Sol Campbell do Tottenhamu

Wszyscy trzej podstawowi środkowi obrońcy Tottenhamu są kontuzjowani i nie wystąpią w pierwszych meczach sezonu (o dzisiejszym spotkaniu z Barceloną nawet nie wspominam). Ledley King ma, jak zwykle, problem z kolanem, specjaliści z USA będą się zajmować pachwinami Jonathana Woodgate’a, a Michael Dawson nabawił się urazu ścięgna Achillesa podczas sparingu z Bournemouth. Harry Redknapp mówi, że w tej sytuacji musi zmienić transferowe priorytety i zamiast napastnika lub lewoskrzydłowego sprowadzić do klubu kogoś, kto załata dziurę na środku obrony.

Mam pomysł, kto to mógłby być: Sol Campbell.

Moja propozycja ma same zalety: mówimy o piłkarzu doświadczonym, wielokrotnym reprezentancie Anglii, świetnie dyrygującym kolegami z defensywy i wytrzymującym presję gry o wielką stawkę. Mówimy o piłkarzu nie pierwszej młodości, więc podpisanie z nim krótkiego kontraktu nie powinno być problemem (tamci przecież kiedyś wyzdrowieją…). Mówimy o piłkarzu, któremu skończył się kontrakt w poprzednim klubie, więc odpada problem sumy odstępnego. Mówimy wreszcie o piłkarzu, z którym Redknapp znakomicie się dogadywał – w końcu to on sprowadzał go do Portsmouth i on zrobił go kapitanem drużyny.

Przedkładając tę propozycję przechodzę do porządku dziennego nad kwestią, która pozornie czyni ją nierealizowalną: kwestią nienawiści, jaką Campbell wciąż budzi u wielu kibiców Tottenhamu. Jestem jej świadom od ośmiu lat (w 2001 r. ówczesny kapitan Kogutów przeszedł do Arsenalu), ale od ośmiu lat nie przyjmuję jej do wiadomości. Pisałem już na tym blogu, że istnieje, moim zdaniem, granica między tradycyjną rywalizacją kibiców drużyn z tego samego miasta czy regionu (skądinąd wielu zaangażowanych w nią fanów nie potrafiłoby pewnie podać przyczyny, dla której darzy tamtych aż taką niechęcią), a erupcjami nienawiści powodującymi np., że jakiś piłkarz musi wynająć ochronę sobie i swojej rodzinie. Wierzę, że świat może znormalnieć i że argumenty merytoryczne (Campbell ma wciąż piłkarsko bardzo wiele do zaoferowania…) powinny zwyciężać nad emocjonalnymi uprzedzeniami.

Wyobrażacie to sobie? Innymi słowy, czy wyobrażacie sobie wzmocnienie Waszej ulubionej drużyny przez kogoś uznawanego za renegata? Ja, jak widać, wyobrażam to sobie doskonale.

Wielki błękit?

Tak się zastanawiam, szczęśliwie powrócony z wakacji i wyposzczony rozmów o piłce: czy możliwe jest stworzenie w ciągu dwóch miesięcy drużyny mającej bić się o pierwszą czwórkę. Wiem, oczywiście, że przebudowa Manchesteru City zaczęła się dużo wcześniej, może nawet dwa lata temu, kiedy klub obejmował Thaksin Shinawatra, a już z pewnością zeszłego lata, kiedy angielskie męki byłego premiera Tajlandii skrócili szejkowie, i potem tej zimy, kiedy w ślad za Robinho sprowadzili Givena, de Jonga, Bridge’a, Bellamy’ego… Jednak pytanie należy postawić dopiero teraz, po dokupieniu kolejnych czterech supergwiazd i deklaracjach klubowego zarządu, że mimo wydania 150 milionów funtów w ciągu dwunastu miesięcy zamierza inwestować dalej.

Chętnie przyznaję, że na papierze wygląda to imponująco. Jeśli w sezonie ubiegłym mówiliśmy o najlepszym kwartecie ofensywnym świata (Rooney, Ronaldo, Berbatow, Tevez w MU), to teraz za miedzą mamy najlepszy ofensywny kwintet: Adebayor, Santa Cruz, Robinho, Tevez i Bellamy. Kwintet? A może sekstet, jeśli doliczyć Shauna Wrighta-Philipsa? Już czuję, że niejednemu z Was się narażam, wymieniając nazwisko Bellamy’ego, bo to i kontuzje, i niełatwy charakter – przypominam jednak, że Walijczyk zaczął się spłacać niemal natychmiast po zmianie klubu, a przed kilkoma dniami zadeklarował, że mimo ogromnej konkurencji wśród napastników (jest jeszcze Benjani, w ataku może grać Bożinow) nie zamierza szukać innego klubu.

Również środek pomocy po przyjściu Garetha Barry’ego zmienia się na lepsze – a przecież grają tu młody Ireland, objawienie ostatnich kilkunastu miesięcy, a także Kompany i de Jong… A że w Manchesterze City są już świetny bramkarz i solidni boczni obrońcy, Markowi Hughesowi do ukończenia projektu przebudowy potrzebna jest jedynie klasowa para stoperów – oferty kupna Terry’ego i Lescotta pokazują zresztą, że menedżer zdaje sobie z tego sprawę.

Powtarzam więc pytanie, czy można zbudować drużynę w kilka miesięcy. Moja odruchowa odpowiedź brzmi: „nie, to niemożliwe”, ale z pewnością jedną z przyczyn takiego jej sformułowania jest niechęć do świata, w którym o wszystkim zdają się rozstrzygać pieniądze (nic na to nie poradzę: w młodości nie byłem lewicowcem, kto wie jednak, czy nie stanę się nim na starość). „To niemożliwe”, myślę dalej odłożywszy na bok idiosynkrazje, bo przecież w przypadku każdej g r u p y nieznanych sobie dotąd ludzi musi upłynąć trochę czasu zanim przerodzi się ona w dobrze rozumiejący się z e s p ó ł. A jeśli jeszcze ludzie ci nie bez racji uważani są za wybitne i n d y w i d u a l n o ś c i… To może najtrudniejszy problem Marka Hughesa: zbudować prawdziwy team z tej gromady świetnie opłacanych młodych ludzi, z których każdy obdarzony jest wielkim ego i poniekąd słusznie uważa, że to inni powinni na niego pracować. Trzymanie ambitnego milionera na ławce nie jest zadaniem łatwym – Walijczyk dołączy do długiej listy menedżerów, którzy z różnym skutkiem borykali się z tym problemem (zwracam uwagę, że drużyna nie gra w europejskich pucharach, więc o rotacji wymuszonej przez ponad pięćdziesięciomeczowy sezon nie może być mowy). Oczywiście Tevez i Barry nieraz udowodnili, że wiedzą, co to znaczy poświęcać się dla drużyny; z Adebayorem, niejeden raz kłócącym się na boisku z kolegami, jest pod tym względem gorzej.

Jedno Hughesowi zapisuję na plus: wie, że ma mało czasu, więc sięga po ludzi sprawdzonych. Każdy ze sprowadzanych przez niego piłkarzy (a także wymieniani jako kolejne cele transferowe Terry i Lescott) zna Premier League od podszewki. I kolejny atut: w każdym poza Roque Santa Cruzem przypadku wzmocnienie MC oznacza osłabienie rywala z pierwszej szóstki: MU, Arsenalu, Aston Villi, może Evertonu i Chelsea, a w pewnym sensie także Liverpoolu, któremu koło nosa przeszedł Gareth Barry.

Więc jak? Manchester City pręży sztuczne mięśnie, zbyt szybko wyhodowane na kupowanych w podejrzanym sklepie preparatach, czy przeciwnie: wypchnie z ringu któregoś z królujących tam dotąd siłaczy? Wyposzczony rozmów o piłce stawiam tę kwestię otwierając zarazem kolejny sezon blogowania.

Horror czasu wolnego

Pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy. Kiedy przed rokiem ruszałem na urlop (zresztą w to samo miejsce, co teraz – z dala od cywilizacji i, co gorsza, z dala od internetu…), narzekałem na czekające mnie dwa tygodnie domysłów i niepewności. Dziś jest podobnie. Wyjeżdżam na wakacje, a piłkarze właśnie je kończą: w większości klubów Premiership przygotowania do nowego sezonu rozpoczynają się w poniedziałek; tu i ówdzie nadgorliwcy i rekonwalescenci już biegają po pustych boiskach treningowych. Okienko transferowe otwarte tak szeroko jak bodaj nigdy dotąd i niemal każdego dnia przynoszące sensacyjne wiadomości (Michael Owen w Manchesterze United – jestem naprawdę zadowolony z siebie po wpisie sprzed paru dni…). W kilku klubach toczą się intrygujące rozmowy właścicielskie (weźmy Newcastle: czy wróci Freddy Shepherd i czy na posadzie menedżera zostanie Alan Shearer?). Upadek telewizji Setanta rodzi pytania o długoterminowe bezpieczeństwo finansowe angielskiej piłki, a ja… Ja w jakichś cholernych górach i nie dowiem się nawet, czy Tom Huddlestone wrócił do klubu z dużą nadwagą i czy natychmiast ustawiła się po niego kolejka kupców (bardzo bym nie chciał, żeby odszedł z Tottenhamu).

Wyznawałem przed rokiem, że najchętniej nie jeździłbym na wakacje, a jeśli już, to nie w miejsca pozbawione internetu. Owszem, jest służbowa komórka, ale zwłaszcza w czasach kryzysu należy się z nią obchodzić rozważnie. Przeglądanie gazet w pobliskich sklepach zwykle daje marne rezultaty: najważniejsze z mojego punktu widzenia informacje podawane są petitem, jeśli w ogóle. Pisania upokarzających esemesów do znajomych, żeby weszli na stronę klubu i sprawdzili wiadomości, nie znoszę – prawie wszyscy robią to nieuważnie. Zostaje wymykanie się chyłkiem z towarzystwa i wielokilometrowa wyprawa do kawiarenki internetowej (oby jeszcze istniała). Nie sprzyja to budowaniu więzi z resztą grupy, ale co tam… Wszystkie wakacje ostatnich lat oznaczają to samo nerwowe dopytywanie w różnych mieścinach o dostęp do sieci, a potem pospieszne czytanie wszystkiego naraz: wieści transferowych, relacji ze sparingów, komentarzy sfrustrowanych kolegów-kibiców…

Pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy: wyjeżdżam na wakacje i znów nie wiadomo, które drużyny rozpoczną rozgrywki polskiej ekstraklasy, podobnie jak nie wiadomo, co będzie z Leo Beenhakkerem. Nie będę jednak ciągnął w nieskończoność cytatów z samego siebie; w gruncie rzeczy chciałem po prostu powiedzieć „do rychłego”…

Valencia to nie Ronaldo

I pomyśleć, że gdyby polskiej reprezentacji lepiej poszło na mundialu w Niemczech, historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Paul Jewell, który był wówczas menedżerem Wigan, oglądał mecz Polski z Ekwadorem, licząc na znalezienie jakiegoś niekosztownego piłkarza, najlepiej skrzydłowego. Obstawiam, że polecano mu Ebiego Smolarka, zwłaszcza że jako obywatel UE Polak nie wymagał kłopotliwych zabiegów o pozwolenie na pracę w Wlk. Brytanii. Po tym jednak, co pokazał zespół Pawła Janasa, do notesu Jewella trafiło zupełnie inne nazwisko: Antonio Valencia.

Pewnie zdążyliście się już zorientować, że oceniając poszczególnych piłkarzy mam tendencję do deprecjonowania gwiazd i przeceniania zawodników jeszcze niewykreowanych (podobnie z drużynami: w gruncie rzeczy najchętniej śledziłbym postępy Hull czy Wigan, tak jak przed kilkoma laty Charltonu Alana Curbishleya). Pisząc więc o Cristiano Ronaldo i Antonio Valencii muszę być ostrożny – szczęśliwie do porządku przywołuje mnie wygłaszający elegię na odejście Portugalczyka Alex Ferguson. Poza tym Valencia to nie Ronaldo.

Zdanie Phila McNulty’ego, przypominające frazę Jules Micheleta rozpoczynającego serię wykładów o historii Anglii („Panowie, Anglia jest wyspą”), pozornie tylko zakrawa na banał. Valencia to nie Ronaldo w tym przede wszystkim sensie, że sprowadzając Ekwadorczyka Ferguson nie zamierza łatać dziury po Portugalczyku, tylko zaczyna budować potęgę Manchesteru United po raz kolejny. Będzie nowe ustawienie, prawdopodobnie znów z dwójką napastników i z dwójką tak lubianych przez sir Alexa klasycznych skrzydłowych. Ci, którzy oglądają angielską piłkę, wiedzą: Valencia, w odróżnieniu od Ronaldo, raczej nie wykańcza akcji – jego rajdy prawą stroną kończą się zwykle dośrodkowaniem, które na bramkę zamienia napastnik (Emile Heskey mógłby coś na ten temat powiedzieć…) albo wchodzący z drugiej linii ofensywny pomocnik. A że wszyscy eksperci są zgodni co do powrotu Rooneya do ataku MU, na lewym skrzydle wyjściowej jedenastki Czerwonych Diabłów w przyszłym sezonie również robi się wolne miejsce. Czy załata je Franck Ribery? Zakupem numer trzy powinien być wtedy lubiący ofensywne wejścia prawy obrońca…

Valencia to nie Ronaldo z jednego jeszcze powodu. Technika i szybkość idą w jego przypadku w parze z ciężką pracą dla zespołu – także podczas rozbijania ataków rywala, czego od Ronaldo w przeszłości bezskutecznie się domagaliśmy. I kolejna różnica: przychodząc do MU Ekwadorczyk umie prawdopodobnie więcej niż potrafił przychodzący tu Portugalczyk. Pytanie, oczywiście, czy rozwinie swój talent w sposób równie niebywały…

PS Gdybym jednak miał kiedyś zacząć korzystać z twittera, próbowałbym napisać w 140 znakach o mającym się odbyć 1 sierpnia meczu towarzyskim Juventusu z maleńkim West Auckland Town. 100 lat temu oba zespoły spotkały się w Sir Thomas Lipton Trophy, określanym później jako pierwsze mistrzostwa świata; górnicy z hrabstwa Durham wygrali 6:1. Do dziś pozostaje niewyjaśnione, czemu Anglię w turnieju tej rangi reprezentowali nikomu nieznani słabeusze (jedna z teorii mówi, że sir Lipton chciał zaprosić Woolwich Arsenal, ale użył tylko skrótu WA, omyłkowo rozszyfrowanego przez współpracowników jako West Auckland), faktem jest, że poradzili sobie fantastycznie. Football Association wysupłała 10 tys. funtów na włoską wyprawę ich następców, pamiętajcie więc o ściskaniu kciuków za miesiąc, a jeśli ktoś będzie akurat w okolicach Piemontu mógłby właściwie zobaczyć romantyczną twarz futbolu na własne oczy. 

Dymisja przez twittera

Michał Pol namawia mnie, żebym zaczął ćwierkać. Michał Zachodny stanowczo odradza. Ciekawe, jak to się skończy, skoro nawet moja redakcja uruchomiła profil na twitterze, a żeby było zabawniej, od jakiegoś czasu jest tam również pewna rozgłośnia z Torunia. Co do mnie, żyję wystarczająco długo, żeby nie składać deklaracji typu „nigdy w życiu” – w końcu blogowania też przez dłuższy czas sobie nie wyobrażałem. Z drugiej strony przez całe lata używałem wyłącznie zdań długich i wielokrotnie złożonych, więc podejrzewam, że zmieścić się w 140 znakach byłoby trudno.

Chyba że… Chyba że miałbym zakomunikować nowinę podobną do tej, z którą wyskoczył Vanderley Luxemburgo. O tym, że odchodzi z pracy w Palmeiras, były trener reprezentacji Brazylii i Realu Madryt poinformował właśnie za pośrednictwem twittera. Spieszył się tak bardzo, że odsyłając po więcej szczegółów na prowadzonego przez siebie bloga zrobił literówkę w jego adresie.

Sprawa ma drugie dno: Wanderleya Luxemburgo i władze Palmeiras poróżnił napastnik tego klubu, niejaki Keirrison, kolejne cudowne dziecko z Brazylii (55 goli w 103 rozegranych dotąd meczach). 20-letni Keirrison chce odejść do Barcelony (skoro Guardiola ma oddać Eto’o do Manchesteru City, wzmocnienie ataku jest więcej niż potrzebne), działacze skłonni są go sprzedać, Luxemburgo się opierał. Czytając notę biograficzną Brazylijczyka zauważyłem, że w ciągu 25 lat kariery trenerskiej zdążył zmienić pracę… 24 razy; w samym Palmeiras był już czterokrotnie, a w Santosie – trzykrotnie. Nic dziwnego, że ktoś, komu tak bardzo się spieszy, sprawnie używa krótkich zdań.

Michael Jackson i angielska piłka

Znacie, to posłuchajcie, ale obstawiam, że nie znacie. Jakieś siedem lat temu iluzjonista Uri Geller został jednym z prezesów czwartoligowego wówczas i przeżywającego potężne kłopoty finansowe Exeter City. Zaprzyjaźniony z Gellerem Michael Jackson przyjął posadę honorowego dyrektora, więcej: odwiedził Exeter i na stadionie St. James’s Park wygłosił płomienne przemówienie o życiu w harmonii i pokoju (nagranie z amatorskiej kamery: tutaj). Drużynie Exeter wiele to nie pomogło: spadła ligę niżej, uzyskując status półamatorski, władzami klubu zaczęły interesować się organy ścigania, a Michael Jackson nie pojawił się nigdy więcej.

Szczęśliwie w tym punkcie zaczyna się zupełnie inna historia: przejęcia „Helleńczyków” przez organizację kibiców (Exeter City Supporters Trust) i stopniowego marszu w górę – najbliższy sezon zaczną już w League One, czyli po naszemu w trzeciej lidze od góry, a 15 lipca zagrają mecz towarzyski z Tottenhamem. Not bad

Owen? Kupuję

Zgoda tylko w jednym punkcie: broszura zachwalająca coś, co przez lata wszyscy chwaliliśmy, wydaje się kompletnie bez sensu. W przypadku Michaela Owena wystarczyłyby przecież nie trzy, a dwie niewielkie stroniczki – zaświadczenie o stanie zdrowia i oczekiwania finansowe.

Kluczem jest pierwsza z tych stroniczek: jeśli Owen jest zdrowy, w wieku 29 lat wart jest bardzo dużych pieniędzy. Nie ma dziś na rynku zawodnika tej klasy, za którego nie trzeba płacić odstępnego (powtarzam: jeśli jest zdrowy, ale to przecież każdy nabywca łatwo ustali i, jeśli będzie trzeba, wprowadzi do kontraktu klauzulę pay as you play). Owszem, pokiereszowany, owszem, wolniejszy niż kiedyś, ale instynktu strzeleckiego przecież nie zatracił. Udowadniał to zresztą również w Newcastle – problemem tego klubu była przede wszystkim defensywa, a w kontekście interesującej nas dzisiaj kwestii także druga linia, niezdolna do obsłużenia przyzwoitym podaniem któregokolwiek z napastników.

Śmiechu jest co niemiara, ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Pamiętam, jak wzruszano ramionami, kiedy Alex Ferguson ściągał do Manchesteru United 31-letniego Teddy’ego Sheringhama, trzy lata później nagradzanego zarówno przez dziennikarzy, jak kolegów-piłkarzy tytułem piłkarza roku. Pamiętam też, jak na Old Trafford przychodził 36-letni Henrik Larsson, mający za sobą kilka dłuższych przerw w grze, w tym najdłuższą – ośmiomiesięczną po podwójnym złamaniu nogi. Pamiętam wreszcie, jak po klubach z dołu tabeli tułał się Emile Heskey, który po fatalnym sezonie 2005/06 spadł nawet w barwach Birmingham z ekstraklasy, ale który odrodził się i po raz kolejny odzyskał miejsce w reprezentacji Anglii. Dlaczego z Owenem miałoby być inaczej?

O zainteresowaniu Hull i Stoke wiemy, podejrzewam jednak, że napastnik Newcastle czeka na oferty Evertonu (David Moyes w przeszłości Owenem się interesował) i Aston Villi (gra tam właśnie Heskey, z którym świetnie uzupełniał się w reprezentacji). Nie chodzi o klub z pierwszej czwórki; chodzi o klub Premiership, który zagwarantuje mu 30 meczów w sezonie i któremu on z kolei może zagwarantować kilkanaście strzelonych bramek. Michael Owen chce jechać na kolejny mundial.

PS Sprawa, do której przed kilkoma miesiącami wracałem raz i drugi, znalazła taki finał. Poczucie beznadziejności, które mnie ogarnęło, wzrosło jeszcze, jak przeczytałem debatę na blogu Rafała Steca. Może nadejdzie wielka powódź i zaleje krakowską prokuraturę, myślę sobie (za oknem grzmi). Ale przecież głosy pod tekstem Rafała pokazują, że problem nie dotyczy jednej pani prokurator…

Transferowo pomarańczowo

Martin Jol jest wściekły. Jeszcze nie zdążył na dobre rozgościć się w gabinecie trenera Ajaxu, a już pozbawiają go piłkarza, z którym wiązał duże nadzieje, w dodatku dobijając targu z Arsenalem (Jol, jako były trener Tottenhamu, Kanonierów nie lubi). Kibice z Emirates mają powody do zadowolenia: nie dość, że Arsene Wenger ruszył wreszcie na zakupy, nie dość, że Thomas Vermaelen jest naprawdę świetnym piłkarzem, sprawdzonym nie tylko w reprezentacji, ale i w Lidze Mistrzów, nie dość, że wzmacnia najsłabsze ogniwo Arsenalu – defensywę, z której w ubiegłym sezonie porządnie się naśmiewano – to jeszcze irytuje kogoś, kto porządnie zalazł Wengerowi za skórę (pamiętam derby północnego Londynu, podczas których Francuz i Holender całkiem dosłownie skoczyli sobie do gardeł). No i kwota transferu – klubowi właściciele odkręcili kurek z kasą…

Chociaż czy to ostatnie zdanie jest prawdziwe? 10 milionów za Vermaelena to przecież niewiele, skoro za Glena Johnsona trzeba zapłacić 17 milionów. Im większy kryzys dookoła, im poważniejsze kłopoty przeżywają właściciele poszczególnych klubów (patrz: Liverpool), im bardziej niepokojące wieści dochodzą z rynku mediów (Setanta Sports nie była w stanie wywiązać się z umowy i straciła prawa do transmisji 46 meczów Premier League w przyszłym sezonie – na razie nie wiadomo, kto ją zastąpi) – tym spirala transferowa nakręca się coraz bardziej, rodząc podejrzenia, że obserwujemy coś w rodzaju balu na Titanicu. Z jednej strony rośnie inflacja, z drugiej – rosną długi wielu klubów (MU musiałoby sprzedać sześciu Ronaldo, żeby spłacić swoje…), ale najwyraźniej nikogo to nie powstrzymuje.

Na robienie transferowego podsumowania jest oczywiście za wcześnie. Jak dotąd wielkie zakupy rozpoczął jedynie Manchester City, który do Garetha Barry’ego dodaje właśnie Roque Santa Cruza – i obie transakcje to kolejne strzały w dziesiątkę Marka Hughesa. Straty Manchesteru United są równie znaczące jak wzmocnienia rywali z miasta – także straty pod względem prestiżowym, bo do tej pory z Old Trafford odchodzili raczej piłkarze niechciani, a Ronaldo i Teveza trudno traktować w ten sposób. W dodatku Argentyńczyk prawdopodobnie zostanie na Wyspach; ba, może i on przeprowadzi się za miedzę… Trzeba też dodać, że nie cichną spekulacje o odejściu Vidicia, którego żona źle znosi deszczowy klimat.  Ale uogólniać przed sierpniem nie ma sensu – już wiemy, że MU (podobnie jak Chelsea i Barcelona) złożył ofertę kupna Ribery’ego, przyjście Valencii wydaje się pewne, prasa spekuluje na temat Benzemy… Dobre powody do wydawania pieniędzy ma zarówno nowy menedżer Chelsea, jak stary menedżer Liverpoolu, wiadomo, że Harry Redknapp i Martin O’Neill muszą sprzedać kilku piłkarzy, żeby sięgnąć po nowych (może będą sprzedawać sobie nawzajem), do wzięcia są nieco przechodzeni gwiazdorzy Newcastle (Owen!), duże wzmocnienia nastąpią w przejmowanym przez szejków Porstmouth. Przede wszystkim jednak: wielkie zmiany w Realu uruchomią karuzelę zmian w innych klubach, bo trzeba będzie znaleźć miejsce piłkarzom wygryzanym ze składu przez Ronaldo i Kakę (podobnie jak trzeba będzie załatać dziury po nich w ich dotychczasowych klubach, a potem w klubach, które pomogły załatać dziury dotychczasowym klubom Ronaldo i Kaki…).

Mnie najbardziej ciekawią losy holenderskiej kolonii na Santiago Bernabeu. Podobno Robbenowi już zagrożono, że jeśli nie odejdzie, nie zostanie zgłoszony do rozgrywek ligowych, a nowego klubu mają szukać również Sneijder, van der Vaart, Huntelaar i Drenthe (van Nistelrooy nie znalazł się na tej liście tylko dlatego, że wciąż leczy kontuzję). Zastanawiam się, czy w kolejce kupców ustawi się Martin Jol; o zainteresowaniu Harry’ego Redknappa słyszałem, ale nie mam złudzeń: myślę, że argument pewnego miejsca w składzie, istotny w kontekście przyszłorocznych mistrzostw świata, będzie niewystarczający i Holendrzy będą wybierać drużyny grające w Lidze Mistrzów. W wirtualu „Football Managera” kupuję wszystkich na pniu, w realu zdumiewam się, że piłkarz przez pół sezonu o głowę wyrastający nad cały Real (myślę oczywiście o Robbenie) okazuje się teraz niepotrzebny…

Looking for Eric

Z co najmniej trzech powodów czekam na ten film.

Po pierwsze, Ken Loach, wielki przedstawiciel kina – myślę że nie popełniam nadużycia sięgając po pojęcie z polskiego podwórka – „moralnego niepokoju” i piewca solidarności przez małe „s”. Pamiętacie „Jestem Joe”, historię działacza społecznego, prowadzącego amatorską drużynę piłkarską; anonimowego alkoholika, który dał sobie radę dzięki pomocy przyjaciół, a teraz sam gotów jest – jak pisał kiedyś na łamach „Tygodnika Powszechnego” Tadeusz Sobolewski – „oddać życie za przyjaciół swoich” i usiłuje ratować chłopca wciąganego w przestępczy świat?

Po drugie, grający tu samego siebie Eric Cantona. Pamiętacie „Play It Again, Sam” Woody’ego Allena? Legendarny napastnik Manchesteru United również pojawia się w fantazjach głównego bohatera, listonosza z poplątanym życiorysem: pomaga mu stanąć na nogi i walczyć o utraconą miłość. Ale mówi także o sobie i o swojej futbolowej przeszłości: w filmie znajduje się montaż najbardziej efektownych akcji Francuza w koszulce MU, a on wyznaje, że najwyżej ceni nie którąkolwiek z bramek, tylko podanie do Dennisa Irwina, po którym irlandzki obrońca strzelił bramkę Tottenhamowi. Futbol służy tu za metaforę: mówimy o grze zespołowej, zaufaniu do kolegów, lojalności i przyjaźni, nie o gwiazdorstwie. Niezależnie od tego, czy mamy w tym punkcie do czynienia z elementem scenariusza, czy z poglądami byłego piłkarza Erica Cantony, fraza „You must trust your team mates. Always” znajduje przecież zastosowanie nie tylko w świecie piłki nożnej.

Po trzecie, chciałbym zobaczyć naprawdę dobry film o tym, czym może być w naszym życiu futbol. Uzależnienie, wiadomo. Pasja i hobby, jasne. Czasem źródło radości, czasem frustracji, a nawet – niestety – agresji. Ale niekiedy również jakiś podskórny nurt, dający ludziom słabym i pełnym wad siłę stawania się lepszymi. Ken Loach pokazuje kibiców, którzy od lat nie byli na Old Trafford (nie stać ich: na mecz MU mogą pójść jedynie pasierbowie bohatera, których zabiera do loży VIP-owskiej lokalny bandzior) i którzy coraz częściej przenoszą swoje uczucia na FC United of Manchester, założony po przejęciu MU przez Glazerów, ale dla których futbol może się jednak wiązać z niemiłosiernie nadużywanym zdaniem Camusa o lekcjach moralności.

Dziś piąta rocznica śmierci Jacka Kuronia. Mam wrażenie, że popaprańcy z Manchesteru bardzo by mu się spodobali.

PS Jest pierwsza recenzja. Jeden z moich ulubionych dyskutantów, nth, widział już film, a tu znajdziecie jego refleksje. Nie zgadzam się tylko z ideologiczną oceną Kena Loacha (owszem, lewicuje, ale z pewnością nie jest komunistą) i jeszcze bardziej czekam na film.

Dzień wolności podatkowej

Sądząc po liczbie komentarzy pod moim ostatnim wpisem, temat transferu Cristiano Ronaldo wciąż nie przestaje Was poruszać. Otworzę więc jeszcze jeden wątek, dotyczący motywacji Portugalczyka. Jeden z tropów, nazwijmy go: psychologizujący, podsunął darek 638. Na inny, nazwijmy go: ekonomiczny, wskazał kilka tygodni temu Andriej Arszawin, który z charakterystyczną wschodnioeuropejską szczerością („Moja rada dla Rosjan, którzy myślą o transferze do Anglii, by traktowali te sprawy poważniej”) narzekał, że podpisując kontrakt z Arsenalem nie zwrócił należnej uwagi na kwestie podatkowe.

Rzecz w tym, że zmagający się z kryzysem finansowym rząd Gordona Browna zdecydował o podniesieniu do 50 proc. podatku dla najlepiej zarabiających; po tej decyzji Wlk. Brytania stała się drugim wśród najbardziej uprzemysłowionych krajów świata pod względem obciążeń podatkowych dla krezusów (przewodzą Włosi, a w Hiszpanii, która ze zrozumiałych względów interesuje nas najbardziej, podatek dla bogaczy wynosi ok. 25 proc.). Arszawin, któremu rosyjski fiskus zabierał ponoć 13 proc., od kwietnia 2010 r. (wtedy wejdzie w życie brytyjska reforma) oddawać będzie 40 z 80 tys. funtów zarabianych tygodniowo: Rosjanin uznał, że nie tak się umawiał z Arsenem Wengerem i zażądał podwyżki.

Mike Warburton, jeden z czołowych brytyjskich ekspertów podatkowych, wróży eksodus największych gwiazd Premier League do krajów, gdzie obciążenia fiskalne są mniejsze. Phil Smith, agent pośredniczący przy niejednym transferze, dodaje: „Są piłkarze, którzy nie zdecydują się na transfer do Anglii z powodów podatkowych – zobaczycie w kwietniu”. Jeśli przebierający właśnie w ofertach Ribery i Benzema wybiorą Hiszpanię zamiast Wysp, to przy zbliżonej wysokości kontraktu na samych podatkach zaoszczędzą kilkanaście procent. Dodajmy do tego słabnącego funta i bardzo prawdopodobne żądania piłkarzy, aby kluby podniosły im pensję, by zrekompensować koszta reformy podatkowej: Arsene Wenger już w chwili jej ogłoszenia mówił, że może zatrząść podstawami angielskiej dominacji w europejskiej piłce.

Oczywiście pieniądze nie są wszystkim, a w każdym razie wierzymy w istnienie piłkarzy, którzy podejmując decyzje o zmianie klubu kierują się także względami sportowymi. Z drugiej strony… Jeśli Cristiano Ronaldo zarabiał 125 tys. funtów tygodniowo, po reformie podatkowej traciłby rocznie 670 tys. funtów. Jak mawia Jerzy Pilch, nie jest to wiele, ale zawsze jest to coś.

PS Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Wolności Podatkowej.