Jak Wenger wyjaśnia świat

Ech, wyrywa mi się serce do pisania o meczu Tottenhamu z Liverpoolem, ale czuję, że powinienem uszanować hierarchię – w tym przypadku oddawaną również przez ligową tabelę. Powiedzieć, że nie spodziewałem się zwycięstwa odniesionego przez Arsenal w takim stylu, to powiedzieć mało: ja w ogóle nie spodziewałem się zwycięstwa Arsenalu. Owszem: wierzyłem i wierzę w to, że Kanonierzy będą w tym sezonie błyszczeć, ale, do licha, nie na tle Evertonu, który zazwyczaj żadnemu z przeciwników błyszczeć nie pozwala. Oczywiście kiedy Arsenal prowadził już 0:3, miałem poczucie, że padną kolejne gole: w takich sytuacjach chłopcy Wengera są niezrównani, bezlitośnie wykorzystując fakt, że dążący do odrobienia strat przeciwnik odkrywa się i zostawia na boisku mnóstwo wolnego miejsca. Ale wcześniej? A zwłaszcza przy stałych fragmentach gry, które przyniosły Kanonierom pierwsze bramki? Doprawdy, nic się tu nie zgadza.

Czytałem na jakimś forum kibicowskim teorię, że za klęską Evertonu stoi kiepska atmosfera w szatni, zatruwana przez chcącego odejść do MC Lescotta: jej autor zestawia historię obecnych przepychanek między Evertonem a MC z ubiegłorocznymi przepychankami między Tottenhamem a MU w sprawie Berbatowa. Faktem jest, że z obrażonym i nieprzykładającym się do treningów Bułgarem w kadrze Tottenham zaczął poprzedni sezon stokrotnie gorzej niż obecny. Jednak wczorajszą porażkę Evertonu równie dobrze można wytłumaczyć, sięgając po przywoływany już przeze mnie w komentarzach do poprzedniego wpisu wywiad Arsene’a Wengera, udzielony dziennikarzom „Timesa” i „Daily Mail”.

Menedżer Arsenalu tłumaczy m.in., dlaczego zdecydował się odrzucić propozycję Realu i zostać na Emirates Stadium. Mówi, że nie chciał opuszczać Londynu przed skończeniem tego, co sobie zaplanował. „Buduję tę drużynę, chcę osiągnąć sukces z tą drużyną i mam poczucie, że gdybym odszedł, w jakiś sposób wyparłbym się swoich przekonań. Tu nie chodzi o Real – chodzi o to, że trzy albo cztery lata temu zacząłem pewien projekt i chcę go skończyć. Na tym etapie nie mogłem zostawić Arsenalu”.

Jaki to etap? Piłkarze, na których rozwój postawił przed kilkoma laty i którym sukcesywnie dawał szansę, wiedząc, że jest to inwestycja w przyszłość, mają dziś po dwadzieścia parę lat. Są wystarczająco dojrzali, wystarczająco doświadczeni, wystarczająco głodni sukcesu i wystarczająco ze sobą zżyci. Na tym polega filozofia Wengera i źródło jego niechęci do przesadnej aktywności na rynku transferowym: „Wierzę w sens budowania więzi między piłkarzami – mówi menedżer Arsenalu. – Wierzę w coś, co czyni piłkę nożną naprawdę wielką: zespołowość tej gry”. Wszystko tłumaczy wyznanie, że choć nie lubi tenisa jako takiego, przepada za Pucharem Davisa, bo tam indywidualności tworzą wreszcie drużynę…

Mam pokusę, żeby cytować większe fragmenty tej rozmowy (piłce nożnej poświęcone są te najmniej interesujące…); z pewnością nieraz będę do niej wracał. Na razie wyciągam wniosek taki, że Wenger wierzy, iż w tym roku nadszedł czas jego drużyny, i zamierzam traktować zakusy mistrzowskie Arsenalu serio. Zaznaczam: wyciągam ten wniosek w oparciu o wywiad, nie o strzelaninę Kanonierów na Goodison Park, bo po jednym meczu trudno cokolwiek uogólniać. Dotyczy to zresztą nie tylko porażki Evertonu, czy innej rewelacji poprzednich rozgrywek, Aston Villi, ale i wszystkich pozostałych wyników. Na tym etapie zwycięstwa jeszcze o niczym nie przesądzają; owszem, są ważne, ale bodaj tylko dlatego, że dają poczucie psychicznego komfortu i pewność, że praca całego okresu przygotowawczego nie poszła na marne.

Ten psychiczny komfort najbardziej potrzebny był oczywiście Markowi Hughesowi, człowiekowi znajdującemu się pod największą presją w związku z gigantycznymi oczekiwaniami wobec „galaktycznego” Manchesteru City. Przyznam, że Hughes zaimponował mi w meczu z Blackburn, mimo wzmocnień nie zmieniając ustawienia 4-2-3-1, sadzając na ławce rezerwowych Teveza, na środku ataku ustawiając skazywanego przez wielu na odejście z klubu Bellamy’ego, a dopiero za jego plecami – Adebayora, który skądinąd świetnie odnalazł się w tym miejscu i był, moim zdaniem, najlepszy na boisku.

Poczucie nie tyle komfortu, co ulgi może mieć Carlo Ancelotti, któremu trzy punkty w meczu ze skazywanym na porażkę Hull zapewnił w ostatniej chwili niezawodny Drogba; jak dla mnie Chelsea za rzadko atakuje skrzydłami, no ale to przekleństwo posiadania zbyt wielu środkowych pomocników. O uldze powinien mówić również Alex Ferguson, którego piłkarze nie zachwycili tak samo jak w poprzednim sezonie (może z wyjątkiem najlepszego w eksperymentalnie zestawionej obronie da Silvy), ale swój mecz wygrali – inaczej niż Liverpool Beniteza, który przed meczem kolejny raz próbował obrazić układających terminarz gier (nieszczęśnik, nie może uwierzyć, że układa go komputer…), po meczu zaś – zbyt młodego, jego zdaniem, sędziego technicznego.

A Harry Redknapp? Zaimponował lojalnością, wystawiając w ataku swojego kapitana, Robbiego Keane’a, i sadzając na ławce Petera Croucha (wszyscy się spodziewali duetu Crouch-Defoe, któremu tak dobrze szło w Portsmouth). W efekcie mieliśmy na boisku najniższy kwartet ofensywny Premiership (Keane i Defoe, uzupełniani przez Modricia i Lennona), co nie przeszkodziło Tottenhamowi zdobyć zwycięskiego gola głową. Keane zawiódł, jeszcze przed przerwą marnując trzy świetne sytuacje, nie zawiedli natomiast Luka Modrić, a zwłaszcza ciężko pracujący Wilson Palacios, dzięki któremu tak ciężko grało się drugiej linii Liverpoolu (Gerrardowi wyraźnie brakowało wsparcia Xabiego Alonso), i tradycyjnie nietrenujący z drużyną ze względu na kontuzjowane kolano Ledley King. Debiutujący w środku obrony Tottenhamu Sebastian Bassong mówił po meczu, że grać w duecie z kimś takim to prawdziwa przyjemność, bo nie dość, że podpowie ci, jak masz się ustawić, to naprawi potem twój błąd, jeśli takowy ci się zdarzy. Stoperzy Kogutów nie mieli zbyt wiele pracy: przy notorycznie grających długą piłką rywalach wystarczało wygrywać pojedynki główkowe. Szkoda, że King nie zdołał podpowiedzieć Gomesowi, jak się zachować przy rajdzie Johnsona…

Na brak emocji nie możemy narzekać, ale tegośmy się spodziewali. Zabawne, że nie padł żaden remis, i że mamy już dwie kandydatki do tytułu bramki sezonu: gole Assou-Ekotto dla Tottenhamu i Rodallegi dla Wigan. Piękne, że wszędzie pamiętano o Bobbym Robsonie. Obejrzałem kilka dni temu hołd złożony mu przez BBC, oparty na wywiadzie Gary’ego Linekera przeprowadzonym przy okazji 70. urodzin się Bobby’ego, i smutek z powodu jego odejścia wrócił do mnie z całą siłą. Arsene Wenger, mówiąc o swoim uzależnieniu od piłki, mówił także o nim: o tym, jak na kilka dni przed śmiercią Robson wybrał się na mecz charytatywny, zorganizowany przez jego wspierającą chorych na raka fundację, i jak błyszczały mu oczy, kiedy po raz ostatni patrzył na murawę St. James’ Park.

Przewodnik po Premiership

Do najnowszego numeru miesięcznika „When Saturday Comes” dołączono specyficzny kalendarz: rozpoczyna się w sierpniu 2009, a kończy w maju 2010 r. Nikogo z czytelników tego bloga powyższe daty nie zdziwią – w końcu, jak pisał Nick Hornby w „Futbolowej gorączce”, „nasze lata, nasze jednostki czasu, zaczynają się w sierpniu i kończą w maju”. Zaczynamy kolejny sezon Premiership i to zaczynamy z wielkimi nadziejami, bo jeśli poprzedni już w styczniu okrzyknięto najlepszym w historii, ten ma wszelkie dane, by okazać się jeszcze lepszym – nawet jeśli nie pod względem poziomu sportowego, to przynajmniej pod względem emocji, a – jak słyszymy – także finansowo (mimo globalnego kryzysu zyski ekstraklasy mają po raz pierwszy w historii przekroczyć miliard funtów). Z poziomem sportowym może być nieco gorzej, skoro z Wysp wyjechali Cristiano Ronaldo i Xabi Alonso, nie mówiąc o Guusie Hiddinku, ale emocje mamy gwarantowane choćby dlatego, że zmniejszyły się różnice potencjału poszczególnych drużyn. Mistrz kraju przystępuje do sezonu słabszy niż przed rokiem, podobnie jak co najmniej dwie inne drużyny Wielkiej Czwórki, a zespoły z grupy pościgowej tym razem raczej się zbroją – przede wszystkim, oczywiście, Manchester City. Taki Didier Drogba powiada np., że walka o mistrzostwo Anglii rozegra się między siedmioma klubami: do Wielkiej Czwórki i MC dodaje jeszcze Aston Villę i Tottenham (a co z Evertonem, chciałoby się zapytać?). A ponieważ tego typu kwestie nurtują nie tylko napastnika Chelsea, spróbujmy i my odpowiedzieć na pytanie, kto zostanie mistrzem Anglii, kto zagra w Lidze Mistrzów, a kto w Europa League, kto zajmie bezpieczne miejsce w środku tabeli i kto spadnie. Ryzyko jest duże, choćby dlatego, że do zamknięcia okienka transferowego zostały dwa tygodnie (gdy pisałem podobny przewodnik przed rokiem Dymitar Berbatow był jeszcze piłkarzem Tottenhamu, a o kupieniu Manchesteru City przez szejków wcale się nie mówiło), no i w maju każdy będzie mógł powiedzieć „sprawdzam”, ale mimo wszystko podejmę je. Z góry ostrzegam: tekst, jak na blogowe standardy, okaże się długi.

Któż więc zostanie mistrzem Anglii? Broniący tytułu MANCHESTER UNITED stracił Cristiano Ronaldo i Carlosa Teveza (tego drugiego w dodatku oddał jednemu z bezpośrednich rywali), starsi o kolejny rok są Ryan Giggs, Paul Scholes i Edwin van der Sar, kłopoty ze zdrowiem wciąż ma Owen Hargraeves, a wśród znaczących wzmocnień są jedynie Antonio Valencia i Michael Owen. Zdania na temat obu transferów są podzielone, ale mnie się one podobają (nawet jeśli wiem, że Valencia to nie Ronaldo): Wigan nie od dziś jest wylęgarnią talentów, które błyszczą pełnym blaskiem po zmianie klubu, zaś Owen pod kuratelą Fergusona, a zwłaszcza przy serwisie, jaki zapewni mu druga linia MU (i jakiego nie mogła zapewnić druga linia Newcastle…), pokaże, że nie przestał być królem pola karnego. Zdaję sobie sprawę, że piłkarz ten dobiega trzydziestki i że lista jego kontuzji jest długa, ale będący mistrzem systemu rotacyjnego Alex Ferguson potrafi dbać o zdrowie piłkarzy, a sprowadzając Teddy’ego Sheringhama udowodnił, że na nowy początek nigdy nie jest za późno. Nie zdziwię się, jeśli Michael Owen – skądinąd wzór profesjonalizmu, zatrudniający własnego trenera od przygotowania fizycznego, zawsze pierwszy na treningu itd. – znajdzie się na pokładzie samolotu, który zawiezie reprezentację Anglii na Mundial.

Pozostają oczywiście pytania o optymalne ustawienie mistrzów kraju (wiadomo już, że po odejściu Ronaldo Rooney będzie grał w ataku, a nie – jak niemal w całym poprzednim sezonie – po lewej stronie, i że Berbatow będzie mniej schodził do środka; z pewnością więcej zobaczymy akcji skrzydłami i dośrodkowań, choćby w wykonaniu Valencii właśnie), o obsadę pozycji bramkarza (przy wieku van der Sara i podatności na kontuzje Fostera Kuszczak może liczyć na kilkanaście meczów w sezonie), a także o to, czy leciwy menedżer i jego niewiarygodnie utytułowani piłkarze są równie głodni sukcesu jak przed laty. Tę ostatnią kwestię można jednak unieważnić: od chwili przegranego finału Ligi Mistrzów z Barceloną Alex Ferguson myśli o tym, jak powrócić na szczyt. A że jest mistrzem przebudowywania składu (przypomnijcie sobie 1995 rok po odejściu Ince’a, Kanczelskisa i Hughesa) i że na horyzoncie widać kolejnych młodych zdolnych (Gibson! Welbeck!! Macheda!!!), sądzę, że idzie w tym roku po kolejny tytuł.

Najpoważniejszym rywalem będzie ten, który i w roku ubiegłym sprawił Czerwonym Diabłom najwięcej kłopotów: FC LIVERPOOL (po sprawiedliwości dodam, że wielu angielskich komentatorów spodziewa się, że tytuł trafi właśnie na Anfield). A ja z tych samych powodów, co poprzednio, poprzestanę na przyznaniu mu wicemistrzostwa: zbyt wiele w Liverpoolu zależy od dwóch tylko piłkarzy, Torresa i Gerrarda, i zbyt często mają oni kłopoty ze zdrowiem. A jeszcze odszedł Xabi Alonso (Alex Ferguson już powiedział, że to koniec marzeń Liverpoolu o mistrzostwie – sam Mascherano za plecami Gerrarda nie wystarczy), a jeszcze kontuzjowany jest Aquilani, któremu oprócz kilku miesięcy rehabilitacji trzeba będzie dać kilka miesięcy na aklimatyzację, a jeszcze świetny w akcjach ofensywnych Glen Johnson w obronie myli się znacznie częściej… Doprawdy, żeby walczyć na tylu frontach, na ilu walczyć przyjdzie zespołowi Rafy Beniteza, trzeba mieć bardziej rozbudowaną i bardziej wyrównaną kadrę – akurat taką, jaką ma Ferguson.

I może również taką, jaką ma Carlo Ancelotti: kolejna postać, która musi zaaklimatyzować się w Premiership. Na razie do prowadzenia CHELSEA Włoch ma jedną ważną umiejętność: zarządzania siłami niemłodych już piłkarzy. Czy stać go jednak na mistrzostwo Anglii, gdzie tempo gry i dynamika rozgrywek są o wiele bardziej intensywne niż we Włoszech? Guus Hiddink udowodnił, że nawet w tym składzie Chelsea prowadzona przez wybitnego fachowca zdolna jest rywalizować z najlepszymi w Europie. Terry po kilku tygodniach wahań został w klubie, przedłużył kontrakt Drogba, zdrowy jest Essien, Lampard i obaj Cole’owie będą pilnować formy przed mundialem, drużynę wzmocnił Jurij Żirkow… Wszystko to są poważne argumenty – moim zdaniem jednak w sam raz na trzecie miejsce.

Chyba że to trzecie miejsce odbierze… ARSENAL. Kanonierów i tym razem niejeden lekką ręką wyrzuca z Wielkiej Czwórki, ja zaś mam ochotę napisać, że dzieci Wengera zawalczą o miejsce na podium, a nawet, kto wie… Stali czytelnicy wiedzą aż za dobrze, że do stylu i filozofii menedżera Arsenalu mam słabość. Kilka dni temu Francuz mówił, że drużynę, w której średnia wieku wynosi 29 lat można poprawić o 5 procent, ale potencjał rozwoju drużyny, której średnia to 22 lata, sięga już 30 procent. Co roku staram się z uwagą patrzeć na Kanonierów w meczach Pucharu Ligi, niedawno widziałem też ich młodzież w rozgrywkach juniorskiego Pucharu Anglii, więc spodziewam się, że tak jak w ubiegłym sezonie eksplodowały talenty Walcotta i Denilsona, w tym doczekamy się wielkich meczów Ramseya, Veli i (tu korekta w porównaniu z wpisem sprzed dwóch tygodni – wygląda na to, że chłopak dostanie szansę już teraz) Wilshere’a. Zgoda: odszedł Adebayor, ale wygląda na to, że w jego miejsce Wenger kupi jednak napastnika (czy będzie to Chamakh z Bordeaux?), warto też pamiętać, że wreszcie zdrowi są Eduardo i Rosicky, no i czeka nas pierwszy pełny sezon Arszawina – moim zdaniem kandydata numer jeden do tytułu piłkarza sezonu 2009/10.

Wyczerpaliśmy więc kwestię pierwszej czwórki. Piąte miejsce powinno przypaść EVERTONOWI, zwłaszcza jeśli David Moyes zdoła utrzymać w klubie Lescotta i sprowadzi mu do pomocy Senderosa (przez pierwsze miesiące nie zagra jeden z lepszych obrońców poprzedniego sezonu ligi angielskiej, Phil Jagielka). Everton to fenomen, a jego menedżer zasłużenie zbiera wyróżnienia; drużyna z tym budżetem i z tymi problemami kadrowymi powinna zajmować miejsce w środku tabeli, a nie bić się o Ligę Mistrzów. Udało się załatwić przedłużenie wypożyczenia Jo, jest rewelacyjny Fellaini i jeszcze lepszy Cahill, są młodzi Rodwell, Gosling i nieco starszy Piennaar, a także niezawodni obrońcy – oprócz wspomnianych Lescotta i Jagielki także Baines. Podejrzewam, że gdyby wśród kibiców wszystkich drużyn Premiership rozpisać ankietę mającą wyłonić najbardziej niewygodnego przeciwnika, Everton wygrałby w cuglach.

Miejsce w Europa League powinno przypaść również MANCHESTEROWI CITY. Brydżysta powiedziałby, że powinno przypaść „z bilansu”, tzn. po przeliczeniu siły własnej karty. Tyle że futbol to nie brydż: wielki budżet i ogromne zakupy mogą, ale nie muszą zapewnić sukcesu, a presja, jakiej poddany będzie młody wciąż menedżer jest nieporównywalna z żadną inną w lidze. Rozważałem tę kwestię w lipcu: transfery MC są robione z głową, Hughes wie, że nie ma czasu na eksperymenty, więc kupuje piłkarzy sprawdzonych już w Premiership, osłabiając równocześnie rywali (do pełni szczęścia potrzebuje jeszcze jednego stopera i z pewnością w ciągu najbliższych dwóch tygodni będzie go miał). Ale czy zdoła tę mieszaninę świetnie opłacanych gwiazdorów zintegrować w zespół? Mam wciąż wątpliwości, a sparingi MC raczej te wątpliwości wzmocniły.

Już bardziej bym wierzył, że kolejny raz namiesza ASTON VILLA. W ubiegłym roku długo bronili czwartego miejsca – zgubiła ich zbyt krótka ławka, z której nie bardzo miał kto wchodzić, zwłaszcza gdy objawy przemęczenia wykazywał Agbonglahor. Piłkarze Martina O’Neilla są w większości młodzi i głodni sukcesu, grają szybki, efektowny futbol, i ufają menedżerowi na tyle, by nie myśleć o transferach (na Villa Park pozostał Ashley Young, jedno z odkryć tamtego roku, typowany już do gry w Barcelonie i Realu); owszem, odszedł Gareth Barry, ale na jego miejsce sprowadzono m.in. Fabiana Delpha, świetnego nastolatka z Leeds, a kuruje się inny nowy nabytek, lewoskrzydłowy reprezentacji Anglii Stewart Downing. Fabio Capello musi częściej przyjeżdżać na ich mecze, bo oprócz wymienionych już piłkarzy (wszyscy są Anglikami…) powinien oglądać również Heskeya, Milnera czy Luke’a Younga. Ławka, jak widać, nieco się wydłużyła, więc na miejscu kibiców AV o życiu bez Garetha Barry’ego myślałbym z optymizmem.

TOTTENHAMOWI kibicuję zbyt długo, żeby żywić optymizm. Koguty powinny zająć miejsce między piątym a ósmym – na tyle akurat wydaje się skrojony ich skład, na tyle wyceniam również format i formację menedżera. Tradycyjnie do wielkości brakuje dwóch zawodników: lewoskrzydłowego i defensywnego pomocnika, którzy umożliwiliby jednemu z najlepszych piłkarzy tej ligi, Luce Modriciowi, grę w środku pola.

Miejsce dziewiąte rezerwuję dla WEST HAMU. Duet trenerski Gianfranco Zola-Steve Clarke postawił ten zespół na nogi, ba: pod ich kuratelą taki Carlton Cole przemienił się z grzejącej ławę zapchajdziury w napastnika z powodzeniem walczącego w minioną środę z obrońcami reprezentacji Holandii. Zola sprowadził piłkarzy, o których wiadomo niewiele (uważajcie jednak na wypożyczonego z Interu Jimeneza), ale nawet bez wzmocnień miałby więcej niż przyzwoity skład, z byłymi i obecnymi reprezentantami Anglii: Greenem, Upsonem, Dyerem, Parkerem i Ashtonem, a przede wszystkim ze zdolną młodzieżą, coraz odważniej upominającą się o miejsce w pierwszej jedenastce. Spoza tradycyjnej czołówki to będzie najciekawszy zespół do oglądania.

SUNDERLAND ma wreszcie menedżera, który będzie w stanie sprostać ambicjom klubowego zarządu: praca Steve’a Bruce’a w Wigan nie została przez nas w ubiegłym roku dostatecznie skomplementowana – będziemy więc mieli okazję chwalić jego dokonania w nowym klubie (kto powiedział, że w Anglii jest posucha wśród młodych zdolnych menedżerów?). I w tym przypadku zespół jest znacznie mocniejszy niż przed rokiem. Grający regularnie w pierwszym składzie Darren Bent może się otrzeć o granicę 20 goli w lidze, a przecież jest jeszcze Kenwyne Jones… Na walkę o europejskie puchary za wcześnie, choć jeśli będzie im sprzyjało losowanie, mogą zamieszać w Pucharze Ligi.

BLACKBURN pod Samem Allardyce’m nie powinno się martwić o utrzymanie. Owszem, stracili Roque Santa Cruza, ale prawdę powiedziawszy napastnik ten już w ubiegłym sezonie nie grał zbyt wiele. W ogóle kontuzje dość często trapią piłkarzy Blackburn, co z drugiej strony nie powinno dziwić przy grze twardej, często na pograniczu faulu. Przeciwko drużynom Allardyce’a również nie gra się przyjemnie, zwłaszcza na ich boiskach. Nie zachwycają, ale zdobywają punkty – a to przede wszystkim obchodzi tego menedżera.

W przypadku FULHAM powtórzenie osiągnięć sprzed roku i awansu do Europa League wydaje się niemożliwe. Roy Hodgson, podobnie zresztą jak Allardyce, jest aktywny na rynku transferowym, jak na razie udało mu się też zatrzymać w klubie rewelacyjnego stopera Brede Hangelanda (wśród starających się był m.in. Arsenal), kłopot w tym, że tym razem nikt już nie podejdzie do meczu na Craven Cottage rozluźniony. Jeśli zapytać Arsene Wengera o największe ubiełgoroczne traumy, to oprócz kapitulacji w półfinale Ligi Mistrzów wymieni z pewnością derby Londynu z Fulham. I będzie pilnował, by podobna wpadka się nie powtórzyła.

WIGAN ma nowego menedżera, dawną legendę klubu (grał tu w latach 1995-2001), a ostatnio świetnie radzącego sobie w niewielkim Swansea Roberto Martineza. Czy Hiszpan poradzi sobie również w Premiership? Na razie musi na nowo konsolidować zespół, który jeszcze w trakcie poprzedniego sezonu stracił Wilsona Palaciosa, a w lecie także Antonio Valencię i – to może być największe osłabienie, bo środek pomocy bez niego zaczyna wyglądać niezmiernie blado – Lee Cattermole’a (poszedł za Bruce’m do Sunderlandu). Na moje oko spadek im nie grozi, ale o miejsce w górnej połowie tabeli będzie ciężko.

STOKE i tym razem utrzyma się w ekstraklasie: w tej kwestii pokładam nadzieje w Tonym Pulisie – kolejnym niekwestionowanym talencie wśród angielskich menedżerów – i w etosie, jaki zdołał wpoić swoim piłkarzom. Nikt z przyjeżdżających nie potrafił grać na Britannia Stadium i mało kto umiał radzić sobie z dalekimi wrzutkami z autu Rory’ego Delapa, ale tacy piłkarze jak Etherington czy Lawrence potrafią również grać piłkę techniczną, a James Beattie okazał się jednym z najbardziej udanych transferów minionych miesięcy. Dzięki wszystkim tym czynnikom, i dzięki naprawdę solidnej grze obronnej powinni i tym razem uciec spod szubienicy.

BOLTON to zespół, który – jak powiedział kiedyś Gary Lineker o Wimbledonie – najlepiej ogląda się na telegazecie, ale przecież nie o estetykę w tym biznesie chodzi. Zespół od dawna uchodzi za trudny do pobicia, a sprowadzając Zata Knighta i Sama Rickettsa, a także doświadczonego defensywnego pomocnika Seana Davisa, uszczelnił jeszcze swoje szyki obronne. W drugiej linii jest Matthew Taylor, niesłusznie pomijany przez kolejnych angielskich selekcjonerów. A ile już lat Jussi Jaskalaainen broni w sytuacjach nieprawdopodobnych, Kevin Davies zaś w sytuacjach równie nieprawdopodobnych potrafi przepchnąć się w polu karnym, by celnie uderzyć piłkę głową?

Wiara w to, że w Premiership utrzyma się BURNLEY należy do metafizycznych – przyznaję. Ale w ubiegłym roku napędzili mi tak potwornego stracha w półfinale Pucharu Ligi (wcześniej eliminując Arsenal i Chelsea), że po prostu nie mogę uwierzyć w to, że historia kopciuszka nie zdarzy się po raz kolejny. Mała mieścina (tylko 88 tys. mieszkańców), nieco ponad 13 tys. średniej frekwencji na stadionie (czwarty najgorszy wynik w Championship) i odważne gesty klubu, mające na celu jej zwiększenie: każdy, kto do 8 sierpnia 2008 zdecydował się wykupić karnet na cały sezon otrzymał obietnicę darmowego karnetu na kolejne rozgrywki w przypadku awansu do ekstraklasy (średni koszt przedsięwzięcia wyceniono na 2 miliony funtów; awans może być wart i 60 milionów)… Nie o pieniądzach jednak powinniśmy tu pisać. Żeby wywalczyć awans musieli przejść cholernie dużo – znosić twardą rękę Owena Coyle’a (jeszcze jeden Szkot wśród menedżerów Premiership – niedługo będą najliczniej reprezentowaną nacją w tym fachu) i rozegrać, licząc z meczami pucharowymi, 61 spotkań. Ciężka praca to klucz, ale duch zespołu, niezła organizacja gry i atrakcyjny dla oka, ofensywny futbol dopełniają charakterystyki. Zresztą z pewnością pamiętacie pierwszą połowę poprzedniego sezonu w wykonaniu Hull.

W zasadzie wbrew wszystkim ekspertom uważam, że utrzyma się PORTSMOUTH: mam wrażenie, że kładą oni krzyżyk na tym zespole wyłącznie w związku z przedłużającym się procesem przejmowania go przez Sulejmana al-Fahima. Oczywiście jeśli do transakcji nie dojdzie, będzie źle. Jeśli dojdzie – i tak trzeba będzie pracować przy ograniczonym budżecie, ale to dla ich menedżera żadna nowina. Przed rokiem obstawiałem, że zawalczą o Puchar UEFA, ale przed rokiem mieli na koncie Puchar Anglii, a w składzie Croucha, Defoe’a, Diarrę i Glena Johnsona… Teraz zespół jest niewielki i niezwykle doświadczony, ale w związku z tym nie pęknie w obliczu kłopotów.

W ten sposób wychodzi mi, że ekstraklasę opuści dwóch beniaminków. Pierwszym będzie WOLVERHAMPTON, z menedżerem i składem w sam raz na Championship. Drugim – BIRMINGHAM, którego utalentowany skądinąd menedżer, Alex McLeish, sam mówi, że nie ma drużyny zdolnej do konkurowania z zespołami Premiership i domaga się od zarządu kolejnych wzmocnień (tyle dobrego, że Anglia będzie miała pożytek z doświadczeń, jakie w bramce Birmingham zbierze Joe Hart). Trzecim spadkowiczem będzie HULL. Straszliwe załamanie formy z minionej wiosny nie pozwala żywić wielkich nadziei na przełamanie tzw. syndromu drugiego sezonu.

No to zaczynamy. Zdaniem bukmacherów trzej najbardziej zagrożeni zwolnieniem menedżerowie to Alex McLeish (Birmingham), Paul Hart (Portsmouth) i Mark Hughes (MC), trzej najbezpieczniejsi zaś to Harry Redknapp (Tottenham), Martin O’Neill (AV) i Alex Ferguson (MU). Królem strzelców ma zostać Fernando Torres (on również podpisał nowy kontrakt z Liverpoolem), no chyba że zagrozi mu Jermain Defoe. W bramce zaimponuje Shay Given… Znów będzie pięknie.

Piłka sss…kopana

Znam tę historię na pamięć. Ze zrozumiałych względów (noszę to samo nazwisko) śledziłem karierę Mirosława Okońskiego jak mało którego piłkarza. Wycinałem zdjęcia z gazet, opowiadałem kolegom z podwórka, że jest moim kuzynem, wściekałem się na kolejnych trenerów reprezentacji, że go nie powołują, a kiedy nadszedł wreszcie mecz z Cyprem – odchorowałem to, że Wojciech Łazarek nie potrafił mu znaleźć miejsca na boisku. Wiedziałem oczywiście, że imprezuje, że odwiedza kasyna, że po zakończeniu kariery roztrwonił majątek. Co mnie zdziwiło, to duma, z jaką opowiada o tym „Magazynowi Futbol”.

Nie, właściwie wcale mnie nie zdziwiło. Dało raczej jeszcze jedną odpowiedź na pytanie, dlaczego polska piłka wydaje się terenem przeklętym, na którym nikt nigdy niczego nie osiągnie – a jeżeli zdoła wybić się ponad przeciętność, to nie dzięki otoczeniu, ale wbrew niemu (znakomitą analizę tego otoczenia daje Rafał Stec w książce, od której pożyczam tytuł wpisu). Jak można sądzić, że picie i hazard nie mają wpływu na boiskową postawę? Jak można nie dostrzegać, że nieprzetrawione resztki alkoholu powodują, iż w 70. minucie meczu nie sposób dopędzić piłki, a uzależnienie od kasyna w ogóle nie pozwala się skupić na grze? Aż głupio stawiać podobne pytania, ale najwyraźniej trzeba je stawiać w kraju, w którym na permanentnej bańce ma chodzić prezes PZPN (co podaję na odpowiedzialność Zbigniewa Bońka), wieść gminna niesie, że sztab medyczny reprezentacji bywał angażowany do odtruwania jednego z poprzednich trenerów, a wspomniany Stec pisze, że z nietrzeźwymi szkoleniowcami spotykają się już juniorzy.

Oczywiście smutna historia Mirosława Okońskiego ma swoje warianty w innych krajach. W Anglii dla podobnych przypadków – sportowców uzależnionych od alkoholu, narkotyków, hazardu – działa klinika „Sporting Chance”, współzakładana przez Tony’ego Adamsa, kilkanaście lat temu również walczącego z alkoholizmem. Powiedziałbym nawet, że trudno się dziwić ludziom, którzy po zakończeniu kariery nie potrafią sobie poradzić z poczuciem pustki, tęsknotą za dawnym uwielbieniem tłumów, brakiem cotygodniowej porcji adrenaliny… Dla ludzi wciąż uprawiających sport jest to jednak memento.

Nie dalej jak wczoraj „Daily Telegraph” opublikował tekst adresowany najwyraźniej do jednego czytelnika, Stevena Gerrarda. Henry Winter pisze, że przed kapitanem Liverpoolu najważniejszy sezon w karierze; sezon, po zakończeniu którego piłkarz ma szansę zostać mistrzem Anglii i mistrzem świata (czy to realne, to temat na osobną rozmowę…). Tyle że aby te cele osiągnąć, musi to i owo poświęcić. Dziennikarz nawiązuje do niedawnego procesu sądowego, wytoczonego Gerrardowi w związku z bójką w pubie: sąd go uniewinnił, ale ogłaszając wyrok zauważył, że wdanie się przez niego w scysję było nieroztropne. Nieroztropne było również, dodaje publicysta „Daily Telegraph”, siedzenie w knajpie do trzeciej w nocy i picie piwa kilka godzin po meczu, kiedy organizm sportowca potrzebował regeneracji.

Winter idzie dalej: mówi o napięciu między lojalnością Gerrarda wobec starych kumpli z Huyton, a wykonywaniem zawodu wymagającego profesjonalizmu, oddania i odpowiedzialności. Pięciu kompanów Gerrarda przyznało się tamtej nocy do bijatyki, a jeden do zastraszania – wszystkich skazano na 150 godzin prac publicznych. „Gerrard potrzebuje przyjaciół, którzy powinni go chronić przed igraniem z ogniem, próbujących ugasić pożar, a nie dolewających oliwy do ognia” – czytamy w „Daily Telegraph”. – „Ci ludzie muszą dostrzec ograniczenia płynące z faktu, że ich słynny przyjaciel jest sportowcem, a w szczególności muszą zrozumieć, że Gerrard jest u szczytu zawodowej kariery”.

Polski problem, jeden z rozlicznych, polega na tym, że mało kto z dziennikarzy rozmawia z piłkarzami podobnym językiem – a większość wręcz podbija swoim rozmówcom bębenka. Mirosław Okoński mówi, że marzył o lidze hiszpańskiej i że nie udało się przez obowiązujący w PRL-u przepis, zezwalający na wyjazd dopiero po trzydziestce. „Dajcie mi teraz 20 lat, dajcie mi te możliwości, jakie są dziś…” – dodaje. Ktoś powinien mu powiedzieć, że kierując się filozofią „lufka, lufka i na mecz” dziś zmarnowałby swój wielki talent tak samo jak przed dwudziestu laty.

Twitter-transfer

Zapytał mnie Duncan Edwards, które z angielskich mediów są najbardziej wiarygodnymi źródłami informacji. Odpowiedziałem najlepiej, jak potrafiłem, ale odpowiadając uświadomiłem sobie, jak często źródeł informacji można szukać poza mediami. Wiadomości off the record, podawane nieoficjalnie przez menedżerów zaufanym dziennikarzom, to przykład stosunkowo bezpieczny (jak to działa, opisał w swoim blogu Tomasz Błaszczak mówiąc o konferencji Harry’ego Redknappa podczas Wembley Cup), ale bywa, że dziennikarze szukają informacji na forach kibicowskich, całkiem niedawno zaś źródłem i przyczyną nielichego zamieszania okazał się twitter.

Chodzi o kulisy transferu Darrena Benta z Tottenhamu do Sunderlandu, na temat którego rozmowy ciągnęły się od dobrych paru tygodni, by nabrać zrozumiałego przyspieszenia po kupnie przez Londyńczyków Petera Croucha. W ubiegły poniedziałek Bent był już na pokładzie samolotu czekającego na odlot do Pekinu, gdzie jako piłkarz Tottenhamu miał wziąć udział w przedsezonowym turnieju, ale w ostatniej chwili został zawrócony: nie poleciał, czekając na rychłe porozumienie klubów, badania lekarskie i podjęcie negocjacji w sprawie kontraktu z nowym pracodawcą.

Tego dnia o 8.44 użytkownik twittera podpisujący się jako db10thetruth donosił: „Nie mogę uwierzyć w całe to zamieszanie: wysiadłem z samolotu, a wszystko przez transfer. Oto dlaczego tak kocham futbol”, a w następnych godzinach żegnał się z fanami „Kogutów”, pisał, że wyściskał się z Crouchem, którego spotkał w bazie treningowej Tottenhamu, że dzień jest zwariowany, że nie może się doczekać, że nie podobają mu się nowe wyjazdowe koszulki West Hamu… I tak mniej więcej do czwartku, kiedy db10thetruth napisał, co następuje: „11.00: Robię się naprawdę wk…”. „13:30. Dlaczego nic nie może być proste? To cholernie frustrujące, op… się i g… robić”. „16.52: Czy chcę przejść do Hull? NIE. Czy chcę przejść do Stoke? NIE. Czy chcę przejść do Sunderlandu? TAK, więc przestań się op…, Levy” (Daniel Levy jest prezesem Tottenhamu).

Na trop tych wypowiedzi wpadły media. Zrobiła się awantura. Tottenham przeprowadził śledztwo, czy db10thetruth to rzeczywiście Bent, a kiedy okazało się, że tak, doprowadził do zamknięcia jego konta na twitterze, ukarał odebraniem dwóch tygodniówek, wymusił opublikowanie przeprosin na stronie internetowej klubu i, oczywiście, opóźnił finalizację transferu o kolejne dni (ostatecznie Darren Bent został piłkarzem Sunderlandu dopiero wczoraj po południu).

Historia nie ma morału. Bent swoje osiągnął (po przyjściu Croucha stał się piątym napastnikiem Tottenhamu, a w Sunderlandzie będzie grał w pierwszym składzie, co może pozwolić mu nawet na marzenia o wyjeździe na mundial), podobnie jak swoje osiągnął Daniel Levy (całkowita suma transferu może dojść do 16,5 miliona funtów, czyli do kwoty, jaką za Benta zapłacił Tottenham kupując go z Charltonu). I właściwie to jest jedyny punkt zaczepienia do rozmowy: fakt, że Darren Bent jest Anglikiem, jest bodaj głównym powodem, dla którego przeciętny w sumie piłkarz (po jednym z jego ubiegłorocznych pudeł Harry Redknapp powiedział, że nawet jego żona by to strzeliła) kosztuje tak niebotyczne pieniądze.

No i banał: jesteśmy bliżej wydarzeń niż kiedykolwiek. Kilka godzin po tym, jak Bent ostatecznie wsiadł w samolot do Newcastle, skąd miał przejechać do Sunderlandu, na jednym z forów kibicowskich opublikowano skan jego biletu. Był wieczór 2 sierpnia, trzy dni przed oficjalnym ogłoszeniem transferu przez oba kluby…

Wiara Wengera

Po tym, jak do Emmanuela Adebayora w Manchesterze City dołączył Kolo Toure (ostatni z niezwyciężonego składu Arsenalu z sezonu 2003/04), i jak Arsene Wenger wciąż nie ruszył na zakupy, eksperci są wyjątkowo zgodni: jeżeli drużyna Marka Hughesa ma już w tym sezonie wypchnąć kogoś z Wielkiej Czwórki, to wypchniętym będzie Arsenal. Tylko że podobne opinie słyszymy co roku: co roku ktoś kładzie krzyżyk na Kanonierach, którzy za każdym razem podnoszą się i coraz to nowymi siłami zdobywają miejsce uprawniające do walki o Ligę Mistrzów, a potem w tej Lidze Mistrzów potrafią zajść naprawdę daleko.

Rok po roku wyglądało to przecież tak samo: odchodzili Vieira, Henry, Ashley Cole, Flamini, Hleb i Gilberto Silva, poważne kontuzje łapali Rosicky i Eduardo… Dziennikarze narzekali, że Wenger nikogo na ich miejsce nie sprowadza (choć przecież do klubu przyszedł kupiony za duże pieniądze Arszawin) i że w swojej wierze w wychowywanie młodzieży staje się kimś w rodzaju nieszkodliwego maniaka. Kłopot w tym, że młodzież rzeczywiście dawała i daje się wychowywać. Błędy takiego Kierana Gibbsa drogo kosztowały Arsenal podczas ubiegłosezonowych klasyków – zremisowanego 4:4 meczu z Liverpoolem i przegranego półfinału Ligi Mistrzów z MU – ale już na młodzieżowych mistrzostwach Europy piłkarz ten okazał się objawieniem; jak sam mówi, przez dwa miesiące zebrał doświadczeń na dwa lata. Pamiętam również, jak przed rokiem pisałem „Przewodnik po Premiership” – mając w pamięci wszystkie te osłabienia, wróżyłem wówczas, że w kolejnych miesiącach eksplodują talenty Walcotta i Denilsona. Podobnie może być w tym roku z Ramseyem i Velą, a w sezonie kolejnym z Lansburym i Wilsherem; klasa Wengera polega m.in. na tym, że wie, jak długo powinien czekać na wrzucenie tych chłopców na głęboką wodę.

Sam Francuz nie może się zresztą nadziwić, że w Anglii wszyscy myślą, iż problemy drużyny rozwiązuje się kupowaniem piłkarzy: „Jestem przekonany, że kluczowa jest ciężka praca na treningu, poprawianie czegoś, co można poprawić, i wiara w tych zawodników, których ma się do dyspozycji”.

W tym sensie wypowiedź Wengera, że mimo transferów Adebayora i Toure (a przecież do Serie A odchodzi Eboue) ma drużynę zdolną do walki o mistrzostwo, wcale nie zabrzmiała desperacko. Wszyscy trzej wspomniani piłkarze – skądinąd co dwa lata wyjeżdżający w kluczowym momencie sezonu na Puchar Narodów Afryki – chcieli odejść z klubu już dobrych kilka miesięcy temu. Równocześnie po osiemnastomiesięcznej przerwie zaczął grać Rosicky, z rocznego wypożyczenia wrócił Senderos, zdrowy jest Eduardo, prawidłowo rozwijają się kolejni młodzieńcy…

Jak widać, nie mogę się wyzbyć wiary w Wengera. No, może mógłby znaleźć jakiegoś defensywnego pomocnika. Świat nie skończył się na Patricku Vieirze, którego ponoć zamyśla sprowadzić z powrotem do Londynu.

Zmarł Bobby Robson

W wieku 76 lat zmarł sir Bobby Robson. Jeszcze kilka dni temu pojawił się na St. James’ Park jako gość honorowy meczu charytatywnego Anglia-Niemcy, zorganizowanego, by wesprzeć jego fundację, pomagającą ludziom zmagającym się z nowotworem. Że sam jest chory nieuleczalnie, wiedział od dawna: w sierpniu 2008 mówił, że umrze raczej prędzej niż później, ale że ponieważ każdego to kiedyś czeka, zamierza cieszyć się każdą chwilą, która mu jeszcze została.

Zawsze umiał odchodzić z godnością. Kiedy w 1990 r. żegnał się z reprezentacją Anglii, powiedział na konferencji prasowej: „Jestem tu po to, żeby powiedzieć ‘do widzenia’. Właściwie nie, nie ‘do widzenia’, tylko ‘żegnam’”. Jego autobiografia miała taki właśnie tytuł: „Farewell but not goodbye”.

Jeden z ostatnich wywiadów z legendą Newcastle, zrobiony przez BBC przy okazji 75. urodzin, znajdziecie tutaj.

Niewiadoma Newcastle

Urlop przetrwałem oglądając wieczorami najbardziej dramatyczne spotkania ubiegłego sezonu – tak się zresztą złożyło, że wszystkie kończyły się wynikiem 4:4 (zgadniecie, które?). Po czymś takim na mecze towarzyskie patrzę bez wielkiego przekonania: przez 90 minut trafiają się zwykle trzy-cztery godne zapamiętania akcje, kilka strzałów, ze dwa wślizgi i może jakiś błysk chcącego zrobić dobre wrażenie juniora (uwagi te nie dotyczą, rzecz jasna, gola Drogby). Trudno się dziwić, skoro priorytetem większości zawodników jest nie złapać kontuzji zanim zacznie się prawdziwe granie. W tym sensie jestem świadom, że wyniki sparingów nie są miarodajne: można się oczywiście naśmiewać z Manchesteru City, który podczas podróży po RPA przegrywa mecz za meczem, ale prawdziwa weryfikacja siły tej drużyny rozpocznie się za kilka tygodni.

Nieco inaczej interpretuję sytuację Newcastle, zdemolowanego 6:1 przez Leyton Orient. Rok temu miało pod Kevinem Keeganem zawojować Premiership, dziś w atmosferze gigantycznej niepewności i równie wielkiej demoralizacji przygotowuje się do pierwszego sezonu w Championship – a, jak widać, nie radzi sobie nawet z drużyną z League One.

Na temat przyszłości Srok wciąż nic nie wiadomo. Po pierwsze, nie wiadomo, kto będzie ich właścicielem: Mike Ashley chce Newcastle sprzedać, ale z tygodnia na tydzień cena robi się coraz niższa (w 2007 r. kupował klub za 135 milionów, przez następne lata włożył w niego kolejnych kilkadziesiąt – teraz będzie zadowolony, jeśli odzyska 75 milionów, którą to sumę, zdaniem Patricka Barclaya, mogliby właściwie zebrać kibice Newcastle – tyle że ci mają już trochę dość i do klubowego sklepu po nowy strój wyjazdowy ustawiła się zaledwie trzyosobowa kolejka). Po drugie, nie wiadomo, kto będzie prowadził drużynę (w dużej mierze zależy to od tego, kto będzie jej właścicielem): Alan Shearer, Joe Kinnear czy może nieszczęsny Chris Hughton, który wpadł z deszczu pod rynnę – po karuzeli zmian, jaką obserwował jako asystent kolejnych menedżerów w Tottenhamie, przeżywa ją ponownie, tym razem w Newcastle. Po trzecie, nie wiadomo, kto będzie w niej grał. W meczu z Leyton Orient honorową bramkę zdobył Joey Barton, którego nie tylko Shearer chciał się pozbyć. Na sprzedaż są Nolan, Gutiérrez, Gérémi, Coloccini, Martins, Ameobi… Problem w tym, że jak na standardy Championship każdy z nich zarabia o wiele za dużo.

BBC będzie czekać do ostatniej chwili na deklarację, czy Alan Shearer rozpocznie sezon jako ekspert Match of the Day. Drużynę wciąż prowadzi Chris Hughton. Do 8 sierpnia, kiedy Newcastle rozpoczyna prawdziwe granie, zostały niecałe dwa tygodnie.

Sol Campbell do Tottenhamu

Wszyscy trzej podstawowi środkowi obrońcy Tottenhamu są kontuzjowani i nie wystąpią w pierwszych meczach sezonu (o dzisiejszym spotkaniu z Barceloną nawet nie wspominam). Ledley King ma, jak zwykle, problem z kolanem, specjaliści z USA będą się zajmować pachwinami Jonathana Woodgate’a, a Michael Dawson nabawił się urazu ścięgna Achillesa podczas sparingu z Bournemouth. Harry Redknapp mówi, że w tej sytuacji musi zmienić transferowe priorytety i zamiast napastnika lub lewoskrzydłowego sprowadzić do klubu kogoś, kto załata dziurę na środku obrony.

Mam pomysł, kto to mógłby być: Sol Campbell.

Moja propozycja ma same zalety: mówimy o piłkarzu doświadczonym, wielokrotnym reprezentancie Anglii, świetnie dyrygującym kolegami z defensywy i wytrzymującym presję gry o wielką stawkę. Mówimy o piłkarzu nie pierwszej młodości, więc podpisanie z nim krótkiego kontraktu nie powinno być problemem (tamci przecież kiedyś wyzdrowieją…). Mówimy o piłkarzu, któremu skończył się kontrakt w poprzednim klubie, więc odpada problem sumy odstępnego. Mówimy wreszcie o piłkarzu, z którym Redknapp znakomicie się dogadywał – w końcu to on sprowadzał go do Portsmouth i on zrobił go kapitanem drużyny.

Przedkładając tę propozycję przechodzę do porządku dziennego nad kwestią, która pozornie czyni ją nierealizowalną: kwestią nienawiści, jaką Campbell wciąż budzi u wielu kibiców Tottenhamu. Jestem jej świadom od ośmiu lat (w 2001 r. ówczesny kapitan Kogutów przeszedł do Arsenalu), ale od ośmiu lat nie przyjmuję jej do wiadomości. Pisałem już na tym blogu, że istnieje, moim zdaniem, granica między tradycyjną rywalizacją kibiców drużyn z tego samego miasta czy regionu (skądinąd wielu zaangażowanych w nią fanów nie potrafiłoby pewnie podać przyczyny, dla której darzy tamtych aż taką niechęcią), a erupcjami nienawiści powodującymi np., że jakiś piłkarz musi wynająć ochronę sobie i swojej rodzinie. Wierzę, że świat może znormalnieć i że argumenty merytoryczne (Campbell ma wciąż piłkarsko bardzo wiele do zaoferowania…) powinny zwyciężać nad emocjonalnymi uprzedzeniami.

Wyobrażacie to sobie? Innymi słowy, czy wyobrażacie sobie wzmocnienie Waszej ulubionej drużyny przez kogoś uznawanego za renegata? Ja, jak widać, wyobrażam to sobie doskonale.

Wielki błękit?

Tak się zastanawiam, szczęśliwie powrócony z wakacji i wyposzczony rozmów o piłce: czy możliwe jest stworzenie w ciągu dwóch miesięcy drużyny mającej bić się o pierwszą czwórkę. Wiem, oczywiście, że przebudowa Manchesteru City zaczęła się dużo wcześniej, może nawet dwa lata temu, kiedy klub obejmował Thaksin Shinawatra, a już z pewnością zeszłego lata, kiedy angielskie męki byłego premiera Tajlandii skrócili szejkowie, i potem tej zimy, kiedy w ślad za Robinho sprowadzili Givena, de Jonga, Bridge’a, Bellamy’ego… Jednak pytanie należy postawić dopiero teraz, po dokupieniu kolejnych czterech supergwiazd i deklaracjach klubowego zarządu, że mimo wydania 150 milionów funtów w ciągu dwunastu miesięcy zamierza inwestować dalej.

Chętnie przyznaję, że na papierze wygląda to imponująco. Jeśli w sezonie ubiegłym mówiliśmy o najlepszym kwartecie ofensywnym świata (Rooney, Ronaldo, Berbatow, Tevez w MU), to teraz za miedzą mamy najlepszy ofensywny kwintet: Adebayor, Santa Cruz, Robinho, Tevez i Bellamy. Kwintet? A może sekstet, jeśli doliczyć Shauna Wrighta-Philipsa? Już czuję, że niejednemu z Was się narażam, wymieniając nazwisko Bellamy’ego, bo to i kontuzje, i niełatwy charakter – przypominam jednak, że Walijczyk zaczął się spłacać niemal natychmiast po zmianie klubu, a przed kilkoma dniami zadeklarował, że mimo ogromnej konkurencji wśród napastników (jest jeszcze Benjani, w ataku może grać Bożinow) nie zamierza szukać innego klubu.

Również środek pomocy po przyjściu Garetha Barry’ego zmienia się na lepsze – a przecież grają tu młody Ireland, objawienie ostatnich kilkunastu miesięcy, a także Kompany i de Jong… A że w Manchesterze City są już świetny bramkarz i solidni boczni obrońcy, Markowi Hughesowi do ukończenia projektu przebudowy potrzebna jest jedynie klasowa para stoperów – oferty kupna Terry’ego i Lescotta pokazują zresztą, że menedżer zdaje sobie z tego sprawę.

Powtarzam więc pytanie, czy można zbudować drużynę w kilka miesięcy. Moja odruchowa odpowiedź brzmi: „nie, to niemożliwe”, ale z pewnością jedną z przyczyn takiego jej sformułowania jest niechęć do świata, w którym o wszystkim zdają się rozstrzygać pieniądze (nic na to nie poradzę: w młodości nie byłem lewicowcem, kto wie jednak, czy nie stanę się nim na starość). „To niemożliwe”, myślę dalej odłożywszy na bok idiosynkrazje, bo przecież w przypadku każdej g r u p y nieznanych sobie dotąd ludzi musi upłynąć trochę czasu zanim przerodzi się ona w dobrze rozumiejący się z e s p ó ł. A jeśli jeszcze ludzie ci nie bez racji uważani są za wybitne i n d y w i d u a l n o ś c i… To może najtrudniejszy problem Marka Hughesa: zbudować prawdziwy team z tej gromady świetnie opłacanych młodych ludzi, z których każdy obdarzony jest wielkim ego i poniekąd słusznie uważa, że to inni powinni na niego pracować. Trzymanie ambitnego milionera na ławce nie jest zadaniem łatwym – Walijczyk dołączy do długiej listy menedżerów, którzy z różnym skutkiem borykali się z tym problemem (zwracam uwagę, że drużyna nie gra w europejskich pucharach, więc o rotacji wymuszonej przez ponad pięćdziesięciomeczowy sezon nie może być mowy). Oczywiście Tevez i Barry nieraz udowodnili, że wiedzą, co to znaczy poświęcać się dla drużyny; z Adebayorem, niejeden raz kłócącym się na boisku z kolegami, jest pod tym względem gorzej.

Jedno Hughesowi zapisuję na plus: wie, że ma mało czasu, więc sięga po ludzi sprawdzonych. Każdy ze sprowadzanych przez niego piłkarzy (a także wymieniani jako kolejne cele transferowe Terry i Lescott) zna Premier League od podszewki. I kolejny atut: w każdym poza Roque Santa Cruzem przypadku wzmocnienie MC oznacza osłabienie rywala z pierwszej szóstki: MU, Arsenalu, Aston Villi, może Evertonu i Chelsea, a w pewnym sensie także Liverpoolu, któremu koło nosa przeszedł Gareth Barry.

Więc jak? Manchester City pręży sztuczne mięśnie, zbyt szybko wyhodowane na kupowanych w podejrzanym sklepie preparatach, czy przeciwnie: wypchnie z ringu któregoś z królujących tam dotąd siłaczy? Wyposzczony rozmów o piłce stawiam tę kwestię otwierając zarazem kolejny sezon blogowania.

Horror czasu wolnego

Pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy. Kiedy przed rokiem ruszałem na urlop (zresztą w to samo miejsce, co teraz – z dala od cywilizacji i, co gorsza, z dala od internetu…), narzekałem na czekające mnie dwa tygodnie domysłów i niepewności. Dziś jest podobnie. Wyjeżdżam na wakacje, a piłkarze właśnie je kończą: w większości klubów Premiership przygotowania do nowego sezonu rozpoczynają się w poniedziałek; tu i ówdzie nadgorliwcy i rekonwalescenci już biegają po pustych boiskach treningowych. Okienko transferowe otwarte tak szeroko jak bodaj nigdy dotąd i niemal każdego dnia przynoszące sensacyjne wiadomości (Michael Owen w Manchesterze United – jestem naprawdę zadowolony z siebie po wpisie sprzed paru dni…). W kilku klubach toczą się intrygujące rozmowy właścicielskie (weźmy Newcastle: czy wróci Freddy Shepherd i czy na posadzie menedżera zostanie Alan Shearer?). Upadek telewizji Setanta rodzi pytania o długoterminowe bezpieczeństwo finansowe angielskiej piłki, a ja… Ja w jakichś cholernych górach i nie dowiem się nawet, czy Tom Huddlestone wrócił do klubu z dużą nadwagą i czy natychmiast ustawiła się po niego kolejka kupców (bardzo bym nie chciał, żeby odszedł z Tottenhamu).

Wyznawałem przed rokiem, że najchętniej nie jeździłbym na wakacje, a jeśli już, to nie w miejsca pozbawione internetu. Owszem, jest służbowa komórka, ale zwłaszcza w czasach kryzysu należy się z nią obchodzić rozważnie. Przeglądanie gazet w pobliskich sklepach zwykle daje marne rezultaty: najważniejsze z mojego punktu widzenia informacje podawane są petitem, jeśli w ogóle. Pisania upokarzających esemesów do znajomych, żeby weszli na stronę klubu i sprawdzili wiadomości, nie znoszę – prawie wszyscy robią to nieuważnie. Zostaje wymykanie się chyłkiem z towarzystwa i wielokilometrowa wyprawa do kawiarenki internetowej (oby jeszcze istniała). Nie sprzyja to budowaniu więzi z resztą grupy, ale co tam… Wszystkie wakacje ostatnich lat oznaczają to samo nerwowe dopytywanie w różnych mieścinach o dostęp do sieci, a potem pospieszne czytanie wszystkiego naraz: wieści transferowych, relacji ze sparingów, komentarzy sfrustrowanych kolegów-kibiców…

Pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy: wyjeżdżam na wakacje i znów nie wiadomo, które drużyny rozpoczną rozgrywki polskiej ekstraklasy, podobnie jak nie wiadomo, co będzie z Leo Beenhakkerem. Nie będę jednak ciągnął w nieskończoność cytatów z samego siebie; w gruncie rzeczy chciałem po prostu powiedzieć „do rychłego”…