Ostatni raz taką ciszę w telewizji słyszałem podczas pielgrzymki Jana Pawła II w 2002 r., kiedy Papież nieoczekiwanie dla wszystkich zatrzymał się na modlitwę w Katedrze Wawelskiej, a dziennikarze sprawozdający jego podróż zrobili coś, co powinni, choć w telewizyjnych standardach wydaje się to niedopuszczalne: milczeli tak długo, jak długo on klęczał z brewiarzem przed Konfesją św. Stanisława, czyli bodaj pół godziny. W sobotnim Match of the Day milczenia było wyjątkowo dużo: program otworzyło „You’ll Never Walk Alone”, któremu towarzyszyły obrazy z Anfield Road, relację z meczu Liverpool-Blackburn rozpoczęto od pełnej minuty ciszy przed pierwszym gwizdkiem (zajęła 10 procent całego skrótu), a i późniejsza rozmowa Raya Stubbsa z Alanem Hansenem i Markiem Lawrensonem pełna była pauz i odbywała się ściszonym głosem. Hansen i Lawrenson są dawnymi piłkarzami Liverpoolu. Pierwszy z nich był kapitanem drużyny, której przed dwudziestu laty przyszło rozgrywać tamten mecz w Sheffield. Przed mikrofonem na Hillsborough zasiadał dzisiejszy sprawozdawca spotkania z Blackburn, John Motson. Wśród ofiar znalazł się m.in. kuzyn Stevena Gerrarda, Jon-Paul.
Myślę, że nie ma powodu rozpisywać się szczegółowo na temat samej tragedii: jej szczegółowy (choć może nadmiernie idealizujący kibiców) opis znajdziecie choćby na stronie fcliverpool.pl, pisze też o niej Tomasz Kalemba, a wnioski, jakie z niej wyciągnięto, odmieniły brytyjski futbol. Faktem jest, że zawiniła policja, która – nieświadoma ścisku, panującego już w sektorach przeznaczonych dla Liverpoolu – zdecydowała o otwarciu bramy i wpuszczeniu kolejnych setek fanów tłoczących się przed stadionem, a nerwową atmosferę zwiększyło jeszcze rozpoczęcie meczu w terminie (dziś, kiedy na ulicach otaczających obiekt wciąż znajdują się rzesze kibiców, po prostu opóźnia się pierwszy gwizdek). Mówimy o czasach, w których podzielone siatką trybuny przypominały więzienny wybieg: ci, którzy weszli wcześniej, nie mieli dokąd uciec przed napierającym tłumem. Dusili się w ścisku. Umierali zadeptani. Na miejscu i w szpitalu zmarło 96 osób.
***
Czytam autobiografię Alana Hansena. „W ciągu pierwszych kilku minut półfinału Pucharu Anglii między Liverpoolem a Nottingham Forest na stadionie Hillsborough, w sobotę 15 kwietnia 1989 roku czułem się szczęśliwszy niż mogłem przypuszczać” – pisze dzisiejszy ekspert Match of the Day. Po kontuzji kolana nie grał przez dziewięć miesięcy i zaledwie cztery dni wcześniej wystąpił po raz pierwszy w meczu rezerw. Nie spodziewał się nawet, że pojedzie do Sheffield (myślał raczej o partii golfa), a jeśli już, to w celu dodania kolegom otuchy. Na rozgrzewce zdenerwowany, w ciągu pierwszych minut zaliczył jednak kilka udanych zagrań, a po jednym z nich Peter Beardsley trafił w poprzeczkę bramki Nottingham Forest. Na to, co dzieje się dookoła, nie zwracał uwagi aż do momentu, kiedy na boisko wbiegło pierwszych kilku kibiców – co zresztą przywitał z irytacją. „Tam ludzie umierają, Al” – krzyknął jeden z nich. „Pamiętam, jak pomyślałem: ‘Doprawdy?’” – pisze Hansen, w kolejnych akapitach dając wgląd w całą dwuznaczność sytuacji zawodowego piłkarza, dla którego podczas ważnego meczu traci znaczenie absolutnie wszystko.
W szóstej minucie sędzia przerwał spotkanie, a obie drużyny zeszły do szatni. Hansen jest szczery: „Wiedzieliśmy, że tam, na zewnątrz, wydarzyło się coś okropnego, ale wciąż buzowała w nas adrenalina i myśleliśmy o tym, żeby grać dalej”. Rozmiary katastrofy uświadomił sobie dopiero następnego dnia, kiedy zobaczył niezliczone ilości kwiatów składane w hołdzie na Anfield Road, a prawdziwa refleksja przyszła jeszcze później: gdy jako kapitan Liverpoolu zaczął odwiedzać szpitale i uczestniczyć w pogrzebach.
Hansen wspomina m.in. wizytę w szpitalu w Sheffield, gdzie stał przy ciele czternastolatka, podłączonego do maszyny podtrzymującej życie. Nie było żadnej nadziei, ale matka chłopca chciała, żeby aparatury nie odłączano do chwili, w której znajdą się przy nim jego ukochani piłkarze. „Chociaż był nieprzytomny, siedzieliśmy tam i mówiliśmy do niego przez dobrych parę minut. Potem ktoś powiedział, że on nie żyje i zaczął zasłaniać łóżko parawanem. Kompletnie się wtedy rozsypałem. Płakałem, próbując pocieszyć tę jego matkę, ale skończyło się na tym, że to ona pocieszała mnie: dziękowała za przyjazd, mówiła, jak syn kochał nasz klub – siła, jaką miała ta kobieta, była dla mnie czymś niewiarygodnym”.
W następnej sali obrońca Liverpoolu natrafił na mężczyznę, który dopiero co odzyskał przytomność: „Rozpoznał mnie natychmiast i od razu zapytał, czy jeśli wejdziemy do finału, załatwię mu bilet”… Alan Hansen przyznaje, że dopiero po Hillsborough zaczął rozumieć, co futbol może znaczyć dla innych ludzi. Sam był po prostu zawodowym piłkarzem – nieźle zarabiał, dobrze się bawił, odczuwał dumę z kolejnych trofeów, ale działo się to jakby w oddzieleniu od zwykłych kibiców.
Co nie znaczy, że teraz jego pogląd na świat się uprościł. Im dalej od Hillsborough, im więcej rocznic, uroczystości, odsłoniętych pomników itd., tym częściej myśli o tym, jak zmieniłoby się jego życie, gdyby w katastrofie zginął ktoś z jego bliskich. „Adam [syn piłkarza – MO] miał wtedy 8 lat, ale gdyby miał 15 czy 16, mógłbym załatwić mu bilet – i to właśnie na miejsce stojące. Wyobrażam sobie siebie mówiącego: ‘Nie idź na sektor VIP-owski, na stojących jest lepsza atmosfera…”.
Alan Hansen jest przekonany, że po czymś takim futbol przestałby dla niego istnieć. W autobiografii stawia nawet kwestię, czy Liverpool powinien kończyć tamten sezon, choć zdaje sobie sprawę, że ogromna większość kibiców – także związanych z ofiarami – chciała, by grali dalej. Wiele razy słyszał, że wygrana nad Evertonem w finale Pucharu Anglii była najlepszą formą pociechy, ale sam biegnąc z pucharem przez Wembley, nie przestawał czuć się winny. W sobotnim Match of the Day mówił: „Piłka nożna w ogóle nie ma znaczenia. Cokolwiek przeżyliśmy, to nic w porównaniu z tym, co codziennie przeżywają osamotnieni po śmierci bliskich”.
Słuchałem tych zdań, zestawiając je z gorzką puentą tekstu o Hillsborough, umieszczonego przez Nicka Hornby’ego w „Futbolowej gorączce”: „Namiętności związane z grą pochłaniają wszystko inne, łącznie z taktem i zdrowym rozsądkiem. Jeśli możliwe jest pójście na mecz w 16 dni po tym, jak niemal 100 osób zginęło w jednej chwili – a jest to możliwe, sam to zrobiłem pomimo nowej świadomości nabytej po Hillsborough – wówczas chyba nieco łatwiej zrozumieć kulturę i okoliczności, które doprowadziły do takiej hekatomby. Nic nie ma znaczenia poza piłką nożną”.
***
Zatytułowałem ten tekst „Minuta ciszy”, a pisałem go w trakcie żałoby narodowej po pożarze w Kamieniu Pomorskim. Czym jest minuta ciszy? Niezbędną dawką hipokryzji w świecie, gdzie „show must go on”? Jak pogodzić cierpienie jednostek i „żałobę narodową”? Tadeusz Sławek bronił kiedyś w „Tygodniku Powszechnym” koncertu „Rolling Stonesów”, odbywającego się mimo żałoby po wypadku polskiego autokaru we Francji: „Kto był na rzeczonym koncercie i doświadczył przejmującej ciszy trzydziestotysięcznej publiczności, honorującej w imieniu wykonawców i organizatorów pamięć ofiar, przyzna, że obecność na Służewcu przysłużyła się sprawie pomocy cierpiącym co najmniej tak samo dobrze, jak medytacja w domowym zaciszu. W tym momencie, w którym wszystko zastygło w milczeniu, a ciemniejący późny zmierzch przecinały jedynie włączone wirujące światła ambulansów i samochodów straży pożarnej, każdy z nas zbliżał się w jakimś sensie do owej samotności opłakiwania”.
Zanim rozpoczął się mecz Liverpool-Blackburn piłkarz gości (wcześniej grający też w Liverpoolu) Stephen Warnock złożył przed trybuną The Kop wieniec kwiatów. BBC, która przez cały tydzień nadaje programy wspomnieniowe, 15 kwietnia przeprowadzi transmisję centralnych uroczystości żałobnych, odbywających się na Anfield Road. Zakończony dopiero co zdumiewający mecz Chelsea-Liverpool – choć tak bardzo chciałbym napisać na jego temat – powinien zejść na dalszy plan. Jak mówi Alan Hansen, piłka nożna w ogóle nie ma znaczenia.