Derby i derby

Tym razem nie będzie parkowania klubowego autobusu w polu karnym gospodarzy – zapowiada Harry Redknapp, nawiązując do słynnej już wypowiedzi Jose Mourinho po tym, jak Chelsea nie zdołała pokonać defensywnie ustawionego Tottenhamu kierowanego przez Jacquesa Santiniego. Przede wszystkim, mówi menedżer Kogutów, nie leży to w naszym stylu, po drugie – nie mamy piłkarzy, którzy by to potrafili. Redknapp wie, jak gra Chelsea („diament” w środku pola i ofensywne wejścia bocznych obrońców), i – podejrzewam – chce szukać miejsca do gry Tottenhamu w sektorach, które zwalniają idący do przodu Bosingwa i Ashley Cole. Portugalczyk i Anglik są wprawdzie asekurowani przez Essiena, jednak piłkarzowi z Ghany może utrudnić życie inteligentna gra bez piłki Robbiego Keane’a. Myślę, że również Redknapp będzie chciał zagęścić środek, ustawiając Irlandczyka za Jermainem Defoe i powierzając mu rolę piątego pomocnika, schodzącego do drugiej linii i wyciągającego za sobą Ricardo Carvalho (wtedy Defoe czyha na prostopadłe podania Huddlestone’a, a Crouch po prostu siedzi na ławce).

Chelsea pozostaje oczywiście żelaznym faworytem. Już nie chodzi o to, że przez lata kibice Tottenhamu przywykli do batów, jakie ich ulubieńcy zbierają na Stamford Bridge (a także, niestety, na White Hart Lane) – to się akurat w ciągu ostatnich kilku sezonów trochę skomplikowało. Bardziej o brak Luki Modricia z jednej strony, z drugiej zaś – o bieżącą formę piłkarzy Ancelottiego: choć ich ostatni mecz w Lidze Mistrzów zdradzał lekkie objawy zadyszki, to na prawdziwą kolkę jeszcze za wcześnie. Dziś tak właśnie myślę: może losy tytułu mistrzowskiego zdecydują się podczas Pucharu Narodów Afryki, kiedy przyjdzie grać bez Drogby, Essiena czy Mikela, może zmęczenie dopadnie tę stosunkowo niewielką i zaawansowaną wiekowo kadrę w dalszej fazie rozgrywek w systemie środek tygodnia – weekend, ale z pewnością nie w połowie września, kiedy wszystko ledwo co się zaczęło.

Tym, co ujmuje w kontekście derbów Londynu, jest generalna atmosfera kurtuazji: Redknapp docenia klasę rywala, komplementując przede wszystkim Lamparda i Joe Cole’a, a jeśli nawet mówi, że Chelsea nie jest jeszcze klubem tego formatu, co MU, to Carlo Ancelotti bynajmniej się nie obraża – przeciwnie, mówi, że taka wypowiedź jest dodatkową motywacją, a sam wychwala umiejętności Defoe’a i Lennona. To trochę inaczej niż w przypadku derbów Manchesteru, gdzie sir Alex kolejny raz dał się sprowokować (wcześniej była reakcja na billboard witający Teveza w Manchesterze). Różnie można wypowiedź Szkota interpretować, zważywszy na jego doświadczenie w prowadzeniu wojen psychologicznych – moim zdaniem ujawnia ona jednak, że menedżer MU traktuje rywala serio. W niedzielę sprzyjać mu będzie oczywiście absencja czołowych snajperów MC: Adebayora, Santa Cruza, Robinho i Teveza. Czy Bellamy z przodu, z Petrowem po lewej, Wrightem-Philipsem po prawej i wchodzącym z drugiej linii Irelandem wystarczą na znakomicie sobie radzącą w meczu z Tottenhamem defensywę? Osobiście wątpię. Skądinąd: jak wiele w postawie Czerwonych Diabłów zmienia fakt, że na środku obrony grają Ferdinand z Vidiciem…

Nie zachwyca mnie fakt, że o derbach Manchesteru tak mało mówi się w kategoriach czysto sportowych. Z drugiej strony może nie ma się co przejmować i warto przyjąć po prostu, że ten mecz rozgrywa się już w tej chwili, tylko zamiast strzałów, wślizgów i parad bramkarskich mamy spory-polemiki?

No i jeszcze jedno: tak samo jak tam Chelsea, tu Manchester United pozostaje żelaznym faworytem…

Wychowuj zamiast kupować

„Chociaż pozostają obawy o zarządzanie – o długi, zagranicznych właścicieli czy szokująco wysokie prowizje dla agentów – to przyjemnie było wpaść do siedziby Premier League na kawę, kanapki i porcję dowodów, że piłka nożna zmierza we właściwym kierunku” – entuzjazmuje się Patrick Barclay. I nie ma na myśli rewolucji związanej z sędziowaniem (od tegorocznych rozgrywek Ligi Europejskiej incydentom w obu polach karnych mają się przyglądać piąty i szósty arbiter), ale zmianę regulaminu angielskiej ekstraklasy, regulującą liczbę wychowanków, i w ogóle młodych piłkarzy, w kadrze pierwszego zespołu.

W ten sposób nasz niekończący się spór z kolegą nth, o nie całkiem wolny wolny rynek, zyskuje nową odsłonę: od przyszłego sezonu na 25 piłkarzy pierwszej drużyny co najmniej ośmiu musi być młodszych niż 21 lat lub mieć za sobą co najmniej trzy lata wychowywania przez angielskie lub walijskie kluby jeszcze przed ukończeniem 21 lat (jeśli juniorów jest więcej – kadra może mieć więcej niż 25 osób, jednak liczba starszych nie może przekroczyć 17). Od razu natomiast wchodzą w życie przepisy dotyczące przejrzystości finansowej: liga ma otrzymywać z klubów raporty roczne, uwzględniające zadłużenie i comiesięczne zobowiązania, a jeśli stwierdzi jakieś nieprawidłowości – może nakładać kary, choćby zakaz transferów.

Z wolnym rynkiem nie ma to wiele wspólnego, ze zdrowym rozsądkiem – niejedno. Angielskie kluby muszą ograniczyć przesadnie rozdęte składy (to, ilu piłkarzy miało w maju podpisane kontrakty z ledwo zipiącym finansowo Newcastle, wołało o pomstę do nieba) i stawiać na rozwój wychowanków (co leży również w interesie reprezentacji…). W Liverpoolu, gdzie kadra wymieniana na klubowej stronie liczy 56 osób, o 17 miejsc dla piłkarzy z zagranicy walczyć będą 23 osoby, więc zawodnicy typu Philippa Degena czy Nabila El Zhara będą pewnie musieli odejść. W przypadku Chelsea: pierwszy skład liczy 26 osób, do których można dodać 11 wypożyczonych; z tych 26 siedem spełnia kryteria wyszkolenia w Anglii i Walii. Ciekawa jest sytuacja Arsenalu: na 28 piłkarzy pierwszego składu tylko czterech urodziło się w Anglii lub Walii, ale kolejnych 12 zostało wychowanych przez klub, np. Fabregas, Clichy, Denilson czy Bendtner. Jak mówi szef ligi Richard Scudamore, nikt nie zakazuje kupować 25-latka z zagranicy, ale żeby znaleźć mu miejsce w składzie, trzeba najpierw kogoś sprzedać. Przed menedżerami i prezesami wiele ciekawych dyskusji…

Jednym z efektów zmian będzie pewnie wzrost wartości rynkowej angielskich piłkarzy. Procederu sprowadzania z zagranicy bardzo młodych chłopców zapewne nie uda się ograniczyć: byle przed skończeniem 21 lat zdążyli wypełnić obowiązek trzech lat treningu… Nie zakończy się natomiast napięcie między Premier League a UEFA, która właśnie debatuje nad zasadami financial fair play. W wielu punktach postanowienia Anglików są zbieżne z myśleniem Michela Platiniego, ale w kilku znacząco się różnią – UEFA chce, żeby powiązać wydatki klubów z ich dochodami z działalności piłkarskiej lub okołopiłkarskiej (na prostej zasadzie bilansowania budżetu: nie możesz nieustannie wydawać więcej niż zarabiasz), władze Premier League nie mają natomiast nic przeciwko temu, żeby bogaci właściciele kredytowali funkcjonowanie swoich klubów praktycznie bez ograniczeń. W czerwcu ubiegłego roku straty Chelsea przekroczyły 65 milionów funtów, czym nikt się nie przejmuje, skoro dziurę w budżecie wypełnia Roman Abramowicz…

UEFA zamierza wprowadzić financial fair play w rozgrywkach europejskich od 2012 r. Czy oznacza to, że Chelsea czy MC nie będą mogły grać w Lidze Mistrzów, czy w ciągu najbliższych lat budżety tych klubów zaczną się bilansować? Jeśli to drugie, z pewnością moglibyśmy napisać, że piłka nożna zmierza we właściwym kierunku – nawet bez kawy i kanapek z Premier League.

Dwa Manchestery

Wypada zacząć od przymiotników i skończyć któreś ze zdań wykrzyknikiem: że niewiarygodna, najlepsza na świecie, najbardziej emocjonująca liga świata kolejny raz pokazała swoje oblicze. Przesadzam, wyposzczony dwutygodniową przerwą, w dodatku spędzoną w dużej mierze na taplaniu się w polskim bajorze? Chyba jednak nie: bramki fenomenalne (Defoe) i kuriozalne (samobój Almunii) bombardowały nas od pierwszej do ostatniej minuty, a nawet już w doliczonym czasie gry, w sobotę było ich 40 w ośmiu meczach, a jeśli odliczyć jednobramkowe zwycięstwo Wigan nad West Hamem, to 39 w siedmiu – cóż za średnia! Mistrzowie podnosili się z kolan, kandydaci na mistrzów w ostatnich sekundach urywali się ze stryczka, weterani zachwycali (Giggs w MU), gwiazdeczki bulwersowały (Adebayor w MC)… Naprawdę jest o czym pisać.

Piąta kolejka miała przede wszystkim zweryfikować siłę Manchesteru City: podopieczni Marka Hughesa po raz pierwszy w tym sezonie natrafili na przeciwnika co się zowie – w dodatku imponującego formą od początku rozgrywek. Mecz miał podteksty (Adebayor i Toure jeszcze niedawno występowali na Emirates), przygotować taktykę nie było łatwo, zważywszy na reprezentacyjne rozjazdy (w większości klubów kadrowicze zdążyli odbyć jeden wspólny trening), a problemem Hughesa była jeszcze lista kontuzjowanych: do Roque Santa Cruza dołączyli Robinho i Tevez. W sumie byłaby szkoda, gdyby w kontekście tego meczu mówiono głównie o Adebayorze: jego prowokacyjnym zachowaniu wobec kibiców gości i nadepnięciu na twarz van Persiego, które Holender uznał za celowe. Sam Adebayor miał też kilka wielkich chwil (oprócz gola akcja, po której Wright-Philips powinien strzelić kolejnego), choć architektami zwycięstwa, oprócz tradycyjnie już Givena, byli niestrudzenie biegający między obrońcami gości Bellamy i porządkujący grę w środku pola Barry. Pomyśleć, że to nie ich transfery przyciągały uwagę mediów, a sprowadzenie Walijczyka do MC wręcz krytykowano…

Kiedy Shay Given puścił pierwszego w tym sezonie gola i wydawało się, że Arsenal złapie wiatr w żagle, MC – inaczej niż w ostatnich latach – odzyskał inicjatywę i strzelił 3 gole w 12 minut. Arsenal zaś, jak zwykle, sprawiał wrażenie kontrolującego grę i, jak często, poległ na skutek indywidualnych błędów. Kluczowy moment? Pojawienie się na boisku Petrowa w miejsce mającego słabszy dzień Irelanda. Miał nosa Hughes, że nie sprzedał Bułgara do Tottenhamu.

Tottenham tymczasem otrzymał bolesną lekcję, a jego kibice – odpowiedzi na dwa ważne pytania. Pierwsze, o rzeczywisty stopień postępów, jakie drużyna zrobiła w ostatnich miesiącach. Drugie, o znaczenie kurującego złamaną nogę Luki Modricia. Zwłaszcza ta ostatnia kwestia musi niepokoić: Harry Redknapp zdecydował się na wystawienie z przodu duetu Crouch-Defoe, i powierzenie zadań Modricia (teoretycznie lewa pomoc, praktycznie wolny zawodnik) Robbiemu Keane’owi. Wyglądało to średnio, a od momentu, gdy MU zaczęło grać w dziesiątkę – wręcz niedobrze. Piłka zbyt często wędrowała od obrońców prosto do Croucha, Aaron Lennon w zasadzie jej nie dostawał, po zmienionym w przerwie Palaciosie z minuty na minutę widać było, że dopiero co odbył podróż przez ocean, Huddlestone mimo starań nie był w stanie odcisnąć swojego piętna na tym spotkaniu – słowem, wszystko, co funkcjonowało w poprzednich meczach, zostało przez MU rozpracowane.

Sam Manchester pokazał zaś, że tylko pierwsze kolejki sezonu miewa trudne. Imponował zwłaszcza Giggs, fatalny np. w meczu z Arsenalem, ale też Fletcher, ustawiony tym razem po prawej stronie, Anderson (wreszcie!), no i Rooney. W dziesięciu grali jeszcze lepiej niż w jedenastu, a podanie, dzięki któremu padła trzecia bramka dla United… Kto potrzebuje Ronaldo, kiedy ma w składzie Rooneya i, hm, Fletchera?

Wróćmy jednak do kwestii Tottenhamu bez Modricia. Harry Redknapp wie już chyba, że Robbie Keane nie jest piłkarzem, który może wejść w jego rolę, i następne mecze Irlandczyk zaczynać będzie na ławce, na lewym skrzydle zaś, w bardziej schematycznym ustawieniu 4-4-2 zobaczymy… No właśnie kogo? Rozum podpowiada, że Niko Krajnczara, którego Redknapp zna i lubi jeszcze z czasów Portsmouth. Serce chciałoby, aby szansę otrzymał Giovani dos Santos, rozgrywający wspaniałe mecze w reprezentacji Meksyku, ale czy menedżer zdecyduje się postawić na niego w meczach innych niż o Puchar Ligi? Jest jeszcze możliwość przesunięcia Lennona na lewą stronę i wprowadzenia na boisko Bentleya. Przeciwko Chelsea jednak (wciąż nie starcza miejsca napisać o niej porządniej – za tydzień to już na pewno, a może w komentarzach…) spodziewam się zagęszczonego środka pola, kto wie – może nawet po raz pierwszy w tym sezonie gry jednym napastnikiem.

Tak czy inaczej kapitalny mecz: z założenia otwarta gra obu stron, piękne gole i piękne interwencje bramkarzy, wślizgi i kartki, tempo nawet jak na standardy Premiership imponujące, no i kibice… Pamiętam zwłaszcza magiczny moment mniej więcej z 55. minuty, kiedy Foster obronił strzał Jenasa, chwilę później Crouch trafił w poprzeczkę, a trybuny w ułamku sekundy wyczuły, że właśnie teraz piłkarze szczególnie mocno potrzebują ich wsparcia. Miałem słuchawki na uszach i przyznaję: ciarki chodziły mi po plecach.

PS Dwa Manchestery spotykają się już za tydzień. A poza tym sądzę, że piłkarska reprezentacja Polski nadal potrzebuje trenera z zagranicy.

Ceterum censeo

A poza tym sądzę, że piłkarska reprezentacja Polski nadal potrzebuje trenera z zagranicy. Mój kłopot z tekstem Rafała Steca, opublikowanym w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”, na tym właśnie polega: niby zastrzeżenia mam wyłącznie do pierwszej połowy drugiego zdania, ale jest to fragment fundamentalny, bo na nim opiera się cała dalsza konstrukcja. Autor „A jednak się kręci” pisze (to zdanie otwierające), że „Reprezentację powinien prowadzić najlepszy trener, na jakiego nas stać”. I dalej (podkreślenie ode mnie): „Jeśli jednak darmozjady z PZPN upierają się przy Polaku, naturalnym kandydatem powinien być Franciszek Smuda”.

Jasne, że Smuda lepszy niż Majewski – problem polega na zbyt szybkim odpuszczeniu przez publicystę największego polskiego dziennika kwestii zatrudnienia kolejnego trenera, który nie uczył się na podręcznikach Jerzego Talagi. Z cytowanej przez Steca wypowiedzi Grzegorza Laty do dziennikarzy po wyborze Beenhakkera („Macie, co chcieliście, a teraz będziemy was jeb…!”) wynika, że media są w stanie wywrzeć pewien wpływ nawet na nasze ostatnie KC, jak nazywa PZPN Marek Bieńczyk. A skoro tak, to odpuszczać nie można: trzeba domagać się kolejnego trenera z Zachodu, który nie pogodzi się zbyt łatwo z mentalnością swoich podopiecznych i będzie umiał ignorować układ łączący teoretycznych zwierzchników. Młodszego, będącego bardziej na bieżąco, o manierach nieco mniej belferskich niż Beenhakker, otwartego na współpracę z polskimi trenerami-asystentami, Ulatowskim czy Urbanem, ale, na Boga, nie stąd.

Tak, wiem… Takie rzeczy możliwe byłyby przy „światowcach” Listkiewiczu czy Bońku, nie zaś przy Grzegorzu Lacie i jego otoczeniu, których horyzont rozciąga się od Miodowej, przez Mielec i Wronki, po siedzibę wrocławskiej prokuratury. Stec jest realistą i stara się minimalizować straty (jeśli już Polak, to chociaż najlepszy). A jednak wolałbym, żeby on, podobnie jak inni publicyści zajmujący się piłką, powtarzał ceterum censeo o konieczności ściągnięcia kolejnego fachowca z zagranicy. Kto wie, może przy w miarę jednolitym froncie mediów, w ślad za dziennikarzami poszliby politycy (kolejna kampania wyborcza nadejdzie prawie tak szybko jak mundial: i rząd, i opozycja, pilnie mediów słuchają…) i po rozmowach z udziałem prezydenta czy premiera udałoby się skruszyć beton jeszcze raz?

To nie jest kwestia kompleksu zaścianka, bijącego pokłony przed byle przyjezdnym. Raczej realizmu, który w podobnej sytuacji nakazał działaczom angielskiej FA zwrócenie się z propozycją pracy do Fabio Capello, i który wśród zalet większości polskich szkoleniowców widzi co najwyżej cwaniactwo i pasję. Pełna zgoda: reprezentację powinien prowadzić najlepszy trener, na jakiego nas stać. Kompleksów mieć nie musimy, proponując przyzwoity kontrakt w dużym europejskim kraju. To na szczęście – tu nie zgodzę się z puentą komentarza innego dziennikarza „Gazety”, Michała Szadkowskiego – może złagodzić niepokój niejednego kandydata.

Wieczorny PS: Widzę jednak z kolejnego wpisu Rafała, a także z tekstu Michała Pola, że ludzie „Gazety” nie godzą się z tym, co ponoć nieuniknione. Trochę mi ulżyło.

Długie pożegnanie

Kilkanaście minut po meczu zadzwonił Damian Kwiek z radiowej Trójki, z pytaniem sprowokowanym przez tytuł bloga: o okrucieństwo futbolu. O, jakże chciałbym, żeby w tym przypadku można było mówić o okrucieństwie, które wiążę jednak z jakąś walką, z oporem, wysiłkiem – z jakąś próbą przeciwstawienia się losowi, który wprawdzie okazuje się nieubłagany, ale z którym usiłujemy się zmagać. Z żadną z tych rzeczy nie mieliśmy w Mariborze do czynienia i jeżeli coś w ogóle odrobinę podnosi mi ciśnienie (oprócz, rzecz jasna, pogłoski, że najpoważniejszym kandydatem na następcę Leo Beenhakkera jest Stefan Majewski), to poczucie, że kolejny raz w naszym cholernym kibicowskim życiu zostaliśmy wystawieni do wiatru: miała być przecież walka, opór, wysiłek, a było jedno z najdłuższych 90 minut, jakie pamiętam, przewidywalnych jak pomyłki Dariusza Szpakowskiego.

Nie musiało tak być. Gdyby nie te kilkadziesiąt sekund w końcówce już niemal wygranego meczu ze Słowacją, Artur Boruc nie jechałby do Belfastu popełnić kolejnego błędu… Czy to wtedy zaczęła się równia pochyła? A może podczas pierwszego meczu ze Słowenią, kiedy siedzący na trybunie honorowej kadrowicze usłyszeli rechot działaczy PZPN, zadowolonych, że drużynie Beenhakkera nie idzie? Holender był dead man walking od bardzo dawna, Stefan Szczepłek w swoim wielkim tekście „Popłoch przed północą” pokazał, że zapotrzebowanie na jego głowę istniało już przed spotkaniem z Portugalią podczas poprzednich eliminacji – wtedy jednak zwycięstwo reprezentacji pokrzyżowało plany (podobnie jak przed rokiem wygrana z Czechami). O stosunku władz PZPN („naszego ostatniego KC”, jak to ujął Marek Bieńczyk) do trenera kadry wiedzieli piłkarze, wiedzieli współpracownicy, wiedział sam Beenhakker – w tym sensie trudno się dziwić, że coraz trudniej im było wykrzesać entuzjazm do dalszej wspólnej pracy.

Zgoda: Holender popełniał błędy i jak pewnie wszyscy polscy kibice inaczej wyobrażałem sobie rozstanie z nim, ale pewnie jak większość polskich kibiców nie ustawię go w roli kozła ofiarnego. Nie sądzę, żeby ktokolwiek inny wykrzesał więcej z tych piłkarzy i z tego zaplecza. Może Guus Hiddink, gdyby dano mu uprawienia podobne do tych, które otrzymał w Rosji (skądinąd w Moskwie nikt nie podnosił larum, że selekcjoner podejmuje na kilka miesięcy pełnoetatową pracę nie jakiegoś tam konsultanta, ale menedżera pełną gębą jednego z największych klubów Europy)…

Żenuje mnie styl, w jakim rzecz się odbyła (i w jakim odbywała się przez cały czas: te nieustanne rozmowy o pieniądzach, sugerowanie menedżerskich układów czy pośredniczenia przy transferach…), ale powiem i to: skoro istnieje jeszcze teoretyczna szansa na udział w barażach, zmiana trenera może przynieść doraźną korzyść. Może zadziała efekt nowego menedżera, może wypaleni i pozbawieni wiary w siebie zawodnicy otrzymają zastrzyk energii i jeszcze raz powalczą. Piłka nożna zna wiele przypadków realizacji podobnego scenariusza, choć tak naprawdę nie myślę, by mógł się spełnić i nie myślę, by Grzegorz Lato rozumował w ten sposób. Skoro zamyśla o zatrudnieniu Stefana Majewskiego (mieszkam w Krakowie, więc pogląd na tego szkoleniowca zdołałem sobie wyrobić), wypada raczej przygotować się do wyjątkowo długiego snu zimowego. Po blamażu na Euro 2012 będzie można zacząć od nowa, a do tego czasu oglądać np. odmienionych przez Fabio Capello Anglików. Aaron Lennon był wczoraj znakomity…

Kakuta i wymuszanie pierwszeństwa

Sprawę nałożenia na Chelsea kary za nielegalne pozyskanie młodego piłkarza Lens Gaela Kakuty przyjąłem z tak zwanymi mieszanymi uczuciami. „Zbyt surowo”, myślałem początkowo, „a w dodatku wszyscy tak robią”. Miesiąc temu czytałem okołotransferową wypowiedź Harry’ego Redknappa, który z właściwą sobie szczerością mówił, że przepisy dotyczące handlowania zawodnikami są naruszane częściej niż prawo o ruchu drogowym. Teoretycznie nie możesz porozumiewać się z żadnym piłkarzem bez uzyskania zgody jego dotychczasowego pracodawcy, w praktyce przed rozpoczęciem rozmów o transferze wiesz już, czy zawodnik jest zainteresowany przenosinami.  Teoretycznie nie powinieneś mówić mediom o piłkarzach innych klubów, praktycznie pozwalasz sobie na komplementy, po których zamiast myśleć o treningach, zaczynają myśleć o szukaniu domu w okolicy twojego klubu. Całkiem niedawno Leeds sprzedało do Aston Villi genialnego młodzieńca Fabiana Delpha o kilka milionów taniej niż oferowała MC tylko dlatego, że Villa prowadziła uczciwe negocjacje…

A przecież Redknapp opowiadał o rynku piłki dorosłej i zawodnikach cieszących się na co dzień zainteresowaniem mediów – nierzadko wartych fortunę i fortunę zarabiających. Cóż dopiero mówić o wyszukiwaniu młodych talentów, w którym to świecie panuje prawdziwa wolna amerykanka, a kto pierwszy, ten lepszy? Idźcie na jakikolwiek turniej juniorski w którymkolwiek kraju świata – założę się, że na widowni najliczniejszą oprócz rodziców grupą będą poszukiwacze talentów (jakoś nie mogę się przekonać do słowa „skauci”). Powszechnie stosowana kalkulacja jest taka: lepiej kupić 16-latka za niewielkie pieniądze niż wydawać dużo większe sumy na 20-latka albo szkolić dużą grupę juniorów bez gwarancji, że z któregoś coś będzie.

No dobrze, ale czy z tego, że wszyscy wymuszają pierwszeństwo, oznacza, że wymuszanie pierwszeństwa jest dobre? Dlaczego jakiś mały klub traci szansę na choć minimalne przybliżenie się do wielkości jedynie przez to, że jak tylko wychowa sobie obiecującego juniora, straci go na rzecz jakiegoś cholernego potentata, i to praktycznie bez odszkodowania? FIFA i UEFA od jakiegoś czasu wprowadzają zmiany w przepisach transferowych, wymuszające na kupującym młodego piłkarza wypłatę tzw. rekompensaty za szkolenie. Wśród kolejnych propozycji jest zakaz międzynarodowych transferów zawodników młodszych niż 18 lat (Kakuta przechodząc do Chelsea miał 15 lat, podobnie jak przychodzący do Arsenalu Fabregas czy idący do Tottenhamu Bostock; ten ostatni to przypadek mniej znany, pisałem o nim, kiedy trybunał przyznał Crystal Palace zaledwie 700 tys. funtów odszkodowania, podczas gdy Palace żądało, niewątpliwie z większym realizmem, 4,5 miliona). Chodzi zarówno o dobro młodych ludzi, odrywanych nagle od domu i rodziny, jak o interes ich macierzystych klubów. Anelka, żeby dać jeszcze jeden przykład, kosztował Arsenal 500 tys. funtów, a odchodził do Realu za 23 miliony – gdyby Wenger musiał zaczekać rok-dwa, Paris Saint Germain z pewnością otrzymałoby milion albo dwa więcej. A program minimum to ujednolicenie przepisów: Federico Macheda przeszedł do MU jako 16-latek, w myśl prawa angielskiego legalnie – we Włoszech nie można byłoby podpisać z nim kontraktu zanim nie ukończyłby 18 lat.

Innymi słowy coś z tym trzeba zrobić. A że padło na Chelsea? Po pierwsze, nie padło na niewinnych. Wątpliwości pojawiły się już przy sprowadzaniu do tego klubu Toma Taiwo i Marcela Woodsa z Leeds, pamiętam też nagrane ukrytą kamerą przez BBC wypowiedzi dyrektora ds. młodzieży Franka Arnesena na temat jakiegoś 15-latka z Middlesbrough, nie mówiąc już o nakłanianiu podczas tajnych spotkań Ashleya Cole’a do odejścia z Arsenalu. Po drugie, podobna kara spotkała kilka miesięcy temu FC Sion, ściągający z Al Ahly egipskiego bramkarza, a wcześniej kłopoty miała Roma. Czy Chelsea powinniśmy potraktować łagodniej tylko dlatego, że jest największym klubem z nich wszystkich, że walczy o mistrzostwo Anglii i zwycięstwo w Lidze Mistrzów?

Pewnie władze międzynarodowej piłki karę złagodzą. Ale teraz myślę inaczej niż na początku: dobrze, że w ogóle ją nałożyły.

Zamykanie okienka

Mnie się wszystko kojarzy z futbolem. Nawet kiedy dzisiaj rano stałem w korkach, myślałem oczywiście o przepustowości angielskich dróg: czy nieoczekiwany zator nie spowoduje komplikacji przy dokonywaniu któregoś transferu, czy w ostatniej chwili będzie można dojechać do szpitala na badania albodo ośrodka treningowego na podpisywanie kontraktu. Pamiętacie, jak śnieżyce wymusiły przesunięcie terminu zamknięcia zimowego okienka?

Dziś rzecz jasna komplikacje pogodowe nam nie grożą. Nie wiem natomiast, czy nie grozi nam… nuda. Wiele wskazuje na to, że to, co najważniejsze na piłkarskim rynku, już się tego lata dokonało: Ronaldo i Tevez opuścili MU, a MC kupiło dobre pół tuzina gwiazd Premiership (ono zresztą może na tym nie poprzestać: od rana mówi się, że Mark Hughes, który trenował w Blackburn Davida Bentleya, pomoże zakończyć nieudaną przygodę tego piłkarza na White Hart Lane), a dziś emocjonować się będziemy przede wszystkim kolejną serią nerwowych ruchów bilansującego budżet i skład kierownictwa Portsmouth oraz tradycyjną aktywnością prezesa Tottenhamu, który przez kilka ostatnich lat wyspecjalizował się w uzyskiwaniu zniżek lub podbijania ceny do ostatnich minut dozwolonych przez piłkarskie władze; poza tym dobiegać nas będą raczej informacje o wypożyczeniach, w których celować będą kluby ze środka i dołu tabeli. A może nie mam racji? Może zelektryzuje nas wiadomość o przejściu do Chelsea Francka Ribery’ego albo zmiana barw klubowych Rafaela van der Vaarta?

Żeby uniknąć nudy, warto postawić pytania o transfery dotychczasowe: które oceniacie najwyżej, a które wydają się nieudane. Ja – co zresztą kilkakrotnie pisałem – jestem pod wrażeniem zakupów Manchesteru City. Zastrzegam jednak: nie dlatego, że wydali furę pieniędzy, ale dlatego, że wydali je rozsądnie. Hughes wie, jak wielka spoczywa na nim odpowiedzialność, więc nie eksperymentuje z mogącymi potrzebować czasu na aklimatyzację supergwiazdami z zagranicy. Stawia na piłkarzy już w Anglii sprawdzonych i wystarczająco doświadczonych, żeby szybkie wkomponowanie się w zespół nie stanowiło problemu. Po przyjściu pary stoperów Toure-Lescott, wzmocnieniu drugiej linii asekurującym obronę Barrym, a ataku – Tevezem, Santa Cruzem i Adebayorem, skład MC wydaje się wreszcie zrównoważony i gotów do walki o mistrzostwo.

Podobają mi się też zakupy nieżałującego pieniędzy Sunderlandu: Darren Bent i Lee Cattermole już zaczęli się spłacać, a wczorajsze przyjście obrońcy Hull Michaela Turnera zdaje się pieczętować losy jego poprzedniej drużyny, jemu samu zaś – otwierać drogę do reprezentacji Anglii. Aston Villa ma kontuzjowanego Downinga – tu z oceną trzeba będzie się wstrzymać; Habib Beye i Stephen Warnock nieźle wprowadzają się do zespołu, a o młodego Fabiena Delpha z Leeds walczyło pół ekstraklasy – myślę, że w przypadku zespołu Martina O’Neilla strata Garetha Barry’ego została zrównoważona (zwłaszcza że właśnie czytam, że badania lekarskie przechodzi Richard Dunne). Everton zamienił Lescotta na Distina, uzgodniono też warunki kupna Heitingi, ale podobno Holender nie kwapi się do wyjazdu z Hiszpanii – szkoda, z Bieljatiedinowem nie wiemy na razie, czy okaże się bardziej Arszawinem, czy Pawluczenką (to również pogłoski, ale wyglądające poważnie: że napastnik Tottenhamu wraca do Rosji). Podobnie niewiadomą będzie postawa Żirkowa w Premiership – piłkarz Chelsea musi się najpierw wyleczyć.

Arsenal tradycyjnie kupował mało (choć dziś kolejny raz powtarza się plotki o powrocie Vieiry), widać jednak, że Thomas Vermaelen w obronie okazał się strzałem w dziesiątkę. Czy sprowadzenie Aquilaniego zrównoważy stratę Xabiego Alonso – to problem kibiców Liverpoolu, którzy poza tym muszą mieć poczucie, że ławka rezerwowych w tym klubie pozostaje zbyt szczupła. Na razie w akcjach… ofensywnych zespołu z Anfield błyszczy Glen Johnson. Manchester United potrzebuje, moim zdaniem, jeszcze jednego kreatywnego piłkarza drugiej linii, cóż, skoro Alex Ferguson zapowiadał przez ostatnie dni, że żadnych więcej zakupów nie będzie.

Są transfery lub wypożyczenia niespektakularne, ale wyjątkowo dla zainteresowanych klubów ważne, np. pojawienie się Joe Harta w Birmingham, Zata Knighta w Boltonie, Jonathana Greeninga i Damiena Duffa w Fulham, Luisa Jimeneza w West Hamie, a zwłaszcza Stephena Hunta w Hull i Tuncaya w Stoke. Frapuje mnie polityka transferowa Wigan: zazwyczaj o sprowadzonych tu piłkarzach niewiele wiem, ale przywykłem do tego, że po kilku miesiącach zaczynają być obiektem zainteresowania najlepszych. No i to niewiarygodne, co stało się w Portsmouth: odeszli Crouch, Johnson, Distin, dziś w ich ślady pójdą pewnie Kranjczar i James, a przecież zimą byli tu jeszcze Diarra i Defoe…

Zamykamy okienko. Skysports i BBC mają swoich reporterów pod bodaj każdym angielskim klubem, a aktualną jeszcze dziś rano kompletną listę dotychczasowych transferów mamy tutaj. Zapraszam do rozmowy.

Prawie jak Arszawin

Meczu zapierającego dech w piersiach jeszcze w tym sezonie nie obejrzeliśmy. Na pewno nie okazało się nim sobotnie spotkanie na Old Trafford, jak dla mnie pokazujące przede wszystkim cenę, którą trzeba płacić za Wengerową koncepcję futbolu: jego genialni chłopcy popełniają głupie błędy częściej niż piłkarze innych drużyn czołówki. Nie żeby tamci ich nie popełniali, ale w wydaniu tamtych nie mają one tak spektakularnego charakteru. Zawodnicy Arsenalu bowiem albo niespodziewanie potykają się na piłce, albo podają ją pod nogi przeciwnika (biedny Clichy…), albo – jak wczoraj Abu Diaby – przez nikogo nie atakowani po prostu pakują ją do własnej bramki. Z tak zwanego przebiegu gry Arsenal nie zasłużył na porażkę w meczu z Manchesterem United, ale jeśli chce serio myśleć o mistrzostwie, jego piłkarze muszą pracować nad koncentracją . Ot paradoks: do tej pory prezentowali najlepszy futbol w tym sezonie, a przecież punktów zgromadzili tyle samo, co grający o klasę gorzej Manchester United.

Manchester, w którym zwraca uwagę przede wszystkim spadek formy Michaela Carricka (zaszarżuję: moim zdaniem równie dla Czerwonych Diabłów dotkliwy, co odejście Ronaldo), nieco tylko równoważony przez fenomenalną jak na możliwości tego gracza postawę Darrena Fletchera. Obok ciężko pracującego Rooneya Szkot jest bodaj jedynym powodem, dla którego fani Czerwonych Diabłów mogą się czasem uśmiechać – widać już wyraźnie, że przed nimi długi i ciężki sezon. No, śmieją się oni również z Arsene’a Wengera, odesłanego na trybuny za furiackie kopnięcie butelki po nieuznaniu gola van Persiego (spalony Gallasa był oczywisty). „Nie wiedziałem, że nam tego nie wolno. Przecież to było całkiem niezłe uderzenie” – ironizował później Francuz. Jak to dobrze, że Arszawin uderzył lepiej…

Ustawieniu MU, z jednym napastnikiem, można się było dziwić, ale mimo kiepskiej pierwszej połowy Ferguson był konsekwentny – Giggsa przesunął po prostu nieco bliżej Rooneya, co poskutkowało tym jednym zagraniem, po którym Almunia faulował Anglika (pod poprzednią notką rozgorzał gorący spór na temat tego incydentu, i środowego upadku Eduardo – przyznam, że spodobała mi się puenta, sformułowana przez Darka638: „Dla mnie wydarzenia na boisku nie mają charakteru czarno-białego. Mam wątpliwości. Kto mówi, że ich nie ma lub że problemu nie ma, krzywdzi ten sport”). „Cały tydzień ćwiczyliśmy to podanie” – mówił potem sir Alex. – „I raz wyszło”.

Tym razem nie doszło do starcia między menedżerami. Francuz tłumaczył to niedawno pragmatycznie (przestaliśmy Manchesterowi zagrażać, teraz Ferguson wojuje z Benitezem), ale interesującą interpretację przeczytałem też u Olivera Kaya: Fergusona i Wengera łączy swego rodzaju idealizm, traktowanie piłki trochę jak sportu, trochę jak sztuki, co odróżnia ich choćby od „naukowców” Beniteza czy Mourinho.

Chorwaci, strzeżcie się Birmingham. To a propos złamanej nogi Modricia (a wcześniej Eduardo, z tym samym rywalem) i meczu Tottenhamu, o którym przed sezonem myślałem, że będzie dopiero pierwszym wygranym, a który o mały włos nie zakończył się stratą punktów. Birmingham, grające z upakowaną drugą linią w systemie 4-5-1, przez długie minuty nie pozwalało gospodarzom na rozwinięcie skrzydeł, a po doprowadzeniu do remisu całkiem dobrze przetrzymywało piłkę. Najwyraźniej jednak Harry’emu Redknappowi udało się odmienić psychicznie zespół z White Hart Lane: kiedy przegrywają, potrafią odrobić straty i wygrać (casus meczu z West Hamem), kiedy tracą prowadzenie, odzyskują je szybko (Liverpool), a choćby i w ostatnich sekundach (Birmingham). Jeszcze nie tak dawno to Tottenham regularnie tracił bramki w okolicach 90. minuty… Dobrze, że teraz dwa tygodnie przerwy: może kontuzjowani Woodgate, Dawson i Jenas zdążą się wyleczyć, bo wiadomo już, że wczorajsze kontuzje Kinga i Modricia są poważne. Wprawdzie losy tego akurat meczu odmieniło zejście Chorwata: nieco mniej skomplikowany styl gry na głowę wprowadzonego w jego miejsce Croucha okazał się skuteczniejszy niż wysublimowane podania po ziemi, ale przed Tottenhamem bez Modricia ciężkie spotkania z MU i Chelsea, z którymi banalność nie przejdzie. David Bentley i Giovani dos Santos zacierają ręce, bo to pewnie któryś z nich otrzyma szansę na skrzydle (inna możliwość: przesunięcie do drugiej linii Robbiego Keane’a, okazała się jego przekleństwem w Liverpoolu).

Rafa Benitez, który w tygodniu nie zawahał się skrytykować Stevena Gerrarda, tym razem może mieć powody do zadowolenia – jego zespół wreszcie pokazał, że potrafi walczyć. Co się zaś tyczy Chelsea i Manchesteru City, to wciąż mam poczucie, że ich forma nie została zweryfikowana przez naprawdę poważnego przeciwnika. Jak wiadomo menedżer Liverpoolu przed każdym sezonem podejrzewa komputer układający terminarz o udział w spisku, mającym utrudnić jego drużynie gładkie wejście w rozgrywki – tym razem spisek ów z pewnością mógłby faworyzować właśnie Chelsea i MC. Mówiąc o City dwie rzeczy trzeba jednak podkreślić: wygrywają też na wyjazdach i nie tracą bramek. Machina Chelsea zaś, naoliwiona przez Carlo Ancelottiego, funkcjonuje tak, jak można by oczekiwać, cóż… od mistrzów kraju.

Pierwsza dłuższa przerwa w rozgrywkach to dobra okazja do pierwszych podsumowań. Na pewno słowa Alana Hansena, że w takim czasie nie wygrywa się mistrzostwa, ale z pewnością można je stracić, nie znajdują zastosowania: wszyscy faworyci mają co najmniej 6 punktów. Trudno też mówić o kandydatach do spadku: pozostające bez zwycięstwa Bolton i Portsmouth wypadły całkiem nieźle w meczach z bardzo trudnymi rywalami, w dodatku zespół z Południa ma wreszcie właściciela i nadzieję na kilka wzmocnień. Cieszy postawa i punkty beniaminków, robi wrażenie forma Arszawina i Adebayora, choć – jak było na początku – meczu zapierającego dech w piersiach jeszcze nie obejrzeliśmy.

A transfery? O nich, mam nadzieję, będziemy rozmawiać we wtorkowy wieczór, kiedy będzie się zamykać okienko. To dobra tradycja tego bloga: pamiętacie gorączkę tej nocy, kiedy Berbatow stał się ostatecznie piłkarzem MU, a nowi właściciele MC usiłowali kupić pół Europy? Teraz pewnie podobnych emocji nie będzie, ale pogadać zawsze warto. Zapraszam.

Młoty

To nie jest temat, w którym czuję się przesadnie mocny: związki chuliganów z piłką nożną. Przyjmuję do wiadomości, że takowe istnieją, czytam opracowania na ich temat, znam teorie, które próbują opisać rzecz naukowo (po wczorajszych wydarzeniach na Upton Park doszły zresztą kolejne), ale na własny użytek nie potrafię sobie tego ułożyć. Tym ludziom przecież w ogóle nie chodzi o piłkę nożną, powtarzam przy każdej podobnej okazji, wspominając np. końcówkę lat 80. w Krakowie, kiedy na antykomunistycznych manifestacjach zaczęli pojawiać się także pseudokibice: jest ona takim samym dobrym pretekstem do rozróby jak każdy inny. Przecież gdyby ich zapytać, skąd wziął się historyczny ponoć antagonizm między ich drużyną a zespołem najbardziej znienawidzonym (bo przecież są także te nieco mniej znienawidzone), nie potrafiliby udzielić zbornej odpowiedzi. Zresztą większość – jestem świadom, że są wyjątki – nie byłaby w stanie udzielić zbornej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie.
Przyznając się do bezradności w kwestii podstawowej, zastanawiam się raczej nad możliwymi konsekwencjami rozróby na Upton Park. Czy zaszkodzi wizerunkowi piłki z Wysp w oczach bogaczy, ustawiających się w kolejce do kupowania kolejnych klubów (a propos: Portsmouth jednak przejęte przez Sulejmana al-Fahima)? Czy utrudni Anglikom starania o organizację mundialu w 2018 r.? A może będzie sygnałem ostrzegawczym dla uśpionych biznesowymi sukcesami ludzi z FA? Od dawna mówi się, że prawdziwym problemem angielskiego futbolu nie jest brak lewoskrzydłowego albo wyjazd Beckhama za ocean, najazd gwiazd z zagranicy, odbierających miejsce w drużynach ekstraklasy młodym Anglikom, albo przeciwnie – odwrót gwiazd wystraszonych podwyżką podatków, który spowoduje, że młodzi Anglicy nie będą się mieli od kogo uczyć. Prawdziwym problemem angielskiego futbolu jest oderwanie od korzeni: traktowanie fanów wyłącznie jak maszynek do zarabiania pieniędzy.
Po meczu West Ham-Millwall rysuje się kilka możliwych scenariuszy, i choć każdy z nich zakłada surowe kary dla uczestników zajść (z dożywotnimi zakazami stadionowymi włącznie i być może także usunięciem gospodarzy z dalszych rozgrywek Carling Cup), kolejne kroki mogą znacząco się różnić. Mogą wziąć górę uspokajające głosy, że mimo wszystko problem chuligaństwa wśród kibiców w Anglii pozostaje marginalny (co skądinąd jest prawdą), więc nie warto robić zbyt wiele zamieszania wokół jednego incydentu. Może zwyciężyć opcja przeciwna (w której słychać także głosy polityków): trzeba działać z wyjątkową ostrością właśnie dlatego, że problem (jeszcze) pozostaje niewielki. Jest także scenariusz idealistyczny, w którym wczorajszy mecz prowadzi do rachunku sumienia decydentów i rozpoczęcia działań na rzecz zubożałego i sfrustrowanego środowiska kibicowskiego, podejmowanych już nie tylko przez facetów rodem z filmów Kena Loacha, ale także menedżerów i piłkarzy największych drużyn Premiership.
A najbardziej szkoda mi Jacka Collisona. Piłkarzowi West Hamu w sobotę umarł ojciec. We wtorek chłopak zdecydował się przerwać żałobę i pomóc drużynie – tylko po to, żeby być zelżonym przez pseudokibiców podczas próby ich uspokajania.

Wybór Sola

Moja sprawa z Solem Campbellem ciągnie się od wielu lat, co najmniej kilkakrotnie załatwiałem ją także na tym blogu. W największym skrócie: jego odejście z Tottenhamu odchorowywałem, a czas poprzedzający to odejście mógłbym chyba opowiadać dzień po dniu – tak daleko sięgało moje utożsamienie przyszłości drużyny z przyszłością jej ówczesnego kapitana. Potem była praca żałoby: tłumaczyłem sobie, że miał wszelkie powody do podjęcia decyzji o nieprzedłużeniu kontraktu, skoro stracił wiarę w to, że – będąc niewątpliwie jednym z najlepszych środkowych obrońców kontynentu – spełni swoje sportowe ambicje w klubie pogrążonym w permanentnym kryzysie. Do samego końca był profesjonalistą, wzorem dla młodych (spytajcie Ledleya Kinga) i znakomitym kapitanem, nie bardzo więc umiałem pogodzić się z tym, że z dnia na dzień nazwano go Judaszem. Ścigająca Campbella kibicowska nienawiść bywała w ciągu minionych ośmiu lat przedmiotem policyjnych dochodzeń i przyczyną kar, jakie spotkały kilkunastu widzów spotkania Portsmouth-Tottenham w poprzednim sezonie. Czy nie czas mu przebaczyć, pytałem przed miesiącem, i znów sprowadzić na White Hart Lane, gdzie problemy ze zdrowiem ma trzech podstawowych obrońców? Harry Redknapp mówi, że do każdego innego klubu ściągnąłby Campbella bez wahania, bo uważa go za jednego z sześciu najlepszych stoperów ekstraklasy (hm… ciekawe, jaka jest jego pozostała piątka), ale w obliczu całej tej historii nie może.
34-letni Sol Cambpell podpisał pięcioletni (sic!) kontrakt z czwartoligowym Notts County (niewtajemniczonym wyjaśniam, że League Two jest de facto czwartą ligą, po Premier League, Championship i League One; klub, mający potężnych sponsorów oraz Svena Gorana Erikssona jako dyrektora sportowego, zamierza przebijać się do ekstraklasy, ale siłą rzeczy potrwa to co najmniej trzy lata). W ten sposób moja sprawa z Campbellem nieoczekiwanie znalazła całkiem nowe oświetlenie. W przypadku zejścia o trzy klasy rozgrywkowe niżej trudno mówić o motywach sportowych; 73-krotny reprezentant Anglii, uczestnik trzech mundiali, dwukrotny mistrz Anglii i czterokrotny zdobywca Pucharu Anglii po prostu chce jeszcze trochę dorobić. Ma do tego święte prawo, tak samo jak Beckham miał prawo wyjeżdżać za ocean. Rozumiem, że sportowo może czuć się spełniony i że nie ma ochoty na sezon morderczej walki o utrzymanie w lidze takiego np. Stoke. Zresztą w tym wieku w żadnej drużynie Premiership nie mógłby już liczyć na kontrakt dłuższy niż sezon-dwa – Notts County zapewnia mu cotygodniowe wpływy prawie do czterdziestki.
Arsene Wenger i Harry Redknapp, każdy z nieco innych powodów, są zdumieni wyborem Campbella. Kibice Tottenhamu mają ubaw po pachy. Ja, jak widać, znów próbuję go zrozumieć, ale przede wszystkim: czuję się jakoś spokojniej, bo w jednej chwili wszystkim dotychczasowym decyzjom Cambpella jakby ubyło dramatyzmu. Meczów Notts County i tak oglądać nie będę.