Valencia to nie Ronaldo

I pomyśleć, że gdyby polskiej reprezentacji lepiej poszło na mundialu w Niemczech, historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Paul Jewell, który był wówczas menedżerem Wigan, oglądał mecz Polski z Ekwadorem, licząc na znalezienie jakiegoś niekosztownego piłkarza, najlepiej skrzydłowego. Obstawiam, że polecano mu Ebiego Smolarka, zwłaszcza że jako obywatel UE Polak nie wymagał kłopotliwych zabiegów o pozwolenie na pracę w Wlk. Brytanii. Po tym jednak, co pokazał zespół Pawła Janasa, do notesu Jewella trafiło zupełnie inne nazwisko: Antonio Valencia.

Pewnie zdążyliście się już zorientować, że oceniając poszczególnych piłkarzy mam tendencję do deprecjonowania gwiazd i przeceniania zawodników jeszcze niewykreowanych (podobnie z drużynami: w gruncie rzeczy najchętniej śledziłbym postępy Hull czy Wigan, tak jak przed kilkoma laty Charltonu Alana Curbishleya). Pisząc więc o Cristiano Ronaldo i Antonio Valencii muszę być ostrożny – szczęśliwie do porządku przywołuje mnie wygłaszający elegię na odejście Portugalczyka Alex Ferguson. Poza tym Valencia to nie Ronaldo.

Zdanie Phila McNulty’ego, przypominające frazę Jules Micheleta rozpoczynającego serię wykładów o historii Anglii („Panowie, Anglia jest wyspą”), pozornie tylko zakrawa na banał. Valencia to nie Ronaldo w tym przede wszystkim sensie, że sprowadzając Ekwadorczyka Ferguson nie zamierza łatać dziury po Portugalczyku, tylko zaczyna budować potęgę Manchesteru United po raz kolejny. Będzie nowe ustawienie, prawdopodobnie znów z dwójką napastników i z dwójką tak lubianych przez sir Alexa klasycznych skrzydłowych. Ci, którzy oglądają angielską piłkę, wiedzą: Valencia, w odróżnieniu od Ronaldo, raczej nie wykańcza akcji – jego rajdy prawą stroną kończą się zwykle dośrodkowaniem, które na bramkę zamienia napastnik (Emile Heskey mógłby coś na ten temat powiedzieć…) albo wchodzący z drugiej linii ofensywny pomocnik. A że wszyscy eksperci są zgodni co do powrotu Rooneya do ataku MU, na lewym skrzydle wyjściowej jedenastki Czerwonych Diabłów w przyszłym sezonie również robi się wolne miejsce. Czy załata je Franck Ribery? Zakupem numer trzy powinien być wtedy lubiący ofensywne wejścia prawy obrońca…

Valencia to nie Ronaldo z jednego jeszcze powodu. Technika i szybkość idą w jego przypadku w parze z ciężką pracą dla zespołu – także podczas rozbijania ataków rywala, czego od Ronaldo w przeszłości bezskutecznie się domagaliśmy. I kolejna różnica: przychodząc do MU Ekwadorczyk umie prawdopodobnie więcej niż potrafił przychodzący tu Portugalczyk. Pytanie, oczywiście, czy rozwinie swój talent w sposób równie niebywały…

PS Gdybym jednak miał kiedyś zacząć korzystać z twittera, próbowałbym napisać w 140 znakach o mającym się odbyć 1 sierpnia meczu towarzyskim Juventusu z maleńkim West Auckland Town. 100 lat temu oba zespoły spotkały się w Sir Thomas Lipton Trophy, określanym później jako pierwsze mistrzostwa świata; górnicy z hrabstwa Durham wygrali 6:1. Do dziś pozostaje niewyjaśnione, czemu Anglię w turnieju tej rangi reprezentowali nikomu nieznani słabeusze (jedna z teorii mówi, że sir Lipton chciał zaprosić Woolwich Arsenal, ale użył tylko skrótu WA, omyłkowo rozszyfrowanego przez współpracowników jako West Auckland), faktem jest, że poradzili sobie fantastycznie. Football Association wysupłała 10 tys. funtów na włoską wyprawę ich następców, pamiętajcie więc o ściskaniu kciuków za miesiąc, a jeśli ktoś będzie akurat w okolicach Piemontu mógłby właściwie zobaczyć romantyczną twarz futbolu na własne oczy. 

Dymisja przez twittera

Michał Pol namawia mnie, żebym zaczął ćwierkać. Michał Zachodny stanowczo odradza. Ciekawe, jak to się skończy, skoro nawet moja redakcja uruchomiła profil na twitterze, a żeby było zabawniej, od jakiegoś czasu jest tam również pewna rozgłośnia z Torunia. Co do mnie, żyję wystarczająco długo, żeby nie składać deklaracji typu „nigdy w życiu” – w końcu blogowania też przez dłuższy czas sobie nie wyobrażałem. Z drugiej strony przez całe lata używałem wyłącznie zdań długich i wielokrotnie złożonych, więc podejrzewam, że zmieścić się w 140 znakach byłoby trudno.

Chyba że… Chyba że miałbym zakomunikować nowinę podobną do tej, z którą wyskoczył Vanderley Luxemburgo. O tym, że odchodzi z pracy w Palmeiras, były trener reprezentacji Brazylii i Realu Madryt poinformował właśnie za pośrednictwem twittera. Spieszył się tak bardzo, że odsyłając po więcej szczegółów na prowadzonego przez siebie bloga zrobił literówkę w jego adresie.

Sprawa ma drugie dno: Wanderleya Luxemburgo i władze Palmeiras poróżnił napastnik tego klubu, niejaki Keirrison, kolejne cudowne dziecko z Brazylii (55 goli w 103 rozegranych dotąd meczach). 20-letni Keirrison chce odejść do Barcelony (skoro Guardiola ma oddać Eto’o do Manchesteru City, wzmocnienie ataku jest więcej niż potrzebne), działacze skłonni są go sprzedać, Luxemburgo się opierał. Czytając notę biograficzną Brazylijczyka zauważyłem, że w ciągu 25 lat kariery trenerskiej zdążył zmienić pracę… 24 razy; w samym Palmeiras był już czterokrotnie, a w Santosie – trzykrotnie. Nic dziwnego, że ktoś, komu tak bardzo się spieszy, sprawnie używa krótkich zdań.

Michael Jackson i angielska piłka

Znacie, to posłuchajcie, ale obstawiam, że nie znacie. Jakieś siedem lat temu iluzjonista Uri Geller został jednym z prezesów czwartoligowego wówczas i przeżywającego potężne kłopoty finansowe Exeter City. Zaprzyjaźniony z Gellerem Michael Jackson przyjął posadę honorowego dyrektora, więcej: odwiedził Exeter i na stadionie St. James’s Park wygłosił płomienne przemówienie o życiu w harmonii i pokoju (nagranie z amatorskiej kamery: tutaj). Drużynie Exeter wiele to nie pomogło: spadła ligę niżej, uzyskując status półamatorski, władzami klubu zaczęły interesować się organy ścigania, a Michael Jackson nie pojawił się nigdy więcej.

Szczęśliwie w tym punkcie zaczyna się zupełnie inna historia: przejęcia „Helleńczyków” przez organizację kibiców (Exeter City Supporters Trust) i stopniowego marszu w górę – najbliższy sezon zaczną już w League One, czyli po naszemu w trzeciej lidze od góry, a 15 lipca zagrają mecz towarzyski z Tottenhamem. Not bad

Owen? Kupuję

Zgoda tylko w jednym punkcie: broszura zachwalająca coś, co przez lata wszyscy chwaliliśmy, wydaje się kompletnie bez sensu. W przypadku Michaela Owena wystarczyłyby przecież nie trzy, a dwie niewielkie stroniczki – zaświadczenie o stanie zdrowia i oczekiwania finansowe.

Kluczem jest pierwsza z tych stroniczek: jeśli Owen jest zdrowy, w wieku 29 lat wart jest bardzo dużych pieniędzy. Nie ma dziś na rynku zawodnika tej klasy, za którego nie trzeba płacić odstępnego (powtarzam: jeśli jest zdrowy, ale to przecież każdy nabywca łatwo ustali i, jeśli będzie trzeba, wprowadzi do kontraktu klauzulę pay as you play). Owszem, pokiereszowany, owszem, wolniejszy niż kiedyś, ale instynktu strzeleckiego przecież nie zatracił. Udowadniał to zresztą również w Newcastle – problemem tego klubu była przede wszystkim defensywa, a w kontekście interesującej nas dzisiaj kwestii także druga linia, niezdolna do obsłużenia przyzwoitym podaniem któregokolwiek z napastników.

Śmiechu jest co niemiara, ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Pamiętam, jak wzruszano ramionami, kiedy Alex Ferguson ściągał do Manchesteru United 31-letniego Teddy’ego Sheringhama, trzy lata później nagradzanego zarówno przez dziennikarzy, jak kolegów-piłkarzy tytułem piłkarza roku. Pamiętam też, jak na Old Trafford przychodził 36-letni Henrik Larsson, mający za sobą kilka dłuższych przerw w grze, w tym najdłuższą – ośmiomiesięczną po podwójnym złamaniu nogi. Pamiętam wreszcie, jak po klubach z dołu tabeli tułał się Emile Heskey, który po fatalnym sezonie 2005/06 spadł nawet w barwach Birmingham z ekstraklasy, ale który odrodził się i po raz kolejny odzyskał miejsce w reprezentacji Anglii. Dlaczego z Owenem miałoby być inaczej?

O zainteresowaniu Hull i Stoke wiemy, podejrzewam jednak, że napastnik Newcastle czeka na oferty Evertonu (David Moyes w przeszłości Owenem się interesował) i Aston Villi (gra tam właśnie Heskey, z którym świetnie uzupełniał się w reprezentacji). Nie chodzi o klub z pierwszej czwórki; chodzi o klub Premiership, który zagwarantuje mu 30 meczów w sezonie i któremu on z kolei może zagwarantować kilkanaście strzelonych bramek. Michael Owen chce jechać na kolejny mundial.

PS Sprawa, do której przed kilkoma miesiącami wracałem raz i drugi, znalazła taki finał. Poczucie beznadziejności, które mnie ogarnęło, wzrosło jeszcze, jak przeczytałem debatę na blogu Rafała Steca. Może nadejdzie wielka powódź i zaleje krakowską prokuraturę, myślę sobie (za oknem grzmi). Ale przecież głosy pod tekstem Rafała pokazują, że problem nie dotyczy jednej pani prokurator…

Transferowo pomarańczowo

Martin Jol jest wściekły. Jeszcze nie zdążył na dobre rozgościć się w gabinecie trenera Ajaxu, a już pozbawiają go piłkarza, z którym wiązał duże nadzieje, w dodatku dobijając targu z Arsenalem (Jol, jako były trener Tottenhamu, Kanonierów nie lubi). Kibice z Emirates mają powody do zadowolenia: nie dość, że Arsene Wenger ruszył wreszcie na zakupy, nie dość, że Thomas Vermaelen jest naprawdę świetnym piłkarzem, sprawdzonym nie tylko w reprezentacji, ale i w Lidze Mistrzów, nie dość, że wzmacnia najsłabsze ogniwo Arsenalu – defensywę, z której w ubiegłym sezonie porządnie się naśmiewano – to jeszcze irytuje kogoś, kto porządnie zalazł Wengerowi za skórę (pamiętam derby północnego Londynu, podczas których Francuz i Holender całkiem dosłownie skoczyli sobie do gardeł). No i kwota transferu – klubowi właściciele odkręcili kurek z kasą…

Chociaż czy to ostatnie zdanie jest prawdziwe? 10 milionów za Vermaelena to przecież niewiele, skoro za Glena Johnsona trzeba zapłacić 17 milionów. Im większy kryzys dookoła, im poważniejsze kłopoty przeżywają właściciele poszczególnych klubów (patrz: Liverpool), im bardziej niepokojące wieści dochodzą z rynku mediów (Setanta Sports nie była w stanie wywiązać się z umowy i straciła prawa do transmisji 46 meczów Premier League w przyszłym sezonie – na razie nie wiadomo, kto ją zastąpi) – tym spirala transferowa nakręca się coraz bardziej, rodząc podejrzenia, że obserwujemy coś w rodzaju balu na Titanicu. Z jednej strony rośnie inflacja, z drugiej – rosną długi wielu klubów (MU musiałoby sprzedać sześciu Ronaldo, żeby spłacić swoje…), ale najwyraźniej nikogo to nie powstrzymuje.

Na robienie transferowego podsumowania jest oczywiście za wcześnie. Jak dotąd wielkie zakupy rozpoczął jedynie Manchester City, który do Garetha Barry’ego dodaje właśnie Roque Santa Cruza – i obie transakcje to kolejne strzały w dziesiątkę Marka Hughesa. Straty Manchesteru United są równie znaczące jak wzmocnienia rywali z miasta – także straty pod względem prestiżowym, bo do tej pory z Old Trafford odchodzili raczej piłkarze niechciani, a Ronaldo i Teveza trudno traktować w ten sposób. W dodatku Argentyńczyk prawdopodobnie zostanie na Wyspach; ba, może i on przeprowadzi się za miedzę… Trzeba też dodać, że nie cichną spekulacje o odejściu Vidicia, którego żona źle znosi deszczowy klimat.  Ale uogólniać przed sierpniem nie ma sensu – już wiemy, że MU (podobnie jak Chelsea i Barcelona) złożył ofertę kupna Ribery’ego, przyjście Valencii wydaje się pewne, prasa spekuluje na temat Benzemy… Dobre powody do wydawania pieniędzy ma zarówno nowy menedżer Chelsea, jak stary menedżer Liverpoolu, wiadomo, że Harry Redknapp i Martin O’Neill muszą sprzedać kilku piłkarzy, żeby sięgnąć po nowych (może będą sprzedawać sobie nawzajem), do wzięcia są nieco przechodzeni gwiazdorzy Newcastle (Owen!), duże wzmocnienia nastąpią w przejmowanym przez szejków Porstmouth. Przede wszystkim jednak: wielkie zmiany w Realu uruchomią karuzelę zmian w innych klubach, bo trzeba będzie znaleźć miejsce piłkarzom wygryzanym ze składu przez Ronaldo i Kakę (podobnie jak trzeba będzie załatać dziury po nich w ich dotychczasowych klubach, a potem w klubach, które pomogły załatać dziury dotychczasowym klubom Ronaldo i Kaki…).

Mnie najbardziej ciekawią losy holenderskiej kolonii na Santiago Bernabeu. Podobno Robbenowi już zagrożono, że jeśli nie odejdzie, nie zostanie zgłoszony do rozgrywek ligowych, a nowego klubu mają szukać również Sneijder, van der Vaart, Huntelaar i Drenthe (van Nistelrooy nie znalazł się na tej liście tylko dlatego, że wciąż leczy kontuzję). Zastanawiam się, czy w kolejce kupców ustawi się Martin Jol; o zainteresowaniu Harry’ego Redknappa słyszałem, ale nie mam złudzeń: myślę, że argument pewnego miejsca w składzie, istotny w kontekście przyszłorocznych mistrzostw świata, będzie niewystarczający i Holendrzy będą wybierać drużyny grające w Lidze Mistrzów. W wirtualu „Football Managera” kupuję wszystkich na pniu, w realu zdumiewam się, że piłkarz przez pół sezonu o głowę wyrastający nad cały Real (myślę oczywiście o Robbenie) okazuje się teraz niepotrzebny…

Looking for Eric

Z co najmniej trzech powodów czekam na ten film.

Po pierwsze, Ken Loach, wielki przedstawiciel kina – myślę że nie popełniam nadużycia sięgając po pojęcie z polskiego podwórka – „moralnego niepokoju” i piewca solidarności przez małe „s”. Pamiętacie „Jestem Joe”, historię działacza społecznego, prowadzącego amatorską drużynę piłkarską; anonimowego alkoholika, który dał sobie radę dzięki pomocy przyjaciół, a teraz sam gotów jest – jak pisał kiedyś na łamach „Tygodnika Powszechnego” Tadeusz Sobolewski – „oddać życie za przyjaciół swoich” i usiłuje ratować chłopca wciąganego w przestępczy świat?

Po drugie, grający tu samego siebie Eric Cantona. Pamiętacie „Play It Again, Sam” Woody’ego Allena? Legendarny napastnik Manchesteru United również pojawia się w fantazjach głównego bohatera, listonosza z poplątanym życiorysem: pomaga mu stanąć na nogi i walczyć o utraconą miłość. Ale mówi także o sobie i o swojej futbolowej przeszłości: w filmie znajduje się montaż najbardziej efektownych akcji Francuza w koszulce MU, a on wyznaje, że najwyżej ceni nie którąkolwiek z bramek, tylko podanie do Dennisa Irwina, po którym irlandzki obrońca strzelił bramkę Tottenhamowi. Futbol służy tu za metaforę: mówimy o grze zespołowej, zaufaniu do kolegów, lojalności i przyjaźni, nie o gwiazdorstwie. Niezależnie od tego, czy mamy w tym punkcie do czynienia z elementem scenariusza, czy z poglądami byłego piłkarza Erica Cantony, fraza „You must trust your team mates. Always” znajduje przecież zastosowanie nie tylko w świecie piłki nożnej.

Po trzecie, chciałbym zobaczyć naprawdę dobry film o tym, czym może być w naszym życiu futbol. Uzależnienie, wiadomo. Pasja i hobby, jasne. Czasem źródło radości, czasem frustracji, a nawet – niestety – agresji. Ale niekiedy również jakiś podskórny nurt, dający ludziom słabym i pełnym wad siłę stawania się lepszymi. Ken Loach pokazuje kibiców, którzy od lat nie byli na Old Trafford (nie stać ich: na mecz MU mogą pójść jedynie pasierbowie bohatera, których zabiera do loży VIP-owskiej lokalny bandzior) i którzy coraz częściej przenoszą swoje uczucia na FC United of Manchester, założony po przejęciu MU przez Glazerów, ale dla których futbol może się jednak wiązać z niemiłosiernie nadużywanym zdaniem Camusa o lekcjach moralności.

Dziś piąta rocznica śmierci Jacka Kuronia. Mam wrażenie, że popaprańcy z Manchesteru bardzo by mu się spodobali.

PS Jest pierwsza recenzja. Jeden z moich ulubionych dyskutantów, nth, widział już film, a tu znajdziecie jego refleksje. Nie zgadzam się tylko z ideologiczną oceną Kena Loacha (owszem, lewicuje, ale z pewnością nie jest komunistą) i jeszcze bardziej czekam na film.

Dzień wolności podatkowej

Sądząc po liczbie komentarzy pod moim ostatnim wpisem, temat transferu Cristiano Ronaldo wciąż nie przestaje Was poruszać. Otworzę więc jeszcze jeden wątek, dotyczący motywacji Portugalczyka. Jeden z tropów, nazwijmy go: psychologizujący, podsunął darek 638. Na inny, nazwijmy go: ekonomiczny, wskazał kilka tygodni temu Andriej Arszawin, który z charakterystyczną wschodnioeuropejską szczerością („Moja rada dla Rosjan, którzy myślą o transferze do Anglii, by traktowali te sprawy poważniej”) narzekał, że podpisując kontrakt z Arsenalem nie zwrócił należnej uwagi na kwestie podatkowe.

Rzecz w tym, że zmagający się z kryzysem finansowym rząd Gordona Browna zdecydował o podniesieniu do 50 proc. podatku dla najlepiej zarabiających; po tej decyzji Wlk. Brytania stała się drugim wśród najbardziej uprzemysłowionych krajów świata pod względem obciążeń podatkowych dla krezusów (przewodzą Włosi, a w Hiszpanii, która ze zrozumiałych względów interesuje nas najbardziej, podatek dla bogaczy wynosi ok. 25 proc.). Arszawin, któremu rosyjski fiskus zabierał ponoć 13 proc., od kwietnia 2010 r. (wtedy wejdzie w życie brytyjska reforma) oddawać będzie 40 z 80 tys. funtów zarabianych tygodniowo: Rosjanin uznał, że nie tak się umawiał z Arsenem Wengerem i zażądał podwyżki.

Mike Warburton, jeden z czołowych brytyjskich ekspertów podatkowych, wróży eksodus największych gwiazd Premier League do krajów, gdzie obciążenia fiskalne są mniejsze. Phil Smith, agent pośredniczący przy niejednym transferze, dodaje: „Są piłkarze, którzy nie zdecydują się na transfer do Anglii z powodów podatkowych – zobaczycie w kwietniu”. Jeśli przebierający właśnie w ofertach Ribery i Benzema wybiorą Hiszpanię zamiast Wysp, to przy zbliżonej wysokości kontraktu na samych podatkach zaoszczędzą kilkanaście procent. Dodajmy do tego słabnącego funta i bardzo prawdopodobne żądania piłkarzy, aby kluby podniosły im pensję, by zrekompensować koszta reformy podatkowej: Arsene Wenger już w chwili jej ogłoszenia mówił, że może zatrząść podstawami angielskiej dominacji w europejskiej piłce.

Oczywiście pieniądze nie są wszystkim, a w każdym razie wierzymy w istnienie piłkarzy, którzy podejmując decyzje o zmianie klubu kierują się także względami sportowymi. Z drugiej strony… Jeśli Cristiano Ronaldo zarabiał 125 tys. funtów tygodniowo, po reformie podatkowej traciłby rocznie 670 tys. funtów. Jak mawia Jerzy Pilch, nie jest to wiele, ale zawsze jest to coś.

PS Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Wolności Podatkowej.

Nikt nie będzie płakał za Ronaldo

Żaden piłkarz nie jest ważniejszy od drużyny – tę prawdę sir Alex Ferguson zna lepiej niż ktokolwiek inny. Czy można było sobie wyobrazić Manchester United bez Bryana Robsona? Bez Roya Keane’a? Bez – to zapewne najważniejsze nazwisko – Erica Cantony? Jak przebudować drużynę, sir Alex Ferguson również wie lepiej niż ktokolwiek inny, a odejścia Ronaldo musiał się przecież spodziewać od co najmniej kilkunastu miesięcy – pamiętacie przecież epopeję z ubiegłych wakacji, zakończoną wyprawą Fergusona do portugalskiej rezydencji swojej gwiazdeczki (no dobrze: megagwiazdy…). Łatał Szkot dziury po van Nistelrooyu i Beckhamie, po Cole’u i Yorke’u, po Pallisterze i Bruce’ie; pytany kiedyś – bodaj, czy nie przez sir Davida Frosta – przyznał, że żałuje tylko sprzedaży Jaapa Stama…

Cristiano Ronaldo Ferguson żałował nie będzie. Owszem, również w tym sezonie Portugalczyk zdobył mnóstwo ważnych bramek (z tą kluczową, strzeloną w wyjazdowym meczu z FC Porto na czele), ale zaryzykuję tezę, że jego wpływ na drużynę był mniejszy niż rok wcześniej; że „teatr marzeń” Manchesteru United nie był w takim stopniu teatrem jednego aktora. To jedna z kwestii, które szkocki menedżer musiał wziąć pod uwagę: w ciągu tamtych wakacji Ronaldo mówił wystarczająco wiele o swojej chęci wyjazdu do Madrytu, by naruszyć otaczającą go w szatni atmosferę (a po przegranym finale Ligi Mistrzów dorzucił co nieco, krytykując postawę kolegów i taktykę Fergusona) – w imię tej atmosfery zgoda na jego transfer wydaje się logiczna.

Logiczny wydaje się również moment: praktycznie zaraz po sezonie, co daje władzom MU czas na znalezienie następcy lub, co bardziej prawdopodobne, następców. Za 80 milionów funtów można kupić Ribery’ego i Villę, i zostanie jeszcze na drobne wydatki, np. na Antonio Valencię z Wigan – kolejnego piłkarza, który wypromował się w tym niewielkim klubie, i który Fergusonowi przypasuje może najbardziej z wymienianych w mediach celów transferowych.

Pisałem przed ponad rokiem, że mam z Ronaldo kłopot, bo jak w nikim innym widzę w nim dwie twarze futbolu: pierwszą, za którą ten sport kocham, i drugą, o której chciałbym zapomnieć. Portugalczyk ma fenomenalne przyspieszenie, świetny drybling, precyzyjne dośrodkowanie, atomowy strzał z woleja i rzut wolny, po którym lecąca nad murem piłka ląduje w okienku. Zdobywa bramki z rzutów karnych i z wolnych, z pola karnego i zza szesnastki, obiema nogami i głową – słowem jako piłkarz umie wszystko. Ale wciąż pamiętam, że w ćwierćfinale mundialu zmusił sędziego do usunięcia z boiska Wayne’a Rooneya, a potem triumfalnie puścił oko do portugalskiej ławki. Mam przed oczami, jak zwija się z bólu udając sfaulowanego, jak wymusza karne, prowokuje rywali, nagabuje sędziów… Na opinię samoluba zapracował sobie solennie.

Nikt nie będzie płakał za Ronaldo. Płakanoby owszem, za Tevezem, z jego dorównującą talentowi pracowitością. Ale przecież teraz MU ma wszelkie dane po temu, żeby Teveza zatrzymać…

I jeszcze jedno: podczas finału Ligi Mistrzów patrząc na Alexa Fergusona odnosiłem wrażenie, że widzę człowieka starego, a Rafał Stec tłumaczył mi, że nie mam racji. Dziś myślę, że to Rafał miał rację i że ktoś, kto jeszcze niedawno mówił, że nie sprzedałby mafii z Realu nawet wirusa, zyskał właśnie kolejny eliksir młodości.

Jedenastka roku

Gareth Barry do Manchesteru City, na otarcie łez wylanych za Kaką, który wybrał Real Madryt: sezon 2009/10 coraz wyraźniej przed nami, więc pora ostatni raz spojrzeć wstecz i wybrać najlepszą jedenastkę angielskiej ekstraklasy 2008/09. W porównaniu z ubiegłym rokiem zmodyfikujemy nieco ustawienie i zamiast 4-4-2 postawimy na 4-3-3, albo jak kto woli 4-2-3-1 (wiem, że to niedokładnie to samo, ale zaproponuję piłkarzy, którzy odnajdą się w obu formacjach).

W bramce zabraknie tym razem van der Sara, choć pamiętam o jego tegorocznym rekordzie minut bez straty gola, nie zdecyduję się również na mojego ulubionego Shaya Givena – wieloletniej podpory Newcastle, a ostatnio Manchesteru City. Będę zwierzęco obiektywny i zaproponuję Marka Schwarzera z Fulham: po części dlatego, że piłkarzom tej drużyny należą się jakieś indywidualne wyróżnienia, po części dlatego, że przeszedł kolosalną przemianę, jeśli pamięta się jego nierówne występy w Middlesbrough, przede wszystkim jednak dlatego, że… był najlepszy właśnie. Fulham to dobre miejsce dla bramkarzy – van der Sar powinien to wiedzieć.

Prawa obrona: Glen Johnson z Portsmouth, który wreszcie przestał się dobrze zapowiadać i jest piłkarzem pełną gębą, co docenił także Fabio Capello – pięć ostatnich meczów reprezentacji Johnson rozpoczynał w pierwszym składzie, dziś pewnie zacznie szósty. Na tej pozycji, poza może Jose Bosingwą z Chelsea, jakoś nie było konkurencji: Sagna spuścił z tonu, w MU dzielny O’Shea łatał dziurę po wiecznie kontuzjowanym i starzejącym się Neville’u, w Liverpoolu od czasów Finnana nie ma piłkarza przekonującego, w Evertonie Hibbert przegrywał pojedynki z każdym co błyskotliwszym skrzydłowym…

Środkowi obrońcy to kłopot, bo w zasadzie powinno się postawić na zawodników z tego samego klubu. I w zasadzie z pełną odpowiedzialnością można by to zrobić: powiedzieć Vidić-Ferdinand i nawet niespecjalnie uzasadniać, dlaczego (choć także para King-Woodgate miałaby niemało zwolenników). Cóż jednak począć, kiedy przynajmniej dwóch piłkarzy wybijało się zdecydowanie ponad ligowy horyzont w drużynach o mniejszej niż Wielka Czwórka marce? Pierwszy to niewątpliwe odkrycie roku: Brade Hangeland, urodzony w USA Norweg, silny jak Lundgren, ale nienaganny technicznie jak Clooney – obok Schwarzera bodaj najważniejszy powód, dla którego tak trudno grało się przeciwko Fulham. Drugi to Phil Jagielka z Evertonu – kiedy przechodził do tej drużyny z Sheffield United, wielu kręciło nosem na jego cenę i mówiło, że w ekstraklasie z pewnością sobie nie poradzi. David Moyes nie pomylił się i tym razem: również Jagielka przebił się do reprezentacji, wybierano go piłkarzem miesiąca, strzelił karnego decydującego o awansie do finału Pucharu Anglii (kosztem Manchesteru United), z meczu na mecz i z tygodnia na tydzień nie zawodził. Przyznajcie zresztą sami: z Fulham i Evertonem męczyli się wszyscy. A skoro tak, to rozbijam mistrzowską parę, i do jedenastki roku wybieram – mimo zawalonego meczu z Liverpoolem – Nemanję Vidicia, dodając mu Hangelanda.

A skoro już tak wychwalam Everton, to nominacje na lewą obronę mam od razu dwie: Leightona Bainesa i grywającego również na tej pozycji Joleona Lescotta (kolejni kadrowicze Capello…). Warto wspomnieć też o Ashleyu Cole’u z Chelsea, który ma chyba za sobą wszystkie osobiste problemy i wreszcie dobrze gra w piłkę. Wygrywa jednak Patrice Evra z MU. Może z przyzwyczajenia, a może w przekonaniu, że lepszych nie ma – wybieram bocznego obrońcę mistrzów Anglii.

Prawdziwe kontrowersje zaczną się w drugiej linii, powiem więc najpierw, kto pierwszy przyszedł mi do głowy i z kogo pierwszego zrezygnowałem: Michaela Essiena wychwalałem wiele razy od czasu jego powrotu do zdrowia, no ale właśnie: na postawie kilku miesięcy nie sposób wybierać do jedenastki sezonu. Skreśliłem także Wilsona Palaciosa, świetnego, choć momentami zbyt ostro grającego pomocnika Wigan i Tottenhamu (czy to przypadek, że po jego przejściu na White Hart Lane Londyńczycy zaczęli piąć się w górę tabeli?), z ogromnym wahaniem zrezygnowałem ze Stephena Irelanda – najjaśniejszej postaci Manchesteru City – i z Xabiego Alonso, który po początkowym okresie niełaski stał się dla Rafy Beniteza piłkarzem kluczowym. Chciałem mieć jednego defensywnego pomocnika i znalazłem go w postaci Javiera Mascherano. Zdyscyplinowany taktycznie, świetnie czytający grę, asekurujący bocznych obrońców, umiejący zarówno przerwać akcję rywala, jak rozpocząć akcję własnego zespołu; im częściej w tym sezonie krytykowałem Beniteza, tym częściej podziwiałem jego piłkarzy – a wśród nich właśnie Argentyńczyka. Podobno interesuje się nim Barcelona: ten Guardiola ma jednak głowę na karku…

Wraz z Mascherano ustawiam Ryana Giggsa. Gdzieś ustawić go przecież muszę, po tym jak został piłkarzem roku, i gdzieś ustawić go chcę. Grał mniej niż w poprzednich latach, ale kiedy już grał, jego doświadczenie, umiejętność ustawienia się, zdobywane w decydujących chwilach gole – bywały bezcenne. A że czasy, w których szalał na skrzydle są już przeszłością, wybór jest prosty: środek pomocy.

Trzecim środkowym pomocnikiem (albo zawodnikiem grającym tuż za wysuniętym napastnikiem) będzie Steven Gerrard. Mam uzasadniać czy szkoda czasu? Po jego lewej stronie ustawię Wayne’a Rooneya, co okazało się najtrudniejszą decyzją, bo oznacza brak miejsca dla znakomitego Ashleya Younga – Rooneya jednak, z jego pracowitością, poświęcaniem się dla drużyny, bieganiem od pola karnego do pola karnego, zabraknąć nie mogło. Po prawej pojawia się Cristiano Ronaldo – tu również szkoda czasu na uzasadnienia.

Jedenastkę dopełnia wysunięty napastnik – a na tej pozycji, tak jak w swoim klubie, drugi rok z rzędu występuje Fernando Torres. Wiem, że król strzelców był inny (Anelka) i że Hiszpana również nie omijały kontuzje, ale kiedy już grał, mój Boże…

Zdaję sobie sprawę, że na temat tego wyboru można dyskutować i ciekaw byłbym Waszych propozycji. Czy dałoby się tu zmieścić Lamparda, Lennona, Arszawina, Robinho, Kuyta?

Mój czwarty czerwca

Sewkowi, jak zawsze przy takich okazjach

W sezonie 1988/89 losy tytułu mistrzowskiego zdecydowały się nie dość, że w ostatniej kolejce, to jeszcze w ostatnich sekundach ostatniej minuty meczu. Na Anfield Road Arsenal prowadził 0:1, ale musiał strzelić jeszcze jednego gola. Atakował Liverpool, przynajmniej do chwili, kiedy szarżujący prawym skrzydłem Barnes został powstrzymany i piłka znalazła się w rękach Lukicia. Bramkarz Arsenalu natychmiast podał ją Dixonowi, ten dostrzegł po przeciwnej stronie boiska Smitha, który przyjął, zastawił się, a potem zagrał w tempo do Thomasa, już po chwili znajdującego się sam na sam z Grobbelaarem – wszystkie serca zastygły, bo do bramki zostało kilkanaście metrów, i Grobbelaar, i Thomas mieli czas do namysłu, a sprawozdawca telewizyjny zdążył jeszcze powiedzieć dwa pełne zdania.

Thomas trafił. Po osiemnastu latach tytuł wrócił na Highbury, a potem wszystko wyglądało już inaczej: niepodzielnie rządzący w angielskim futbolu Liverpool rok później zdobył ostatnie mistrzostwo kraju, ze stadionów (pamiętajmy, że było to niedługo po Hillsborough) zniknęły miejsca stojące, a w ślad za nimi zniknęli też chuligani, płatna telewizja Sky wykupiła prawa do transmisji meczów i nadała im nową jakość, pojawili się Cantona i Wenger, powstała Premier League…

Nie mogę sobie przypomnieć, czy na ostatniej stronie „Tempa” przeczytałem wtedy relację z dramatycznego meczu na Anfield. Ale nawet jeśli przeczytałem, z pewnością nie poświęciłem jej wiele uwagi. Zaczynał się ostatni tydzień kampanii wyborczej (plakatowanie i wyjazdy w teren z Arturem W., moim licealnym cicerone po świecie polityki, i z kandydatami na posłów z Nowej Huty). Zaczynało się pierwsze w życiu poważne zakochanie (randka w kinie na, takie były czasy, „Robotnikach ‘80”…). Wolnych chwil było tak mało, że przestałem chodzić na Cracovię.

Powiem od razu: nie żałuję. Wybory zakończyły się zwycięstwem „Solidarności”, parę miesięcy później premierem został Tadeusz Mazowiecki (uciekliśmy ze szkoły, żeby zobaczyć go na Uniwersytecie, gdzie wręczano doktorat honoris causa Czesławowi Miłoszowi), a potem także tutaj wszystko wyglądało już inaczej.

Tak jest: ja również mam ochotę napić się za zdrowie wolności. Czuję się dumny z siebie i z tego, co się stało w moim kraju. Czuję się również dłużnikiem tych, którzy wygrali tamte wybory: mam poczucie, że wszystko, co mnie dziś cieszy, od wina i parmezanu, przez paszport i bilety na Tottenham, po wolność słowa przecież nie tylko na blogu, zawdzięczam właśnie im (pisałem już o tym zresztą w czasie rocznicy Okrągłego Stołu). Szkoda, że dziś nie są razem, ale trudno: takie życie. Michael Thomas także niedługo później odszedł z Arsenalu.