Ceterum censeo

A poza tym sądzę, że piłkarska reprezentacja Polski nadal potrzebuje trenera z zagranicy. Mój kłopot z tekstem Rafała Steca, opublikowanym w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”, na tym właśnie polega: niby zastrzeżenia mam wyłącznie do pierwszej połowy drugiego zdania, ale jest to fragment fundamentalny, bo na nim opiera się cała dalsza konstrukcja. Autor „A jednak się kręci” pisze (to zdanie otwierające), że „Reprezentację powinien prowadzić najlepszy trener, na jakiego nas stać”. I dalej (podkreślenie ode mnie): „Jeśli jednak darmozjady z PZPN upierają się przy Polaku, naturalnym kandydatem powinien być Franciszek Smuda”.

Jasne, że Smuda lepszy niż Majewski – problem polega na zbyt szybkim odpuszczeniu przez publicystę największego polskiego dziennika kwestii zatrudnienia kolejnego trenera, który nie uczył się na podręcznikach Jerzego Talagi. Z cytowanej przez Steca wypowiedzi Grzegorza Laty do dziennikarzy po wyborze Beenhakkera („Macie, co chcieliście, a teraz będziemy was jeb…!”) wynika, że media są w stanie wywrzeć pewien wpływ nawet na nasze ostatnie KC, jak nazywa PZPN Marek Bieńczyk. A skoro tak, to odpuszczać nie można: trzeba domagać się kolejnego trenera z Zachodu, który nie pogodzi się zbyt łatwo z mentalnością swoich podopiecznych i będzie umiał ignorować układ łączący teoretycznych zwierzchników. Młodszego, będącego bardziej na bieżąco, o manierach nieco mniej belferskich niż Beenhakker, otwartego na współpracę z polskimi trenerami-asystentami, Ulatowskim czy Urbanem, ale, na Boga, nie stąd.

Tak, wiem… Takie rzeczy możliwe byłyby przy „światowcach” Listkiewiczu czy Bońku, nie zaś przy Grzegorzu Lacie i jego otoczeniu, których horyzont rozciąga się od Miodowej, przez Mielec i Wronki, po siedzibę wrocławskiej prokuratury. Stec jest realistą i stara się minimalizować straty (jeśli już Polak, to chociaż najlepszy). A jednak wolałbym, żeby on, podobnie jak inni publicyści zajmujący się piłką, powtarzał ceterum censeo o konieczności ściągnięcia kolejnego fachowca z zagranicy. Kto wie, może przy w miarę jednolitym froncie mediów, w ślad za dziennikarzami poszliby politycy (kolejna kampania wyborcza nadejdzie prawie tak szybko jak mundial: i rząd, i opozycja, pilnie mediów słuchają…) i po rozmowach z udziałem prezydenta czy premiera udałoby się skruszyć beton jeszcze raz?

To nie jest kwestia kompleksu zaścianka, bijącego pokłony przed byle przyjezdnym. Raczej realizmu, który w podobnej sytuacji nakazał działaczom angielskiej FA zwrócenie się z propozycją pracy do Fabio Capello, i który wśród zalet większości polskich szkoleniowców widzi co najwyżej cwaniactwo i pasję. Pełna zgoda: reprezentację powinien prowadzić najlepszy trener, na jakiego nas stać. Kompleksów mieć nie musimy, proponując przyzwoity kontrakt w dużym europejskim kraju. To na szczęście – tu nie zgodzę się z puentą komentarza innego dziennikarza „Gazety”, Michała Szadkowskiego – może złagodzić niepokój niejednego kandydata.

Wieczorny PS: Widzę jednak z kolejnego wpisu Rafała, a także z tekstu Michała Pola, że ludzie „Gazety” nie godzą się z tym, co ponoć nieuniknione. Trochę mi ulżyło.

Długie pożegnanie

Kilkanaście minut po meczu zadzwonił Damian Kwiek z radiowej Trójki, z pytaniem sprowokowanym przez tytuł bloga: o okrucieństwo futbolu. O, jakże chciałbym, żeby w tym przypadku można było mówić o okrucieństwie, które wiążę jednak z jakąś walką, z oporem, wysiłkiem – z jakąś próbą przeciwstawienia się losowi, który wprawdzie okazuje się nieubłagany, ale z którym usiłujemy się zmagać. Z żadną z tych rzeczy nie mieliśmy w Mariborze do czynienia i jeżeli coś w ogóle odrobinę podnosi mi ciśnienie (oprócz, rzecz jasna, pogłoski, że najpoważniejszym kandydatem na następcę Leo Beenhakkera jest Stefan Majewski), to poczucie, że kolejny raz w naszym cholernym kibicowskim życiu zostaliśmy wystawieni do wiatru: miała być przecież walka, opór, wysiłek, a było jedno z najdłuższych 90 minut, jakie pamiętam, przewidywalnych jak pomyłki Dariusza Szpakowskiego.

Nie musiało tak być. Gdyby nie te kilkadziesiąt sekund w końcówce już niemal wygranego meczu ze Słowacją, Artur Boruc nie jechałby do Belfastu popełnić kolejnego błędu… Czy to wtedy zaczęła się równia pochyła? A może podczas pierwszego meczu ze Słowenią, kiedy siedzący na trybunie honorowej kadrowicze usłyszeli rechot działaczy PZPN, zadowolonych, że drużynie Beenhakkera nie idzie? Holender był dead man walking od bardzo dawna, Stefan Szczepłek w swoim wielkim tekście „Popłoch przed północą” pokazał, że zapotrzebowanie na jego głowę istniało już przed spotkaniem z Portugalią podczas poprzednich eliminacji – wtedy jednak zwycięstwo reprezentacji pokrzyżowało plany (podobnie jak przed rokiem wygrana z Czechami). O stosunku władz PZPN („naszego ostatniego KC”, jak to ujął Marek Bieńczyk) do trenera kadry wiedzieli piłkarze, wiedzieli współpracownicy, wiedział sam Beenhakker – w tym sensie trudno się dziwić, że coraz trudniej im było wykrzesać entuzjazm do dalszej wspólnej pracy.

Zgoda: Holender popełniał błędy i jak pewnie wszyscy polscy kibice inaczej wyobrażałem sobie rozstanie z nim, ale pewnie jak większość polskich kibiców nie ustawię go w roli kozła ofiarnego. Nie sądzę, żeby ktokolwiek inny wykrzesał więcej z tych piłkarzy i z tego zaplecza. Może Guus Hiddink, gdyby dano mu uprawienia podobne do tych, które otrzymał w Rosji (skądinąd w Moskwie nikt nie podnosił larum, że selekcjoner podejmuje na kilka miesięcy pełnoetatową pracę nie jakiegoś tam konsultanta, ale menedżera pełną gębą jednego z największych klubów Europy)…

Żenuje mnie styl, w jakim rzecz się odbyła (i w jakim odbywała się przez cały czas: te nieustanne rozmowy o pieniądzach, sugerowanie menedżerskich układów czy pośredniczenia przy transferach…), ale powiem i to: skoro istnieje jeszcze teoretyczna szansa na udział w barażach, zmiana trenera może przynieść doraźną korzyść. Może zadziała efekt nowego menedżera, może wypaleni i pozbawieni wiary w siebie zawodnicy otrzymają zastrzyk energii i jeszcze raz powalczą. Piłka nożna zna wiele przypadków realizacji podobnego scenariusza, choć tak naprawdę nie myślę, by mógł się spełnić i nie myślę, by Grzegorz Lato rozumował w ten sposób. Skoro zamyśla o zatrudnieniu Stefana Majewskiego (mieszkam w Krakowie, więc pogląd na tego szkoleniowca zdołałem sobie wyrobić), wypada raczej przygotować się do wyjątkowo długiego snu zimowego. Po blamażu na Euro 2012 będzie można zacząć od nowa, a do tego czasu oglądać np. odmienionych przez Fabio Capello Anglików. Aaron Lennon był wczoraj znakomity…

Kakuta i wymuszanie pierwszeństwa

Sprawę nałożenia na Chelsea kary za nielegalne pozyskanie młodego piłkarza Lens Gaela Kakuty przyjąłem z tak zwanymi mieszanymi uczuciami. „Zbyt surowo”, myślałem początkowo, „a w dodatku wszyscy tak robią”. Miesiąc temu czytałem okołotransferową wypowiedź Harry’ego Redknappa, który z właściwą sobie szczerością mówił, że przepisy dotyczące handlowania zawodnikami są naruszane częściej niż prawo o ruchu drogowym. Teoretycznie nie możesz porozumiewać się z żadnym piłkarzem bez uzyskania zgody jego dotychczasowego pracodawcy, w praktyce przed rozpoczęciem rozmów o transferze wiesz już, czy zawodnik jest zainteresowany przenosinami.  Teoretycznie nie powinieneś mówić mediom o piłkarzach innych klubów, praktycznie pozwalasz sobie na komplementy, po których zamiast myśleć o treningach, zaczynają myśleć o szukaniu domu w okolicy twojego klubu. Całkiem niedawno Leeds sprzedało do Aston Villi genialnego młodzieńca Fabiana Delpha o kilka milionów taniej niż oferowała MC tylko dlatego, że Villa prowadziła uczciwe negocjacje…

A przecież Redknapp opowiadał o rynku piłki dorosłej i zawodnikach cieszących się na co dzień zainteresowaniem mediów – nierzadko wartych fortunę i fortunę zarabiających. Cóż dopiero mówić o wyszukiwaniu młodych talentów, w którym to świecie panuje prawdziwa wolna amerykanka, a kto pierwszy, ten lepszy? Idźcie na jakikolwiek turniej juniorski w którymkolwiek kraju świata – założę się, że na widowni najliczniejszą oprócz rodziców grupą będą poszukiwacze talentów (jakoś nie mogę się przekonać do słowa „skauci”). Powszechnie stosowana kalkulacja jest taka: lepiej kupić 16-latka za niewielkie pieniądze niż wydawać dużo większe sumy na 20-latka albo szkolić dużą grupę juniorów bez gwarancji, że z któregoś coś będzie.

No dobrze, ale czy z tego, że wszyscy wymuszają pierwszeństwo, oznacza, że wymuszanie pierwszeństwa jest dobre? Dlaczego jakiś mały klub traci szansę na choć minimalne przybliżenie się do wielkości jedynie przez to, że jak tylko wychowa sobie obiecującego juniora, straci go na rzecz jakiegoś cholernego potentata, i to praktycznie bez odszkodowania? FIFA i UEFA od jakiegoś czasu wprowadzają zmiany w przepisach transferowych, wymuszające na kupującym młodego piłkarza wypłatę tzw. rekompensaty za szkolenie. Wśród kolejnych propozycji jest zakaz międzynarodowych transferów zawodników młodszych niż 18 lat (Kakuta przechodząc do Chelsea miał 15 lat, podobnie jak przychodzący do Arsenalu Fabregas czy idący do Tottenhamu Bostock; ten ostatni to przypadek mniej znany, pisałem o nim, kiedy trybunał przyznał Crystal Palace zaledwie 700 tys. funtów odszkodowania, podczas gdy Palace żądało, niewątpliwie z większym realizmem, 4,5 miliona). Chodzi zarówno o dobro młodych ludzi, odrywanych nagle od domu i rodziny, jak o interes ich macierzystych klubów. Anelka, żeby dać jeszcze jeden przykład, kosztował Arsenal 500 tys. funtów, a odchodził do Realu za 23 miliony – gdyby Wenger musiał zaczekać rok-dwa, Paris Saint Germain z pewnością otrzymałoby milion albo dwa więcej. A program minimum to ujednolicenie przepisów: Federico Macheda przeszedł do MU jako 16-latek, w myśl prawa angielskiego legalnie – we Włoszech nie można byłoby podpisać z nim kontraktu zanim nie ukończyłby 18 lat.

Innymi słowy coś z tym trzeba zrobić. A że padło na Chelsea? Po pierwsze, nie padło na niewinnych. Wątpliwości pojawiły się już przy sprowadzaniu do tego klubu Toma Taiwo i Marcela Woodsa z Leeds, pamiętam też nagrane ukrytą kamerą przez BBC wypowiedzi dyrektora ds. młodzieży Franka Arnesena na temat jakiegoś 15-latka z Middlesbrough, nie mówiąc już o nakłanianiu podczas tajnych spotkań Ashleya Cole’a do odejścia z Arsenalu. Po drugie, podobna kara spotkała kilka miesięcy temu FC Sion, ściągający z Al Ahly egipskiego bramkarza, a wcześniej kłopoty miała Roma. Czy Chelsea powinniśmy potraktować łagodniej tylko dlatego, że jest największym klubem z nich wszystkich, że walczy o mistrzostwo Anglii i zwycięstwo w Lidze Mistrzów?

Pewnie władze międzynarodowej piłki karę złagodzą. Ale teraz myślę inaczej niż na początku: dobrze, że w ogóle ją nałożyły.

Zamykanie okienka

Mnie się wszystko kojarzy z futbolem. Nawet kiedy dzisiaj rano stałem w korkach, myślałem oczywiście o przepustowości angielskich dróg: czy nieoczekiwany zator nie spowoduje komplikacji przy dokonywaniu któregoś transferu, czy w ostatniej chwili będzie można dojechać do szpitala na badania albodo ośrodka treningowego na podpisywanie kontraktu. Pamiętacie, jak śnieżyce wymusiły przesunięcie terminu zamknięcia zimowego okienka?

Dziś rzecz jasna komplikacje pogodowe nam nie grożą. Nie wiem natomiast, czy nie grozi nam… nuda. Wiele wskazuje na to, że to, co najważniejsze na piłkarskim rynku, już się tego lata dokonało: Ronaldo i Tevez opuścili MU, a MC kupiło dobre pół tuzina gwiazd Premiership (ono zresztą może na tym nie poprzestać: od rana mówi się, że Mark Hughes, który trenował w Blackburn Davida Bentleya, pomoże zakończyć nieudaną przygodę tego piłkarza na White Hart Lane), a dziś emocjonować się będziemy przede wszystkim kolejną serią nerwowych ruchów bilansującego budżet i skład kierownictwa Portsmouth oraz tradycyjną aktywnością prezesa Tottenhamu, który przez kilka ostatnich lat wyspecjalizował się w uzyskiwaniu zniżek lub podbijania ceny do ostatnich minut dozwolonych przez piłkarskie władze; poza tym dobiegać nas będą raczej informacje o wypożyczeniach, w których celować będą kluby ze środka i dołu tabeli. A może nie mam racji? Może zelektryzuje nas wiadomość o przejściu do Chelsea Francka Ribery’ego albo zmiana barw klubowych Rafaela van der Vaarta?

Żeby uniknąć nudy, warto postawić pytania o transfery dotychczasowe: które oceniacie najwyżej, a które wydają się nieudane. Ja – co zresztą kilkakrotnie pisałem – jestem pod wrażeniem zakupów Manchesteru City. Zastrzegam jednak: nie dlatego, że wydali furę pieniędzy, ale dlatego, że wydali je rozsądnie. Hughes wie, jak wielka spoczywa na nim odpowiedzialność, więc nie eksperymentuje z mogącymi potrzebować czasu na aklimatyzację supergwiazdami z zagranicy. Stawia na piłkarzy już w Anglii sprawdzonych i wystarczająco doświadczonych, żeby szybkie wkomponowanie się w zespół nie stanowiło problemu. Po przyjściu pary stoperów Toure-Lescott, wzmocnieniu drugiej linii asekurującym obronę Barrym, a ataku – Tevezem, Santa Cruzem i Adebayorem, skład MC wydaje się wreszcie zrównoważony i gotów do walki o mistrzostwo.

Podobają mi się też zakupy nieżałującego pieniędzy Sunderlandu: Darren Bent i Lee Cattermole już zaczęli się spłacać, a wczorajsze przyjście obrońcy Hull Michaela Turnera zdaje się pieczętować losy jego poprzedniej drużyny, jemu samu zaś – otwierać drogę do reprezentacji Anglii. Aston Villa ma kontuzjowanego Downinga – tu z oceną trzeba będzie się wstrzymać; Habib Beye i Stephen Warnock nieźle wprowadzają się do zespołu, a o młodego Fabiena Delpha z Leeds walczyło pół ekstraklasy – myślę, że w przypadku zespołu Martina O’Neilla strata Garetha Barry’ego została zrównoważona (zwłaszcza że właśnie czytam, że badania lekarskie przechodzi Richard Dunne). Everton zamienił Lescotta na Distina, uzgodniono też warunki kupna Heitingi, ale podobno Holender nie kwapi się do wyjazdu z Hiszpanii – szkoda, z Bieljatiedinowem nie wiemy na razie, czy okaże się bardziej Arszawinem, czy Pawluczenką (to również pogłoski, ale wyglądające poważnie: że napastnik Tottenhamu wraca do Rosji). Podobnie niewiadomą będzie postawa Żirkowa w Premiership – piłkarz Chelsea musi się najpierw wyleczyć.

Arsenal tradycyjnie kupował mało (choć dziś kolejny raz powtarza się plotki o powrocie Vieiry), widać jednak, że Thomas Vermaelen w obronie okazał się strzałem w dziesiątkę. Czy sprowadzenie Aquilaniego zrównoważy stratę Xabiego Alonso – to problem kibiców Liverpoolu, którzy poza tym muszą mieć poczucie, że ławka rezerwowych w tym klubie pozostaje zbyt szczupła. Na razie w akcjach… ofensywnych zespołu z Anfield błyszczy Glen Johnson. Manchester United potrzebuje, moim zdaniem, jeszcze jednego kreatywnego piłkarza drugiej linii, cóż, skoro Alex Ferguson zapowiadał przez ostatnie dni, że żadnych więcej zakupów nie będzie.

Są transfery lub wypożyczenia niespektakularne, ale wyjątkowo dla zainteresowanych klubów ważne, np. pojawienie się Joe Harta w Birmingham, Zata Knighta w Boltonie, Jonathana Greeninga i Damiena Duffa w Fulham, Luisa Jimeneza w West Hamie, a zwłaszcza Stephena Hunta w Hull i Tuncaya w Stoke. Frapuje mnie polityka transferowa Wigan: zazwyczaj o sprowadzonych tu piłkarzach niewiele wiem, ale przywykłem do tego, że po kilku miesiącach zaczynają być obiektem zainteresowania najlepszych. No i to niewiarygodne, co stało się w Portsmouth: odeszli Crouch, Johnson, Distin, dziś w ich ślady pójdą pewnie Kranjczar i James, a przecież zimą byli tu jeszcze Diarra i Defoe…

Zamykamy okienko. Skysports i BBC mają swoich reporterów pod bodaj każdym angielskim klubem, a aktualną jeszcze dziś rano kompletną listę dotychczasowych transferów mamy tutaj. Zapraszam do rozmowy.

Prawie jak Arszawin

Meczu zapierającego dech w piersiach jeszcze w tym sezonie nie obejrzeliśmy. Na pewno nie okazało się nim sobotnie spotkanie na Old Trafford, jak dla mnie pokazujące przede wszystkim cenę, którą trzeba płacić za Wengerową koncepcję futbolu: jego genialni chłopcy popełniają głupie błędy częściej niż piłkarze innych drużyn czołówki. Nie żeby tamci ich nie popełniali, ale w wydaniu tamtych nie mają one tak spektakularnego charakteru. Zawodnicy Arsenalu bowiem albo niespodziewanie potykają się na piłce, albo podają ją pod nogi przeciwnika (biedny Clichy…), albo – jak wczoraj Abu Diaby – przez nikogo nie atakowani po prostu pakują ją do własnej bramki. Z tak zwanego przebiegu gry Arsenal nie zasłużył na porażkę w meczu z Manchesterem United, ale jeśli chce serio myśleć o mistrzostwie, jego piłkarze muszą pracować nad koncentracją . Ot paradoks: do tej pory prezentowali najlepszy futbol w tym sezonie, a przecież punktów zgromadzili tyle samo, co grający o klasę gorzej Manchester United.

Manchester, w którym zwraca uwagę przede wszystkim spadek formy Michaela Carricka (zaszarżuję: moim zdaniem równie dla Czerwonych Diabłów dotkliwy, co odejście Ronaldo), nieco tylko równoważony przez fenomenalną jak na możliwości tego gracza postawę Darrena Fletchera. Obok ciężko pracującego Rooneya Szkot jest bodaj jedynym powodem, dla którego fani Czerwonych Diabłów mogą się czasem uśmiechać – widać już wyraźnie, że przed nimi długi i ciężki sezon. No, śmieją się oni również z Arsene’a Wengera, odesłanego na trybuny za furiackie kopnięcie butelki po nieuznaniu gola van Persiego (spalony Gallasa był oczywisty). „Nie wiedziałem, że nam tego nie wolno. Przecież to było całkiem niezłe uderzenie” – ironizował później Francuz. Jak to dobrze, że Arszawin uderzył lepiej…

Ustawieniu MU, z jednym napastnikiem, można się było dziwić, ale mimo kiepskiej pierwszej połowy Ferguson był konsekwentny – Giggsa przesunął po prostu nieco bliżej Rooneya, co poskutkowało tym jednym zagraniem, po którym Almunia faulował Anglika (pod poprzednią notką rozgorzał gorący spór na temat tego incydentu, i środowego upadku Eduardo – przyznam, że spodobała mi się puenta, sformułowana przez Darka638: „Dla mnie wydarzenia na boisku nie mają charakteru czarno-białego. Mam wątpliwości. Kto mówi, że ich nie ma lub że problemu nie ma, krzywdzi ten sport”). „Cały tydzień ćwiczyliśmy to podanie” – mówił potem sir Alex. – „I raz wyszło”.

Tym razem nie doszło do starcia między menedżerami. Francuz tłumaczył to niedawno pragmatycznie (przestaliśmy Manchesterowi zagrażać, teraz Ferguson wojuje z Benitezem), ale interesującą interpretację przeczytałem też u Olivera Kaya: Fergusona i Wengera łączy swego rodzaju idealizm, traktowanie piłki trochę jak sportu, trochę jak sztuki, co odróżnia ich choćby od „naukowców” Beniteza czy Mourinho.

Chorwaci, strzeżcie się Birmingham. To a propos złamanej nogi Modricia (a wcześniej Eduardo, z tym samym rywalem) i meczu Tottenhamu, o którym przed sezonem myślałem, że będzie dopiero pierwszym wygranym, a który o mały włos nie zakończył się stratą punktów. Birmingham, grające z upakowaną drugą linią w systemie 4-5-1, przez długie minuty nie pozwalało gospodarzom na rozwinięcie skrzydeł, a po doprowadzeniu do remisu całkiem dobrze przetrzymywało piłkę. Najwyraźniej jednak Harry’emu Redknappowi udało się odmienić psychicznie zespół z White Hart Lane: kiedy przegrywają, potrafią odrobić straty i wygrać (casus meczu z West Hamem), kiedy tracą prowadzenie, odzyskują je szybko (Liverpool), a choćby i w ostatnich sekundach (Birmingham). Jeszcze nie tak dawno to Tottenham regularnie tracił bramki w okolicach 90. minuty… Dobrze, że teraz dwa tygodnie przerwy: może kontuzjowani Woodgate, Dawson i Jenas zdążą się wyleczyć, bo wiadomo już, że wczorajsze kontuzje Kinga i Modricia są poważne. Wprawdzie losy tego akurat meczu odmieniło zejście Chorwata: nieco mniej skomplikowany styl gry na głowę wprowadzonego w jego miejsce Croucha okazał się skuteczniejszy niż wysublimowane podania po ziemi, ale przed Tottenhamem bez Modricia ciężkie spotkania z MU i Chelsea, z którymi banalność nie przejdzie. David Bentley i Giovani dos Santos zacierają ręce, bo to pewnie któryś z nich otrzyma szansę na skrzydle (inna możliwość: przesunięcie do drugiej linii Robbiego Keane’a, okazała się jego przekleństwem w Liverpoolu).

Rafa Benitez, który w tygodniu nie zawahał się skrytykować Stevena Gerrarda, tym razem może mieć powody do zadowolenia – jego zespół wreszcie pokazał, że potrafi walczyć. Co się zaś tyczy Chelsea i Manchesteru City, to wciąż mam poczucie, że ich forma nie została zweryfikowana przez naprawdę poważnego przeciwnika. Jak wiadomo menedżer Liverpoolu przed każdym sezonem podejrzewa komputer układający terminarz o udział w spisku, mającym utrudnić jego drużynie gładkie wejście w rozgrywki – tym razem spisek ów z pewnością mógłby faworyzować właśnie Chelsea i MC. Mówiąc o City dwie rzeczy trzeba jednak podkreślić: wygrywają też na wyjazdach i nie tracą bramek. Machina Chelsea zaś, naoliwiona przez Carlo Ancelottiego, funkcjonuje tak, jak można by oczekiwać, cóż… od mistrzów kraju.

Pierwsza dłuższa przerwa w rozgrywkach to dobra okazja do pierwszych podsumowań. Na pewno słowa Alana Hansena, że w takim czasie nie wygrywa się mistrzostwa, ale z pewnością można je stracić, nie znajdują zastosowania: wszyscy faworyci mają co najmniej 6 punktów. Trudno też mówić o kandydatach do spadku: pozostające bez zwycięstwa Bolton i Portsmouth wypadły całkiem nieźle w meczach z bardzo trudnymi rywalami, w dodatku zespół z Południa ma wreszcie właściciela i nadzieję na kilka wzmocnień. Cieszy postawa i punkty beniaminków, robi wrażenie forma Arszawina i Adebayora, choć – jak było na początku – meczu zapierającego dech w piersiach jeszcze nie obejrzeliśmy.

A transfery? O nich, mam nadzieję, będziemy rozmawiać we wtorkowy wieczór, kiedy będzie się zamykać okienko. To dobra tradycja tego bloga: pamiętacie gorączkę tej nocy, kiedy Berbatow stał się ostatecznie piłkarzem MU, a nowi właściciele MC usiłowali kupić pół Europy? Teraz pewnie podobnych emocji nie będzie, ale pogadać zawsze warto. Zapraszam.

Młoty

To nie jest temat, w którym czuję się przesadnie mocny: związki chuliganów z piłką nożną. Przyjmuję do wiadomości, że takowe istnieją, czytam opracowania na ich temat, znam teorie, które próbują opisać rzecz naukowo (po wczorajszych wydarzeniach na Upton Park doszły zresztą kolejne), ale na własny użytek nie potrafię sobie tego ułożyć. Tym ludziom przecież w ogóle nie chodzi o piłkę nożną, powtarzam przy każdej podobnej okazji, wspominając np. końcówkę lat 80. w Krakowie, kiedy na antykomunistycznych manifestacjach zaczęli pojawiać się także pseudokibice: jest ona takim samym dobrym pretekstem do rozróby jak każdy inny. Przecież gdyby ich zapytać, skąd wziął się historyczny ponoć antagonizm między ich drużyną a zespołem najbardziej znienawidzonym (bo przecież są także te nieco mniej znienawidzone), nie potrafiliby udzielić zbornej odpowiedzi. Zresztą większość – jestem świadom, że są wyjątki – nie byłaby w stanie udzielić zbornej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie.
Przyznając się do bezradności w kwestii podstawowej, zastanawiam się raczej nad możliwymi konsekwencjami rozróby na Upton Park. Czy zaszkodzi wizerunkowi piłki z Wysp w oczach bogaczy, ustawiających się w kolejce do kupowania kolejnych klubów (a propos: Portsmouth jednak przejęte przez Sulejmana al-Fahima)? Czy utrudni Anglikom starania o organizację mundialu w 2018 r.? A może będzie sygnałem ostrzegawczym dla uśpionych biznesowymi sukcesami ludzi z FA? Od dawna mówi się, że prawdziwym problemem angielskiego futbolu nie jest brak lewoskrzydłowego albo wyjazd Beckhama za ocean, najazd gwiazd z zagranicy, odbierających miejsce w drużynach ekstraklasy młodym Anglikom, albo przeciwnie – odwrót gwiazd wystraszonych podwyżką podatków, który spowoduje, że młodzi Anglicy nie będą się mieli od kogo uczyć. Prawdziwym problemem angielskiego futbolu jest oderwanie od korzeni: traktowanie fanów wyłącznie jak maszynek do zarabiania pieniędzy.
Po meczu West Ham-Millwall rysuje się kilka możliwych scenariuszy, i choć każdy z nich zakłada surowe kary dla uczestników zajść (z dożywotnimi zakazami stadionowymi włącznie i być może także usunięciem gospodarzy z dalszych rozgrywek Carling Cup), kolejne kroki mogą znacząco się różnić. Mogą wziąć górę uspokajające głosy, że mimo wszystko problem chuligaństwa wśród kibiców w Anglii pozostaje marginalny (co skądinąd jest prawdą), więc nie warto robić zbyt wiele zamieszania wokół jednego incydentu. Może zwyciężyć opcja przeciwna (w której słychać także głosy polityków): trzeba działać z wyjątkową ostrością właśnie dlatego, że problem (jeszcze) pozostaje niewielki. Jest także scenariusz idealistyczny, w którym wczorajszy mecz prowadzi do rachunku sumienia decydentów i rozpoczęcia działań na rzecz zubożałego i sfrustrowanego środowiska kibicowskiego, podejmowanych już nie tylko przez facetów rodem z filmów Kena Loacha, ale także menedżerów i piłkarzy największych drużyn Premiership.
A najbardziej szkoda mi Jacka Collisona. Piłkarzowi West Hamu w sobotę umarł ojciec. We wtorek chłopak zdecydował się przerwać żałobę i pomóc drużynie – tylko po to, żeby być zelżonym przez pseudokibiców podczas próby ich uspokajania.

Wybór Sola

Moja sprawa z Solem Campbellem ciągnie się od wielu lat, co najmniej kilkakrotnie załatwiałem ją także na tym blogu. W największym skrócie: jego odejście z Tottenhamu odchorowywałem, a czas poprzedzający to odejście mógłbym chyba opowiadać dzień po dniu – tak daleko sięgało moje utożsamienie przyszłości drużyny z przyszłością jej ówczesnego kapitana. Potem była praca żałoby: tłumaczyłem sobie, że miał wszelkie powody do podjęcia decyzji o nieprzedłużeniu kontraktu, skoro stracił wiarę w to, że – będąc niewątpliwie jednym z najlepszych środkowych obrońców kontynentu – spełni swoje sportowe ambicje w klubie pogrążonym w permanentnym kryzysie. Do samego końca był profesjonalistą, wzorem dla młodych (spytajcie Ledleya Kinga) i znakomitym kapitanem, nie bardzo więc umiałem pogodzić się z tym, że z dnia na dzień nazwano go Judaszem. Ścigająca Campbella kibicowska nienawiść bywała w ciągu minionych ośmiu lat przedmiotem policyjnych dochodzeń i przyczyną kar, jakie spotkały kilkunastu widzów spotkania Portsmouth-Tottenham w poprzednim sezonie. Czy nie czas mu przebaczyć, pytałem przed miesiącem, i znów sprowadzić na White Hart Lane, gdzie problemy ze zdrowiem ma trzech podstawowych obrońców? Harry Redknapp mówi, że do każdego innego klubu ściągnąłby Campbella bez wahania, bo uważa go za jednego z sześciu najlepszych stoperów ekstraklasy (hm… ciekawe, jaka jest jego pozostała piątka), ale w obliczu całej tej historii nie może.
34-letni Sol Cambpell podpisał pięcioletni (sic!) kontrakt z czwartoligowym Notts County (niewtajemniczonym wyjaśniam, że League Two jest de facto czwartą ligą, po Premier League, Championship i League One; klub, mający potężnych sponsorów oraz Svena Gorana Erikssona jako dyrektora sportowego, zamierza przebijać się do ekstraklasy, ale siłą rzeczy potrwa to co najmniej trzy lata). W ten sposób moja sprawa z Campbellem nieoczekiwanie znalazła całkiem nowe oświetlenie. W przypadku zejścia o trzy klasy rozgrywkowe niżej trudno mówić o motywach sportowych; 73-krotny reprezentant Anglii, uczestnik trzech mundiali, dwukrotny mistrz Anglii i czterokrotny zdobywca Pucharu Anglii po prostu chce jeszcze trochę dorobić. Ma do tego święte prawo, tak samo jak Beckham miał prawo wyjeżdżać za ocean. Rozumiem, że sportowo może czuć się spełniony i że nie ma ochoty na sezon morderczej walki o utrzymanie w lidze takiego np. Stoke. Zresztą w tym wieku w żadnej drużynie Premiership nie mógłby już liczyć na kontrakt dłuższy niż sezon-dwa – Notts County zapewnia mu cotygodniowe wpływy prawie do czterdziestki.
Arsene Wenger i Harry Redknapp, każdy z nieco innych powodów, są zdumieni wyborem Campbella. Kibice Tottenhamu mają ubaw po pachy. Ja, jak widać, znów próbuję go zrozumieć, ale przede wszystkim: czuję się jakoś spokojniej, bo w jednej chwili wszystkim dotychczasowym decyzjom Cambpella jakby ubyło dramatyzmu. Meczów Notts County i tak oglądać nie będę.

Komu biją dzwonki

Wiadomości o śmierci Manchesteru United okazują się więc zdecydowanie przesadzone – podobnie jak ubiegłotygodniowe doniesienia o poważnej chorobie Liverpoolu (uwierzycie, że przed kilkoma dniami klub z całą powagą dementował pogłoski o dymisji Beniteza?) i przedsezonowe rozważania na temat agonii Arsenalu. Co jednak z wiadomościami o śmierci klinicznej Portsmouth i szansach na wyjście z niej po ewentualnym przejęciu klubu przez arabskiego multimilionera? Ciężko się patrzy na ten zespół pamiętając, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu wygrywał Puchar Anglii, a tworzyli go David James, Sol Campbell, Glen Johnson, Lassana Diarra, Sulley Muntari, Jermain Defoe i Peter Crouch. Piłkarsko wszystko zdawało się być przecież na jak najlepszej drodze – kłopot w tym, że „piłkarsko” nie znaczy „ekonomicznie”. Klub jest potężnie zadłużony, a w dobie kryzysu banki zabrały się za egzekucję tego zadłużenia. W ciągu najbliższego tygodnia trzeba będzie zwrócić co najmniej 24 miliony funtów – nie wiadomo jeszcze, z jakiego źródła. Czy dojdzie do finalizacji rozmów z Sulejmanem Al-Fahimem? Czy sytuację uratuje naprędce sklecone konsorcjum wokół dyrektora wykonawczego Petera Storriego? A może trzeba będzie sprzedać kolejnych piłkarzy? Tylko że wielu już nie zostało, a do walki o utrzymanie przydałyby się raczej wzmocnienia… Czasu mało, bo okienko transferowe również zamyka się za tydzień.

Mam słabość do Portsmouth od czasu, kiedy poznałem historię jednej z najstarszych pieśni kibicowskich, „Play up Pompey, Pompey play up” (szybka dygresja dla niezorientowanych: na początku XX wieku drużyna rozgrywała mecze niedaleko ratusza i sędziowie mierzyli czas patrząc na pobliską wieżę; gdy któregoś razu arbiter nie chciał oznajmić końca meczu, zniecierpliwieni kibice zaczęli śpiewać melodię kuranta…). Teraz jednak, kiedy czytam, że 78 proc. obrotów szło na pensje, i że wcześniej ta relacja wynosiła 92 proc. – ogarnia mnie zgroza. „Przywykliśmy uważać kluby Premiership za niezniszczalne” – pisze na swoim blogu bramkarz Portsmouth, David James – a tymczasem nawet miliony z transmisji telewizyjnych i od sponsorów nie pozwalają utrzymać się na powierzchni”.

Notatka Jamesa robi wrażenie – jak zwykle świetnie napisana i jak zwykle pokazująca, że świat autora nie kończy się na piłce nożnej. „Patrzę na swój kontrakt i martwię się pracowników klubu. Wiem, że wielu jest zagrożonych utratą pracy i zastanawiam się: ‘czy to dlatego, że ja tyle zarabiam?’”… James wie, że na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi, podobnie nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie, dlaczego właściwie szejk Al-Fahim zabiera się do przejmowania klubu, jak nie przymierzając katarskie konsorcjum do kupowania polskich stoczni. Ale z otwartości jego tekstu wnoszę, że sytuacja jest poważna.

Pierwsze dni sezonu w sumie bez sensacji – wyjąwszy oczywiście fakt, że zdezintegrowany historią z odchodzeniem Lescotta Everton przegrywa już drugi mecz, a Tottenham odnotowuje najlepszy start w lidze od czasów legendarnego zespołu Billa Nicholsona z sezonu 1960/61 (Harry Redknapp mówi, że wzoruje się raczej na Barcelonie Guardioli, w której kluczem do posiadania piłki jest jej odbiór, a do odbioru – pressing, w którym biorą udział również napastnicy). Mało kto się spodziewał, że trzej beniaminkowie będą mieli na koncie zwycięstwa już po tygodniu, a zwłaszcza, że Burnley wygra dwukrotnie. Poza tym ciężka praca Fletchera w środku pola stanowi przykład dla pominiętego przy ustalaniu składu na mecz z Wigan Carricka, Carlo Ancelotti podobnie jak Hiddink udowadnia, że współpraca Anelki z Drogbą jest możliwa, Steve Bruce cieszy się, że i on ma piekielnie groźny duet napastników, Shay Given ratuje Manchester City przed kłopotami, a pewna fanka West Hamu

PS Radość z futbolu przyćmiewa wiadomość o napadzie na dom Caluma Davenporta: chłopak, na którego zdjęcie patrzę często, bo zdobi okładkę wydanego przez Tottenham dvd z podsumowaniem sezonu 2005/06, został zaatakowany nożem, grozi mu amputacja nogi. W tym kontekście „śmiertelne” metafory z początku tekstu nagle wydają mi się wyjątkowo nie na miejscu. Calum Davenport mógł zginąć naprawdę.

Pięć minut kibola

Odsunięcie Joleona Lescotta od treningów z pierwszą drużyną Evertonu… zaraz, nie, przecież miałem pisać o czymś zupełnie innym. Są w końcu chwile, kiedy zrzucamy mniej lub bardziej grubą skórę człowieka bezstronnego i przemieniamy się w kibola wrzeszczącego „Yes, yes, yes”. Nie zastanawiamy się, co by było, gdyby przy stanie 1:2 sędzia podyktował karnego dla przeciwnika, nie szukamy słabych punktów – po prostu upajamy się smakiem zwycięstwa i bycia (tak jest, do cholery!) liderem tabeli.

Na szczęście to mija. Emocje opadają i wraca poczucie, że po dwóch meczach sezonu nic jeszcze nie można powiedzieć – choć można przecież powiedzieć, że Jermain Defoe jest w życiowej formie, co udowodnił nie tylko w meczu z Hull, ale i w ubiegłotygodniowym spotkaniu reprezentacji, że Tom Huddlestone rozdziela piłki w sposób, który już wiele miesięcy temu zwrócił uwagę Fabio Capello, że Luka Modrić jest nie tylko błyskotliwym rozgrywającym, ale i piłkarzem ciężko pracującym przy odbiorze piłki, że nieustępliwość Wilsona Palaciosa w drugiej linii jest czymś, czego w tym klubie nie widziano od lat, że tak krytykowany ostatnio Robbie Keane kolejny raz okazał się prawdziwym liderem drużyny, nie tylko harującym na całym boisku, ale również (wreszcie!) skutecznym, że pomysł z wystawieniem niskiego duetu napastników jest pomysłem szczęśliwym, bo wymusza podawanie piłki po ziemi, że technika, że szybkość, że pressing, że wymienność pozycji… Oj, zdaje mi się, że emocje wcale nie chcą opaść.

Owszem, przeciwnik nie okazał się przesadnie wymagający (choć w pierwszej kolejce do 91. minuty remisował na Stamford Bridge), owszem, prowizorycznie zestawiona para stoperów kilkakrotnie się pogubiła (rywal bardziej klasowy wykorzystałby to z całą bezwzględnością), owszem, przy zmianie ustawienia z 4-4-2 na 4-5-1 Hull przejęło inicjatywę, a Tottenham zaczął grać nerwowo (wcześniej między liniami gospodarzy, zwłaszcza między defensywą i drugą linią ziała przepaść, w której umiejętnie odnajdywali się napastnicy z Londynu), owszem, przy bramce dla Hull znów się okazało, że Tottenham ma kłopot z obroną przy stałych fragmentach gry… Tyle że statystyki mówią o 62 proc. posiadania piłki (w meczu wyjazdowym!), 18 strzałach w tym 12 celnych (w meczu wyjazdowym!!), 78 proc. udanych podań i aż 87 proc. udanych wślizgów: dominacja drużyny Harry’ego Redknappa była absolutna, a futbol przez nią prezentowany – prosty, lecz zabójczo skuteczny (ale czy, hm…, Barcelona i Arsenal robią to inaczej?). „Całe szczęście, że nie gramy z nimi co tydzień – powiedział niezrażony rozmiarami klęski menedżer Hull Phil Brown – i że teraz czeka nas spotkanie z Boltonem; w każdym razie widzieliśmy jeden z najlepszych występów w historii Premiership”.

Rzecz jasna obiektywnie najciekawsze i potencjalnie najbardziej brzemienne w skutkach było w tej kolejce spotkanie Burnley z Manchesterem United. Istnieje stare prawidło, mówiące, że w pierwszych meczach sezonu lepiej nie trafiać na beniaminków, zwłaszcza na ich stadionie i zwłaszcza takich, które grają w Premiership po raz pierwszy… Prawidła prawidłami, podobnie jak to, że zwycięski gol dla Burnley był poza zasięgiem Fostera: w chwili, gdy Robbie Blake składał się do uderzenia, od najbliższego piłkarza MU (w polu karnym, do licha!) dzieliły go dobre cztery metry. Alex Ferguson ma o czym myśleć: jego piłkarze grali wolno i przede wszystkim środkiem pola, a kiedy nawet przedzierali się pod bramkę Jensena – byli nieskuteczni (słabo grał Owen – i to, niestety, pod okiem Fabio Capello). A przecież Burnley nie postawiło poprzeczki przesadnie wysoko: do zdobycia trzech punktów wystarczyło mistrzów zabiegać. Najbardziej jednak ciekaw jestem odpowiedzi na pytanie, kto wyznaczył do strzelania karnego Michaela Carricka, kiedy na boisku byli Rooney i Owen?

Zdaje się, że miałem pisać o Lescotcie (czy tak należy zapisać to nazwisko w polskiej odmianie?), który zabiegając o pozwolenie na odejście z Evertonu powtarza ubiegłoroczne zachowania Berbatowa. David Moyes odsunął go od drużyny, mówiąc, że może wrócić, jeśli zmieni swoje podejście. Jednak zwykle po czymś takim powrotu już nie ma – jest tylko pytanie, kiedy Manchester City zgodzi się zapłacić żądaną sumę. Szkoda, że odbywa się to w takim stylu.

Jesteśmy po niekompletnej drugiej kolejce. Za wcześnie na uogólnienia, zwłaszcza, że o ile pamiętam, Manchesterowi United wejście w każdy sezon zajmowało parę tygodni. Skreślany w niedzielę Liverpool bez najmniejszych problemów poradził sobie z bardzo dobrym w sobotę Stoke (jednak Benayoun lepszy niż Babel, prawda?). Męcząca się w sobotę Chelsea we wtorek zdemolowała Sunderland. Pewnie i o Manchesterze United w najbliższy weekend pisać się będzie w diametralnie innym tonie niż dziś. Romantycy są zadowoleni, że drużyna-kopciuszek z niewielkiego miasta wygrywa z mistrzem Anglii (no zadowoleni są także kibice Chelsea i Liverpoolu, którzy niekoniecznie muszą być romantykami), a kibice Tottenhamu (ci muszą być romantykami z definicji: inaczej się przecież nie da) cieszą się ze swoich pięciu minut. Yes, yes, yes…

Palę Bristol

Podejmuję temat, który poruszyliście w komentarzach pod poprzednim wpisem, z poczuciem pewnej daremności: nie mam żadnej mocy sprawczej i jestem świadom, że moje fundamentalistyczne stanowisko nie spotka się z powszechnym uznaniem. Chodzi mi o nieuznanego gola, prawidłowo zdobytego przez piłkarzy Crystal Palace w meczu z Bristol City. Zobaczcie sami: piłka wpada do siatki, odbija się od podtrzymującej ją tyczki i wychodzi w pole, a sędzia najwyraźniej dochodzi do wniosku, że trafiła w słupek i gola nie uznaje.

W Anglii oczywiście kolejny raz wybuchła debata na temat zmiany systemu sędziowania. Przypomina się podobne sytuacje (Pedro Mendes w meczu MU-Tottenham przed kilkoma laty…), postuluje wprowadzenie powtórek wideo, apeluje o wprowadzenie dodatkowych arbitrów, stojących za linią końcową i bacznie obserwujących sytuację w polu karnym, gdzieś czytałem nawet propozycję obniżenia terenu wewnątrz bramki, żeby piłka nie mogła się z niej wytoczyć (ale w przypadku gola dla Crystal Palace ten akurat pomysł nie zdałby egzaminu). Sędziowie, którzy zawiedli, zostali odsunięci na kilka tygodni od prowadzenia meczów, ich szef – przeprosił w specjalnym oświadczeniu.

Mój kłopot nie polega jednak na tym, że – jak mówi wściekły menedżer Neil Warnock – latamy w kosmos, a nie potrafimy sprawdzić, czy był gol (zwłaszcza, że potrafimy…). Kłopot polega na tym, że ani piłkarze Bristol City, ani ich menedżer nie złapali piłki w ręce i nie zwrócili uwagi sędziemu, że się pomylił, a później dość cynicznie tłumaczyli, że wszystko było OK. „Sędzia nie uznał gola, bo zauważył wcześniejsze naruszenie przepisów przez Crystal Palace”, mówili (ale przecież nie było rzutu wolnego…). Albo: „Crystal Palace powinno być wdzięczne, że go nie skarżymy, mimo iż nie otrzymaliśmy w terminie ostatniej raty za jednego z piłkarzy” (to już prezes City Steve Lansdown).

Wciąż mam w głowie książkę Karen Fox „Przejrzeć Anglików. Ukryte zasady angielskiego zachowania”. Zdaniem antropolożki, analizującej m.in. postępowanie ludzi… stojących w kolejkach, bycie fair jest u mieszkańców Wyspy rodzajem narodowej obsesji. Jak widać nie dotyczy to Anglików, którzy zajmują się dziedziną pozornie mającą z fair play najwięcej wspólnego. Moim zdaniem ich pomeczowe wypowiedzi są czymś znacznie gorszym niż trywialna sędziowska pomyłka. Wiem, że rywalizacja i presja wyniku są nieusuwalnymi elementami tego świata, ale osobiście nie czuję potrzeby wygrywania za wszelką cenę i szalenie się cieszę, że nie jestem kibicem Bristol City.

PS O drugiej kolejce Premiership, a może także o wczorajszym meczu Arsenalu, postaram się napisać dziś wieczór bądź jutro przed południem.