przyjęli słowa krytyki po meczu z Aston Villą (a przy okazji, że istnieje bariera między chłodnym perfekcjonistą Benitezem a zawodnikami; że dla Hiszpana są oni bardziej trybikami w maszynie niż ludźmi z krwi i kości, czego dowodem choćby jego zachowanie po urodzinach dziecka Torresa; Winter, współautor biografii Gerrarda, z pewnością wie, co pisze). O pierwszej, w sumie chyba ważniejszej, najpierw poinformowało jedno z kibicowskich forów, a w ślad za nim poszły gazety: przed meczem z Hull jeden ze współwłaścicieli Liverpoolu George Gillett spotkał się z krytycznymi wobec niego fanami i bardzo otwartym tekstem mówił, co sądzi o sytuacji w klubie. W przekonaniu Amerykanina Rafa Benitez miał wystarczająco dużo pieniędzy na transfery – w ciągu ostatniego półtora roku nawet więcej niż MU czy Arsenal. Pytanie brzmi, czy Hiszpan wydawał je sensownie: na ile wzmocnieniem, wartym płaconych za nich sum, okazali się tacy piłkarze jak Keane, Dossena, Babel, Ngog czy Aquilani (ten ostatni wciąż leczy kontuzję…).

To, czy Gillett ma rację, jest drugorzędne. Pierwszorzędne jest to, że właściciel klubu omawia takie sprawy za plecami menedżera i że jego wypowiedź wydostaje się do mediów – z pewnością podkopując pozycję Beniteza. Hiszpan, z jego legendarną drażliwością, tym razem ma prawdziwe powody, by poczuć się urażony.

Zmienia się też ton samych mediów. Tony Cascarino już porównuje bieżący sezon Liverpoolu z ostatnim sezonem Gerarda Houllier na Anfield Road: bo zbyt wiele zależy od małej grupki klasowych piłkarzy, bo zbyt wielu kupionych zawodników nie odpowiada klubowym standardom, bo najgorsza od lat czwórka obrońców dopuszcza do utraty głupich goli… To prawda: w Liverpoolu gra wciąż jeden z najlepszych (może najlepszy) napastnik świata i jeden z najlepszych pomocników świata, a Rafael Benitez strategiem jest wybitnym. Wygląda jednak na to, że rękę do transferów ma gorszą: zmiennicy tych najlepszych są o wiele, wiele gorsi.

A najśmieszniejsze (czy też najsmutniejsze, zależy od perspektywy) jest w tym wszystkim to, że minęło zaledwie osiem kolejek. To wciąż może być ten rok.

Spłaszczanie tabeli

Gdybym miał trochę więcej czasu, gdyby w domykanym właśnie numerze „Tygodnika” nie czekało tyle spraw smutnych, ważnych i kompletnie zadziwiających, to pisałbym przede wszystkim o uśmiechu Paula Harta. Nikt nie chciałby być w ostatnich miesiącach na jego miejscu (równie przerąbane miał bodaj tylko Chris Hughton w Newcastle), nikt nie chciałby być skazywanym na degradację z ligi kimś w rodzaju syndyka masy upadłościowej, a przecież Hart pozbierał swoich piłkarzy do kupy: z tygodnia na tydzień grali coraz lepiej, aż w końcu doczekali nie tylko zapewnień o stabilizacji finansowej klubu, ale i pierwszego zwycięstwa (gdybym miał czasu jeszcze więcej, dodałbym pewnie parę zdań o Kevinie Prince Boatengu, który po dwóch zmarnowanych latach w Tottenhamie, dzieli i rządzi drugą linią Portsmouth – i zrobiłbym dygresję o innych zawodnikach, dla których odejście z White Hart Lane oznaczało powrót do prawdziwego grania, np. o Dannym Murphym czy Darrenie Bencie).

Gdybym miał trochę więcej czasu pisałbym również o innym menedżerze pod presją, Philu Brownie, i jego niekonwencjonalnych metodach trafiania do piłkarzy – czasem mu się nie udawało (jak wtedy, gdy przegrywając do przerwy z MC zakazał drużynie powrotu do szatni i rozmawiał z nią na płycie boiska), częściej jednak udawało się całkiem dobrze, np. wtedy, gdy w środku dramatycznych bojów o utrzymanie zabrał zawodników na dwudniowy wypad do parku narodowego Lake District, a zwłaszcza teraz, kiedy zamiast treningu zorganizował im spacer po okolicy, podczas którego nie tylko zdołał z nimi spokojnie porozmawiać, ale i… uratować niedoszłą samobójczynię.

Dalej pisałbym pewnie o zespołach, które wciąż nie potrafią ustabilizować formy, zwłaszcza o Wigan, którego porażka była jednak nieprzyjemną niespodzianką w kontekście świetnego meczu z Chelsea. I o zespołach własnego boiska, Stoke i Burnley (zespół Coyle’a biją wszędzie, gdzie się ruszy, z tygodnia na tydzień strzelając coraz więcej bramek, ale u siebie to on bije wszystkich, nawet MU). Osobny akapit poświęciłbym, rzecz jasna, wszystkim golom traconym przez Tottenham podczas meczów z Boltonem. Nieważne, czy rywala trenuje Allardyce, czy Megson: Kevin Davies wyskakuje w górę, jego łokcie znajdują się niebezpiecznie blisko szyi lub twarzy obrońcy, ten traci na chwilę koncentrację… Do tego dochodzą te wszystkie rogi i wolne, po których piłkarze Boltonu zawsze wygrywają drugą piłkę – zresztą zobaczcie sami masochistyczną analizę jednego z blogerów.

Osobny akapit musiałbym poświęcić także Manchesterowi United (zważcie, że wciąż jeszcze jesteśmy przy sobocie!), którego machina nadal nie może zaskoczyć na dobre. Nie żebym był jakimś obsesjonatem, ale naprawdę: jak brakuje Giggsa, brakuje też pomysłu na granie, dziwię się również, że – zwłaszcza po kontuzji Owena – Ferguson nie daje więcej szans Machedzie. Scholes ledwo zipał, dobrze, że został zmieniony, bo kolejna czerwona kartka wisiała w powietrzu, a to, co dzieje się w ciągu kilku zaledwie tygodni z Benem Fosterem zasługuje w zasadzie na osobną notę. Okrzyknięty przez media „England’s No. 1”, roztrwonił tę reputację zwyczajnie nie wytrzymując presji – a teraz będzie mu jeszcze trudniej, bo ci sami dziennikarze, którzy wynosili go ponad Jamesa czy Robinsona, zdają się nie pamiętać własnych słów (jakie to zresztą typowe w naszym fachu…). Tamci dwaj też to brali, ale marna to pociecha dla Anglików, którzy naprawdę nie mają kogo postawić między słupkami w RPA (Green zawalił dziś gola w meczu z Fulham).

Z rozbawieniem przeczytałem gdzieś, że „stoppage time” nazywają już w Anglii „Fergie time”, i że Alex Ferguson awanturował się, iż sędzia doliczył zbyt mało, a zbyt wiele czasu poświęcał na dawanie kartek i upominanie piłkarzy, bo… musiał sobie odpocząć. W Sunderlandzie Darren Bent do złudzenia przypomina… Darrena Benta z Charltonu – jest, jak tamten, szybki, agresywny i wyjątkowo pewny siebie. Czy są piłkarze, którzy kwitną w klubach z niewielką presją, a spalają się w takich, które mają się bić o wielkie cele? Ale świetna postawa zespołu Bruce’a oparta była przede wszystkim o duet Cana-Cattermole…

Ech, gdybym naprawdę miał trochę więcej czasu (ale też, prawdę powiedziawszy, kawał niedzieli poświęciłem na oglądanie piłki, i czas na pracę skurczył się zastraszająco), pozachwycałbym się po raz nie wiadomo już który Fabregasem (a nieco mniej: Arszawinem i Vermaelenem, zresztą nawet Bendtner uderzył dziś kapitalnie), ale w kontekście meczu Arsenalu wróciłbym jeszcze raz do kwestii obsady angielskiej bramki i rekomendował… Paula Robinsona. Wpuścił sześć goli, wiem, ale gdyby wpuścił jeszcze dziesięć nikt nie miałby pretensji – a przecież w kadrze miałby przed sobą trochę lepszych obrońców.

Ta myśl doprowadziłaby mnie zresztą do pewnego istotnego uogólnienia: sztuka bronienia na Wyspach przeżywa w tym sezonie kryzys. Oglądamy mnóstwo bramek, ale zawdzięczamy je nie tyle (a w każdym razie nie zawsze) geniuszowi napastników, ile okropnym nieraz wpadkom obrońców. Z komentarzy wiem, że wielu z Was ogląda regularnie Match of the Day; ja patrzę na flagowy program BBC z opóźnieniem, ale odnoszę wrażenie, że sformułowanie „shambolic defense” pada z ust Alana Hansena częściej niż kiedykolwiek.

Tezę o kryzysie defensywy, którą naprawdę rozwinąłbym, ale tylko sygnalizuję, skomplikowałby tylko jeden bohater weekendu: John Terry; drugi obok Ledleya Kinga człowiek, który umie powstrzymywać Fernando Torresa (takie były fajne porównania – w realu jednak górą Drogba). Liverpool przegrał w tym tygodniu już po raz drugi, a w sumie ligowych porażek ma po ośmiu kolejkach tyle, co po całym ubiegłym sezonie – i przegrał zasłużenie; gdyby nie Mascherano, heroicznie wspierający dziurawą obronę, mogło być jeszcze gorzej.

Fajna kolejka: poza Chelsea i Arsenalem czołówka traci punkty, a słabeusze gonią. Spłaszczanie tabeli to jeden z najprzyjemniejszych procesów, jakie można obserwować w Premiership. Tu naprawdę każdy może wygrać z każdym. Ech, gdybym miał więcej czasu…

Jubileuszomania

To właściwie bardzo krakowskie: obchodzić jubileusz pięciolecia debiutu w klubie, który nie jest pierwszym klubem delikwenta, i to w momencie, w którym delikwent ma dopiero 23 lata. Z drugiej strony chodzi o piłkarza, który w ciągu tych pięciu lat (i jeszcze paru wcześniejszych) odcisnął swoje piętno nie tylko na angielskiej piłce.

Mowa oczywiście o Waynie Rooneyu, przed pięcioma laty debiutującym w Manchesterze United w meczu Ligi Mistrzów z Fenerbahce (i zaliczającym w tym meczu hattrick) – w dodatku, jak ujawnił przedwczoraj Alex Ferguson, nie będąc w pełni sił po kontuzji. Dziś, 248 meczów i 104 bramki później, nie mówimy już o kontrowersyjnym nastolatku, który fenomenalne mecze potrafił kończyć brutalnym faulem czy czerwoną kartką za pyskowanie do sędziego. Rooney dojrzał i o wiele bardziej się kontroluje, choć nawet na boisku treningowym podchodzi do każdego wślizgu tak, jakby grał w finale mistrzostw świata. Niejasno pamiętam jakąś ubiegłoroczną wypowiedź Alexa Fergusona, niby niezadowolonego, że jego podopieczny rozmienia się na drobne: że dla niego samego i dla drużyny byłoby lepiej, gdyby nie biegał tyle po całym boisku, tylko koncentrował się na strzelaniu bramek i wypracowywaniu ich kolegom (asysty to równie istotny składnik statystyk Rooneya co gole). A przecież bez tego biegania napastnik MU nie byłby sobą.

Po odejściu Cristiano Ronaldo to na Angliku skupiła się uwaga ekspertów – poniekąd ponownie, bo w poprzednich latach Portugalczyk zepchnął go na drugi plan. „Rooney marnował się na skrzydle – brzmiało wiele opinii. – Teraz, ustawiony na środku ataku, znów pokaże, na co go stać”. Czy pokazuje? Niewątpliwie jest skuteczny (już 6 bramek w lidze), ale czy środkowy napastnik to jego optymalna pozycja, wciąż pozostaje kwestią otwartą. Przypominam sobie konferencję prasową Fergusona sprzed finału Ligi Mistrzów, gdzie Szkot zestawiał Rooneya z Thierrym Henrym: „Kiedy Henry gra na środku ataku, podobnie jak czasami Wayne, ucieka od obrońców i próbuje znaleźć sobie wolne miejsce przy linii bocznej, stając się w ten sposób o wiele mniej niebezpieczny. Prawdziwe zagrożenie przychodzi, kiedy atakuje ze skrzydła”. Kibicowi Tottenhamu, pamiętającemu ubiegłoroczny mecz na Old Trafford, nie trzeba o tym przypominać: owszem, sytuację odmienił błąd Howarda Webba, ale to zmiana pozycji Rooneya spowodowała, że MU złapał wiatr w żagle.

Ale może, nie przesądzając, lepiej powiedzieć, że jak wielu piłkarzy Manchesteru Rooney swobodnie adaptuje się do kilku miejsc na boisku, a z upływem lat przejdzie pewnie podobną ewolucję, co kolejny jubilat (150 gol w barwach MU) Ryan Giggs, kończąc jako rozważny rozgrywający. Zanim to się jednak stanie, będzie walka o kolejne mistrzostwo i kolejny triumf w Lidze Mistrzów, potem mundial w RPA, a po nich kolejne sezony, kolejne Euro i mundiale… Tak wiele w ostatnich dniach pisaliśmy o Giggsie w czasie teraźniejszym i przeszłym, że odrobina czasie przyszłego nie zaszkodzi: po pięciu latach gry w MU wszystko, co najlepsze, wciąż przed Rooneyem.

A co do jubileuszy: dziś Arsene Wenger oficjalnie stał się najdłużej pracującym menedżerem w historii Arsenalu. „Arsene who?” pytała popołudniówka „London Evening Standard” w jednej ze swoich najbardziej wstydliwych czołówek, na wieść o tym, że jakiś niedawno pracujący w Japonii Francuz ma zastąpić Bruce’a Riocha (a w gruncie rzeczy George’a Grahama)… Ale nad pracą Wengera piałem wystarczająco wiele razy, by się teraz rozgadywać.

W Anglii rządzili Irlandczyk i Walijczyk

W tabeli Premiership zapanował niejaki porządek: rozpoczynające weekend, w sumie szczęśliwe zwycięstwo Evertonu nad Portsmouth pozwoliło piłkarzom Davida Moyesa wrócić tam, gdzie się ich spodziewano – pomiędzy drużyny z górnej połowy tabeli. Wygląda na to, że wszystko, co najważniejsze w tym sezonie rozegra się między MU, Chelsea i Liverpoolem, kwestie tylko nieco mniej ważne zaś – między Arsenalem, MC i Tottenhamem, a czołówkę dopełnią Everton, Aston Villa (mimo ostatnich kłopotów Martina O’Neilla z dyscyplinowaniem piłkarzy) i Sunderland.

Duża część weekendu upłynęła mi z dala od wszelkich monitorów; nie wszystko widziałem i dopiero teraz, w niedzielny wieczór, nadrabiam zaległości. Nie będę ukrywał, że patrząc na pewne rzeczy z opóźnieniem, szukam w nich potwierdzenia dawnych intuicji albo zwyczajnie: sympatii. To główny powód, dla którego miałbym ochotę mówić głównie o dwóch piłkarzach.

Ryan Giggs zaliczył wprawdzie tylko nieco ponad pół godziny meczu ze Stoke, ale dopiero klasa jego podań, jakże kontrastująca z wcześniejszymi próbami Naniego, zapewniła mistrzowi Anglii trzy punkty. Trudno dziś znaleźć na Wyspach gazetę, która nie zachwycałaby się Walijczykiem, ktoś zaryzykował nawet tezę, że mamy do czynienia z najlepszym piłkarzem w historii Premiership. O tym akurat można by podyskutować: najbardziej utytułowanym na pewno, ale czy najlepszym? Gdzie wtedy umieścić np. Henry’ego czy Ronaldo? To jednak poboczna kwestia, podobnie jak to, czy i kiedy Giggs otrzyma tytuł szlachecki. Faktem jest, że inteligencja, doświadczenie, no i technika oczywiście, pozwoliły mu zaliczyć pięć asyst w dwóch zaledwie meczach.

Ciekawe, co będzie z Robbiem Keane’m, gdy skończy 35 lat. A może, cóż za myśl zuchwała, sięgnie po niego Alex Ferguson, gdy Giggs zakończy – oby jak najpóźniej – granie w piłkę? Pamiętamy, jak Szkot ściągał na Old Trafford niemłodego już Sheringhama. Giggsa i Keane’a mnóstwo oczywiście różni, ale z pewnością łączy boiskowa inteligencja. Tu nie chodzi tylko o bramki czy kluczowe podania, ale przede wszystkim o grę bez piłki. Transmisja telewizyjna tego nie pokaże, jako że zwykle kamery podążają za piłką: nieustającego truchtania między obrońcami z nadzieją, że w końcu się zagapią, schodzenia do boków i do środka boiska, wszędzie tam, gdzie akurat robi się luka, gdzie można przyjąć podanie i podać dalej… Dziś mówimy o Irlandczyku przede wszystkim z powodu czterech bramek strzelonych Burnley, ale nie tylko ze względu na instynkt strzelecki Harry Redknapp wciąż widzi go w pierwszym składzie…

Wielu kibiców Tottenhamu bije się dziś w piersi. Keane był idolem White Hart Lane przed wymarzonym transferem do Liverpoolu, po powrocie – zapewne częściowo wymuszonym kontuzją Defoe’a – długo nie przekonywał, a po sprowadzeniu Croucha wydawało się, że przypadnie mu rola kosztownego i kłopotliwego rezerwowego. Nic z tych rzeczy: ku zdumieniu wszystkich Harry Redknapp zaczął sezon z najniższym kwartetem ofensywnym ligi (Keane, Defoe, Modrić, Lennon), i nawet teraz, bez kontuzjowanego Modricia, pokazuje, że Tottenham potrafi grać kombinacyjnie i po ziemi. Jeśli dodać do tego fakt, że Keane jest kapitanem drużyny, liderem nie tylko na boisku, ale i w szatni, to jedyną szansą Croucha na grę wydaje się kontuzja któregoś z rywali albo Puchar Ligi…
Wydarzeniem tygodnia jest jednak pierwsza ligowa porażka Chelsea. Powiedzmy od razu: porażka, do której nie warto przywiązywać nadmiernej wagi. Miło się wprawdzie przekonać, że piłka nożna nie jest grą sprawnie naoliwionych maszyn, tylko domeną ludzkich błędów, słabości, a w tym przypadku pewnie także zbytniej pewności siebie i zlekceważenia przeciwnika, który nigdy dotąd nie wygrał z zespołem Wielkiej Czwórki. Powiedzieć, że Wigan przeciwstawiło Chelsea ambicję i waleczność, to powiedzieć mało: piłkarze Martineza mają swoje pomysły na strzelanie goli, a krótko rozegrany róg, który przyniósł gola Bramble’a to tylko jeden z przykładów (nawiasem mówiąc: kto w tej sytuacji odpowiadał za krycie N’Zogbii?). Zabawna informacja z szatni Chelsea: kiedy Carlo Ancelotti jest naprawdę wściekły, zapomina angielskich słów. W przerwie meczu z Wigan mówił do swoich piłkarzy po włosku…

Zacząłem od Evertonu i Portsmouth, i na tym zakończę. Jaka szkoda dla angielskiej i francuskiej piłki, że Lois Saha ma tyle kłopotów ze zdrowiem. I jaka szkoda dla Portsmouth, że zamieszanie finansowe wokół klubu nie zakończyło się nieco wcześniej: niestabilność poza boiskiem niewątpliwie miała wpływ na zespół w ostatnich miesiącach, a po serii katastrofalnych wyników nerwowo jest także na boisku. Szkoda, bo nawet kiedy przegrywają, piłkarze Paula Harta potrafią grać naprawdę nieźle.

Licz się ze słowami II

Piszę o tym z dużym poczuciem daremności, ale zarazem z przekonaniem, że nie pisać nie mogę. Poczucie daremności bierze się z faktu, że nikogo nie przekonam: ci, którym nie przeszkadza to, że Grzegorz Lato deklaruje chęć kulturalnego rozstania z Leo Beenhakkerem słowami „Podamy sobie ręce jak biali ludzie”, wzruszą przecież ramionami albo będą się nabijać. Przekonanie, że nie pisać nie mogę, bierze się ze świadomości, że oto człowiek piastujący wysoką funkcję i będący w przeszłości znakomitym sportowcem, najwyraźniej nosi w sobie pokłady rasistowskich uprzedzeń. I może też z zażenowania, bo półtora roku temu krytykowałem materiał Mihira Bose o rasizmie w polskiej piłce. Trudno wyobrazić sobie lepszy argument dla dziennikarza BBC (albo dla obrońców Moniki Olejnik, która nazwała działaczy PZPN tak jak nazwała), trudno też nie zauważyć, że w świecie europejskiej piłki podobne zdania robią fatalne wrażenie.

Wiem, że gdyby zapytać go wprost, Grzegorz Lato z oburzeniem odżegnałby się od rasizmu. Ale wiem również, że z jego wypowiedzi można wyciągnąć wniosek, że np. Chińczykom się ręki nie podaje albo że mieszkańcy Indii notorycznie nie dotrzymują słowa. Pamiętam, co spotkało Glenna Hoddle’a za wypowiedź o ludziach niepełnosprawnych, i jak zareagowała brytyjska telewizja na komentarz Alana Pardew, który można było odczytać jako aprobatę przemocy seksualnej (ten ostatni temat dyskutowaliśmy zresztą na tym blogu). Przede wszystkim jednak zastanawiam się, jak odbierają takie słowa reprezentanci Polski, Emmanuel Olisadebe i Roger Guereiro – czyli ludzie, którzy dla kierowanego przez Latę związku zrobili naprawdę wiele.

Może zresztą Lato rzeczywiście nie jest rasistą. Może to wina potocznego języka, który siedzi w nas tak głęboko, że nieraz zapominamy, co znaczą wypowiadane przez nas słowa. Zakończę więc jeszcze raz zaklęciem z tekstu o Alanie Pardew: „Myślę, że nie muszę otwierać wielkiej debaty na temat politycznej poprawności, żeby sobie powiedzieć, że powinienem bardziej uważać na to, co piszę i mówię”.

PS Zadebiutowałem na twitterze i ten wpis zawdzięczam właśnie twitterowi: depeszę Wirtualnej Polski o wypowiedzi Grzegorza Laty jako pierwszy zauważył Michał Pol.

Twitter: tematy do odstąpienia

Przeglądając dawne wpisy widzę, że wahanie trwało kilka miesięcy. Michał Pol namawiał, Michał Zachodny stanowczo odradzał, ja zaś niby deklarowałem przywiązanie do zdań długich i wielokrotnie złożonych, ale zastrzegałem zarazem, że żyję zbyt długo, aby składać nieostrożne deklaracje typu „nigdy w życiu”. A potem zacząłem zaglądać na wpisy kilku ważnych dla mnie osób i odkrywać możliwości, jakie twitter daje np. podczas oglądania meczu (już nie mówię o tym, jak inspirowało mnie kilka klasycznych ćwierknięć redaktora Mucharskiego, które zachowałem w komórce na długo przed narodzinami twittera). Niemal codziennie wybuchały jakieś sprawy, o których nie nadążałem pisać na blogu, albo nie zawsze były warte obszerniejszego komentarza. No i nieustannie była pula „Tematów do odstąpienia” (tytuł dawnego cyklu tekstów Czesława Miłosza na łamach „Tygodnika”) – jakichś pojedynczych zachwytów czy irytacji, z których wiele zresztą nie dotyczyło piłki nożnej.

Klamka zapadła: zakładam konto na twitterze, zapraszam do śledzenia moich wpisów i proszę o wyrozumiałość, bo przyswajanie nowinek technicznych zajmuje mi coraz więcej czasu. Bloga, rzecz jasna, nie porzucam – po prostu od dzisiaj jestem tu i tu.

Link do mojego twittera.

Mądrość ludzi starych

Na czym polega praca żałoby w wykonaniu dziennikarza? Wiadomość o śmierci Barbary Skargi dotarła do nas podczas piątkowego zebrania. Nie było czasu na nic innego poza rozdzieleniem zadań: kto do kogo dzwoni, a kto wybiera archiwalne teksty, publikowane przez nią na naszych łamach. Kolejna śmierć przeżywana w ten sposób, a były przecież i takie, do których trzeba się było zawczasu przygotować. Taki zawód. Nie, nie cyniczny – raczej poświęcający własne emocje na służbę czytelnikowi.

O takich między innymi kwestiach myślałem, oglądając wczoraj transmisję nabożeństwa upamiętniającego sir Bobby’ego Robsona. Do katedry w Durham przybyło ponad tysiąc osób: duchowni, rodzina, lekarze i działacze organizacji pomagających ludziom z chorobą nowotworową, przede wszystkim jednak przedstawiciele świata futbolu – prezes i trener Barcelony, kolejni selekcjonerzy i kilka pokoleń reprezentantów Anglii, menedżerowie niemal wszystkich klubów Premiership oraz, oczywiście, Newcastle i Ipswich. Tom Wilson, stary przyjaciel z jedenastki Fulham w latach 40., Jermaine Jenas, jeden z ostatnich talentów, które wzrastały pod jego okiem na St. James’ Park, a między nimi płaczący Paul Gascoigne. Wśród przemawiających byli m.in. Alex Ferguson (bez kartki) i Gary Lineker (z plikiem kartek), i wystąpieniu tego pierwszego chciałbym poświęcić kilka słów.

Menedżer MU cofa się wspomnieniami o 28 lat. Był wtedy szkoleniowcem Aberdeen, podziwiającym sukcesy Robsona w Ipswich. Znał Mela Hendersona (Szkota i byłego dziennikarza, zatrudnionego jako oficer prasowy Ipswich) i z irytującą regularnością wysłuchiwał jego pełnych zachwytów opowieści na temat szefa. W końcu zdarzyło się, że kluby wpadły na siebie w Pucharze UEFA i Ferguson wyruszył na południe, by zobaczyć, jak grają przeciwnicy. Poinformowany przez Hendersona, Robson zaprosił go do klubu. Wypili herbatę, pogawędzili, a potem gospodarz zapytał, czy przybysz ze Szkocji chciałby zobaczyć trening Ipswich. „To jedna z fundamenalnych prawd na temat piłki nożnej – wspomina tamto spotkanie sir Alex. – Nie ma tajemnic. Jest tylko kwestia, czy umiesz wykorzystać swoją wiedzę”.

Ferguson umiał: przyznaje, że jedno z podpatrzonych ćwiczeń wprowadził na treningi Aberdeen, a następnie Manchesteru United. „I to coś mówi o jego szczodrości; szczodrości, która otworzyła mi oczy na wiele spraw” – wyznaje. Ale – dodaje – „kim był ten człowiek, zobaczyłem tak naprawdę po spotkaniu rewanżowym”. W Anglii bowiem Aberdeen zremisowało 1:1, a u siebie wygrało 3:1, eliminując obrońcę trofeum z dalszych rozgrywek. Bobby Robson przyszedł wtedy do szatni gospodarzy, pogratulował fantastycznego występu i dodał „w iście Robsonowskim stylu”: „A teraz zasuwajcie dalej, po Puchar. Ktoś, kto pokonał moje Ipswich, musi go zdobyć”.

Wczorajsza liturgia odbywała się niedaleko kopalni, w której pracował ojciec Robsona. „Był stąd” – mówi Ferguson. Ze świata górników, świata lojalności i poczucia wspólnoty, świata drzwi niezamykanych na klucz i ludzi stojących ramię przy ramieniu… „Nigdy o tym nie zapomniał, zawsze wiedział, gdzie są jego korzenie. To coś nadzwyczajnego – pamiętać o swoich korzeniach. Coś nadzwyczajnego i wielka umiejętność, która pozwala ci pozostać sobą przez całe życie”.

Mam ochotę przywoływać kolejne fragmenty przemówienia sir Alexa, ale skupię się na jednym: o mądrości ludzi starych. Ferguson mówi, jak się poczuł na wieść, że podeszły wiek był jednym z powodów, dla których Robson musiał odejść z Newcastle: „Myślę, że to oskarżenie rzucone wszystkim ludziom starym, bo kiedy ktoś ma talent, powinien robić swoje, dopóki może”. A potem ujawnia, jak jego samego mobilizowały telefony od Robsona, z nieśmiertelną frazą „chyba nie wybierasz się na emeryturę” („To nie było pytanie, to było żądanie!”). I jeszcze to, że w emerytowanym już menedżerze Newcastle nie było goryczy czy zazdrości, ale zawsze ten sam entuzjazm, wkładany w wielogodzinne rozmowy o futbolu (choćby w domu sir Alexa w Wilmslow), a także w wyprawy na stadion, do samego końca, do rozgrywanego na rzecz jego fundacji meczu charytatywnego między piłkarzami z Anglii i Niemiec w ostatnim tygodniu lipca.

Napisałem o tej śmierci zaraz po ogłoszeniu wiadomości, na szybko. Od tamtej pory żyłem z poczuciem, że nie potrafiłem go pożegnać. Kilka razy oglądałem fenomenalny film, zmontowany przez BBC na kanwie rozmów Robsona z Garym Linekerem. Wracały poszczególne obrazy: z boisk treningowych Newcastle, z samochodu, którym trochę się przed Linekerem popisywał, ale i z odleglejszej przeszłości, zwłaszcza tej niełatwej – reprezentacyjnej. Ręka Maradony w 1986 r., rzuty karne cztery lata później… A nad tym wszystkim bijąca z każdej wypowiedzi troska o piłkarzy, którzy nie byli dla niego tylko pionkami w taktycznej machinie.

To niezwykłe miejsce pracy, ten „Tygodnik Powszechny”: od lat mam szczęście natrafiać na ludzi dużo od siebie starszych, „robiących swoje, dopóki mogą”. Jeszcze raz Alex Ferguson: „Wpłynął nie tylko na mnie, ale i na ludzi, którzy go nie znali, a którzy podziwiali jego odwagę, godność i entuzjazm”. Wydaje mi się, że wiem, o czym mówi. I tylko jedna informacja jakoś mi nie pasuje: biskup Newcastle jest posiadaczem karnetu na St. James’ Park. Żeby tak ks. Adam Boniecki interesował się futbolem…

 

Fotoreportaż z Durham na stronie Onet.pl

Moje słuszne poglądy na wszystko

Czasem, niezbyt często zdarza się tak, że patrzę na jakiś mecz z poczuciem, że wszystko to ułożyłem sobie w głowie. Nie ostateczny wynik oczywiście, a zwłaszcza nie minuty, w których padały bramki, ale zwycięzcę, składy i taktykę, głównych bohaterów dramatu… Jasne: wygrana MU wisiała na włosku do ostatnich sekund, ale przecież gdyby nie Shay Given, którego nie mogę się na tym blogu nachwalić, po godzinie gry nie budziłaby żadnych wątpliwości (ciekawe skądinąd, czy jakiś frik poważył się kiedyś na podliczenie punktów, które MC i Newcastle zawdzięczają interwencjom Irlandczyka – z pewnością byłoby tego sporo).

Given to pierwszy z bohaterów, kolejny to Owen, o którego nieskreślanie także na tym miejscu apelowałem. Trzeci – Ryan Giggs, którego kluczowe podanie zapewniło Czerwonym Diabłom trzy punkty, a którego strzały, dośrodkowania i tzw. przegląd sytuacji predestynowały do miana piłkarza meczu. Czwarty to inny oczywisty kandydat na piłkarza meczu Darren Fletcher, którego fenomenalny rozwój w ciągu ostatnich miesięcy bywał przez nas omawiany co najmniej kilkakrotnie (Jamie Redknapp zastanawiał się w studiu Sky Sports, czy gdzieś w świecie istnieje drugi piłkarz, który w wieku dojrzałym wykonał taki skok rozwojowy; ciekawe, czy Arsene Wenger, zarzucający Fletcherowi antyfutbol, oglądał derby Manchesteru?). Piąty to Craig Bellamy, którego transferu broniłem… Rozumiecie już, skąd zaczerpnięty od Kołakowskiego tytuł?

Nie spodziewałem się występu Teveza, który przez kilkanaście dni zmagał się z kontuzją kolana, ale skoro już wystąpił, stał się bohaterem numer sześć, harującym na całym boisku w stylu, do którego bywalców Old Trafford zdołał przyzwyczaić. Nie spodziewałem się również niepewnej w kilku kluczowych momentach postawy bloku defensywnego gospodarzy – z którego wyjmuję Bena Fostera, bo że bramkarz ten przy całym swoim talencie bywa niepewny (i że niezbyt dobrze się ustawia: patrz gole numer jeden i trzy), zdołałem się już przyzwyczaić. Ech, gdyby Given był Anglikiem, pomyślał ze złością Fabio Capello…

Dyskusja o doliczonym czasie gry wydaje mi się bezprzedmiotowa. Po pierwsze (wybaczcie myśl nienową), dopóki sędzia nie gwizdnie, trzeba walczyć. Po drugie, po tym, jak sędzia techniczny podniósł tabliczkę z cyfrą „4”, wydarzyły się dwie rzeczy: Bellamy zdobył trzecią bramkę dla City, co zaowocowało kilkudziesięciosekundową euforią gości, i Carrick zmienił Andersona, co zatrzymało mecz na sekund kilkanaście. Na poziomie kilkunastu sekund różnicy (tyle mi wychodzi po zsumowaniu tych przerw) doprawdy nie wypada być aptekarskim.

Tak czy inaczej były to wspaniałe derby, „beautiful game”, jak napisał mi w esemesie jeden z moich ulubionych czytelników („breathtaking”, odpowiedziałem). Emocji nie brakowało przed meczem, a atmosferę na Old Trafford podgrzały jeszcze transparenty na Stretford End: „Wasi piłkarze robią pieniądze, nasi – historię” oraz „Witamy w Manchesterze: 18 mistrzostw kraju, 3 Puchary Europy i 11 Puchary Anglii”. Ale triumfalistyczne komentarze typu „po tym właśnie poznaje się mistrzów” (w sensie: po walce do końca i podnoszeniu się po każdym kolejnym ciosie) nie powinny przysłonić faktu, że ktoś jednak potrafił mistrzom strzelić trzy gole i do ostatnich sekund trzymał ich za gardło. Fakt pozostaje faktem: Mark Hughes zbudował drużynę, a przez niemal całą pierwszą połowę kompletnie zdominował zespół swojego dawnego mentora. Gdyby jeszcze Tevez umiał wykończyć akcję równie skutecznie jak Owen, hi, hi.

A gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, co to znaczy być kibicem Tottenhamu, proszę bardzo: oto ilustracja. Wyjść na Stamford Bridge, gdzie nigdy nie grało się łatwo, w dodatku mierzyć się z drużyną idącą od początku sezonu od zwycięstwa do zwycięstwa, i przez pół godziny co najmniej dotrzymywać jej kroku (ech, gdyby nogi Czecha nie powstrzymały uderzenia Defoe, gdyby strzał Jenasa poszedł minimalnie inaczej…), a i przy stanie 1:0 nie ustępować rywalom, żeby potem stracić najlepszego obrońcę i nie dostać ewidentnego karnego… Kim dla tej drużyny jest Ledley King również kilka razy pisałem – zaraz po jego zejściu Harry Redknapp powiedział do Kevina Bonda, że teraz już nie uda się powstrzymać Drogby, i rzeczywiście miał rację. Kłopot, przed jakim stoi Tottenham w najbliższych tygodniach, to już nie tylko nieobecność Luki Modricia, ale także CZWÓRKI środkowych obrońców (do kontuzjowanych Woodgate’a i Dawsona, oraz oczywiście Kinga, doszedł jeszcze Bassong, zniesiony dziś z boiska i przewieziony do szpitala – z nich wszystkich tylko Dawson rokuje na w miarę szybki powrót na boisko). Walka o Ligę Mistrzów? Może przez pierwsze pół godziny tak to wyglądało, ale teraz… Teraz warto się przyłożyć do środowego meczu o Puchar Ligi, żeby nie stracić jednej z szans awansu do Europa League.

Zresztą zobaczcie tabelę. Sześć meczów, i już pierwszą trójkę tworzą Chelsea, MU i Liverpool (cóż za mecz z West Hamem, cóż za popis Torresa…), a Arsenal pozostaje bardzo blisko (a propos moich słusznych poglądów na wszystko: warto było kupić Vermaelena, czyż nie?). Pozbierała się Aston Villa, kolejny raz wygrał Everton, Manchester City przegrał dopiero pierwszy mecz: w czubie tabeli i tym razem będzie ciasno.

A ulubiony mecz kolejki? Jednak Burnley-Sunderland. Przy wszystkich inwestycjach gości, przy formie strzeleckiej Darrena Benta i klasie menedżerskiej Stevena Bruce’a, magia Turf Moor wciąż działa; to dziewiąte kolejne zwycięstwo gospodarzy na tym stadionie. Czym może być atut własnego boiska dla drużyny broniącej się przed spadkiem pokazało przed rokiem Stoke. Czy nie byłoby fajnie, gdyby w lidze bogaczy utrzymał się i umocnił kolejny kopciuszek?