Koniec i początek

„Nie płacz jak kobieta za czymś, czego nie potrafiłeś obronić jak mężczyzna” – miała powiedzieć matka emira Granady, gdy jej syn poddawał twierdzę Hiszpanom. Nie przepadam za tym cytatem, bo utrwala szkodliwy stereotyp (kobiety są przecież dzielniejsze od mężczyzn), ale przywołuję go mimo wszystko, bo dziś łzy polały się naprawdę, tak samo jak naprawdę skapitulowała Granada – cóż z tego, że znad rzeki Tyne.

Nie uderzam jednak w tony liryczne, nie układam trenów dla klubów spadających z Premiership. Jak napisał jeszcze w piątek Phil McNulty: o ostatnie dwa bezpieczne miejsca w tabeli walczyły cztery słabe drużyny. Ba, poza może Sunderlandem dzisiaj żadna z nich nie była w stanie podjąć walki – nawet Hull z rezerwami MU. Ci, którzy spodziewali się dramatu, emocji do końca, korespondencyjnych pojedynków z radiem przy uchu i informacjami z innych boisk przekazywanymi piłkarzom z ławki rezerwowych, musieli być rozczarowani: szansa była, zwłaszcza w przypadku Newcastle, ale nie potrafiono z niej skorzystać. Chciałbym właściwie wiedzieć, ile razy Michael Owen dostał piłkę od swoich pomocników i ile strzałów na bramkę oddali inni napastnicy Srok. Od chwili kiedy – zgoda, pechowo – stracili gola, piłkarze Newcastle grali (któryż to raz?) ze spuszczonymi głowami, przynosząc wstyd swoim kibicom i menedżerowi.

Oczywiście żal mi Damiena Duffa, którego samobójcza bramka ostatecznie przesądziła o degradacji. Akurat Irlandczykowi nie sposób odmówić zaangażowania, i to na przestrzeni całego sezonu, w którym występował nawet na lewej obronie – ale kiepska to pociecha, nie być najgorszym wśród najgorszych. Jakkolwiek oceniać z kolei menedżerskie umiejętności Alana Shearera, trzeba docenić jego klasę: zaraz po meczu nie wytykał nikogo palcem, nie szukał usprawiedliwień, mówił – w czym zresztą przyznajemy mu rację – że kluby, które po 38 kolejkach zajęły trzy ostatnie miejsca, są klubami, które zasłużyły na spadek. „Ktokolwiek będzie tu pracował, czeka go cholernie dużo ciężkiej pracy, bo przebudować trzeba praktycznie wszystko” – Shearer uchyla się od odpowiedzi, czy zostanie, i trudno się dziwić, bo niezależnie od jego własnych planów i warunków, jakie pewnie chciałby postawić Mike’owi Ashleyowi, wie, że wracający do zdrowia Joe Kinnear ma w ręku dwuletni kontrakt. A pytany o przyczyny spadku zauważa, że to nie stało się dzisiaj, tylko w ciągu całego sezonu, a źle działo się i w latach poprzednich.

Rzeczywiście: sięgam do swoich fiszek i znajduję choćby komentarz prof. Toma Cannona do sprowadzenia przez Newcastle Michaela Owena za, bagatela, 17 milionów funtów (nawiasem mówiąc: zwróciły się te pieniądze?). Naukowiec z University of Liverpool, specjalista od rozwoju strategicznego firm, zajmujący się także ekonomią sportu, już wtedy przepowiadał, że nadmiernie szastający pieniędzmi klub może pójść śladami Leeds. A przecież było to jeszcze przed przejęciem Newcastle przez Ashleya, przed powtórnym przyjściem (i wyjściem) Kevina Keegana, wystawieniem drużyny na sprzedaż i wycofaniem jej z rynku, karuzelą menedżerów i dyrektorów, walczących o kontrolę nad polityką transferową, a także przed sprzedaniem świetnego Milnera, a sprowadzeniem np. miernego Colocciniego oraz przed buntami i akcją bojkotową kibiców… Zaglądam do blogowego archiwum i widzę, że wszystko to wydarzyło się w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy. Stanowczo zbyt wiele, jak na wytrzymałość jednej drużyny.

Jak różnie można spadać z Premier League pokazują przypadki klubów, które właśnie awansowały, a które grały tu dopiero co: Birmingham, Wolves i, być może, Sheffield United (finał play off dopiero jutro). Middlesbrough i West Bromwich mają szanse pójść ich śladem: u nich zmiany po degradacji nie będą musiały być aż tak drastyczne jak w Newcastle. A do wymienionych tu przeze mnie palących powodów do rewolucji wśród Srok dodam jeszcze i coś, co przeczytałem w tych dniach: że liczba piłkarzy na zawodowych kontraktach w tym klubie wynosi czterdzieści osób, a zarabiających powyżej 50 tys. tygodniowo jest ponoć piętnastu. Będzie na czym oszczędzać.

To tyle na gorąco. Sezon podsumujemy w najbliższych tygodniach na siódmą stronę, mówiąc o poszczególnych klubach, piłkarzach i menedżerach. Poza wszystkim zaczyna się przecież czas w życiu każdego kibica najpotworniejszy: jego ulubieńcy po krótkim epizodzie z kadrą ruszają na wakacje, strony internetowe klubów zamierają, a ileż można żyć samymi plotkami transferowymi. Wszystkim uzależnionym (sobie przede wszystkim) obiecuję więc solennie: w wakacje o okrucieństwie futbolu będzie tu tak samo dużo, jak do tej pory. Byle do sierpnia.

Arcyważny mecz o wszystko

Czy Alan Shearer zaśnie tej nocy? A jak będzie ze snem Phila Browna, Ricky’ego Sbragii i Garetha Souhgate’a? Jedno jest pewne: na bezsenność nie będzie narzekał Alex Ferguson, sądząc przynajmniej po tym, jaką kadrę zabiera na mecz z Hull. Oceńcie sami: Kuszczak, Amos, Neville, Brown, De Laet, Ferdinand, Chester, Eckersley, Simpson, Fabio, Nani, Fletcher, Gibson, Tosić, Martin, Drinkwater, Macheda, Welbeck… Oczywiście obecność w tym gronie Fletchera nie jest niespodzianką (w Rzymie i tak nie może wystąpić), podobnie jak obecność Ferdinanda (Ferguson zapowiedział, że postawi na niego z finale Ligi Mistrzów, jeśli wcześniej rozegra przynajmniej jedno spotkanie). Złożona z rekonwalescentów defensywa prezentuje się nieźle, jest Nani, a co umieją Macheda, Welbeck czy Gibson mieliśmy już okazję się przekonać; wiemy też, ile zapłacono za Tosicia. Tak, nadal myślę, że nawet w rezerwowym składzie MU nie odpuści Hull, przyznaję jednak: na miejscu fanów Sunderlandu, Middlesbrough, a przede wszystkim Newcastle nie czułbym się dobrze czytając tę listę nazwisk.

Ale powiem i to: każda z drużyn zagrożonych spadkiem miała 37 kolejek, żeby walczyć o swoje. Po ludzku żal mi wprawdzie Alana Shearera, od kilku miesięcy nie widującego żony i dzieci – poza najstarszym Willem, którego zabiera na mecze i który ponoć doradza mu, jakich piłkarzy wystawić („Sądząc po wynikach, zrobiłbym lepiej, gdybym go słuchał…”). Żal mi też ludzi, którzy w przypadku spadku Newcastle stracą pracę (a nie mam na myśli piłkarzy, którzy lepiej lub gorzej, ale sobie poradzą; raczej sekretarki i pracowników technicznych, nieraz związanych z klubem od dziesięcioleci) – przecież to nie oni są winni całego bałaganu, który doprowadził drużynę na krawędź upadku. Kto, do cholery, usankcjonował transfer Jamesa Milnera, który w barwach Aston Villi rozegrał znakomity sezon i który jutro może przesądzić o losach dawnych kolegów? Kto nie potrafił okiełznać demona drzemiącego w Joeyu Bartonie? Kto nie zadbał o przyzwoite służby medyczne albo o godne jednego z największych klubów Anglii centrum treningowe? Pytania można mnożyć, ale będzie czas postawić je wszystkie – zarówno jeśli Newcastle spadnie, jak i wtedy, gdy się utrzyma.

Zresztą najciekawsze pytanie dotyczy samego Shearera, który powiedział już, że mecz z Aston Villą będzie dla niego najważniejszym w karierze: czy w przypadku spadku Newcastle z Premiership wróci do pracy w BBC? Życie komentatora jest nieporównanie bardziej komfortowe, ale zostając w klubie dałby ostateczny, rozstrzygający dowód swojej miłości do klubu. Tylko czy warto się o niej przekonywać takim kosztem?

PS Fraza tytułowa pochodzi od Jerzego Pilcha.

Za dobrzy, żeby spaść?

West Bromwich to nie to, co Newcastle: nikt tu nie panikuje z powodu spadku z Premiership. Tony Mowbray, mimo degradacji bezpieczny na posadzie menedżera, jest optymistą i mówi o szybkim powrocie. Ma powody: jego klub zarządzany jest odpowiedzialnie, nie ma długów i nie musi sprzedawać piłkarzy, których pensje zostały przewidująco uzależnione od tego, czy grają w Premier League, czy w Championship. Skład, który okazał się za słaby na utrzymanie (choć przecież nie składał broni do przedostatniej kolejki, a futbol, jaki prezentował, budził uznanie ekspertów), w przyszłym sezonie pozostanie mniej więcej taki sam. „Zebraliśmy mnóstwo doświadczeń i staliśmy się lepszymi piłkarzami” – mówi Mowbray. Jamie Carragher, który podczas meczu z WBA wywołał głośną już awanturę z kiepsko kryjącym Arbeloą, opowiadał później, że z perspektywy środkowego obrońcy było to jedno z najtrudniejszych spotkań w sezonie.

Rozmiary katastrofy, która grozi Newcastle, najlepiej pokazują liczby. Spadek z ekstraklasy będzie kosztował ich ok. 35 milionów, co oznacza ponad jedną trzecią ubiegłorocznych dochodów (99,4 miliona). Lwia część tej kwoty to wpływy z transmisji telewizyjnych – na poziomie 30 milionów; w Championship od telewizji wyciąga się zaledwie 2,5 miliona. A jeśli uświadomić sobie, że klub wydaje ponad 60 milionów na pensje (aż dziesięciu piłkarzy zarabia 50 i więcej tysięcy tygodniowo, a ich kontrakty nie przewidują obniżki wraz ze spadkiem), zapaść finansowa może być ogromna.

Oczywiście wielu z tych najlepiej zarabiających pewnie będzie chciało odejść, ale wcale nie jest powiedziane, że łatwo znajdą nowych pracodawców i że klub na nich zarobi – mowa przecież o zawodnikach niemłodych i trapionych kontuzjami, jak Owen, Duff, Viduka czy Butt. Z jednej więc strony trzeba będzie sprzedawać, żeby zminimalizować straty, z drugiej – z przetrzebionym składem nie będzie łatwo myśleć o powrocie. Spirala długów, renegocjacje umów ze sponsorami, spadająca wartość rynkowa klubu, desperackie poszukiwanie kupca przez sfrustrowanego Mike’a Ashleya (w ciągu ostatniego roku jego osobisty majątek zmalał o połowę) – wszystko to każe się obawiać scenariusza napisanego dla Leeds, a powtórzonego przez jeszcze tak niedawno grające w ekstraklasie Southampton i Charlton.

Zgoda: ten scenariusz wciąż nie jest nieunikniony. W ostatniej kolejce wszystkie zagrożone spadkiem kluby grają niełatwe mecze: Sunderland u siebie z Chelsea, Hull u siebie z Manchesterem United, a Newcastle na wyjeździe z Aston Villą (jak widać pogodziłem się już ze spadkiem Middlesbrough). Zakładam, że Sunderland przegra. Nie wierzę, by Hull wygrało, nawet jeśli Alex Ferguson wystawi kompletne rezerwy – ale remisu bym nie wykluczał. Ale nie wierzę również w zwycięstwo zdziesiątkowanego przez kontuzje Newcastle: Aston Villa jest wprawdzie pewna szóstego miejsca i od kilku tygodni jej piłkarze myślą o wakacjach, ale pożegnanie sezonu, ostatni mecz przed własną publicznością wyzwoli u nich dodatkową motywację.

Przewaga drużyny Martina O’Neilla niemal we wszystkich punktach wydaje się bezdyskusyjna – stosunkowo bezpiecznym przykładem może być różnica wzrostu między napastnikami AV a obrońcami Newcastle. Statystyki również nie wyglądają dobrze: na siedem meczów pod Shearerem piłkarze z St. James’s Park strzelali gole tylko w dwóch, a nie tracili – zaledwie w jednym. Menedżer Srok jest wprawdzie człowiekiem-legendą, ale brak mu doświadczenia – podobnie zresztą jak jego piłkarzom.

Otóż tak właśnie: ci świetnie opłacani, opływający w luksusy gwiazdorzy nigdy jeszcze nie byli w podobnej sytuacji (poza Alanem Smithem, który grał przecież w Leeds). Przez lata o takich piłkarzach i takich klubach powtarzano z pełnym przekonaniem „too good to go down”, a oni sami,  mimo iż przegrywali mecz za meczem, zdawali się w to wierzyć. Czy ten niewiarygodny sezon pokaże, że nie ma już zespołów „za dobrych”?

Rotacja, durniu

To właściwie może być jeden z lepszych cytatów kończącego się sezonu: Rafa Benitez mówi, że Manchester United wcale nie był najlepszy, on po prostu zdobył najwięcej punktów. A zdobył ich najwięcej dlatego, że najwięcej wydaje na piłkarzy (w tej akurat kwestii można by się zresztą pospierać: Alex Ferguson w ubiegłe wakacje kupił Berbatowa i dwóch Serbów, którzy na razie nie znaleźli miejsca w pierwszym składzie; pieniądze wydane na Bułgara dają się porównać z tymi, które wydał Benitez, no chyba że Hiszpan zapomniał już o 20 milionach, które zainwestował w Robbiego Keane’a…).

Cóż, każdy ma swoją teorię. Moja jest taka, że Ferguson najlepiej zarządza składem, który ma do dyspozycji, cały czas utrzymując w gotowości zarówno gwiazdy, jak i młodzież (po co wielkie zakupy, skoro można stopniowo wprowadzać Rafaela, Evansa, Fostera, Welbecka, a ostatnio Machedę). Rotacja, durniu – mógłby powiedzieć do Beniteza, któremu przecież ten element menedżerskiej sztuki nie jest obcy, choć w tym roku stosował go jakby rzadziej. Rotacja jako sposób utrzymywania piłkarzy w formie przez rekordowy sezon w historii klubu: 66 spotkań rozgrywanych w ciągu 290 dni.

Mam w swoich fiszkach opowieść Steve’a McClarena, który przez lata był asystentem Fergusona. Były trener reprezentacji Anglii od sir Alexa nauczył się, że sezon tak naprawdę zaczyna się na 10 meczów przed końcem. To jak uprawianie biegów długodystansowych: musisz umieć przez cały czas utrzymać się wśród najlepszych, ale prawdziwą twarz pokazać na finiszu. Jeśli nie potrafisz stosować rotacji – mówi McClaren – w kwietniu, na 10 meczów przed końcem, masz kompletnie dosyć (patrz: Aston Villa).

Tyle że jeśli ją stosujesz, musisz jeszcze umieć wytłumaczyć piłkarzowi będącemu u szczytu formy, strzelającemu gola za golem, dlaczego ni stąd ni zowąd siada na ławce (podobnie jak musisz wytłumaczyć siedzącemu na ławce, jak wiele może od niego zależeć – najlepszy przykład to oczywiście Sheringham i Solsjkaer w finale Ligi Mistrzów 1999). „Piłkarze nigdy nie myślą, że potrzebują odpoczynku – kontynuuje McClaren. – Jeśli są zdrowi, chcą grać. To właśnie czyni pracę menedżera tak delikatną: musisz obserwować drużynę bardzo uważnie, wypatrując najdrobniejszych objawów zmęczenia. Bycie menedżerem oznacza umiejętność czytania ludzi równie mocno jak umiejętność prowadzenia treningu czy opracowywania taktyki”.

Ferguson patrzy oczywiście na statystyki: kto ile przebiegł itd., i jak to się zmienia z meczu na mecz. Ale przede wszystkim patrzy właśnie na ludzi. Wie, że rotacja ich nie uszczęśliwia, ale nie dba o to, a raczej uważa to za nieuniknione: „Wolę takich, co są źli, że nie grają, niż takich, którym grzanie ławy odpowiada”. Zaczął bodaj po feralnej wpadce w Lidze Mistrzów 1993/94 (odpadli w pojedynku z Galatasaray), kiedy okazało się, że nie sposób grać wciąż tą samą jedenastką na wszystkich frontach – i wprowadził młodych Beckhama, Giggsa, braci Neville’ów czy Butta na mecze Pucharu Ligi. Patrick Barclay, którego obserwacjom ten tekst wiele zawdzięcza, podaje, że w niezapomnianym sezonie 1998/99 tylko 9 piłkarzy MU rozgrało więcej niż 30 meczów ligowych (McClaren dopowiada, że Schmeichel i Beckham zostali nawet w trakcie tamtej kampanii wysłani na krótkie wakacje). Dziś ta liczba wynosi… trzy. Jeśli zaś brać pod uwagę także rozgrywki pucharowe: na 64 rozegrane dotąd mecze jedyny Vidić wychodził 50 razy w pierwszym składzie, a tylko szóstka piłkarzy grała od początku w ponad 40 meczach. Dobrym przykładem może być Carrick: 36 razy w pierwszym składzie i 6 razy z ławki (a piłkarz roku Giggs – odpowiednio 27 i 19). W sumie Ferguson skorzystał z 34 piłkarzy, ani razu nie wystawiając w dwóch kolejnych meczach tej samej jedenastki. Patrick Barclay podsumowuje: w ciągu dekady team game zmieniła się w squad game.

Z tej perspektywy wszystko wydaje się zrozumiałe. Wściekłość Ronaldo, schodzącego z boiska podczas meczu z MC. Spokój Fergusona, ignorującego kibicowskie monity w sprawie zatrzymania w klubie pewnego Argentyńczyka. Wielka rola w drużynie piłkarzy pozornie nieefektownych, jak Fletcher, Park czy O’Shea. Harówka Rooneya. Genialne podania Carricka. Niemal perfekcja pary stoperów Ferdinand-Vidić. Świetne wejścia Teveza. Obecność wśród najlepszej ósemki kończącego się sezonu szóstki piłkarzy MU…

Naprawdę jestem pełen podziwu dla Rafy Beniteza za to, jak próbował dotrzymać kroku Czerwonym Diabłom, ale cytowaną na początku wypowiedzią trafił jak Rory Delap do bramki Wigan: niby piłka w siatce, ale wrzucona bezpośrednio z autu. Gola nie ma, jest za to kupa śmiechu.

Nagroda pocieszenia?

A jednak to nie dziennikarze rządzą światem. Właśnie ogłoszono wyniki plebiscytu na piłkarza roku Football’s Writer Association, czyli związku dziennikarzy piszących o piłce nożnej, i wybór okazał się znacząco inny niż związku piłkarzy: Ryan Giggs, owszem, był drugi, ale zwycięzcą został Steven Gerrard, a trzecie miejsce zajął Wayne Rooney, którego zabrakło w pierwszej szóstce nominowanych przez kolegów-piłkarzy (dalsze miejsca na liście dziennikarskiej: Nemanja Vidić, Rio Ferdinand, Frank Lampard, Cristiano Ronaldo i Michael Carrick).

Mimo że zwycięstwo Giggsa w tamtym plebiscycie ogromnie mnie ucieszyło, obecny sukces Gerrarda wydaje mi się zwyczajnie sprawiedliwy – podobnie zresztą jak docenienie Rooneya. 23 bramki w sezonie, który będzie do końca naznaczony walką o mistrzostwo Anglii, mnóstwo meczów, w których podrywał kolegów (ostatni przykład: sprzed paru dni z West Hamem, przykład najbardziej spektakularny: hat-trick w wygranym 5:0 meczu z Aston Villą, ale warto przypomnieć i gola w doliczonym czasie gry z Middlesbrough) i kilka, w których dramatycznie go brakowało, pasja, zaangażowanie, klasa (piłkarska, bo przecież w grudniu przydarzyło mu się również aresztowanie za udział w bójce)…

Wniosków widzę kilka, a pierwszy jest prościutki: lepiej wybierać piłkarza sezonu, kiedy ten sezon naprawdę się kończy (piłkarze głosowali w lutym, kiedy najlepsze mecze Rooneya i Gerrarda były jeszcze przed nimi). Drugi, równie prościutki: trudno coś wygrać w pojedynkę (w Liverpoolu zbyt wiele zależy od zdrowia i formy Torresa i Gerrarda; choć świetny sezon mieli także Kuyt, Benayoun czy Alonso, nie wytrzymuje to porównania z MU, gdzie aż sześciu piłkarzy trafia do ósemki najlepszych). Trzeci: dziennikarze, choć nie rządzą światem, widzą bardzo wiele (wysokie miejsce Carricka – przed megagwiazdami Torresem, Fabregasem czy Robinho…).

Ciekawe te tegoroczne nagrody. Pierwsza, jak chce wielu, za całokształt, druga może się okazać nagrodą pocieszenia. Liverpool walczył w tym roku o tak wiele, grał – zwłaszcza wiosną, z Realem i MU – tak wspaniale… Czy na otarcie łez zostanie wyróżnienie dla Stevena Gerrarda?

Wielka Trójka. I numer siódmy.

Stosunkowo najwcześniej przestaliśmy się emocjonować walką o miejsce czwarte: zadyszka Aston Villi i wzrost formy Arsenalu, spowodowany m.in. pojawieniem się w tej drużynie Arszawina, już dobry miesiąc temu przywróciły nienaruszalny w ostatnich latach porządek. Potem straciliśmy wątpliwości w kwestii mistrzostwa Anglii, również poniekąd za sprawą Arszawina, a raczej czterech goli, które zaaplikował Liverpoolowi. Zostały dwie niewiadome: kto spadnie i kto zajmie siódme miejsce – dające prawo gry w Europa League.

O kandydatach do spadku, ich Wielkich Ucieczkach, Meczach o Sześć Punktów (jutro w Newcastle…), Zawiedzionych Nadziejach etc., będzie jeszcze okazja mówić. Odnotujmy tylko zwycięstwo WBA, znów odniesione w bardzo dobrym stylu, i wciąż żywe nadzieje tej drużyny na utrzymanie; odnotujmy również, że Derby zakończyło ubiegły sezon z 11 punktami, a dziś, na dwie kolejki przed końcem, zamykająca tabelę drużyna ma ich 31; przed rokiem spadło Reading z 36 punktami i utrzymało się Fulham z tą samą liczbą punktów – teraz poziom wyrównał się do tego stopnia, że drużyna mająca 38 punktów nie czuje się bezpiecznie. Odnotujmy również niepojęty doprawdy kryzys Hull: od grudnia w 19 meczach zdobyli tylko 10 punktów; w poprzednich 16 za to – aż 24. Gdyby nie forma z początku sezonu spadek Tygrysów byłby pewny – a tak jest „jedynie” bardzo prawdopodobny.

Zostaje więc kwestia walki o siódme miejsce, w której jako faworyta obsadzam Fulham. I to właściwie niewiarygodne, zważywszy, w jakim punkcie objął ten zespół Roy Hodgson w ubiegłym sezonie, jakim cudem go utrzymał i jak przy niewielkich w sumie wzmocnieniach po zaledwie roku pracy wyprzedził Manchester City czy Tottenham. Z portretu menedżera Fulham, opublikowanego przed tygodniem w „Independencie”, wynika, że nie stoi za tym żadna wielka filozofia. Hodgson opowiada, że gości właśnie trenerów drugoligowego klubu z… Polski (ciekawe skądinąd, którego) i że nie są to ludzie, którzy przyjeżdżają, aby obejrzeć jakieś szczególnie nowatorskie metody treningu. „Nie wierzę w innowacje” – deklaruje. U niego zajęcia nie składają się z mnóstwa ćwiczeń, zmienianych co 10-15 minut – większość pracy wykonuje się podczas monotonnego biegania „jedenastu na jedenastu”. Hodgson jest dyktatorem: nie dyskutuje z piłkarzami, jak mają grać i jak trenować albo kto powinien wykonywać rzuty wolne. Decyduje i koniec. Demokrację dopuszcza jedynie w kwestiach mniejszej wagi (jechać na mecz w dresach czy w garniturach), a to i tak ograniczoną do kilku najważniejszych piłkarzy.

Wśród tych ostatnich z pewnością jest Danny Murphy, który po straconych kilkunastu miesiącach w Tottenhamie przeżywa drugą młodość na Craven Cottage. Ale powinien być wśród nich również Bret Hangeland, bodaj największe objawienie ostatnich miesięcy wśród środkowych obrońców – może nawet nie tylko w Anglii. Inna sprawa, że piłkarzy, z którymi Roy Hodgson mógłby rozmawiać, nie ma tak znowu wielu: w ciągu całego sezonu w pierwszej jedenastce wychodziło ich osiemnastu, a jak odliczyć kilku tych, którzy pojawili się w niej sporadycznie – trzynastu. Niespotykany przypadek w czasach popularności systemu rotacyjnego: Hodgson naprawdę nie wierzy w innowacje.

Miało być o siódmym miejscu, ale w jednej kwestii nie mogę sobie odmówić: Arsenal w dzisiejszych derbach z Chelsea wyglądał bardziej jak upiór Arsenalu. Oni wciąż cudownie rozgrywają piłkę (zwłaszcza w pierwszej połowie), wciąż wyglądają na takich, co to już, już rzucą przeciwnika na łopatki, a potem zaczynają dziwnie rozsypywać się w defensywie. Arsene Wenger mówi o konieczności wzmocnień (jego największe w tym sezonie wzmocnienie – wspominany już Arszawin – z Chelsea nie zagrało), i chyba najwyższy czas, bo po takim meczu zamiast o „Wielkiej Czwórce” powinno się pisać o „Wielkiej Trójce”.

Aha, jeszcze jedno: Roy Hodgson opowiada, że jest miłośnikiem literatury; czyta Kunderę, Updike’a, Rotha (Philipa), a ostatnio Bernarda Schlinka. Co poleciłby Arsene’owi Wengerowi? „Nieznośną lekkość bytu”?, „Uciekaj, króliku”? A może „Kompleks Portnoya”? Co poleca Wengerowi Lee Dixon – znajdziecie w dzisiejszym „Timesie”.

Gra błędów

Pierwszy celny strzał na bramkę Petra Czecha oddali w 93. minucie. Wystarczył do awansu. Natychmiast dostałem esemesa „Futbol jest okrutny”, a potem jeszcze jednego, z pytaniem: „Było pięć karnych dla Chelsea?”.

W tym przypadku jednak trudno mówić o okrucieństwie futbolu. Czterdzieści sekund przed utratą bramki widziałem Bosingwę w polu karnym Barcelony. Pół minuty później w sektorze, za który odpowiadał Bosingwa, było trzech niepilnowanych piłkarzy z Katalonii. Pisałem kilka godzin wcześniej, że jeden błąd może wszystko zmienić i że gdyby wyobrazić sobie ten mecz b e z  b ł ę d ó w, można byłoby obstawić 1:0 dla Chelsea.

Pisałem również, że błąd może popełnić sędzia – i popełnił ich kilka, tyle że krzywdząc obie strony: przy czerwonej kartce dla Abidala Anelka potknął się o własną nogę, a Chelsea należały się karne za faul Alvesa na Maloudzie w pierwszej połowie (Norweg Ovrebo odgwizdał wolnego, faul był już za linią) i za rękę Pique.

Futbol nie jest więc okrutny. Broniąc skromnego prowadzenia nie można oddawać tyle inicjatywy przeciwnikowi (posiadanie piłki: 29 do 71 proc.), a w ostatnich minutach nie można tak nonszalancko rozgrywać. O zmarnowanych przez Drogbę okazjach – i w tym meczu, i w poprzednim – nie chce mi się mówić, w każdym razie napastnik Chelsea zamiast wrzeszczeć po meczu na sędziego powinien wrzeszczeć do lustra.

Co powiedziawszy chcę oddać sprawiedliwość gospodarzom: ze wspomnianej przewagi Barcelony w posiadaniu piłki niemal do końca nie wynikało żadne zagrożenie. Xavi zneutralizowany, Eto’o nieistniejący, trochę wolnego miejsca miał wprawdzie Alves po prawej stronie (Messi schodził do środka, ściągając za sobą obrońcę), ale dośrodkowywał wyjątkowo niecelnie. A ile razy źle ustawiony Yaya Toure dawał się wyminąć piłce i piłkarzowi?

Żal mi Johna Terry’ego, któremu szczególnie musiało zależeć na ponownym występie w finale Ligi Mistrzów (mało kto pamięta, jak w Moskwie wybijał piłkę po strzale Giggsa, wszyscy – jak nie wykorzystał karnego). On także mógłby wrzeszczeć na Drogbę – choćby za to, że nie wykorzystał jego genialnego podania z pierwszej minuty. Żal mi też Lamparda, którego fenomenalny wślizg w 92. minucie zdawał się pieczętować udany występ Chelsea. Żal ciężko pracującego Ballacka i żal Essiena, którego fantastyczne uderzenie z półwoleja, porównywalne z najlepszymi strzałami Zidane’a, mogło dać awans gospodarzom. Żal nade wszystko Guusa Hiddinka, który przygotowując taktykę kolejny raz okazał się ekspertem najwyższej klasy: Barcelona ani przez moment nie przypominała zespołu, który przed kilkoma dniami zdemolował Real.

No dobra, jestem świadom, że cały piłkarski świat cieszy się z finału Manchester United-Barcelona, przyznając Katalończykom bilety do Rzymu niejako za całokształt osiągnięć w tym sezonie. Jestem również świadom, że dramatyczny zwrot w ostatniej minucie jest czymś, co kibice uwielbiają. Tylko że, cholera, miała awansować drużyna lepsza (Barca), a awansowała drużyna gorsza (Barca). No i wolałbym dyskutować o piłce nożnej, nie o sędziowaniu i nie o bezsensownym zachowaniu faceta, któremu kolejny puszczają nerwy (pamiętacie, jak uderzył Vidicia w ubiegłorocznym finale?). Zakończę więc informacją, którą podał przed chwilą „Times”: John Terry po meczu przyszedł do szatni Barcelony, by pogratulować jej piłkarzom awansu.

Maraton z Ligą Mistrzów: blogujemy z przerwami

ŚRODA, 10.55

Cokolwiek mówić o Wengerze i wadach jego filozofii budowania drużyny (wadach i zaletach: czy poza Manchesterem United istnieje klub, który nie marzy skrycie o zatrudnieniu Francuza?) – przyszłość należy do jego piłkarzy. Fabregas, Walcott, Adebayor i inni będą mieli jeszcze niejedną okazję na wygranie Ligi Mistrzów. Dla Terry’ego, Lamparda, Drogby, Ballacka to może być ostatnia szansa. Tak w każdym razie mówi Guus Hiddink, szukając przed pojedynkiem z Barceloną ekstra motywacji. Nie wiadomo, jak będzie wyglądała drużyna Chelsea w przyszłym roku, nie wiadomo, kto będzie ją prowadził – więc teraz albo nigdy.

Wracam do pisania w nowym wątku i pod nowym, bardziej odpowiedzialnym tytułem – za dużo obowiązków jak na „blogowanie bez przerwy”, ale przecież jakoś sobie poradzę. Tym bardziej, że tematów jest bodaj więcej niż wczoraj. „Trenerski dinozaur kontra wilczek ledwie, ale jakżeż pełen pasji. Dwa futbolowe światy…” – zdania taichunga dotyczą wprawdzie projektowanego przezeń finału MU-Barcelona, ale z powodzeniem można je zastosować i do dzisiejszego półfinału. Wilczek powiedział już, co zrobi: będzie atakował, bo inaczej nie umie i nie chce – musi zresztą atakować, bo musi strzelić bramkę. Dinozaur, jak słyszymy, budzi się w środku nocy i notuje w zostawionym przy łóżku zeszyciku kolejny pomysł na wyrwanie wilczkowi zębów. Prędzej czy później będzie chyba musiał ustawić swoich piłkarzy w systemie 4-4-2 (patrz niedawny mecz z Fulham), ale chyba nie od pierwszej minuty. Spodziewam się raczej ostrożnego początku, zagęszczonej do granic możliwości drugiej linii, i może tego, co tak świetnie zadziałało w pierwszym meczu z Liverpoolem: czyhania na stały fragment gry. Obraz Hiddinka z zeszycikiem działa mi na wyobraźnię głównie w tej ostatniej kwestii: widzę Holendra, jak rozrysowuje sposób wykonania rzutu rożnego, jak przydziela piłkarzom zadania, zwłaszcza związane z uprzykrzaniem życia niedoświadczonemu Caceresowi (Pique, z jego angielskim epizodem w biografii, powinien sobie poradzić). Będzie ciasno, także w sensie całkowicie dosłownym: murawa na Stamford Bridge jest zdecydowanie mniejsza niż na Camp Nou.

Na razie pewne jest jedno: w ostatnich filmach Woody’ego Allena Londyn prezentuje się zdecydowanie ciekawiej niż Barcelona.

ŚRODA, 12.05

I jeszcze cytaty z Hiddinka, które przytaczam, jako że świetnie dają się zastosować również do wczorajszych przygód Arsenalu: „Przeciwko czołowej drużynie Europy musisz zagrać bardzo inteligentnie, bo twój najlżejszy błąd może zostać bezlitośnie ukarany. Z drugiej strony, nie możesz myśleć o rywalach zbyt wiele, dając się ponieść emocjom. Jeśli to zrobisz, będzie to miało wpływ na twoją grę – a masz myśleć o swojej grze, nie o grze rywali. Choć wyzbywając się emocji również naciskasz sobie na hamulec…”.

Oraz bardzo wiele mówiąca statystyka z „Timesa”: w pierwszym półfinale 23,5 proc. podań Chelsea było długimi podaniami. To angielski rekord, bo czołówka Premier League, jeśli idzie o grę długą piłką to Stoke (23,1 proc. wszystkich podań), Hull (20,1 proc.) i Bolton (19,8 proc.).

ŚRODA, 14.40

Jednym ze słów-kluczy do dzisiejszego meczu, a może do wszystkich meczów Barcelony pod Guardiolą (wyjąwszy, hmm…, rewanżowe spotkanie z Wisłą – warto pamiętać, że w drodze na Stamford Bridge było się i na Reymonta), powinno być „sexy futbol”. Jak pamiętacie, określenie to spopularyzował – i skompromitował niestety, niechże mi darują fani Chelsea – Ruud Gullit. Co dawny piłkarz i menedżer Chelsea myśli o dzisiejszym meczu? Otóż przywiązanie do drużyny okazuje się ważniejsze od przywiązania do stylu: z pasją broni taktyki Hiddinka na pierwsze spotkanie i przestrzega przed obraniem radykalnie odmiennej w rewanżu. „Tu nie chodzi o antyfutbol, tu chodzi o przetrwanie – mówi. – Czy naprawdę sądzicie, że lepiej zagrać jak Real? Przecież to bez sensu. Po co robić coś, czego Barcelona dokładnie oczekuje?”.

Gullit przypomina pojedynek Muhammada Alego z Georgem Foremanem z 1974 r. Najlepszy bokser w historii tego sportu przybrał wówczas strategię odmienną od normalnej: zamiast atakować, przez długi czas tylko się bronił, często opierając się o liny i wytrącając przeciwnika z równowagi. Gdyby poszedł na wymianę ciosów, poniósłby klęskę – jak Real w weekend.

Jeśli Gullit ma rację– a mówi również o wyższości ustawienia 4-3-3 (albo wręcz 4-5-1) nad 4-4-2, bo w środku pola Barcelona traci wówczas przewagę jednego zawodnika – trudno się spodziewać kaskady goli.

ŚRODA, 16.10

I jeszcze o stałych fragmentach gry: piłkarze Barcelony są dużo niżsi od przeciwników. Nie będzie im łatwo bronić się przy rzutach rożnych, kiedy w pole karne wejdą Terry, Alex, świetnie grający głową Ballack, o Drogbie nie wspominając (myślę jednak, że Anelka zostanie na ławce). Doświadczyliśmy oczywiście wczoraj, że „zawsze jest inaczej” i że jeden błąd – dziś np. błąd Petra Czecha, ale także sędziego – może wszystko zmienić, ale im bardziej próbuję wyobrazić sobie ten mecz b e z  b ł ę d ó w, tym silniej myślę o wyniku 1:0 i awansie Chelsea.

ŚRODA, 18.15

Najprzyjemniejsze w blogowaniu jest to, co wydarza się między gospodarzem i gośćmi; coś, co wytwarza nową jakość – tekst pisany przez wielu autorów. Pisze Mak: „Finał MU-Barca widzę ogromny (Messi vs Ronaldo itp.), ale póki co utyskiwanie na brzydką taktykę Hiddinka (Holendra, lecz jakie są losy pięknie grającej reprezentacji Holandii na mistrzostwach kontynentu lub planety – wiemy, i on też wie) przypomina narzekanie, że młotek nie jest śrubokrętem. A znowu to, że trzeba posłać ułanów (Xaviego z Iniestą) na czołgi (Ballacka i Essiena), nie jest przecież efektem jakichś ostatnich decyzji Hiddinka, ale całych lat i charakteru obu klubów (uparł się był Abramowicz na subtelnego liryka Szewczenkę, żeby mieć drużynę mniej epicką – i wyszła klapa). Jeżeli Barca (z Leo – młodym Skywalkerem – Messim) wykrzesa z siebie cały wirtuozerski potencjał, to niechże Chelsea (z Didierem – Terminatorem IV – Drogbą) w odpowiedzi robi, co zechce. Niech futbol grany przez przeciwnika będzie dziś – dla którejkolwiek z tych dwóch wspaniałych drużyn – okrutniejszy niż kiedykolwiek. Krwi!”.

Przytaczam ten głos w całości, bo pewnie poza kibicami Chelsea podobnie myśli cały świat (nawet jeśli nie potrafi tego tak ładnie sformułować). Cóż, serce chciałoby, rozum podpowiada zupełnie inny scenariusz – choć również, co pokazał wczorajszy sen Michała Zachodnego – niewolny od romantyzmu.

PS A propos blogowania: polecam nowego „Tygodnikowego” bloga, autorstwa najlepszego z nas wszystkich Michała Olszewskiego. Zasadniczo o low-tech i ekologii, ale pewnie i o piłce nieraz się zdarzy. Dodajcie do ulubionych.

ŚRODA, 20.15

Znamy składy:

Chelsea: Czech – Bosingwa, Alex, Terry, Cole – Essien, Ballack – Lampard, Malouda, Anelka – Drogba.

Barcelona: Valdes – Alves, Pique, Toure, Abidal – Xavi, Busquets, Keita – Messi, Eto’o, Iniesta.

Znamy, i jesteśmy trochę zaskoczeni. Chelsea w szyku 4-2-3-1, ale bez Mikela przed linią obrony, za to z Anelką ustawionym najprawdopodobniej na prawej stronie. Barcelona zapewne 4-3-3, z cofniętym do obrony Toure oraz Keitą i Busquetsem w drugiej linii. No właśnie: czy to jeszcze Barcelona? Nie mam na myśli tylko nieobecności kontuzjowanych i odsuniętych za kartki Puyola, Marqueza, a przede wszystkim Henry’ego (cóż za ogromna strata: Francuz był ostatnio w wielkiej formie, no i wie, jak grać przeciwko Anglikom…), ale także obecność w podstawowej jedenastce piłkarzy silniejszych fizycznie i umiejących się bronić: Busquetsa i Keity. Obawy, które formułowałem wcześniej – że niscy i niezbyt dobrze zbudowani piłkarze z Katalonii będą mieli kłopoty przy stałych fragmentach gry – zostały w ten sposób osłabione. Co jednak z ofensywą?

Chelsea, w każdym razie, nie przegrała na Stamford Bridge w 15 ostatnich spotkaniach Ligi Mistrzów.

ŚRODA, 21.05

Czy Chelsea sięgnęłaby po mistrzostwo Anglii gdyby Michael Essien nie opuścił prawie całego sezonu z powodu kontuzji? – pytałem mniej więcej przed miesiącem. Na mistrzostwo Anglii za późno, na Ligę Mistrzów bynajmniej…

Maraton z Ligą Mistrzów: blogujemy do upadłego

PONIEDZIAŁEK, 22.45

Za mniej więcej 24 godziny poznamy pierwszą odpowiedź, drugą – za mniej więcej 48 godzin (mniej więcej, bo przecież w obu przypadkach może być dogrywka i karne…). Fajnie być Londyńczykiem – to chyba pierwszy przypadek w historii, kiedy w tym samym mieście dzień po dniu odbywają się półfinały Ligi Mistrzów… Piłkarze Manchesteru United są już na miejscu, za kilkanaście godzin przyleci ekipa Barcelony: przed nimi męczące oczekiwanie, przerywane przez ostatnie treningi (także na murawie Stamford Bridge i Emirates), ostatnie narady w sztabach szkoleniowych i ostatnie, podejmowane po konsultacji z lekarzem, decyzje co do obsady poszczególnych miejsc na boisku – bo przecież nie co do taktyki; rozstrzygnięcia w sprawie tej ostatniej zapadły już dawno.

Idąc śladami najlepszych, choć przecież po swojemu, postanowiłem w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin blogować do upadłego – z niewielkimi przerwami na sen, posiłki, kolegium redakcyjne i redagowanie tekstów do kolejnego numeru „Tygodnika Powszechnego”. Obiecuję nasłuch i przegląd prasy oraz porcję spekulacji, komentarzy i prognoz, które tym razem zostaną zweryfikowane w sposób boleśnie szybki. Alex Ferguson mówił dziś na konferencji prasowej, że wie o Arsenalu wszystko, podobnie jak Arsene Wenger wie wszystko o Manchesterze: grają przeciwko sobie od tylu lat, obserwują kolejne mecze, mają tak rozbudowane zaplecze informatyczne, że – inaczej niż w przypadku rywalizacji Chelsea z Barceloną – trudno o jakiekolwiek zaskoczenia. Szkot odkrył już zresztą karty: Manchester ma zagrać z kontrataku, zależy mu na strzeleniu bramki, ale nie zamierza dążyć do jej zdobycia atakując większą liczbą zawodników. Wiadomo, że zagrają Rio Ferdinand i Vidić, do pierwszego składu wrócą także odpoczywający w sobotę van der Sar, Ronaldo czy Carrick. W Arsenalu może wystąpić – choć nie wiadomo, czy od pierwszej minuty – Robin van Persie, składy więc mogą wyglądać np. tak:

Arsenal: Almunia – Sagna, Toure, Silvestre, Gibbs – Walcott, Diaby, Fabregas, Nasri – van Persie, Adebayor.

Manchester United: van der Sar – O’Shea, Ferdinand, Vidić, Evra – Fletcher, Carrick, Anderson – Ronaldo, Tevez, Rooney.

Jak wiadomo takie mecze w ogromnej mierze odbywają się pomiędzy menedżerami, próbującymi trafić do głów piłkarzy, przekonać ich, że niemożliwe jest, owszem, prawdopodobne. Tu pierwszy punkt Arsene Wenger zdobył, deklarując dziś, że zamierza pozostać w Arsenalu („moim klubie, jedynym klubie”) na dobre i złe: że nie czuje się wypalony, ma ogromną ochotę na wygranie Ligi Mistrzów i kolejne sukcesy w lidze. Takie zdania należy wygłaszać przez wielkimi meczami, dając piłkarzom niezbędny spokój i oparcie. W listopadzie na tym stadionie wygrał Arsenal, choć gdyby jutrzejszy mecz zakończył się podobnym wynikiem co tamto spotkanie, do Rzymu pojechałyby Czerwone Diabły.

Wtedy, w listopadzie, stawiałem tezę, że czas Wengera dopiero nadchodzi: Arsenal uporał się z budową stadionu, wpływy z biletów pozwalają stopniowo spłacać długi, kolejni młodziankowie zaczynają spełniać pokładane w nich nadzieje, no i doszedł Arszawin. Problemem pozostaje defensywa: w dniu jutrzejszym, jak przed tygodniem, najsłabsze ogniwo, zwłaszcza jeśli idzie o obsadzenie pozycji drugiego, obok Toure, środkowego obrońcy (do Gibbsa przekonuję się z meczu na mecz, Sagna przekonał mnie już w poprzednim sezonie). Oczywiście za ich plecami stoi „Hiszpan też Anglik”

Ale uwagi o obronie pozostają niejako na marginesie. Jutro trzeba będzie przede wszystkim strzelać bramki: coś, co w kontekście pojedynku na Old Trafford wydaje się kompletnie nierealne. Wtedy MU zagrał futbol absolutny: widać, że kryzys, jaki przez kilka tygodni trapił mistrzów Anglii, przeszedł do historii w drugiej połowie meczu z Tottenhamem.

Tyle że – darujcie banał – teraz wszystko zaczyna się od nowa. Ci, którzy mówią, że wiedzą o sobie nawzajem wszystko, równie dobrze mogą powiedzieć, że nic nie wiedzą. Ostateczną odpowiedź mamy poznać mniej więcej za 24 godziny, ale kolejne przymiarki do niej: już wkrótce. Blogujemy do upadłego.

PONIEDZIAŁEK, 23.50

Pięć sposobów na zatrzymanie Arsenalu, zdaniem „Timesa” (pod tym linkiem znajdziecie stosowną grafikę):

Wyłączyć z gry Fabregasa, zostawiając w drugiej linii MU trójkę środkowych pomocników – ze statystyk wynika, że na Old Trafford rozgrywający Kanonierów tylko raz miał piłkę w polu karnym gospodarzy (uwaga o tyle do weryfikacji, że tam Fabregas miał grać za plecami Adebayora; tu Adebayora w ataku ma wspierać van Persie, a Fabregas będzie operował w środku pola).

Umożliwić Ronaldo strzały z dystansu (pamiętamy piekielnie groźne próby z meczów z Tottenhamem, Arsenalem i, oczywiście, Porto).

Podwoić krycie Walcotta (świetny manewr z przesunięciem na lewe skrzydło Rooneya, który wsparł Evrę, praktycznie wyłączył młodego Anglika z gry w pierwszym meczu).

Skorzystać z Berbatowa (wbrew stereotypowi „leniucha”, kiedy wszedł za Teveza, biegał równie dużo, a wygrywał więcej pojedynków jeden na jeden).

Nie odpuszczać (statystyki z przegranego w listopadzie meczu na Emirates pokazują, że Manchester miał przewagę zarówno w liczbie strzałów, jak w rzutach rożnych i w posiadaniu piłki).

Jeden ze sposobów na przetrwanie maratonu z Ligą Mistrzów, zdaniem autora bloga: jeść szparagi, póki są (pamiętam, że podczas ubiegłorocznych półfinałów były). Np. skropione oliwą i białym octem winnym, posypane parmezanem i świeżo zmielonym białym pieprzem.

WTOREK, 7.15

Aż sześciu piłkarzy MU wybrano do jedenastki roku, ale wśród tej szóstki zabrakło Wayne’a Rooneya i Michaela Carricka. Zbyteczne dodawać, że w jedenastce roku nie ma ani jednego piłkarza Arsenalu. To jeden z licznych przesłanek tego, że przewaga Czerwonych Diabłów powinna być w tym meczu miażdżąca. A zarazem przestroga, że wszystkie papierowe wyliczenia, statystyki, porównania poszczególnych piłkarzy itd., biorą w końcu w łeb…

Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje.  Chociaż przed takimi meczami dobry sen bywa kluczowy. Nick Littlehales, trener snu, pracował już dla obu drużyn, a Ryanowi Giggsowi kazał zmienić stare, odziedziczone jeszcze po siostrze łóżko. Ciekawe, czy ma dziś poczucie, że tytuł piłkarza roku jest także jego zasługą…

WTOREK, 10.30

Taktyka taktyką, a kibic romantyczny, który przecież siedzi w każdym z nas, swoje wie. Wizja Michała Zachodnego, w której po wyeliminowaniu Barcelony i Arsenalu Chelsea i Manchester powtarzają scenariusz sprzed roku do chwili, gdy John Terry znów wykonuje rzut karny i… trafia, ujęła mnie właśnie romantyzmem. Przypomniałem sobie Stuarta Pearce’a i traumę trwającą w jego przypadku znacznie dłużej – krótki film powie o tym wszystko.

Kibic każdego z półfinalistów pieści w sobie podobną narrację: w Manchesterze Berbatow zmazuje winę z półfinału Pucharu Anglii, w Arsenalu mecz życia rozgrywa Nicklas Bendtner, często wyśmiewany przez kibiców na Wyspach za swoją nieskuteczność albo o wyniku przesądza niechciany w Manchesterze Silvestre. Każdemu wolno marzyć.

WTOREK, 12.15

Jeszcze o taktyce, a właściwie o Carricku. Jeśli United ma kontratakować, jego (jak by powiedział przedstawiciel polskiej myśli szkoleniowej) przegląd sytuacji, umiejętność uruchomienia długim podaniem wychodzącego na pozycję napastnika albo skrzydłowego, będą bezcenne. Czy zagra lepiej niż we środę, kiedy wiele jego wizjonerskich podań nie docierało do celu?

I drugi wątek: czy gwiazdorzy MU są zmęczeni? Rafał Stec podaje, że ludzie Aleksa Fergusona rozegrają dziś 60. oficjalny mecz w sezonie, a jeśli awansują, uzbierają tych meczów 65 – absolutny rekord czołowych lig europejskich („Żaden klub nie przeżył dotąd tak pracochłonnego roku” – pisze autor „A jednak się kręci”). Statystyki pokazują jednak, że w rzeczywistości piłkarze MU rozegrali tych spotkań znacznie mniej: Vidić 47 plus 3 jako rezerwowy, van der Sar 44, Ronaldo 43 plus 5 z ławki, Ferdinand 41, Rooney 35 + 9, Berbatow 34 + 5… Owszem, sir Alex wyjątkowo umiejętnie gospodaruje ich siłami – to jedno, ale teraz, kiedy koniec jest już tak blisko i adrenalina buzuje we wszystkich głowach, o zmęczeniu chyba nie może być mowy – a przynajmniej nie było go widać w ciągu ostatnich trzech spotkań.

WTOREK, 15.20

Im bliżej meczu, tym więcej spekulacji, wypowiedzi i liczb. Cesc Fabregas mówi, że świat futbolu jest w pewnym sensie winien Arsenalowi (a zwłaszcza Arsene’owi Wengerowi) triumf w Champions League. Piękna idea nagrody za całokształt, nie do zrealizowania w tej postaci, ale słowa o Wengerze warte zacytowania: „Wierzy w młodych piłkarzy i widowiskowy futbol – już samo to zasługuje na wdzięczność. Byłoby nie fair, gdyby w historii futbolu zabrakło triumfu Arsenalu w Lidze Mistrzów, zwłaszcza że jesteśmy już tak blisko i zwłaszcza jak się porówna naszą siłę z potęgą MU, Chelsea, Barcelony, Realu, Milanu czy Liverpoolu. Przecież to my zawsze graliśmy otwarty, oparty na technice futbol, i nigdy nie baliśmy się ryzyka”. Przy okazji pada jeszcze jedna informacja o pierwszym meczu: w jego trakcie Fabregas przebiegł 13,5 kilometra. Imponujące, choć przecież niewiele z tego biegania wynikło, bo Hiszpan rzadko kiedy miał piłkę przy nodze.

Przed nami 39. starcie między Fergusonem i Wengerem – do tej pory obaj godni siebie rywale zwyciężali po 15 razy. Sky Sports prezentuje przy okazji antologię cytatów, a jest co prezentować, bo obaj panowie nieraz ostro się ścierali. Czy dziś dojdzie do kolejnego zwarcia? Z jednej strony w kończącym się powoli sezonie obserwujemy uprzejme zawieszenie broni: Ferguson wojuje przede wszystkim z Benitezem, a Arsenalu – przynajmniej w lidze – nie zalicza do najgroźniejszych rywali, więc łatwiej o kurtuazję. Z drugiej strony i Szkot, i Francuz kompletnie nie umieją przegrywać – to Wenger powiedział kiedyś, że ci, którzy potrafią pięknie przegrać, przeważnie tracą pracę: „Show me a good loser and I’ll show you a loser”… A dziś ktoś przegrać przecież musi.

WTOREK, 18.05

I jeszcze o taktyce: ciekawostka z zaprzyjaźnionego Redloga. Zobaczcie, jak wyglądało ustawienie kwartetu ofensywnego Manchesteru United w drugiej połowie meczu z Tottenhamem, kiedy na boisku byli razem Rooney, Ronaldo, Berbatow i Tevez. Na reprodukowanym obrazku widać, jak wyglądała „średnia pozycja” wspomnianej czwórki: Berbatow cofnięty, jako łącznik z drugą linią, Ronaldo najbardziej z przodu, Tevez i Rooney ciężko pracujący na skrzydłach. Tysiąc pierwszy powód, dla którego tak trudno gra się przeciwko tej drużynie: tu każdy zawodnik przednich formacji potrafi grać jako skrzydłowy, ofensywny pomocnik albo snajper, i każdy – tak, tak, z Berbatowem włącznie (patrz wczorajszy wpis z 23.50) potrafi ciężko pracować dla drużyny.

WTOREK, 20.05

W treningu Barcelony na Stamford Bridge bierze udział Thierry Henry. Przyspieszamy blogowanie, zwłaszcza, że mamy już składy z Emirates.

Arsenal: Almunia – Sagna, Toure, Djourou, Gibbs – Nasri, Song, Fabregas, Walcott – Van Persie, Adebayor

Manchester United: Van der Sar – O’Shea, Vidić, Ferdinand, Evra – Anderson, Carrick, Fletcher, Park – Rooney, Ronaldo

Czyli niespodzianki, zwłaszcza w przypadku Manchesteru, gdzie na ławce posadzono Teveza i Berbatowa… Przynajmniej na początku Ferguson stawia na ludzi ciężkiej pracy: do trójki, która tak nadzwyczajnie pracowała w pierwszym półfinale dokłada jeszcze Parka. Zobaczymy za pół godziny, jak to będzie wyglądało, ale wydaje się, że najbardziej wysunięty i najmniej obciążony zadaniem przeszkadzania rywalowi będzie Ronaldo, a Rooney i tym razem może schodzić na boki. Do kamery Szkot mówi, że Ronaldo wykonał świetną robotę w meczu wyjazdowym z Porto i że liczy na powtórkę, a Park ma dodać nieco energii i balansu w drugiej linii. Cokolwiek to znaczy… W Arsenalu zdrowy van Persie, Silvestre tylko na ławce.

W dyskusji poniżej kilka osób zastanawia się, jak to jest z żółtymi i czerwonymi kartkami. Wedle mojej wiedzy druga żółta kartka otrzymana podczas tego spotkania eliminuje z gry w finale. Lista zagrożonych wcale pokaźna: van Persie, Nasri, Song i Diaby z jednej strony, Rooney, Tevez i Evra z drugiej.

WTOREK, 20.48
No to mamy jasność: Ronaldo sam z przodu, Rooney jak ostatnio po lewej, Park z prawej. Przynajmniej na razie.

I Arsenal rusza z kopyta.

WTOREK, 21.25

A jednak, jak mawiał niezapomniany ks. Andrzej Bardecki, którego miałem szczęście spotykać w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, „zawsze jest inaczej”. Arsenal, owszem, zaczął z kopyta, ale skończył po ośmiu minutach: tym razem w roli Carricka, prostopadle podającego do Ronaldo, wystąpił Anderson, potem pomylił się Gibbs, tak udanie prezentujący się w ostatnich meczach Arsenalu (a przy drugim golu nie popisał się Almunia…). Zawsze jest inaczej, bo wszystkie prognozy natychmiast biorą w łeb, tezy o kryzysie czy zmęczeniu Manchesteru trzeba odłożyć do lamusa, podobnie jak zapowiedzi Arsene’a Wengera o „wielkim meczu” jego drużyny. Żal patrzeć na Francuza: realizatorzy transmisji są doprawdy okrutni. Ale o ileż spokojniej ogląda się taki mecz będąc kibicem niezaangażowanym. Wiem, że została jeszcze druga połowa, ale Manchester United nie jest jednak Tottenhamem, nie da sobie wbić czterech goli. Porozmawiamy o Barcelonie i Chelsea?

WTOREK, 23.05

Spróbujmy uporządkować:

Manchester United w świetnej formie, zwłaszcza (mówię to z pełnym przekonaniem chyba pierwszy raz w tym sezonie) Cristiano Ronaldo i (mówię to po raz nie wiadomo który w tym sezonie, z niedowierzaniem, że nie zmieścił się wśród nominowanych do piłkarza roku) Wayne Rooney. Decyzja o wstawieniu do składu Parka uzasadniła się sama.

O formie Arsenalu trudno cokolwiek powiedzieć odpowiedzialnie. Tak, wiem: nie istnieli, ale była to konsekwencja trzech fatalnych minut po siedmiu bardzo dobrych. Wiadomo: piłka nożna jest grą błędów, ale po niektórych błędach nie sposób się już podnieść. Biedny Gibbs…

Zabawne, jak różne i jak podobne okazały się oba półfinały. Różne, bo tam Manchester ciężko się napracował, żeby strzelić zaledwie jedną bramkę, a tu błyskawicznie zdobył dwie i na tym nie poprzestał. Podobne, bo wyższość piłkarzy Fergusona okazała się nie do zakwestionowania.

Dużo mówiło się o żółtych kartkach i groźbie odsunięcia od gry w finale. Przeżyli to swego czasu Roy Keane i Paul Scholes, będzie musiał przeżyć Darren Fletcher – UEFA już powiedziała, że o żadnym odwołaniu i zmianie decyzji sędziego nie może być mowy.

Dużo mówiło się również o grze z kontry Manchesteru i obejrzeliśmy ją w wydaniu zabójczym. Gol numer trzy, po akcji rozpoczętej piętą Ronaldo, stanowił wisienkę na torcie.

Polecam lekturę tekstu Henry’ego Wintera. Jak on to, do cholery, robi? Dziesięć minut po meczu publikuje literacko nienaganne, a zarazem piłkarsko kompetentne sprawozdanie.

O tym, czy Thierry Henry wystąpi w meczu z Chelsea, decyzja zapadnie jutro rano. A my blogujemy dalej.

ŚRODA, 00.40

Powiada Bartek S.: „Szanuję bardziej umiejętne murowanie Chelsea niż naiwne ataki kończone szybkimi kontrami przeciwnika. To, co dziś pokazał Manchester, jest niemal ideałem – spokojnie poczekali, aż się dzieciaki wyszumią i zrobili swoje. I chyba o to w piłce chodzi”. Czyli mamy wielki, niekończący się temat mankamentów koncepcji Wengera, przedstawionej we wpisie z 15.20 przez Fabregasa. Ale co by było, gdyby mógł wystąpić Arszawin i gdyby na obronie zagrali Clichy i Gallas? Co będzie w przyszłym sezonie, kiedy rozwiną się Vela i Ramsey, tak jak w sezonie minionym dojrzeli Walcott i Denilson, a w poprzednim Fabregas? Czytam, co piszą inni, ale mimo wszystko wierzę, że projekt Wengera ma szanse realizacji i nie sądzę, żeby jego nowi chłopcy byli gorsi od poprzednich. W ćwierćfinale z Romą nie można im było odmówić charakteru i dojrzałości. Problem w tym, że tym razem wpadli na Manchester United…

Manchester United, który teraz przez kilkanaście dni może skoncentrować się na lidze i który w kolejnym meczu znów przebuduje gruntownie skład, zostawiając pewnie ze trzech obrońców, dwóch pomocników i napastnika, pozostałym zaś dając odpocząć. Koniec końców – wracam do swojej ulubionej tezy – to szerokość kadry MU i uniwersalność tworzących ją piłkarzy powoduje, że dotarli oni tu, gdzie dotarli. Dziś komplementujemy Rooneya czy Ronaldo, ale zwycięstwo Czerwonych Diabłów, podobnie jak w pierwszym półfinale, oparte jest na bardzo solidnym kręgosłupie, tworzonym przez piłkarzy mniejszego formatu (marketingowego przynajmniej). Fletcher, Park, O’Shea, Anderson wchodzą do pierwszej jedenastki na mecz-dwa, potem z niej wypadają. Nie pisze się o nich wielkich tekstów, nie drukuje ich podobizn w kolorowych gazetach, nie proponuje występów w reklamach, nie spekuluje na temat zainteresowania Milanu czy Realu. W pierwszej jedenastce Arsenalu z pewnością by się nie zmieścili. Może szkoda.

Hiszpan też Anglik

Ostrzegam: to może być długi wpis, ale chciałbym połączyć w nim sprawy piłki angielskiej i hiszpańskiej. Zresztą czy w taki weekend – w sobotę zaraz po zakończeniu spotkań Premier League przełączaliśmy się na transmisję z Santiago Bernabeu – w ogóle może być inaczej?

Powodów, dla których należy pisać o sprawach kastylijsko-katalońskich na blogu poświęconym angielskiej piłce, widzę mnóstwo: najważniejszym jest oczywiście ośmiobramkowy standard, w którym Real i Barcelona dorównały drużynom z Wysp, choć w nieco innej proporcji (wiele spotkań dwóch ostatnich sezonów w Anglii kończyło się wynikiem 4:4). Jest Thierry Henry i jego renesans formy z czasów londyńskich. Jest Juande Ramos, który chyba jednak nie zadomowi się w Madrycie. Jest pytanie o lekcje, jakie z Gran Derbi Europa może wynieść Chelsea (o czym może zdążymy porozmawiać osobno). Jest wreszcie okazja do porównania rywalizacji w dwóch ligach: w Anglii bardziej wyrównanej, w Hiszpanii – sprowadzonej w gruncie rzeczy do wyścigu dwóch koni. Siedemnaście zwycięstw w osiemnastu meczach? W Anglii niemożliwe.

Mnie jednak od kilku dni frapuje ewentualność nadania Manuelowi Almunii brytyjskiego obywatelstwa: temat pojawiał się od czasu do czasu już wcześniej, ale teraz, po meczu MU-Arsenal w Lidze Mistrzów, wybuchł z pełną siłą, a w debacie na ten temat zabrali udział prawie wszyscy ważni i nieważni obserwatorzy angielskiej piłki. W zasadzie trudno się dziwić, kiedy spojrzy się na tych, z którymi Hiszpan mógłby konkurować. David James, przez lata nazywany „James Katastrofa”, po utracie miejsca w reprezentacji odrodził się wprawdzie jako piłkarz Portsmouth i wrócił do angielskiej bramki, ale wciąż świetne interwencje przeplata kiksami (najświeższy przykład z wczoraj: pierwszy gol Arsenalu). Paul Robinson, po pierwszej chorwackiej katastrofie i rozstaniu z Tottenhamem, wciąż daleki od formy sprzed lat – zresztą tak naprawdę nigdy nie bronił rewelacyjnie. Scott Carson, po drugiej chorwackiej katastrofie, właśnie spada z Premiership (a wczoraj również popełnił błąd, po którym Pawliuczenko powinien strzelić bramkę). Media stawiają na Bena Fostera, który jednak gra niewiele, podobnie jak Joe Hart po sprowadzeniu do MC Shaya Givena. Chris Kirkland? Robert Green? Joe Lewis? To już najlepszy z nich wszystkich jest Given właśnie – problem w tym, że to Irlandczyk.

Ze statystyk, cytowanych przeze mnie wkrótce po zakończeniu poprzedniego sezonu, wynikało, że tylko 170 z 498 piłkarzy, którzy wychodzili w pierwszych jedenastkach drużyn Premiership, było Anglikami. Trudno się dziwić: kluby nie sprawdzają paszportów, sprawdzają umiejętności – więc wystawiają najlepszych. Anglika kupić trudniej (z definicji jest droższy niż zawodnik sprowadzany zza granicy; więcej kosztuje jego wieloletnie szkolenie). Do grzejących ławę bramkarzy można dodać zawodników z pola: przykład Davida Bentleya, którego użyłem w tamtym tekście, nie tylko nie stracił aktualności, ale stał się bardziej wyrazisty (w Arsenalu prawie nie występował, po przejściu do słabszego Blackburn zaczął grać i przebił się do reprezentacji, po czym zmienił klub na nieco lepszy i znów stracił miejsce w składzie – a na ławce Tottenhamu siedzą obok niego inne nadzieje angielskiej piłki, Huddlestone i O’Hara).
Widzę jednak, że próbuję ominąć rafę, której ominąć się nie da: właściwie co za problem, skoro Anglicy chcieliby, żeby Almunia grał w koszulce z trzema lwami, i skoro Almunia nie mówi „nie”? Przecież cieszyliśmy się, jak bramki dla Polski strzelał Olisadebe, ba: mieliśmy nadzieję, że jego obecność w naszej reprezentacji skomplikuje rzeczywistość rodzimym nacjonalistom. Czyżbyśmy teraz sami ześlizgiwali się na pozycje narodowe?

Zdaję sobie sprawę, że jest to zgodne z prawem i że robią tak wszyscy: Brazylijczycy grają dla Chorwacji i Polski, ba: nawet dla Hiszpanii (Marcos Senna), Francuzi dla wielu reprezentacji afrykańskich itd. Nie dziwię się też piłkarzom, którzy świadomi konkurencji we własnym podwórku, decydują się na starania o kolejny paszport, żeby móc pokazać się na jakiejś wielkiej imprezie. Roger i Olisadebe (żeby pozostać przy polskich przykładach), wystąpili na Euro i Mundialu – podobny zaszczyt nie spotkał nigdy Ryana Giggsa…

Zastrzegam: nie bronię wspólnoty krwi, raczej nie podoba mi się pragmatyzm, z którym próbuje się budować reprezentację na skróty. Mogę złośliwie chichotać, że to kolejna gorzka pigułka z całej serii tych, które przyszło łykać Anglikom od czasu upadku imperium, ale przede wszystkim jakoś mi żal Fostera i Jamesa, którzy – podobnie jak ja – czytali przecież w tych dniach gazety. Gdybyż jeszcze Almunia był najlepszym bramkarzem świata…

PS A skoro o żalu, dwa słowa o ostatniej kolejce: żal mi West Bromwich, które najprawdopodobniej spadnie, a które do końca usiłuje grać ładną dla oka, kombinacyjną piłkę. I żal, że Joey Barton niczego się nie nauczył. O ścigających go demonach pisałem zaraz po odejściu z Newcastle Kevina Keegana, który postanowił dać Bartonowi szansę: wygląda na to, że od Alana Shearera następnej nie dostanie.