Nikt nie będzie płakał za Ronaldo

Żaden piłkarz nie jest ważniejszy od drużyny – tę prawdę sir Alex Ferguson zna lepiej niż ktokolwiek inny. Czy można było sobie wyobrazić Manchester United bez Bryana Robsona? Bez Roya Keane’a? Bez – to zapewne najważniejsze nazwisko – Erica Cantony? Jak przebudować drużynę, sir Alex Ferguson również wie lepiej niż ktokolwiek inny, a odejścia Ronaldo musiał się przecież spodziewać od co najmniej kilkunastu miesięcy – pamiętacie przecież epopeję z ubiegłych wakacji, zakończoną wyprawą Fergusona do portugalskiej rezydencji swojej gwiazdeczki (no dobrze: megagwiazdy…). Łatał Szkot dziury po van Nistelrooyu i Beckhamie, po Cole’u i Yorke’u, po Pallisterze i Bruce’ie; pytany kiedyś – bodaj, czy nie przez sir Davida Frosta – przyznał, że żałuje tylko sprzedaży Jaapa Stama…

Cristiano Ronaldo Ferguson żałował nie będzie. Owszem, również w tym sezonie Portugalczyk zdobył mnóstwo ważnych bramek (z tą kluczową, strzeloną w wyjazdowym meczu z FC Porto na czele), ale zaryzykuję tezę, że jego wpływ na drużynę był mniejszy niż rok wcześniej; że „teatr marzeń” Manchesteru United nie był w takim stopniu teatrem jednego aktora. To jedna z kwestii, które szkocki menedżer musiał wziąć pod uwagę: w ciągu tamtych wakacji Ronaldo mówił wystarczająco wiele o swojej chęci wyjazdu do Madrytu, by naruszyć otaczającą go w szatni atmosferę (a po przegranym finale Ligi Mistrzów dorzucił co nieco, krytykując postawę kolegów i taktykę Fergusona) – w imię tej atmosfery zgoda na jego transfer wydaje się logiczna.

Logiczny wydaje się również moment: praktycznie zaraz po sezonie, co daje władzom MU czas na znalezienie następcy lub, co bardziej prawdopodobne, następców. Za 80 milionów funtów można kupić Ribery’ego i Villę, i zostanie jeszcze na drobne wydatki, np. na Antonio Valencię z Wigan – kolejnego piłkarza, który wypromował się w tym niewielkim klubie, i który Fergusonowi przypasuje może najbardziej z wymienianych w mediach celów transferowych.

Pisałem przed ponad rokiem, że mam z Ronaldo kłopot, bo jak w nikim innym widzę w nim dwie twarze futbolu: pierwszą, za którą ten sport kocham, i drugą, o której chciałbym zapomnieć. Portugalczyk ma fenomenalne przyspieszenie, świetny drybling, precyzyjne dośrodkowanie, atomowy strzał z woleja i rzut wolny, po którym lecąca nad murem piłka ląduje w okienku. Zdobywa bramki z rzutów karnych i z wolnych, z pola karnego i zza szesnastki, obiema nogami i głową – słowem jako piłkarz umie wszystko. Ale wciąż pamiętam, że w ćwierćfinale mundialu zmusił sędziego do usunięcia z boiska Wayne’a Rooneya, a potem triumfalnie puścił oko do portugalskiej ławki. Mam przed oczami, jak zwija się z bólu udając sfaulowanego, jak wymusza karne, prowokuje rywali, nagabuje sędziów… Na opinię samoluba zapracował sobie solennie.

Nikt nie będzie płakał za Ronaldo. Płakanoby owszem, za Tevezem, z jego dorównującą talentowi pracowitością. Ale przecież teraz MU ma wszelkie dane po temu, żeby Teveza zatrzymać…

I jeszcze jedno: podczas finału Ligi Mistrzów patrząc na Alexa Fergusona odnosiłem wrażenie, że widzę człowieka starego, a Rafał Stec tłumaczył mi, że nie mam racji. Dziś myślę, że to Rafał miał rację i że ktoś, kto jeszcze niedawno mówił, że nie sprzedałby mafii z Realu nawet wirusa, zyskał właśnie kolejny eliksir młodości.

Jedenastka roku

Gareth Barry do Manchesteru City, na otarcie łez wylanych za Kaką, który wybrał Real Madryt: sezon 2009/10 coraz wyraźniej przed nami, więc pora ostatni raz spojrzeć wstecz i wybrać najlepszą jedenastkę angielskiej ekstraklasy 2008/09. W porównaniu z ubiegłym rokiem zmodyfikujemy nieco ustawienie i zamiast 4-4-2 postawimy na 4-3-3, albo jak kto woli 4-2-3-1 (wiem, że to niedokładnie to samo, ale zaproponuję piłkarzy, którzy odnajdą się w obu formacjach).

W bramce zabraknie tym razem van der Sara, choć pamiętam o jego tegorocznym rekordzie minut bez straty gola, nie zdecyduję się również na mojego ulubionego Shaya Givena – wieloletniej podpory Newcastle, a ostatnio Manchesteru City. Będę zwierzęco obiektywny i zaproponuję Marka Schwarzera z Fulham: po części dlatego, że piłkarzom tej drużyny należą się jakieś indywidualne wyróżnienia, po części dlatego, że przeszedł kolosalną przemianę, jeśli pamięta się jego nierówne występy w Middlesbrough, przede wszystkim jednak dlatego, że… był najlepszy właśnie. Fulham to dobre miejsce dla bramkarzy – van der Sar powinien to wiedzieć.

Prawa obrona: Glen Johnson z Portsmouth, który wreszcie przestał się dobrze zapowiadać i jest piłkarzem pełną gębą, co docenił także Fabio Capello – pięć ostatnich meczów reprezentacji Johnson rozpoczynał w pierwszym składzie, dziś pewnie zacznie szósty. Na tej pozycji, poza może Jose Bosingwą z Chelsea, jakoś nie było konkurencji: Sagna spuścił z tonu, w MU dzielny O’Shea łatał dziurę po wiecznie kontuzjowanym i starzejącym się Neville’u, w Liverpoolu od czasów Finnana nie ma piłkarza przekonującego, w Evertonie Hibbert przegrywał pojedynki z każdym co błyskotliwszym skrzydłowym…

Środkowi obrońcy to kłopot, bo w zasadzie powinno się postawić na zawodników z tego samego klubu. I w zasadzie z pełną odpowiedzialnością można by to zrobić: powiedzieć Vidić-Ferdinand i nawet niespecjalnie uzasadniać, dlaczego (choć także para King-Woodgate miałaby niemało zwolenników). Cóż jednak począć, kiedy przynajmniej dwóch piłkarzy wybijało się zdecydowanie ponad ligowy horyzont w drużynach o mniejszej niż Wielka Czwórka marce? Pierwszy to niewątpliwe odkrycie roku: Brade Hangeland, urodzony w USA Norweg, silny jak Lundgren, ale nienaganny technicznie jak Clooney – obok Schwarzera bodaj najważniejszy powód, dla którego tak trudno grało się przeciwko Fulham. Drugi to Phil Jagielka z Evertonu – kiedy przechodził do tej drużyny z Sheffield United, wielu kręciło nosem na jego cenę i mówiło, że w ekstraklasie z pewnością sobie nie poradzi. David Moyes nie pomylił się i tym razem: również Jagielka przebił się do reprezentacji, wybierano go piłkarzem miesiąca, strzelił karnego decydującego o awansie do finału Pucharu Anglii (kosztem Manchesteru United), z meczu na mecz i z tygodnia na tydzień nie zawodził. Przyznajcie zresztą sami: z Fulham i Evertonem męczyli się wszyscy. A skoro tak, to rozbijam mistrzowską parę, i do jedenastki roku wybieram – mimo zawalonego meczu z Liverpoolem – Nemanję Vidicia, dodając mu Hangelanda.

A skoro już tak wychwalam Everton, to nominacje na lewą obronę mam od razu dwie: Leightona Bainesa i grywającego również na tej pozycji Joleona Lescotta (kolejni kadrowicze Capello…). Warto wspomnieć też o Ashleyu Cole’u z Chelsea, który ma chyba za sobą wszystkie osobiste problemy i wreszcie dobrze gra w piłkę. Wygrywa jednak Patrice Evra z MU. Może z przyzwyczajenia, a może w przekonaniu, że lepszych nie ma – wybieram bocznego obrońcę mistrzów Anglii.

Prawdziwe kontrowersje zaczną się w drugiej linii, powiem więc najpierw, kto pierwszy przyszedł mi do głowy i z kogo pierwszego zrezygnowałem: Michaela Essiena wychwalałem wiele razy od czasu jego powrotu do zdrowia, no ale właśnie: na postawie kilku miesięcy nie sposób wybierać do jedenastki sezonu. Skreśliłem także Wilsona Palaciosa, świetnego, choć momentami zbyt ostro grającego pomocnika Wigan i Tottenhamu (czy to przypadek, że po jego przejściu na White Hart Lane Londyńczycy zaczęli piąć się w górę tabeli?), z ogromnym wahaniem zrezygnowałem ze Stephena Irelanda – najjaśniejszej postaci Manchesteru City – i z Xabiego Alonso, który po początkowym okresie niełaski stał się dla Rafy Beniteza piłkarzem kluczowym. Chciałem mieć jednego defensywnego pomocnika i znalazłem go w postaci Javiera Mascherano. Zdyscyplinowany taktycznie, świetnie czytający grę, asekurujący bocznych obrońców, umiejący zarówno przerwać akcję rywala, jak rozpocząć akcję własnego zespołu; im częściej w tym sezonie krytykowałem Beniteza, tym częściej podziwiałem jego piłkarzy – a wśród nich właśnie Argentyńczyka. Podobno interesuje się nim Barcelona: ten Guardiola ma jednak głowę na karku…

Wraz z Mascherano ustawiam Ryana Giggsa. Gdzieś ustawić go przecież muszę, po tym jak został piłkarzem roku, i gdzieś ustawić go chcę. Grał mniej niż w poprzednich latach, ale kiedy już grał, jego doświadczenie, umiejętność ustawienia się, zdobywane w decydujących chwilach gole – bywały bezcenne. A że czasy, w których szalał na skrzydle są już przeszłością, wybór jest prosty: środek pomocy.

Trzecim środkowym pomocnikiem (albo zawodnikiem grającym tuż za wysuniętym napastnikiem) będzie Steven Gerrard. Mam uzasadniać czy szkoda czasu? Po jego lewej stronie ustawię Wayne’a Rooneya, co okazało się najtrudniejszą decyzją, bo oznacza brak miejsca dla znakomitego Ashleya Younga – Rooneya jednak, z jego pracowitością, poświęcaniem się dla drużyny, bieganiem od pola karnego do pola karnego, zabraknąć nie mogło. Po prawej pojawia się Cristiano Ronaldo – tu również szkoda czasu na uzasadnienia.

Jedenastkę dopełnia wysunięty napastnik – a na tej pozycji, tak jak w swoim klubie, drugi rok z rzędu występuje Fernando Torres. Wiem, że król strzelców był inny (Anelka) i że Hiszpana również nie omijały kontuzje, ale kiedy już grał, mój Boże…

Zdaję sobie sprawę, że na temat tego wyboru można dyskutować i ciekaw byłbym Waszych propozycji. Czy dałoby się tu zmieścić Lamparda, Lennona, Arszawina, Robinho, Kuyta?

Mój czwarty czerwca

Sewkowi, jak zawsze przy takich okazjach

W sezonie 1988/89 losy tytułu mistrzowskiego zdecydowały się nie dość, że w ostatniej kolejce, to jeszcze w ostatnich sekundach ostatniej minuty meczu. Na Anfield Road Arsenal prowadził 0:1, ale musiał strzelić jeszcze jednego gola. Atakował Liverpool, przynajmniej do chwili, kiedy szarżujący prawym skrzydłem Barnes został powstrzymany i piłka znalazła się w rękach Lukicia. Bramkarz Arsenalu natychmiast podał ją Dixonowi, ten dostrzegł po przeciwnej stronie boiska Smitha, który przyjął, zastawił się, a potem zagrał w tempo do Thomasa, już po chwili znajdującego się sam na sam z Grobbelaarem – wszystkie serca zastygły, bo do bramki zostało kilkanaście metrów, i Grobbelaar, i Thomas mieli czas do namysłu, a sprawozdawca telewizyjny zdążył jeszcze powiedzieć dwa pełne zdania.

Thomas trafił. Po osiemnastu latach tytuł wrócił na Highbury, a potem wszystko wyglądało już inaczej: niepodzielnie rządzący w angielskim futbolu Liverpool rok później zdobył ostatnie mistrzostwo kraju, ze stadionów (pamiętajmy, że było to niedługo po Hillsborough) zniknęły miejsca stojące, a w ślad za nimi zniknęli też chuligani, płatna telewizja Sky wykupiła prawa do transmisji meczów i nadała im nową jakość, pojawili się Cantona i Wenger, powstała Premier League…

Nie mogę sobie przypomnieć, czy na ostatniej stronie „Tempa” przeczytałem wtedy relację z dramatycznego meczu na Anfield. Ale nawet jeśli przeczytałem, z pewnością nie poświęciłem jej wiele uwagi. Zaczynał się ostatni tydzień kampanii wyborczej (plakatowanie i wyjazdy w teren z Arturem W., moim licealnym cicerone po świecie polityki, i z kandydatami na posłów z Nowej Huty). Zaczynało się pierwsze w życiu poważne zakochanie (randka w kinie na, takie były czasy, „Robotnikach ‘80”…). Wolnych chwil było tak mało, że przestałem chodzić na Cracovię.

Powiem od razu: nie żałuję. Wybory zakończyły się zwycięstwem „Solidarności”, parę miesięcy później premierem został Tadeusz Mazowiecki (uciekliśmy ze szkoły, żeby zobaczyć go na Uniwersytecie, gdzie wręczano doktorat honoris causa Czesławowi Miłoszowi), a potem także tutaj wszystko wyglądało już inaczej.

Tak jest: ja również mam ochotę napić się za zdrowie wolności. Czuję się dumny z siebie i z tego, co się stało w moim kraju. Czuję się również dłużnikiem tych, którzy wygrali tamte wybory: mam poczucie, że wszystko, co mnie dziś cieszy, od wina i parmezanu, przez paszport i bilety na Tottenham, po wolność słowa przecież nie tylko na blogu, zawdzięczam właśnie im (pisałem już o tym zresztą w czasie rocznicy Okrągłego Stołu). Szkoda, że dziś nie są razem, ale trudno: takie życie. Michael Thomas także niedługo później odszedł z Arsenalu.

Gladiatorzy

Zastanawiałem się przed finałem Ligi Mistrzów, jak będą motywować swoich piłkarzy Ferguson i Guardiola. Dziś już wiem, co zrobił ten drugi: dwadzieścia kilka minut przed rozpoczęciem meczu zdecydował o zakończeniu rozgrzewki. Wezwał piłkarzy do szatni. Zamknął drzwi. Zgasił światło.

Chwilę później rozpoczął się pokaz siedmiominutowego filmu – kompilacji najlepszych momentów kończącego się sezonu z fragmentami „Gladiatora”, podlanej muzyką Pucciniego („Nessun dorma”, a jakże…). Zobaczcie sami ten obraz pasji i kunsztu, mobilizacji i wysiłku, radości i wyciszenia, a nade wszystko jedności grupy ludzi, która za chwilę miała grać najważniejszy mecz w sezonie; zwróćcie uwagę na te dłonie na herbie, Puyola całującego kapitańską opaskę i Russela Crowe idącego wśród zbóż, a w końcu na gladiatorów i piłkarzy stojących jeszcze w tunelu przed wyjściem na arenę; posłuchajcie brzęku mieczy i tenora śpiewającego „Vincerò! Vincerò!” (zwyciężę!).

Że kicz? Że nieznośny patos? Że Jerzy Engel też puszczał swoim piłkarzom filmy i nie podziałało? Na piłkarzy Barcelony podziałało. Co istotne, każdy z nich zobaczył na filmie swoją twarz, nawet niegrający od roku z powodu ciężkiej kontuzji Milito (podobno zresztą Argentyńczyk rozpłakał się, podobno nie on jeden, choć część piłkarzy krzyczała w uniesieniu). W istocie: bycie menedżerem wymaga czegoś więcej niż tylko wiedzy taktycznej. Czasem trzeba zabawić się w montażystę.

Z Półwyspu na Wyspy

Ancelotti w Chelsea… Zbyt wiele kosztowało mnie przyglądanie się niemówiącemu po angielsku Juande Ramosowi, żeby nie zacząć od bariery językowej. Wiem oczywiście: język piłki nożnej jest uniwersalny, komunikaty taktyczne można przekazać nawet za pomocą gestykulacji. Tyle że bycie menedżerem wymaga czegoś więcej niż tylko wiedzy taktycznej: trzeba umieć rozmawiać z bardzo młodymi nieraz ludźmi o sprawach dalece pozasportowych, czasem być kumplem i powiernikiem, czasem ojcem, czasem – policjantem… Do tego wszystkiego (podobnie jak do kontaktów z mediami, które w Anglii potrafią uprzykrzać życie tak samo jak we Włoszech) naprawdę nie wystarczy kilkutygodniowy intensywny kurs językowy, na który nowy menedżer Chelsea ponoć się wybiera; z pierwszego udzielonego po angielsku wywiadu w pamięci pozostaje przede wszystkim rozdzielające poszczególne frazy „aaaaa”.

Imponujące c.v., z triumfami w Lidze Mistrzów i Pucharze Europy w roli piłkarza i menedżera, to jedno (jak pamiętamy imponujące c.v. Scolariemu nie wystarczyło). Drugie to brak doświadczenia w pracy poza Włochami, a więc perspektywa gigantycznego szoku kulturowego. Być może zbyt głęboko tkwi we mnie przypadek Ramosa, ale i tutaj widzę więcej zagrożeń niż szans: Ancelotti będzie musiał znaleźć wspólny język nie tylko z Niemcem, Portugalczykami czy Czechem, ale przede wszystkim z wciąż stanowiącymi o obliczu tej drużyny Anglikami: Terrym, Lampardem oraz Ashleyem i Joe Cole’ami (nawiasem mówiąc dwóm ostatnim powoli kończą się kontrakty…).

Wielkim atutem Włocha jest umiejętność radzenia sobie z Bardzo Wielkim Właścicielem – i Berlusconi, i Abramowicz dawali już dowody, że lubią mieszać się w sprawy drużyny, choć nieporównanie dalej szedł włoski premier, krzyczący po jednym z meczów, że jak długo on jest właścicielem, tak długo Milan ma grać dwójką napastników.

Słabością Ancelottiego pozostaje natomiast przywiązanie do wciąż tych samych piłkarzy, za co bywał w Mediolanie krytykowany. Starzejący się skład Chelsea wymaga odświeżenia, skoro w przyszłym roku znów ma rozegrać 60 meczów. Podobno – tak twierdzi John Terry – Londyńczycy spróbują sięgnąć po piłkarzy klasy Davida Villi i Francka Ribery’ego (oni też?). Pod względem transferowych wojen to lato zapowiada się zresztą – mimo globalnego kryzysu – interesująco; z pewnością zbroić się będzie Manchester City, ale zmian spodziewać się można w Liverpoolu, Portsmouth (nowy, arabski właściciel), Manchesterze United, a nawet w Arsenalu, gdzie wzmocnień domagają się wszyscy.

Byle zmiany nie były zbyt duże. Zdanie, które powtarzam do znudzenia (ostatnim przykładem David Moyes i jego Everton): stabilność jest kluczem do sukcesów. Ancelotti będzie piątym menedżerem Chelsea w ciągu zaledwie dwóch lat. Do katalogu trudności, które na niego czekają, dochodzi poprzeczka zawieszona przez Guusa Hiddinka: aż 73 proc. wygranych meczów (Mourinho i Grant mieli po 67 proc., Scolari – 56 proc.) i tylko jedna porażka. Holender odchodzi po zwycięstwie w Pucharze Anglii, w najlepszym możliwym momencie: otoczony wielkim szacunkiem jako fachowiec i jako człowiek sukcesu, ale także jako człowiek, który nie zdołał się jeszcze znudzić swoim podwładnym.

Jak widać, patrzę na tę nominację bardziej z perspektywy Wysp niż Półwyspu. Nie chcę jednak powiedzieć, że Ancelottiemu się nie uda. Po prostu: nie przychodzi na łatwiznę. Co zresztą odrobinę mi imponuje.

Szkot roku

To mogła być wisienka na torcie przeznaczonym dla najlepszego menedżera tego sezonu, ale nie była: zwycięstwo Chelsea okazało się w pełni zasłużone, co najlepszy menedżer tego sezonu przyznał bez śladu niechęci, dodając, że szybko strzelony gol zmotywował nie tę drużynę, którą powinien… A skoro już napisałem, że uważam Davida Moyesa za najlepszego menedżera tego sezonu (nie ja jeden zresztą: League Managers Association przyznała mu tytuł po raz trzeci, co jest rekordem w dziejach tej organizacji), spróbuję swój sąd uzasadnić. Zwłaszcza, że konkurencja była wyjątkowo silna.

Przecież można było brać pod uwagę zarówno Gianfranco Zolę, który przyszedł do klubu pogrążonego w potężnym kryzysie finansowym i przy pomocy Steve’a Clarke’a wyprowadził go na prostą, jak Harry’ego Redknappa – kryzys Tottenhamu nie był wprawdzie finansowy, ale dwa punkty po ośmiu meczach doprowadziły piłkarzy do stanu kompletnej degrengolady. Redknapp nie tylko utrzymał klub w ekstraklasie, ale do ostatniej kolejki walczył o miejsce w Europa League, w finale Pucharu Ligi uległ MU dopiero po rzutach karnych, w Pucharze UEFA w rezerwowym składzie przegrał z późniejszym triumfatorem, a w lidze pokonywał zarówno Chelsea, jak Liverpool, o dramatycznym 4:4 na Emirates nie wspominając… Tyle że Redknapp miał się na kim oprzeć, a w styczniu dla całkowitej pewności wydał jeszcze kilkadziesiąt milionów na transfery.

Wyżej należy więc cenić Tony’ego Pulisa. Przed sezonem mało kto spodziewał się utrzymania Stoke, a tu proszę: bezpieczne miejsce w tabeli, kilka skalpów (wygrali m.in. z Arsenalem), świetny instynkt transferowy (sprowadzenie Jamesa Beattiego było bodaj najlepszym zakupem sezonu w skali całej Premiership) i stricte trenerski – wiem, że brzmi to mało spektakularnie, ale z ludzi, których ma do dyspozycji, Pulis wycisnął jakieś 150 procent.

Gdyby Guus Hiddink pracował nieco dłużej, gdyby nie przegrał z Tottenhamem, gdyby nie został skrzywdzony przez sędziego Ovrebo… kto wie, może to na niego trzeba byłoby postawić? Chelsea została odmieniona, a jej gra – uporządkowana jak za czasów Mourinho, spisywani na straty piłkarze (Malouda) nagle znaleźli się w życiowej formie, okazało się, że Drogba potrafi podawać Anelce, był pomysł na zatrzymanie Barcelony… Tak, to było wejście smoka i wielka szkoda, że smok wychodzi, i że był z nami zbyt krótko, żeby przyznawać mu tytuł menedżera sezonu.

Poważnymi kandydatami są za to (pozwólmy sobie na odrobinę perwersji i wymieńmy te nazwiska obok siebie) Rafa Benitez i Alex Ferguson. Pierwszy znacznie zmniejszył dystans do drugiego, prawie do końca bijąc się o mistrzostwo (i pokonując Szkota także w bezpośrednim pojedynku na Old Trafford), a także dając rozliczne dowody taktycznego kunsztu – choćby w dwumeczu z Realem w Lidze Mistrzów. Formalnie nie osiągnął nic, gablota z pucharami pozostała zamknięta, faktycznie – osiągnął dużo, tworząc trzon drużyny na przyszły sezon (nowy kontrakt Torresa!) i wygrywając walkę o pozycję w klubie z Rickiem Parrym. Kto wie, co by było, gdyby kontuzje omijały jego najlepszych zawodników (Torres i Gerrard zagrali razem zaledwie kilkanaście razy)…

Z Fergusonem sprawa jest prostsza i bardziej skomplikowana zarazem. Prostsza, bo nikt w tym roku nie wygrał tyle, co on. Jeśliby przyznawać tytuł menedżera sezonu patrząc właśnie w ten sposób, dyskusję należałoby zamknąć. Mój tekst opiera się jednak na próbie znalezienia jakiegoś kryterium biorącego pod uwagę nie tylko liczbę medali, ale także rzeczywisty potencjał danej drużyny. Dla Alexa Fergusona wszystko poniżej mistrzostwa Anglii (i jakiegoś pucharu na dokładkę) byłoby klęską: jest trenerem Manchesteru United, ma bardzo szeroką kadrę, gigantyczny budżet, a przed sezonem do Rooneya, Ronaldo i Teveza dodał Berbatowa – jak tu go porównywać z Tonym Pulisem? Chociaż nie ukrywam: gdyby sir Alex wygrał z Barceloną, byłby moim menedżerem tego sezonu.

Oprócz Davida Moyesa, pokonałby wtedy Roya Hodgsona – autora największej może sensacji, czyli zakwalifikowania się Fulham do Europa League. Przypomnijmy: zatrudniony niedługo wcześniej, Hodgson uratował ekstraklasę dla Londyńczyków dopiero w ostatniej kolejce ubiegłego sezonu. Jeśli idzie o transfery, nosa miał niebywałego (jeśli będziemy za parę dni pisać o jedenastce roku, będziemy musieli poważnie rozważyć kandydatury Marka Schwarzera, a zwłaszcza Brede Hangelanda). Wygrywał, z kim chciał, ale szczególnie musiało boleć Fergusona i Wengera. Nauczył tę drużynę twardej walki, czyniąc jej przywódcą Danny’ego Murphy’ego, który gra jak za dawnych lat w Liverpoolu…

Dlaczego jednak Moyes? Czy dlatego, że w ostatniej kolejce pobił Hodgsona na Craven Cottage? Ten i inne wyniki, pozwalające zająć piąte miejsce i zagrać w finale Pucharu Anglii, zostały osiągnięte w arcytrudnej sytuacji kadrowej (dobrych parę miesięcy grali bez napastników, kontuzja wyłączyła jednego z kluczowych pomocników – Artetę). Moyes zaimponował umiejętnością pracy z piłkarzami: z Goodison Park regularnie trafia się do reprezentacji Anglii (ostatnio Jagielka i Baines, wcześniej Lescott). Zaimponował też transferowym nosem: Szkot kupuje tanio, a zawodnicy przezeń sprowadzeni stają się objawieniem (Cahill, Arteta, Piennaar, Fellaini…). I dobrym gospodarowaniem: w ubiegłym sezonie piąty w tabeli, Everton był trzynasty w statystyce średnich pensji piłkarzy.

Ale przede wszystkim: Everton Davida Moyesa słynie z fenomenalnej atmosfery, w której niewielka grupa ludzi tydzień po tygodniu i zazwyczaj z dobrym skutkim próbuje przerosnąć siebie samych. Jeśli miałbym na chwilę wrócić do kwestii wieku sir Alexa Fergusona, podchwyconej przez Rafała Steca, powiedziałbym, że Szkot nie musi się martwić o przyszłość: na horyzoncie widać Szkota, który doskonale go zastąpi.

Przyjmij, podaj, pokaż się, czyli kręciła się karuzela

Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości (od razu przyznaję: ja miałem), musiał się ich pozbyć niedługo po rozpoczęciu drugiej połowy. W ciągu pierwszych 45 minut Manchester United nie potrafił wprawdzie narzucić Barcelonie swoich warunków, ale w walce o środek pola jakoś neutralizował zagrożenie z jej strony. Po zejściu Andersona i zmianie ustawienia na bardziej ofensywne, neutralizować przestał: Xavi i Iniesta – ludzie, którzy czynią Barcelonę piękną, związani z tym klubem od jedenastego i dwunastego roku życia wychowankowie szkoły „przyjmij, podaj, pokaż się, przyjmij, podaj, pokaż się”, a dziś niekwestionowani piłkarze meczu – panowali na boisku bezapelacyjnie.

Czy musiało tak być? Może nie, gdyby piłkarze Manchesteru nie zmarnowali okazji z drugiej minuty, kiedy po wolnym Ronaldo Valdes wypuścił piłkę, a Park usiłował ją dobijać. Banalna, znana wszystkim prawda: w meczu o taką stawkę możesz dostać tylko jedną szansę – umiej ją wykorzystać. Kilka minut później Eto’o umiał uciec Vidiciowi, po pierwszej w miarę groźnej akcji Katalończyków zrobiło się 1:0, a równocześnie runął cały pomysł Fergusona na ten mecz: oddawania inicjatywy Barcelonie i gry z kontry.

Niecelnie podający Carrick, rozkojarzony Vidić, nieskuteczny i samolubny Ronaldo, odizolowany Rooney (dodajmy jeszcze niepotrzebnie ostro faulującego Scholesa) – w machinie mistrzów Anglii właściwie żaden z trybów nie funkcjonował prawidłowo. Barcelona zaś? Po ostrożnym początku grała po prostu to, co zwykle w tym sezonie, z istotną wszakże różnicą: Messi schodził do środka, robiąc Eto’o miejsce po prawej stronie, co wprowadzało w liniach obronnych Manchesteru dodatkowy chaos i miało bezpośredni związek z utratą obu bramek. Zwłaszcza przy golu Eto’o wybranemu właśnie najlepszym piłkarzem Czerwonych Diabłów Vidiciowi powinien przypomnieć się pierwszy koszmarny występ w tym sezonie: przeciwko Liverpoolowi na Old Trafford. A Rooney musiał się zżymać, po co właściwie gra przy bocznej linii, skoro Messi, którego miał powstrzymywać, hula gdzieś przed polem karnym. Tyle się mówiło o zdziesiątkowanej obronie Katalończyków – kłopot w tym, że właściwie nie została przetestowana.

Jak grać przeciwko Barcelonie? Jedynym, który sprawiał wrażenie, że potrafi, pozostaje Guus Hiddink. Tyle że trener Chelsea nie musiał gonić wyniku – w pierwszym spotkaniu grał na remis, w drugim do ostatnich sekund bronił korzystnego rezultatu. Myślę o dzisiejszej bezradności Alexa Fergusona i czuję, że powinienem podzielić się z Wami intymnym w gruncie rzeczy przeżyciem: patrzyłem na twarz szkockiego menedżera, kontemplowałem stan jego dziwnej nieobecności i uświadamiałem sobie, że widzę człowieka starego. Intymne przeżycie, bo skojarzone z bolesnym przeczuciem czekającej cię samotności, kiedy odkrywasz, że twój ojciec, twój szef, a niechby i papież, nie jest już tamtym supermanem sprzed lat, że nagle brakuje mu energii i świeżości pomysłów. A jeszcze jak zestawić to z bezwstydną młodością Guardioli…

W gruncie rzeczy dziś bardzo łatwo o puentę. Zwycięstwo Barcelony zasłużone i odniesione w okolicznościach niekontrowersyjnych (brawo sędzia!), wybór Messiego na najlepszego piłkarza Europy – przesądzony, chyba że jurorzy nieoczekiwanie będą woleli Iniestę. „Byli lepsi” – powtarzają chórem Alex Ferguson i jego piłkarze, osiągając tu rzadką zgodność z dziennikarzami i miliardem kibiców z całego świata. Karuzela, której obawiał się Szkot, kręciła się bez przeszkód. Dżentelmeni nie dyskutują o faktach.

Finał Ligi Mistrzów: blogujemy do upadłego

ŚRODA, 11.50

Powinienem przerzucić się na twittera. Wtedy można by szybciutko odnotować trzeci, rekordowy tytuł menedżera roku dla Davida Moyesa (o menedżerach roku w Premiership porozmawiamy osobno, obiecuję), przeprosiny kontrowersyjnego właściciela Newcastle za spadek z ekstraklasy i jego deklarację złożoną Shearerowi, „Przy tobie, najjaśniejszy Alanie, stoimy i stać będziemy”, a dla własnej satysfakcji także przenosiny Martina Jola z HSV do Ajaxu.

Kłopot w tym, że za bardzo jestem przywiązany do pisania długimi zdaniami, by przerzucać się na twittera. Tym razem jednak ponownie skorzystam z formuły quasi-twitterowej, bo zbyt wiele się dzieje jeszcze przed samym meczem, zbyt wiele pada słów wartych zapamiętania, by czekać z tym do późnego wieczora. Wróćmy np. do kwestii ustawienia Wayne’a Rooneya (Michał Szadkowski twierdzi, że będzie to jego finał; jego i Messiego): szeroko po lewej stronie, zapewne naprzeciwko starzejącego się Carlosa Puyola, któremu już teraz możemy współczuć. W arcyciekawym tekście Mike’a Hensona, opublikowanym na stronie BBC, a przypominającym kilkuletni czas posuchy w menedżerskiej karierze Alexa Fergusona, wypowiada się Andy Roxburgh, dawny trener reprezentacji Szkocji i obecny dyrektor techniczny UEFA: „Myślę, że najlepiej podsumował to Rafa Benitez na jednym z naszych spotkań, mówiąc, że kiedyś czterech piłkarzy STAŁO w polu karnym czekając na dośrodkowanie, a teraz czterech piłkarzy WBIEGA w pole karne. O wiele trudniej kryje się piłkarza, który biegnie na ciebie z głębi pola”.

Gdyby podsumowywać tegoroczny sezon Ligi Mistrzów już teraz, trzeba byłoby zwrócić uwagę także i na to zjawisko: coraz powszechniejszy odwrót od klasycznego 4-4-2.

 

ŚRODA, 12.30

Nie tylko u nas sport miesza się z polityką. Hiszpański premier Zapatero spodziewa się zwycięstwa Barcelony i twierdzi, że Katalończycy mają najlepszą drużynę w historii. Kłopot w tym, że to samo można powiedzieć o Manchesterze. Komu kibicuje Gordon Brown łatwo odgadnąć: w lutym tego roku na łamach „Observera” ukazał się wywiad z premierem przeprowadzony przez… Rio Ferdinanda, szybko przechodzący w wywiad z obrońcą MU przeprowadzony przez premiera. Skądinąd obaj szefowie rządu chcieliby pewnie zamienić się z Fergusonem i Guardiolą: trenerzy dzisiejszych finalistów to mają dopiero społeczne poparcie…

 

ŚRODA, 13.15

Do tej pory na kontuzje narzekano raczej w obozie Barcelony. Tymczasem Iniesta i Henry wczoraj trenowali z pełnym obciążeniem, czego nie można powiedzieć o, uwaga, Cristano Ronaldo, którego sfotografowano z zabandażowaną kostką. Gdyby Portugalczyk miał nie zagrać, Berbatow i Tevez, którym nocą wróżyłem ławkę, pewnie by się nie zmartwili. Dla miliarda z okładem telewidzów byłaby to wiadomość hiobowa.

 

ŚRODA, 13.50

W jednej z przedmeczowych wypowiedzi Alex Ferguson powiedział, że limit szczęścia w Lidze Mistrzów wyczerpał przed dziesięcioma laty, podczas ostatnich kilku minut meczu z Bayernem. Ale i Katalończycy mogli mówić o szczęściu po rewanżowym półfinale z Chelsea, kiedy bramka Iniesty padła w 93. minucie, a wcześniej Londyńczycy nie doczekali się podyktowania choćby jednej jedenastki. Przypominam sobie także bramkę Bakero w doliczonym czasie gry meczu Barcelony z Kaiserslautern w 1992 r., w drodze po Puchar Europy właśnie. Czyli w tym akurat punkcie: remisowo.

I z zupełnie innej beczki: Uli Hoeness przyznał, że Manchester United w sposób dość niekonkretny pytał o Ribery’ego; zdaniem Bawarczyka klucz do ewentualnego transferu leży w przyszłości Cristiano Ronaldo. Jeśli się nie mylę, pierwsze pogłoski o Riberym i Manchesterze pojawiły się w dniu meczu półfinałowego.

 

ŚRODA, 14.15

Spróbujmy zrozumieć taktykę Barcelony: wysoki pressing, zmuszający rywali do błędu i straty piłki, a potem rozgrywanie tej piłki do czasu, gdy uśpieni rywale popełnią kolejny błąd (w rewanżowym półfinale z Chelsea Barca czekała wyjątkowo długo, ale w posiadaniu piłki była przez 71 proc. czasu gry; przewagę w posiadaniu piłki, choć pewnie nie tak wielką, osiągnie i dzisiaj). Gdy trzeba: rajd Henry’ego, gdy trzeba drybling szukającego pojedynku jeden na jeden Messiego, szybkość i dokładność podań, bajeczna technika indywidualna, których najwspanialszy popis zobaczyliśmy podczas niedawnego meczu z Realem. Pięciu zawodników (plus bramkarz) oddanych defensywie, pięciu niezawracających nią sobie głowy – co zresztą może odpowiadać myślącym o kontrach Czerwonych Diabłów; ładnie rozrysowała to dzisiejsza „Gazeta Wyborcza”. Pięta Achillesa: defensywa, z niechcianym w Manchesterze Geraldem Pique, który przyznał się zresztą, że próbował pomóc Guardioli w rozpracowaniu słabych punktów MU. Jego słabe punkty znają w Manchesterze aż za dobrze.

 

ŚRODA, 15.10

Jednak Rooney po prawej stronie? Oliver Kay donosi, że większość wczorajszego treningu Anglik spędził przy prawej linii, wymieniając podania z Johnem O’Shea i ćwicząc dośrodkowania – a podobnie zachowywali się po lewej stronie Evra i Park. Czyli to Koreańczyk będzie podwajał krycie Messiego – przynajmniej do czasu, kiedy Alex Ferguson zdecyduje się zamieszać w ustawieniu. Ronaldo oczywiście zagra.

 

ŚRODA, 15.40

Statystyczny drobiażdżek. Że Lionel Messi jest najlepszym strzelcem tegorocznej edycji Ligi Mistrzów, wiemy: zdobył osiem bramek, ale oddając zaledwie 11 strzałów na bramkę. Ronaldo zdoły cztery bramki, strzelał 32 razy, z czego 21 niecelnie.

A wśród wszystkich zmagań dzisiejszego dnia, śledzimy i te ze złamaną nogą. Rafał, powodzenia.

 

ŚRODA, 16.10

Oczywiście może być i tak, jak pisze BJK1985: mecz bez fajerwerków, skromne 1-0 i gol Vidicia po jakimś stałym fragmencie gry. Może to wcale nie bohaterowie z okładek będą dziś błyszczeć, a decydującymi akcjami popiszą się obrońcy? Ktoś zawali krycie, Puyol albo Vidić znajdą trochę miejsca i po zawodach…

Wczoraj minęła setna rocznica urodzin Matta Busby’ego, który za zgodą władz UEFA zostanie uhonorowany przed pierwszym gwizdkiem specjalną mozaiką na sektorach kibiców Manchesteru. Sprawa nieoczywista, bo przecież będzie to ekstra motywacja dla piłkarzy z Anglii. W dziewięćdziesiąte urodziny Busby’ego Manchester wygrał z Bayernem, co zapamiętałem na całe życie: po tym, jak polska telewizja urwała transmisję wkrótce po końcowym gwizdku, przeniosłem się na RTL, ale Niemcy również nie zamierzali pokazywać euforii piłkarzy Manchesteru. Przełączyli się do studia, gdzie dziennikarz i elokwentny zazwyczaj Franz Beckenbauer długą chwilę siedzieli w kompletnym milczeniu (w telewizji! na żywo!!). Któryś z nich wypowiedział wtedy to jedno, jedyne zdanie: futbol jest okrutny.

 

ŚRODA, 17.05

Nie było jeszcze o sędziach, którzy przed meczem uczestniczyli w audiencji generalnej Benedykta XVI (podobnie zresztą jak wielu kibiców Barcelony i arcybiskup tego miasta). Massimo Busacca nieraz już w meczach o stawkę sięgał po czerwone kartki, ale potrafił się też mylić (np. podyktował jedenastkę i wyrzucił z boiska Waszczuka podczas meczu Hiszpania-Ukraina na mundialu w Niemczech, chociaż faul – jeśli w ogóle miał miejsce – to przed polem karnym). Rooney powinien uważać na wślizgi.

A co się tyczy przedmeczowej odprawy Alexa Fergusona, swoje przemówienie Szkot układał w środku nocy, bo – jak mówi – „te rzeczy” zawsze przychodzą mu do głowy nocą. Wiemy mniej więcej, co zamierza osiągnąć podczas ostatniej rozmowy z piłkarzami Guardiola: „Chcę, żeby czuli się wspaniale, także z tego powodu, że patrzy na nich cały świat. Chcę, żeby byli odważni i czuli, że jeżeli tu są, to po to, żeby zagrać tak, jak potrafią – pięknie. W finałach często myśli się ‘wszystko albo nic’, ale takie myślenie powinniśmy zostawić w szatni i grać tak, jak w ciągu całego tego sezonu”. Czego sobie i Wam życzę.

 

ŚRODA, 18.05

John Terry o meczu w radiu BBC: „Rzucę pewnie okiem na wynik w przerwie albo po meczu. Poza tym pewnie wykąpię dzieci i pójdę wcześnie spać”. Cóż, łączy nas niewątpliwie konieczność wykąpania dzieci, poza tym jednak, cóż… jestem zdziwiony.

 

ŚRODA, 19.10

Zdziwił mnie Terry (patrz poprzednia notatka), bo po przegranym półfinale umiał się znaleźć: odwiedził szatnię Barcelony i gratulował jej sukcesu, a poza tym oglądanie takich spotkań w przypadku każdego piłkarza i trenera wydaje mi się jazdą obowiązkową. No chyba że to tylko prowokacja i tak naprawdę obejrzy… Za chwilę mecze reprezentacji, więc pewnie Carrick, Ferdinand, Rooney czy sensacyjnie powołany Gary Neville go odpytają.

Zaglądam na zaprzyjaźnione strony i widzę, że blogowanie na żywo staje się coraz powszechniejsze. Jako człowiek staroświecki przypomnę, że pierwszy był Rafał Stec.

 

ŚRODA, 19.30

Jest rozgrzewka, więc za chwilę poznamy też składy. Dobrze poinformowana Marca zresztą już podaje jedenastkę Barcelony: Valdes – Puyol, Toure, Pique, Sylvinho – Busquets, Xavi, Iniesta – Messi, Eto’o, Henry. W sumie trudno mówić o niespodziance: wysoki i silny Busquets wyparł ze składu Keitę. Z Chelsea grali obaj, ale wtedy nie mógł wystąpić Thierry Henry.

Dla podgrzania atmosfery proponuję reklamówkę ITV. Widać nawet Kuszczaka…

 

ŚRODA, 19.50

A teraz wiemy już wszystko. Skład Manchesteru w tej postaci podałem o świcie, więc nie będę przepisywał. Jeszcze przed odlotem do Rzymu narzekał Berbatow, że wciąż nie czuje się tu „członkiem rodziny”, więc na razie nie jest mu dane poczuć się nim choć trochę bardziej. Podobnie rzecz ma się z Tevezem, o którego kibice Manchesteru walczą z klubowym zarządem, a nawet z sir Alexem („Fergie, Fergie, sign him on” – śpiewali, zakłócając nawet wystąpienie menedżera podczas świętowania mistrzostwa Anglii po meczu z Arsenalem) – oczywiście Berbatow zostanie w klubie, cokolwiek dziś się wydarzy; przyszłość Teveza ma się rozstrzygnąć jeszcze w tym tygodniu.

Wielką szansę na wejście do rodziny ma natomiast Anderson – piłkarz, który ewidentnie skorzystał na półfinałowych pomyłkach sędziowskich, bo dzięki nim (konkretnie: dzięki kartce Fletchera) wychodzi w pierwszym składzie.

A romantycy są zachwyceni, że od pierwszej minuty oglądają Ryana Giggsa. I martwią się, że Gary’ego Neville’a nie widzą nawet na ławce rezerwowych. Obecnego oczywiście w Rzymie Fabio Capello ta wiadomość nie ucieszy.

 

ŚRODA, 20.10

Koguci akcent na zakończenie: Harry Redknapp stawia (suprise, suprise…) na Manchester United. A „na zakończenie”, bo teraz oglądam – do komentowania wrócę, jak już będzie po wszystkim.

Może jeszcze tylko wyznanie: kiedy w czasach młodości chodziłem na mecze zaczynające się, powiedzmy, o szesnastej, pamiętam, że nie mogłem wysiedzieć w domu od wczesnego rana. Wychodziłem o dziewiątej i szedłem piechotą przez całe miasto (a miałem naprawdę daleko), zgarniając po drodze podobnych sobie frików, którzy również nie mogli już wytrzymać, a i tak na stadion przychodziliśmy jeszcze przed otwarciem bram. Nagle zrozumiałem, że to całodzienne blogowanie jest także formą radzenia sobie ze swoim własnym szaleństwem…

Manchester na karuzeli

Jeśli wierzyć wikipedii, będzie to tysiąc dwieście siedemdziesiąty szósty taki przypadek: 1275 to liczba przedmeczowych odpraw, poprowadzonych dotąd przez Alexa Fergusona z piłkarzami Manchesteru United. Samych spotkań finałowych – nieważne, czy pucharów krajowych, czy europejskich – było pewnie tyle, ile wszystkich meczów Barcelony pod wodzą Josepa Guardioli. Jeden z najstarszych, najbardziej doświadczonych i utytułowanych trenerów, którzy kiedykolwiek prowadzili swoją drużynę w finale Ligi Mistrzów, kontra jeden z najmłodszych: absolutny żółtodziób, który niejednego z obecnych piłkarzy MU i Barcelony miał okazję spotykać na boisku.

To oczywiście jeden z medialnych schematów, które zewsząd bombardują nas w związku z dzisiejszym meczem. Stara szkoła czy nowa fala? Stary lis czy młody zdolny? „Jeśli jesteś dobry – jesteś dobry, wszystko jedno, czy masz 35, czy 65 lat” – próbuje unieważnić tę akurat kwestię nieoceniony Jose Mourinho, ale schematy się mnożą. Najlepsza para stoperów Europy czy najlepszy europejski tercet ofensywny? A nade wszystko: Messi czy Ronaldo?

 

Dlaczego właściwie nie potrafimy obejść się bez takich opozycji? Czy dlatego, że pozwalają nadać nieprzewidywalności piłkarskiego widowiska jakiś narracyjny porządek? Czytam tekst za tekstem i budzi się we mnie przekora – zlekceważyć Argentyńczyka i Portugalczyka, by postawić na Anglika i Francuza… Ale i to już zrobiono, wychwalając pod niebiosa wreszcie dojrzałego Wayne’a Rooneya i odwieczny postrach Manchesteru, czyli Thierry’ego Henry’ego. Rooney wcale nie jest przegrany w walce o tytuł europejskiego piłkarza roku – ogłasza Henry Winter, jeden z najbardziej cenionych brytyjskich dziennikarzy sportowych – panowanie nad piłką nigdy nie sprawiało mu kłopotów, ale teraz nauczył się również panowania nad emocjami. Rzeczywiście: minione miesiące pokazały, że Rooneya pyskującego zastąpił Rooney pracujący, poświęcający się dla zespołu, świetnie podający albo wspierający bocznego obrońcę, jeśli akurat ustawiono go na skrzydle.

To ostatnie zresztą zarówno w przypadku Rooneya, jak w przypadku Henry’ego wydaje się mieć głęboki sens: o wiele łatwiej poradzić sobie z napastnikiem schodzącym do boku niż z fałszywym skrzydłowym pojawiającym się nagle na środku. Nie zdziwiłbym się, gdyby Rooney zaczął mecz po lewej stronie – tym bardziej, że w linii obronnej Barcelony zabraknie Alvesa.

 

Miało być o schematach i jest – tylko że nieoczekiwanie zniosło mnie w stronę taktyki. Powiem więc jeszcze i to, że nawet jeśli o wyniku zdecyduje akcja któregoś z megagwiazdorów, to kluczowy pojedynek rozegra się kilka sekund przed tą akcją, w drugiej linii. Prawdziwym motorem napędowym Barcelony jest przecież duet Iniesta-Xavi, ukryty za plecami przykuwającego uwagę w pierwszej kolejności tria Henry-Eto’o-Messi, a naprzeciwko nich stanie Michael Carrick, również mniej medialny niż piłkarze ofensywy MU.

W jednym z wywiadów Alex Ferguson powiedział, że Barcelona zabiera przeciwników na karuzelę i kręci im w głowie (tzn. przetrzymuje piłkę, wymieniając niezliczoną ilość podań) do czasu, aż zgłupieją. Żeby się nie pokręciło Czerwonym Diabłom, potrzebny jest właśnie Carrick, ustawiony blisko pary stoperów, przerywający ataki i rozpoczynający kilkudziesięciometrowym podaniem zabójcze kontry.

Środkowym obrońcom MU powinno się w zasadzie poświęcić osobny akapit. Ich fenomen najlepiej tłumaczy Davidowi Connowi (kolejna gwiazda brytyjskiego dziennikarstwa) sam Rio Ferdinand: „Ludzie myślą, że on kryje indywidualnie – mówi o Vidiciu – a ja go ubezpieczam, ale współczesna piłka już tak nie wygląda. On ma strefę do zabezpieczenia i ja ją mam, a reszta jest telepatią: on wie, gdzie ja pójdę, a ja wiem, gdzie ustawi się on. Takie partnerstwo zdarza się raz w życiu, może dwa, jeśli jesteś szczęściarzem”.

Tu jednak trzeba powiedzieć, że telepatyczne porozumienie cechuje niemal wszystkich piłkarzy ofensywnych Barcelony: Henry wie, gdzie pójdzie Eto’o, a Xavi zawsze znajdzie Messiego. To również schemat, tyle że oparty na braku jakichkolwiek schematów.

 

Jaka więc będzie 1276 przedmeczowa odprawa Alexa Fergusona? Czy Szkot jest jeszcze w stanie czymkolwiek zaskoczyć swoich podopiecznych? A może przed finałem Ligi Mistrzów (nawet jeśli wieńczy sezon złożony z 66 meczów) nikogo mobilizować nie trzeba, przeciwnie: trzeba studzić gorące głowy, przypominając o cierpliwości i koncentracji? W końcu każdy z zawodników może mieć nieco inną motywację – taki Berbatow np. wyznał „Guardianowi”, że wciąż nie czuje się w pełni piłkarzem Manchesteru, bo ten zespół zintegrowało ubiegłoroczne zwycięstwo w Moskwie, on zaś był wtedy piłkarzem Tottenhamu. Potrzebuje więc triumfu w Rzymie, żeby poczuć się w pełni „członkiem rodziny”, a zarazem – ostatecznie przekonać do siebie fanów. Ten temat wracał w naszych dyskusjach na blogu kilkakrotnie – odsyłam więc do materiału „Guardiana”, gdzie Bułgar odpiera zarzuty o lenistwo („To tylko tak wygląda, jakbym robił wszystko bez wysiłku…”) i podkreśla, że oprócz 13 goli ma w tym sezonie najwięcej asyst; to rzeczywiście imponujące, dowiedzieć się np., że na 29 jego podań w derbach z MC aż 26 trafiło do celu (a jedno było fenomenalną asystą przy golu Teveza). Tylko że coś mi się wydaje, iż Berbatow nie zagra w tym meczu od pierwszej minuty…

Podobnie z ławki może zaczynać Tevez, który również nie poczuł się dotąd „członkiem rodziny”, którego jednak – jeśli zagra – również nie trzeba będzie motywować: wiele wskazuje na to, że mimo ubolewania kibiców będzie to jego ostatni mecz w barwach MU. Jak widać stawiam na skład z Van der Sarem w bramce, O’Shea, Vidiciem, Ferdinandem i Evrą w obronie, Carrickiem, Andersonem i Giggsem w drugiej linii, oraz Rooneyem i Parkiem grającymi po bokach wysuniętego Ronaldo.

 

„To będzie piękna noc” – zapowiadają obaj trenerzy i nie mamy powodów im nie wierzyć, bo obaj nie lubią grać inaczej niż ofensywnie. Z drugiej strony Carrick przestrzega: może być zarówno 4:3, jak 0:0. Łatwo się domyślić, który z wyników wolelibyśmy, nawet jeśli Ronaldo przyznał, że piłkarze MU pilnie ćwiczyli rzuty karne. Ze względu na historię tych klubów i ze względu na teraźniejszość (rzeczywiście spotykają się dwie najlepsze dziś drużyny Europy), ale przede wszystkim ze względu na nas samych (sezon się kończy, niestety) życzmy sobie, żeby to rzeczywiście była piękna noc.

 

A zanim ta noc się rozpocznie, blogujemy do upadłego. Zapraszam do czytania i komentowania.

Szczęśliwe Burnley

A skoro podsumowujemy, to podsumowujemy: jeden z najbardziej dramatycznych meczów sezonu 2008/09 rozegrano na Turf Moor, niewielkim stadionie maleńkiego miasta w hrabstwie Lancashire, podczas straszliwej wichury. W rewanżowym półfinale Pucharu Ligi Burnley podejmowało Tottenham, a ponieważ w pierwszym spotkaniu Londyńczycy wygrali 4:1, wydawało się, że nie ma o co grać. Burnley jednak – które po drodze do półfinału wyeliminowało już Fulham, Arsenal i Chelsea – strzeliło trzy gole i w 118. minucie meczu było jedną nogą w finale. A wtedy rzeczywiście futbol okazał się okrutny: zdobyte w ciągu kilkudziesięciu sekund bramki Pawliuczenki i Defoe’a dały prawo występu na Wembley gościom. Aż za dobrze pamiętam własne zażenowanie z powodu tak niezasłużonego awansu; że był niezasłużony przyznawali zresztą piłkarze i trenerzy Tottenhamu.

Szczęśliwie Burnley zagrało jednak na Wembley w tym sezonie: dziś w finale play-off wyeliminowało Sheffield United i awansowało do Premiership. I nawet jeśli klub-założyciel ligi angielskiej wydaje się najsłabszym ogniwem przyszłorocznych rozgrywek, to czy nie podobnie mówiło się w ubiegłym roku o Hull czy Stoke, a jeszcze wcześniej o Wigan? Mała mieścina (tylko 88 tys. mieszkańców – dziś na Wembley była chyba połowa populacji), nieco ponad 13 tys. średniej frekwencji na stadionie (czwarty najgorszy wynik w Championship) i odważne gesty klubu, mające na celu jej zwiększenie: każdy, kto do 8 sierpnia 2008 zdecydował się wykupić karnet na cały sezon otrzymał obietnicę darmowego karnetu na kolejne rozgrywki w przypadku awansu Burnley do ekstraklasy (średni koszt przedsięwzięcia wyceniono na 2 miliony funtów; awans może być wart i 60 milionów)…

Nie o pieniądzach jednak powinniśmy tu pisać. Żeby wywalczyć awans musieli przejść cholernie dużo – znosić twardą rękę Owena Coyle’a (jeszcze jeden twardy Szkot wśród menedżerów Premiership – niedługo będą najliczniej reprezentowaną nacją w tym fachu) i rozegrać, licząc z meczami pucharowymi, 61 spotkań. Ciężka praca to klucz, ale duch zespołu, niezła organizacja gry i atrakcyjny dla oka, ofensywny futbol dopełniają charakterystyki. Już nie mówię o tym, że krytycy komercjalizacji angielskiej piłki otrzymali świetną odpowiedź na swoje zastrzeżenia: okazało się, że nie musisz być najbogatszy, najmodniejszy i mieć największy stadion, by grać w ekstraklasie. Hej, wy tam, w Newcastle, słyszycie?