Statystycznie rzecz biorąc

Tak już teraz będzie, i to przez prawie dwa miesiące: niezbyt pięknie, w napięciu zwiększającym się z tygodnia na tydzień, z wielkim mozołem, z zabezpieczeniem tyłów, z szukaniem wytłumaczeń w błędach sędziego, w zmęczeniu zbyt długim sezonem, w kontuzjach, w braku wiary w siebie… Za nami wyjątkowo nudna kolejka, podczas której przecież nikt się nie nudził – i to mimo iż poza meczem Manchesteru City z WBA niemal nie padały bramki.

Rzecz w tym, że teraz już nie ma meczów bez znaczenia – i to dla wszystkich drużyn, bo te, które nie mają już szans na europejskie puchary, muszą walczyć o utrzymanie. No może Stoke po zwycięstwie nad Blackburn nie musi się już obawiać spadku, a strata do miejsca siódmego wydaje się zbyt wielka, ale to jeden zespół na dwadzieścia, i to bezpieczny zaledwie od wczoraj.

Zastanawiam się, na ile w tej sytuacji głównymi bohaterami naszych rozmów o mistrzostwie Anglii będą teraz nie piłkarze czy menedżerowie (chociaż ci ostatni robią wiele, by nie przestano o nich pisać: tym razem Alex Ferguson zaczął krytykować Rafę Beniteza…), ale lekarze i trenerzy odnowy. Przed Manchesterem United morderczy finisz: przez najbliższy miesiąc, aż do przedostatniej kolejki, będą grać w systemie środa-sobota (lub niedziela), później będą mieli tydzień oddechu zanim rozegrają ostatni ligowy mecz, ale po kolejnych trzech dniach odbędzie się finał Ligi Mistrzów (oczywiście wcześniej trzeba do niego awansować…). Trudno się dziwić Fergusonowi, że postanowił ulgowo potraktować Puchar Anglii – i wystawił w dzisiejszym meczu z Evertonem skład w zasadzie rezerwowy. Owszem, stracił w ten sposób szansę na słynne pięć trofeów, którymi epatowały media całego świata, ale od zawsze było wiadomo, że tak naprawdę dla Szkota liczą się te dwa: mistrzostwo kraju i wygrana w Lidze Mistrzów.

Kalendarz Liverpoolu wygląda oczywiście o niebo lepiej, a przynajmniej o trzy lub cztery mecze mniej do rozegrania. Jeśli mówimy o przestrzeni sześciu lub siedmiu tygodni, to naprawdę robi wielką różnicę. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy kapitan i podpora drużyny coraz wyraźniej nie wytrzymuje trudów sezonu. Wszyscy fani The Reds mówią dziś o zdrowiu Stevena Gerrarda: wiadomo już, że na wtorkowy mecz z Arsenalem nie będzie gotowy…

Sytuacja w dole tabeli zaczyna się natomiast klarować: dzielne West Bromwich powoli żegna się z ekstraklasą, w dramatycznej sytuacji jest również Middlesbrough. Garethowi Southgate’owi zostały arcytrudne mecze wyjazdowe z notującym zwyżkę formy Arsenalem, mającym również nóż na gardle Newcastle i wciąż walczącym o miejsce w Europa League West Hamem, na Riverside Stadium przyjadą zaś MU i Aston Villa. Jakkolwiek przykro to mówić, menedżer Middlesbrough będzie zapewne kolejnym w serii młodych trenerów, którym się w tym roku nie powiodło…

Alan Shearer, mimo fatalnego początku (jeden punkt w trzech meczach: kiepsko jak na aurę cudotwórcy…), wciąż ma szansę. Wprawdzie przez pierwszą połowę meczu z Tottenhamem jego piłkarze kompletnie nie wiedzieli, jak grać, ale w drugich 45 minutach, a zwłaszcza po wejściu na boisko rekonwalescentów Viduki i Martinsa, wyglądało to jednak lepiej. Sroki mają przed sobą trzy mecze u siebie (Portsmouth, wspomniane Boro i Fulham) – wszystkie do wygrania. Tych dziewięć punktów może już wystarczyć: w tym sezonie barierą bezpieczeństwa będzie właśnie 39-40 punktów, a Newcastle zgromadziło dotąd 30).

O Tottenhamie jakiś czas nie pisałem, więc pozwolę sobie na dwa akapity. Pierwszy na temat Toma Huddlestone’a, który w dzisiejszym meczu z Newcastle był najlepszy na boisku. Uważajcie, bo o młodego rozgrywającego Kogutów może się odbyć jedna z najgorętszych wojen transferowych zbliżającego się lata: sam nie chce wprawdzie odchodzić, ale wie, że być może będzie musiał, zwłaszcza po tym, jak Fabio Capello wymienił go obok Theo Walcotta i Joe Harta jako jednego z najbardziej obiecujących piłkarzy młodego pokolenia. Jego przegląd sytuacji i umiejętność celnego kilkudziesięciometrowego podania z pierwszej piłki porównuje się z Glennem Hoddlem, strzał z dystansu ma bodaj lepszy (a na pewno silniejszy) od Gerrarda – kłopot w tym, że do ubiegłego tygodnia prawie nie grał, bo miejsca w środku pola należały do Palaciosa i Jenasa. Teraz pomogły mu zawieszenie za czerwoną kartkę pierwszego i kontuzja drugiego – Huddlestone nie zawiódł, ale nie jest powiedziane, czy Harry Redknapp nie wróci do poprzedniego ustawienia…

Drugi akapit będzie o Redknappie właśnie, nazywanym przez angielskich dziennikarzy „dwa punkty w ośmiu meczach”, bo nie ma tygodnia, żeby menedżer Tottenhamu nie wypominał Juande Ramosowi fatalnego początku sezonu. Oczywiście trudno przypisywać odrodzenie drużyny jednemu człowiekowi – na rynku transferowym np. Redknapp otrzymał wyjątkowo silne wsparcie prezesa, w klubie świetnie odnaleźli się „synowie marnotrawni” Defoe i Keane, King grał częściej niż się spodziewano, życiową formę osiągnął Lennon, a Palacios z jego agresywną walką o piłkę okazał się pomocnikiem, którego od zawsze tu brakowało – ale z drugiej strony gdyby podzielić pozostałe 42 punkty przez 25 kolejek, dałoby to mocne szóste miejsce.

Nudna kolejka, jak widać po wpisie: statystyki dominują nad zachwytami. Szczęśliwie wydarzył się jeszcze półfinał Pucharu Anglii między Arsenalem a Chelsea. Może sobie Arsene Wenger narzekać na jakość murawy (zawsze to lepsze niż narzekanie na własnego bramkarza…), ale przede wszystkim powinien oddać sprawiedliwość Didierowi Drogbie: pomyśleć, że człowiek, który parę miesięcy temu grzał ławę i był niemal pewnym kandydatem do odejścia, w dziewięciu meczach strzelił osiem goli. I to jak ważnych…

A skoro o napastnikach z nazwiskami mowa: moment jest równie dobry jak każdy inny (a może nawet lepszy niż inny, zważywszy, że człowiek, o którym mówię, nie wykorzystał dziś karnego), żeby powiedzieć, że Dymitar Berbatow nie potwierdza, iż wart jest sumy, jaką za niego zapłacono… O co się chętnie pospieram.

Dyscyplina taktyczna. I jej brak

Kibiców Arsenalu z góry przepraszam, że o klubie z Emirates będzie tu najmniej: mieli awansować, więc awansowali w okolicznościach, jak czytam, niekontrowersyjnych. Kibiców Manchesteru United przepraszam również, bo jakkolwiek doceniam kolejny krok w marszu po pięć trofeów, to oglądając Czerwone Diabły umęczyłem się jak chyba nigdy w tym roku. Owszem, w zasadzie przez cały mecz kontrolowali grę, a kluczem do ich sukcesu były asekuracja z tyłu (przy rzutach rożnych w pole karne Porto wchodziło pięciu zaledwie piłkarzy MU; Rio Ferdinand nie pojawił się w nim ani razu) i długie utrzymywanie się przy piłce z przodu, ale jakież to było nudne, mój Boże…

Poza Cristiano Ronaldo, który – choć przez długie minuty niewidoczny – strzelił fenomenalną bramkę, trudno kogokolwiek wyróżnić. Myślałem, że pochwalę środkowych obrońców za pierwsze od ponad miesiąca czyste konto, ale przecież kilka razy dopuścili piłkarzy Porto do główki w polu karnym. Van der Sar? Minął się z piłką na parę minut przed końcem, co mogło skończyć się tragicznie. Evra? Zwłaszcza po wejściu Tomasa Costy pozwolił na zbyt wiele dośrodkowań. Anderson, Carrick i Giggs? Dużo strat. Rooney? Walczył w defensywie, ale brakowało mu dynamiki i strzałów z pierwszej piłki. Mógłbym tak ciągnąć, ale może wystarczy.

Zaciekawiło mnie ustawienie, z wysuniętym Ronaldo i cofniętym niemal do drugiej linii Berbatowem. Jak rozumiem, Alex Ferguson liczył na umiejętność przetrzymania i niebanalnego rozegrania piłki przez Bułgara – tyle że udawało się to tak sobie, także z winy Rooneya i Giggsa, którzy wielu podań kolegi nie zdołali opanować. Innymi słowy znów, po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich tygodni, wypada poprzestać na konstatacji, że mistrza poznaje się po tym, iż jest w stanie osiągnąć swoje nawet będąc bez formy (choć optymista doda pewnie, że widać symptomy wychodzenia z kryzysu: wspomniane czyste konto, powrót piłkarzy kontuzjowanych, błysk Ronaldo…).

Trudno o większy kontrast niż ten między środowym meczem z Estadio do Dragao i wtorkowym ze Stamford Bridge. Tu dyscyplina taktyczna, tam niemal całkowity brak dyscypliny. Tu nudy, tam emocje, grad bramek i sytuacja zmieniająca się jak w kalejdoskopie, co skłoniło komentatorów do nadużywania wykrzykników, mówienia o „Matce wszystkich meczów” czy „Meczu meczów”… Nie poświęciłem temu spotkaniu notki na gorąco, więc łatwiej mi złapać dystans, choć w komentarzu pod jednym z poprzednich wpisów pisałem już o kuriozalnych błędach (w pierwszym rzędzie bramkarzy) i lekceważeniu trenerskich przykazań. Trochę mi to popsuło frajdę i w ogóle mam poczucie, że tyle goli w jednym spotkaniu oznacza, iż piłkarze zapomnieli o tym, gdzie są i kim są. Ogląda się to fajnie, ale prowadzić drużynę w takim meczu… nie zazdroszczę ani Benitezowi, ani Hiddinkowi (dziennikarz „Timesa” przypomina w tym kontekście Jose Mourinho i jego lapidarny komentarz „żenada” po meczu Arsenal-Tottenham, zakończonego wynikiem 5:4; Portugalczyk nienawidził, jak jego piłkarze pędzili na bramkę rywala zapominając o założeniach taktycznych) . Holender zareagował wprawdzie na zagrożenie stwarzane przez gości, jeszcze przed przerwą wprowadzając Anelkę za Kalou, ale w drugiej połowie był bodaj równie bezradny jak jego hiszpański adwersarz.

Wejście Anelki to osobny temat. Robert Błaszczak uważa wprawdzie, że Francuz nie wniósł tak wiele, jak można się było spodziewać, ale przecież zaliczył asystę, a nade wszystko: w krytycznym momencie odciążył defensywę, bardziej absorbując obrońców Liverpoolu bieganiem dookoła ich pola karnego niż mógł to zrobić Kalou. Zdecydowanie punkt dla Hiddinka.

Czy losy tego dwumeczu mogły potoczyć się inaczej? Co by było, gdyby w pierwszym meczu grał Mascherano, ten „Essien Liverpoolu”, a w drugim Gerrard? Argentyńczyka brakowało przy Lampardzie podczas spotkania na Anfield Road, choć przecież jego obecność w Londynie nie zapobiegła golom pomocnika Chelsea. Nieobecność Gerrarda z kolei równoważyła absencja Johna Terry’ego, a zastępcy obu gwiazd, Lucas i Alex, nie byli w tym meczu jedynie statystami…

Z pytań na przyszłość zostają więc trzy: kto będzie grał na lewej obronie Chelsea w meczu z Messim, pardon: Barceloną (odpowiadam od razu: nie zdziwiłbym się, gdyby był to Essien), kto będzie pierwszym bramkarzem klubu w przyszłym sezonie (ba: nawet w sobotnim półfinale Pucharu Anglii z Arsenalem…) i czy odpadnięcie z Ligi Mistrzów okaże się dla Liverpoolu błogosławieństwem w kontekście walki o mistrzostwo kraju. Na pewno grając tylko jeden mecz w tygodniu łatwiej będzie dbać o zdrowie Stevena Gerrarda.

I jeszcze jedno (Robert Błaszczak pewnie zaświadczy): doping na Stamford Bridge był niewiarygodny. Rav, który poruszył tę kwestię w komentarzu pod tekstem o tragedii na Hillsborough, nie musi się martwić: zniknięcie miejsc stojących nie zniszczyło atmosfery na angielskich stadionach.

Minuta ciszy

Ostatni raz taką ciszę w telewizji słyszałem podczas pielgrzymki Jana Pawła II w 2002 r., kiedy Papież nieoczekiwanie dla wszystkich zatrzymał się na modlitwę w Katedrze Wawelskiej, a dziennikarze sprawozdający jego podróż zrobili coś, co powinni, choć w telewizyjnych standardach wydaje się to niedopuszczalne: milczeli tak długo, jak długo on klęczał z brewiarzem przed Konfesją św. Stanisława, czyli bodaj pół godziny. W sobotnim Match of the Day milczenia było wyjątkowo dużo: program otworzyło „You’ll Never Walk Alone”, któremu towarzyszyły obrazy z Anfield Road, relację z meczu Liverpool-Blackburn rozpoczęto od pełnej minuty ciszy przed pierwszym gwizdkiem (zajęła 10 procent całego skrótu), a i późniejsza rozmowa Raya Stubbsa z Alanem Hansenem i Markiem Lawrensonem pełna była pauz i odbywała się ściszonym głosem. Hansen i Lawrenson są dawnymi piłkarzami Liverpoolu. Pierwszy z nich był kapitanem drużyny, której przed dwudziestu laty przyszło rozgrywać tamten mecz w Sheffield. Przed mikrofonem na Hillsborough zasiadał dzisiejszy sprawozdawca spotkania z Blackburn, John Motson. Wśród ofiar znalazł się m.in. kuzyn Stevena Gerrarda, Jon-Paul.

Myślę, że nie ma powodu rozpisywać się szczegółowo na temat samej tragedii: jej szczegółowy (choć może nadmiernie idealizujący kibiców) opis znajdziecie choćby na stronie fcliverpool.pl, pisze też o niej Tomasz Kalemba, a wnioski, jakie z niej wyciągnięto, odmieniły brytyjski futbol. Faktem jest, że zawiniła policja, która – nieświadoma ścisku, panującego już w sektorach przeznaczonych dla Liverpoolu – zdecydowała o otwarciu bramy i wpuszczeniu kolejnych setek fanów tłoczących się przed stadionem, a nerwową atmosferę zwiększyło jeszcze rozpoczęcie meczu w terminie (dziś, kiedy na ulicach otaczających obiekt wciąż znajdują się rzesze kibiców, po prostu opóźnia się pierwszy gwizdek). Mówimy o czasach, w których podzielone siatką trybuny przypominały więzienny wybieg: ci, którzy weszli wcześniej, nie mieli dokąd uciec przed napierającym tłumem. Dusili się w ścisku. Umierali zadeptani. Na miejscu i w szpitalu zmarło 96 osób.

 

***

Czytam autobiografię Alana Hansena. „W ciągu pierwszych kilku minut półfinału Pucharu Anglii między Liverpoolem a Nottingham Forest na stadionie Hillsborough, w sobotę 15 kwietnia 1989 roku czułem się szczęśliwszy niż mogłem przypuszczać” – pisze dzisiejszy ekspert Match of the Day. Po kontuzji kolana nie grał przez dziewięć miesięcy i zaledwie cztery dni wcześniej wystąpił po raz pierwszy w meczu rezerw. Nie spodziewał się nawet, że pojedzie do Sheffield (myślał raczej o partii golfa), a jeśli już, to w celu dodania kolegom otuchy. Na rozgrzewce zdenerwowany, w ciągu pierwszych minut zaliczył jednak kilka udanych zagrań, a po jednym z nich Peter Beardsley trafił w poprzeczkę bramki Nottingham Forest. Na to, co dzieje się dookoła, nie zwracał uwagi aż do momentu, kiedy na boisko wbiegło pierwszych kilku kibiców – co zresztą przywitał z irytacją. „Tam ludzie umierają, Al” – krzyknął jeden z nich. „Pamiętam, jak pomyślałem: ‘Doprawdy?’” – pisze Hansen, w kolejnych akapitach dając wgląd w całą dwuznaczność sytuacji zawodowego piłkarza, dla którego podczas ważnego meczu traci znaczenie absolutnie wszystko.

W szóstej minucie sędzia przerwał spotkanie, a obie drużyny zeszły do szatni. Hansen jest szczery: „Wiedzieliśmy, że tam, na zewnątrz, wydarzyło się coś okropnego, ale wciąż buzowała w nas adrenalina i myśleliśmy o tym, żeby grać dalej”. Rozmiary katastrofy uświadomił sobie dopiero następnego dnia, kiedy zobaczył niezliczone ilości kwiatów składane w hołdzie na Anfield Road, a prawdziwa refleksja przyszła jeszcze później: gdy jako kapitan Liverpoolu zaczął odwiedzać szpitale i uczestniczyć w pogrzebach.

Hansen wspomina m.in. wizytę w szpitalu w Sheffield, gdzie stał przy ciele czternastolatka, podłączonego do maszyny podtrzymującej życie. Nie było żadnej nadziei, ale matka chłopca chciała, żeby aparatury nie odłączano do chwili, w której znajdą się przy nim jego ukochani piłkarze. „Chociaż był nieprzytomny, siedzieliśmy tam i mówiliśmy do niego przez dobrych parę minut. Potem ktoś powiedział, że on nie żyje i zaczął zasłaniać łóżko parawanem. Kompletnie się wtedy rozsypałem. Płakałem, próbując pocieszyć tę jego matkę, ale skończyło się na tym, że to ona pocieszała mnie: dziękowała za przyjazd, mówiła, jak syn kochał nasz klub – siła, jaką miała ta kobieta, była dla mnie czymś niewiarygodnym”.

W następnej sali obrońca Liverpoolu natrafił na mężczyznę, który dopiero co odzyskał przytomność: „Rozpoznał mnie natychmiast i od razu zapytał, czy jeśli wejdziemy do finału, załatwię mu bilet”… Alan Hansen przyznaje, że dopiero po Hillsborough zaczął rozumieć, co futbol może znaczyć dla innych ludzi. Sam był po prostu zawodowym piłkarzem – nieźle zarabiał, dobrze się bawił, odczuwał dumę z kolejnych trofeów, ale działo się to jakby w oddzieleniu od zwykłych kibiców.

Co nie znaczy, że teraz jego pogląd na świat się uprościł. Im dalej od Hillsborough, im więcej rocznic, uroczystości, odsłoniętych pomników itd., tym częściej myśli o tym, jak zmieniłoby się jego życie, gdyby w katastrofie zginął ktoś z jego bliskich. „Adam [syn piłkarza – MO] miał wtedy 8 lat, ale gdyby miał 15 czy 16, mógłbym załatwić mu bilet – i to właśnie na miejsce stojące. Wyobrażam sobie siebie mówiącego: ‘Nie idź na sektor VIP-owski, na stojących jest lepsza atmosfera…”.

Alan Hansen jest przekonany, że po czymś takim futbol przestałby dla niego istnieć. W autobiografii stawia nawet kwestię, czy Liverpool powinien kończyć tamten sezon, choć zdaje sobie sprawę, że ogromna większość kibiców – także związanych z ofiarami – chciała, by grali dalej. Wiele razy słyszał, że wygrana nad Evertonem w finale Pucharu Anglii była najlepszą formą pociechy, ale sam biegnąc z pucharem przez Wembley, nie przestawał czuć się winny. W sobotnim Match of the Day mówił: „Piłka nożna w ogóle nie ma znaczenia. Cokolwiek przeżyliśmy, to nic w porównaniu z tym, co codziennie przeżywają osamotnieni po śmierci bliskich”.

Słuchałem tych zdań, zestawiając je z gorzką puentą tekstu o Hillsborough, umieszczonego przez Nicka Hornby’ego w „Futbolowej gorączce”: „Namiętności związane z grą pochłaniają wszystko inne, łącznie z taktem i zdrowym rozsądkiem. Jeśli możliwe jest pójście na mecz w 16 dni po tym, jak niemal 100 osób zginęło w jednej chwili – a jest to możliwe, sam to zrobiłem pomimo nowej świadomości nabytej po Hillsborough – wówczas chyba nieco łatwiej zrozumieć kulturę i okoliczności, które doprowadziły do takiej hekatomby. Nic nie ma znaczenia poza piłką nożną”.

 

***

Zatytułowałem ten tekst „Minuta ciszy”, a pisałem go w trakcie żałoby narodowej po pożarze w Kamieniu Pomorskim. Czym jest minuta ciszy? Niezbędną dawką hipokryzji w świecie, gdzie „show must go on”? Jak pogodzić cierpienie jednostek i „żałobę narodową”? Tadeusz Sławek bronił kiedyś w „Tygodniku Powszechnym” koncertu „Rolling Stonesów”, odbywającego się mimo żałoby po wypadku polskiego autokaru we Francji: „Kto był na rzeczonym koncercie i doświadczył przejmującej ciszy trzydziestotysięcznej publiczności, honorującej w imieniu wykonawców i organizatorów pamięć ofiar, przyzna, że obecność na Służewcu przysłużyła się sprawie pomocy cierpiącym co najmniej tak samo dobrze, jak medytacja w domowym zaciszu. W tym momencie, w którym wszystko zastygło w milczeniu, a ciemniejący późny zmierzch przecinały jedynie włączone wirujące światła ambulansów i samochodów straży pożarnej, każdy z nas zbliżał się w jakimś sensie do owej samotności opłakiwania”.

Zanim rozpoczął się mecz Liverpool-Blackburn piłkarz gości (wcześniej grający też w Liverpoolu) Stephen Warnock złożył przed trybuną The Kop wieniec kwiatów. BBC, która przez cały tydzień nadaje programy wspomnieniowe, 15 kwietnia przeprowadzi transmisję centralnych uroczystości żałobnych, odbywających się na Anfield Road. Zakończony dopiero co zdumiewający mecz Chelsea-Liverpool – choć tak bardzo chciałbym napisać na jego temat – powinien zejść na dalszy plan. Jak mówi Alan Hansen, piłka nożna w ogóle nie ma znaczenia.

Nieangielskie nadzieje angielskiej piłki

Nie trafiają na okładki kolorowych magazynów, to nie o nich w pierwszym rzędzie mówią dziennikarze telewizyjni, a może po prostu jest tak, że przeciętny kibic spoza Wysp niewiele o nich słyszał. I może trudno się dziwić: nie prowadzą (przynajmniej do tej pory) klubów Wielkiej Czwórki, nie stoją za nimi pieniądze arabskich szejków, jako piłkarze nie stali się nigdy gwiazdami wielkiego formatu, choć jeden z nich był przecież kapitanem reprezentacji swojego małego kraju na mundialu w Hiszpanii i to w meczu, który zakończył się sensacyjną porażką gospodarzy. Szkot David Moyes i Martin O’Neill z Irlandii Północnej: nieangielskie nadzieje angielskiej piłki.

Napisałem wyżej, że nie prowadzą klubów Wielkiej Czwórki, zastrzegając: przynajmniej do tej pory. Mam bowiem silne poczucie, że to spomiędzy tej dwójki będzie się wybierać następnego menedżera Manchesteru United, oczywiście jeśli wcześniej nie skusi ich bajeczna oferta Manchesteru City albo nie okaże się, że Fabio Capello poniósł klęskę na mistrzostwach świata i angielska federacja szuka kolejnego selekcjonera. To dobry moment, żeby poświęcić im parę słów, tym bardziej, że w środowisku docenia się ich klasę nie od dziś: O’Neilla już sześciokrotnie wybierano menedżerem miesiąca (w Premier League, do tego trzeba doliczyć 9 podobnych wyróżnień w szkockiej ekstraklasie), Moyesa czterokrotnie, ale dwa razy był także menedżerem roku.

Niedzielny mecz między prowadzonymi przez nich drużynami, choć toczony bez udziału celebrytów rangi Gerrarda czy Ronaldo, mógł stanowić najlepszą reklamę Premier League. Gospodarze przegrywający już dwiema bramkami, a przecież podnoszący się i do końca walczący o zwycięstwo, rzut karny i pytania o kolejne (sędziował Howard Webb), cudowny gol z wolnego, fantastyczne rajdy lewoskrzydłowych (Ashleya Younga i Stevena Piennaara), parady bramkarzy i błędy obrońców, pasja żyjących przy linii menedżerów, sześć goli… Ten mecz miał wszystko z wyjątkiem zwycięzcy (chyba że za zwycięzcę uznać stale zwiększający przewagę w tabeli Arsenal).

A może za wcześnie na rozważania o przyszłości O’Neilla i Moyesa, skoro obaj nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa jako menedżerowie Aston Villi i Evertonu? Może w przyszłym roku nie powtórzy się znany aż za dobrze scenariusz: może po najlepszych piłkarzy obu klubów nie zgłoszą się kupcy, ich właściciele zaś, zachęceni udanym sezonem 2008/09 sami zdecydują się odważniej sięgnąć do portfela? A może nie będą musieli sięgać głęboko: kunszt menedżerski Davida Moyesa polega m.in. na niezwykle tanim wynajdywaniu piłkarzy, którzy wkrótce stają się objawieniem (przykłady: Cahill, Arteta, Lescott), i podpisywaniu z nimi niezwykle tanich kontraktów (w ubiegłym sezonie piąty w tabeli Everton był trzynasty w statystyce średnich pensji piłkarzy), zaś Martin O’Neill opiera drużynę na zawodnikach zdobywających dopiero doświadczenia w wielkiej piłce (przykłady: Young, Agbonglahor, Davies, Knight)?

Jeśli nawet kibice obu zespołów są dziś rozczarowani, jeśli po cichu liczyli na więcej, obiektywnie muszą przyznać: kończący się powoli sezon przyniósł im więcej fantastycznych momentów niż poprzedni, a o piątym i szóstym miejscu fani klubów teoretycznie większych mogą tylko marzyć. W Birmingham żałują wprawdzie, że podczas daremnej walki o awans do Ligi Mistrzów Martin O’Neill zdecydował się poświęcić Puchar UEFA. Muszą jednak przyznać, że menedżer AV przeprosił z wielką klasą za wystawienie w meczu z CSKA rezerwowego składu: fundując uroczysty obiad prawie trzystu kibicom, którzy pojechali ona pucharowy mecz do Moskwy.

A propos uroczysty: piszę tych kilka zdań, otumaniony nieco świątecznym jedzeniem i zamykaniem poświątecznego numeru „Tygodnika Powszechnego”, samemu czując się w gruncie rzeczy dość odświętnie. Minął rok, od czasu kiedy zadebiutowałem w roli blogera, i muszę powiedzieć, że był to dla mnie rok arcyciekawy. Jako dziennikarz nigdy nie doświadczałem tak bliskiego kontaktu z odbiorcami, nigdy nie musiałem tak szybko tłumaczyć się ze zdań zbyt okrągłych albo poprawiać sformułowania niejasne (ale też nigdy nie byłem tak komplementowany…). Wspominam szaleństwo Eurodziennika i wieczorów, podczas których zamykało się okienko transferowe, przeglądam pospieszne zapiski po meczach reprezentacji albo finale Ligi Mistrzów, i przeżywam jeszcze raz nadzwyczaj kłopotliwą sytuację oglądania w rodzinnym mieście Tottenhamu. Najlepiej pamiętam jednak długie dyskusje na tematy pozornie od sportu odległe, zatrącające np. o kwestie politycznej poprawności, w których do tablicy wywoływali mnie stali Czytelnicy: nth, Robert Błaszczak, Michał Zachodny, mewstg.blox.pl, Bartek S., Rafał Stec i tylu innych. Dziękuję i proszę o jeszcze, bo bynajmniej nie zamierzam przestawać.

Gramy do końca

Który zespół Premier League strzelił najwięcej bramek w ostatnich dziesięciu minutach meczu? Ten wątek pojawia się co jakiś czas w naszych rozmowach, a że Martin Tyler uaktualnił tabelkę po zwycięstwach MU nad Aston Villą i Blackburn nad Tottenhamem, pozwalam ją sobie przekleić:

Arsenal, Liverpool (14)

Blackburn, Everton, Man Utd (11)

Aston Villa (10)

Man City, Stoke City, Tottenham (9)

Newcastle, Sunderland, Wigan (8)

Hull, Middlesbrough (7)

Bolton, Chelsea, West Brom (6)

Fulham (5)

Portsmouth, West Ham (4)

Wyniki nie zaskakują, zwłaszcza jeśli idzie o Liverpool i Manchester United. Wydawało mi się, że więcej goli w końcówkach zdobywała Chelsea – ale po prostu zapamiętałem bramki Lamparda, w ostatniej chwili dające Londyńczykom zwycięstwo w meczach z Wigan i ze Stoke.

Nie natrafiłem na statystykę drużyn, które w ciągu ostatnich dziesięciu minut traciły najwięcej bramek, ale w ciemno obstawiam, że Tottenham byłby w ścisłej czołówce. Czy znacie drugi klub, którego kibice układają sobie ranking goli traconych w ostatniej minucie? Wpis na Spurspies dodałem do ulubionych przed dwoma laty, a przecież od tamtej pory „konkurencja” takich bramek znacznie wzrosła…

Ta mała przestrzeń między liniami

Czy Chelsea sięgnęłaby po mistrzostwo Anglii gdyby Michael Essien nie opuścił prawie całego sezonu z powodu kontuzji? Od wczorajszego wieczora rozważam tę kwestię, choć wiem oczywiście, że o ile pojedynczy piłkarze potrafią przesądzić o losach meczu, to długi sezon wygrywa cała drużyna – i to z możliwie szeroką kadrą (szeroką, czyli taką, w której piłkarz przez wiele miesięcy niemieszczący się w meczowej osiemnastce, ni stąd ni zowąd wychodzi w pierwszym składzie i zdobywa dwa gole…).

Ale pytanie o Essiena jest zasadne i Guus Hiddink może mówić o szczęściu, że jego przyjście do Chelsea zbiegło się z powrotem do zdrowia reprezentanta Ghany. Jak kluczem do sukcesu Porto na Old Trafford był w moim przekonaniu defensywny pomocnik Fernando, tak kluczem do powodzenia Chelsea na Anfield Road był Essien właśnie.

Kiedy Hiddink przygotowywał się do meczu z Liverpoolem, zdefiniował zagrożenie za pomocą czterech nazwisk: ofensywnego trójkąta Torres-Gerrard-Kuyt i prawego obrońcy Arbeloi. Funkcjonowanie tej struktury trzeba było rozbić i Essien okazał się w tym nieoceniony: nie odstępował ani na krok Gerrarda, ale jak trzeba było dobiegał także do Arbeloi i Kuyta, a przede wszystkim, kiedy już odbierał piłkę – potrafił błyskawicznie rozpocząć celnym podaniem groźną akcję swojego zespołu. Mieć kogoś takiego w składzie – bezcenne.

Oczywiście był również drugi punkt planu Hiddinka: przeanalizowanie słabych punktów obrony strefowej Liverpoolu (strefowej, czyli świadomie rezygnującej z indywidualnego krycia: przy stałym fragmencie gry każdy zawodnik odpowiada za swoją część pola karnego). Z piłkarzami, których ma do dyspozycji – wysokimi, odważnymi i świetnie koordynującymi moment wejścia w szesnastkę z idącym z rogu dośrodkowaniem – Holender założył, że w ten właśnie sposób najłatwiej będzie o gole (a fakt, że Ivanović dotąd nie dał się poznać szpiegom z drużyn przeciwnych, również działał na jego korzyść).

I punkt trzeci: Lampard wysunięty do przodu, tuż za Drogbę (trochę kalka ustawienia Gerrarda za Torresem), co zmuszało obronę Liverpoolu do podchodzenia wysoko. Komplementowaliście Cecha, Maloudę, Ivanovicia oczywiście, ale moim zdaniem również Lampard był wczoraj świetny. Pat Nevin mówił na kilka dni przed meczem, że kluczowa dla losów tego pojedynku będzie właśnie ta mała przestrzeń między obroną a drugą linią, bo oba zespoły uwielbiają z niej korzystać. Nie pomylił się: cała rzecz w tym, że obecność między liniami Essiena wyłączyła z gry Gerrarda, a nieobecność Mascherano – umożliwiła grę Lampardowi…

A Benitez swoje (wie?)

„Wydaje się tak dawno, Nancy…”. Wydaje się tak dawno, a to zaledwie nieco ponad miesiąc. Jeszcze pięć tygodni temu cały piłkarski świat ekscytował się liczbą minut, które Edwin van der Sar spędził na boisku bez utraty gola, jeszcze dwa tygodnie temu Nemandja Vidić był jednym z najbardziej prawdopodobnych kandydatów do tytułu piłkarza roku. Jeszcze wczoraj wydawało się, że Cristiano Ronaldo nie może mecz po meczu niefrasobliwie tracić piłki, umożliwiając przeciwnikom wyprowadzenie kontrataku, a potem, zamiast wracać i walczyć – stać z rękami na biodrach… Że myli się Jonny Evans – można zrozumieć i wybaczyć, ale Evra, który zagapił się przy (być może kluczowej dla losów dwumeczu) akcji dającej Portugalczykom drugą bramkę? Zróbcie stopklatkę w pierwszej sekundzie: zobaczcie, jak wygląda linia obrony MU, i gdzie został Francuz.

Alex Ferguson sięga po wytłumaczenia metafizyczne. Jego zdaniem podnoszenie się w sytuacjach beznadziejnych to część tradycji Manchesteru, a w związku z tym nie ma najmniejszych powodów do obaw. Zmęczenie drużyny grającej ważne mecze w niedzielę i we wtorek? Wolałem – mówi Szkot – nie grać w sobotę i spędzić dzień dłużej z piłkarzami, którzy w ubiegłym tygodniu wracali ze zgrupowań reprezentacji; we wtorek miała ich ponieść adrenalina meczu w Champions League. Jak widać, nie poniosła – ale odpowiedzią Fergusona jest odwołanie do najlepszych kart historii tej drużyny (np. zwycięstwa nad Bayernem w 1999 r.) i bezczelne przekonanie, że stanie się ona pierwszym brytyjskim zespołem, który wygra w Porto.

Nie wiem jednak, czy bardziej bezczelny od Szkota nie jest pewien Hiszpan. Na wczorajszej konferencji prasowej Rafa Benitez znów nie mógł się powstrzymać przed mówieniem o swoim największym rywalu – rywalu, którego sam przecież stworzył. Hiszpan oznajmił, że w dzisiejszym meczu Liverpool-Chelsea sir Alex będzie kibicował gospodarzom, licząc na to, że zaangażowanie w walkę o Ligę Mistrzów zmniejszy ich szanse w lidze angielskiej. Trudno temu rozumowaniu odmówić słuszności, ale nie sposób nie zapytać, po co właściwie menedżer Liverpoolu zamiast mówić o swojej własnej drużynie zajmuje się innymi. Sam przecież opowiada, że po finale Ligi Mistrzów w Stambule w 2005 r. otrzymał od Fergusona list z gratulacjami i że ucięli sobie miłą pogawędkę na pokładzie samolotu w drodze powrotnej ze spotkania trenerów w Szwajcarii…

Znamienne, że Hiszpan za pogorszenie relacji z Fergusonem nie wini swojej tyrady ze stycznia, gdy to Liverpool przewodził w Premiership, tylko fakt, że „nagle zaczęliśmy wygrywać”. Nie uczy się na błędach? Uważa, że w ten sposób bardziej jeszcze upokorzy konkurentów (wczoraj atakował również Jose Mourinho)? A może przeciwnie: próbuje, jak kiedyś Mourinho, zdjąć presję ze swoich piłkarzy? W dzisiejszej rywalizacji z Chelsea wydaje się mieć przewagę, zwłaszcza że wygrał z Londyńczykami już dwa razy w tym sezonie (oczywiście w tych meczach naprzeciwko Stevena Gerrarda brakowało Essiena, a i trener przeciwnika był inny…). W dzisiejszej rywalizacji może tak, ale na koniec sezonu… Mimo wszystko nadal myślę, że wątpię.

PS Blogowi stuka trzysta tysięcy odwiedzin. Dziękuję i proszę o jeszcze 🙂

PS 2 O meczu Liverpool-Chelsea rozmawiamy pod tekstem.

Co czyni mistrza

Wy zaczekaliście do dziewięćdziesiątej drugiej minuty? Proszę bardzo: my zrobiliśmy swoje w minucie dziewięćdziesiątej czwartej. Wyścig do mistrzostwa Anglii rozwija się w iście epickim stylu, jeśli zważyć, że zanim Yossi Benayoun zdobył zwycięską bramkę dla Liverpoolu jego koledzy czterokrotnie trafiali w poprzeczkę lub słupek, i jeśli pamiętać o tym, co działo się na Old Trafford, zanim młodziutki Macheda przesądził o wygranej Manchesteru United. Świetnie rozumiem wykrzykniki we wpisie Rikiego, bo sam z trudem się powstrzymywałem 🙂

Kiedy kilka tygodni temu zaczynaliśmy wymieniać kryteria, jakie powinien spełnić mistrz Anglii, wiara w siebie, a co za tym idzie – walka do końca, była jednym z nich. Jak widać po liczbie bramek, strzelanych w tym sezonie przez Liverpool i MU w ostatnich minutach, oba zespoły są godnymi siebie rywalami. Ale wciąż się upieram, że kryterium równie ważnym, w którym widzę przewagę Manchesteru United, jest szerokość kadry. Czy to się może pomieścić w głowie, że w takim meczu Alex Ferguson nie może skorzystać z dwóch podstawowych środkowych obrońców, Vidicia i Ferdinanda, i dwóch podstawowych środkowych napastników, Berbatowa i Rooneya, o Scholesie w drugiej linii nie wspominając, i wciąż jest w stanie wygrać? Zwłaszcza, że Aston Villa nie była tym razem, jak w ostatnich tygodniach, chłopcem do bicia, i że nawet tak krytykowany w ciągu tego kryzysowego czasu Agbonglahor sprawiał obrońcom gospodarzy mnóstwo kłopotów.

Uwaga mediów, i słusznie, skupi się na 17-letnim debiutancie (jeszcze przez najbliższe cztery miesiące nie wolno mu oficjalnie wypić szampana, którego otrzymał dziś jako piłkarz meczu – już tonujący zachwyty Alex Ferguson tego przypilnuje…), ale my odnotujmy jeszcze dwa gole Ronaldo, zdobyte w momencie, gdy angielska prasa znów podnosi kwestię jego przenosin do Madrytu. I asysty niezastąpionego Giggsa. Można się zżymać, że na 10 minut przed końcem to goście sprawiali dużo lepsze wrażenie (coś jak w meczu Blackburn-Tottenham…), ale na tym właśnie polega kolejna cecha mistrzów: umieć osiągnąć swoje nawet nie będąc w najlepszej dyspozycji. Coś mi się wydaje, że dzisiejsze zwycięstwo będzie przełomowe w dalszej walce Manchesteru na pięciu frontach: nie tylko zaprzeczyli opiniom o kryzysie, ale zrobili to w sposób wyjątkowo zostający w pamięci. Nie pierwszy raz w tym niewiarygodnym sezonie.

Zabawne, kilka godzin temu byłem przekonany, że ten wpis powinien być kontynuacją poprzedniego. St. James’ Park, pełen czarno-białych balonów i z mnóstwem VIP-ów na trybunach (stawił się nawet Paul Gascoigne), w sobotnie popołudnie sprawiało raczej wrażenie stadionu, na którym rozgrywa się finał Pucharu Anglii niż miejsca walki o utrzymanie w ekstraklasie. Bo też w istocie: Alanowi Shearerowi jako tymczasowemu menedżerowi Newcastle przyszło rozegrać osiem (teraz już siedem) meczów o randze finału. Gdybyż jego piłkarze zechcieli dostosować się do atmosfery wytworzonej przez kibiców… Zgoda: zadanie mieli wyjątkowo trudne – mecz z Chelsea. Tyle że za tydzień ze Stoke będzie im bodaj równie ciężko pokazać, że powrót Shearera do klubu obudził jakąś nową nadzieję. A może zresztą tak naprawdę trudno o nadzieję – może z taką obroną rzeczywiście nie sposób utrzymać się w Premiership?

Osobiście nie sądzę. Wydaje mi się, że powody do zmartwienia powinni mieć raczej kibice WBA, Middlesbrough, a także Sunderlandu, Hull i Stoke, Newcastle zaś, zwłaszcza ze zdrowym Owenem, jakoś sobie poradzi. Co nie zmienia faktu, że najnowszej historii klubu ten sezon będzie najsmutniejszy. Chcieliby przecież być tam, gdzie dziś są ci z Aston Villi czy Evertonu, nie mówiąc już o Wigan (nawet jeśli dziś boleśnie przegrali) czy Fulham.

Wybaczcie ten hasłowy wpis. Zamykamy świąteczny numer „Tygodnika”, skądinąd z tekstem Marka Bieńczyka o przyszłości Leo Beenhakkera. Polecam 🙂

Shearer, czyli telefon do przyjaciela

A jednak to nie był Prima Aprilis: Alan Shearer wraca do Newcastle w roli menedżera, przynajmniej na osiem kolejek, które zostały do końca sezonu. Cel jest oczywisty, co nie znaczy prosty do osiągnięcia: uratować klub przed spadkiem.

  

Fot. AFP/Onet.pl

Kiedy kilka razy w ciągu tego roku pisałem o ciążącym nad Srokami fatum, nie przypuszczałem oczywiście, że na początku kwietnia sytuacja będzie aż tak dramatyczna. Ale też i stężenie wydarzeń nadzwyczajnych okazało się w ostatnich miesiącach intensywne nawet jak na standardy Newcastle. Pomijając kontuzje Michaela Owena, niejako wkalkulowane w zatrudnienie tego piłkarza, i pomijając kontuzje wielu innych zawodników (często zaglądam na Physioroom, gdzie przedstawicieli Newcastle zwykle jest najwięcej): któżby się spodziewał, że Shearer będzie czwartym menedżerem w ciągu jednego sezonu? Kto by przewidział, że po kilku miesiącach pracy ze Srokami Joe Kinnear będzie musiał przejść poważną operację serca (a wcześniej zdąży znieważyć grupę dziennikarzy oraz obrazić jednego ze zdolniejszych piłkarzy, Charlesa N’Zogbię, który zresztą rychło odejdzie do Wigan)? Że Mike Ashley najpierw wystawi klub na sprzedaż, a potem zmieni zdanie? Jak to podsumował Mike Norrish, w Newcastle każdy dzień wygląda jak Prima Aprilis.

Z mnóstwa powodów decyzja o zatrudnieniu Shearera wydaje się znakomitym posunięciem, jednak bodaj z równie wielu może budzić wątpliwości. Zaczynając od „za”: mówimy o człowieku obdarzanym w Newcastle statusem półboga, o klubowej legendzie (rekordowe 206 goli w 404 występach) i autorytecie zarówno dla piłkarzy, z których część wciąż pamięta go jako kapitana drużyny, jak dla kibiców i władz klubu – te ostatnie zmusił zresztą do zdymisjonowania znienawidzonego dyrektora Dennisa Wise’a, obwinianego za niedawne odejście innego ulubieńca-legendy Kevina Keegana. Shearer wydaje się od Keegana twardszy, z mniejszą dawką wątpliwości, a z jego licznych wypowiedzi w Match of the Day wnosić można, że ma pomysł na tę drużynę. Koncepcja tymczasowego zatrudnienia, poniekąd wzorowana na manewrze Chelsea z Hiddinkiem, zapewnia obu stronom względny komfort: z Shearerem jako menedżerem fani wybaczą nawet spadek z Premiership, on sam zaś będzie mógł mówić, że przyszedł za późno, by cokolwiek zmienić. Najpewniej jednak entuzjazm i otucha, jaką stary-nowy trener wleje w serca piłkarzy i sztabu szkoleniowego wystarczą, by zapewnić Newcastle utrzymanie. Piłkarze z pewnością mu uwierzą: idzie za nim aura zwycięzcy, otacza nimb profesjonalisty (jeszcze jako zawodnik znany był z tego, że przychodzi na trening pierwszy, wychodzi ostatni), znana jest jego siła charakteru, ale też poczucie humoru i zdrowy rozsądek. Jak mówić do piłkarzy uczył się m.in. od Terry’ego Venablesa i Bobby’ego Robsona – nie wspominam już o tym, że sam wygłosił dziesiątki motywacyjnych przemów jako kapitan klubu i reprezentacji. W dodatku niektórzy zawodnicy uważają go za przyjaciela – szczególnie Michael Owen, którego forma w ciągu najbliższych dwóch miesięcy może przesądzić o przyszłości Newcastle. Wiemy, że to telefony od Shearera skłoniły Owena do przenosin z Realu Madryt – czy teraz to Owen dzwonił do dawnego partnera z ataku, by zechciał uratować ukochany klub?

Pora na wątpliwości. Pierwsza jest, przyznaję, dość generalna, i wiąże się z pytaniem, które rzuciłem również w wywiadzie dla Redloga: czy byli piłkarze sprawdzają się w roli menedżerów. Druga, równie generalna: czy w roli menedżerów sprawdzają się eksperci telewizyjni. Przykłady kolegów Shearera ze studia BBC, Marka Lawrensona i Alana Hansena, nie są zachęcające. Znajomość świata piłki, umiejętność czytania gry to jedno, ale prowadzenie treningów np. to zupełnie inna kwestia. Pamiętam zresztą, jak półtora roku temu Mike Ashley wykluczył zatrudnienie Shearera po odejściu Sama Allardyce’a, mówiąc że brakuje mu doświadczenia – przez te półtora roku nic się przecież nie zmieniło. Dalej: za jego przyjściem nie pójdą transfery, trzeba będzie pracować z tymi piłkarzami, którzy już są w klubie – a zwłaszcza defensywie przydałoby się odświeżenie. I nade wszystko: kalendarz spotkań, jakie zostały Newcastle, jest piekielnie trudny. Zgoda, mecz u siebie z Chelsea na fali euforii można nawet wygrać, ale potem przyjdzie wyjazdowe spotkanie o sześć punktów ze Stoke, kolejny wyjazd – do walczącego siódme miejsce i notującego zwyżkę formy Tottenhamu, dwa mecze o wszystko u siebie – z Portsmouth i Middlesbrough, przedzielone wyjazdem do Liverpoolu, później niewygodne Fulham i Aston Villa… Wedle powszechnego przekonania, żeby się utrzymać w Premier League potrzeba 40 punktów – z prognozy „Independenta” wynika, że w tych meczach uda się zdobyć tylko 39…

Tak czy inaczej, Alan Shearer mi zaimponował. Niedawno czytałem w „When Saturday Comes” szyderstwa z byłych piłkarzy, którzy wybierają bezpieczne życie gadających głów, przeplatając występy w telewizji grą w golfa. On się tego luksusu właśnie pozbawił – to jego będą teraz bezlitośnie rozliczać pozostałe gadające głowy.

Rolls-Royce w garażu albo powrót króla

Miejsce w historii angielskiej piłki ma zapewnione z banalnego, w gruncie rzeczy, powodu: jest autorem najszybciej strzelonego gola w dziejach Premiership. A że ów gol padł w dziesiątej sekundzie meczu, pewnie nieprędko znajdzie się ktoś, kto ten rekord pobije. Zaraz, zaraz – zapytacie – co środkowy obrońca robił w dziesiątej sekundzie meczu pod bramką przeciwnika? Ano właśnie: to jedna z wielu kwestii nieoczywistych w przypadku Ledleya Kinga.

Dziś znamy go jako obrońcę, ale przez wiele lat kolejni menedżerowie Tottenhamu (i reprezentacji Anglii) nie mogli się zdecydować, jaka jest jego najlepsza pozycja na boisku. Bardzo szybki, nienaganny technicznie, świetnie grający obiema nogami – niejednemu fachowcowi żal było ustawiać w defensywie zawodnika operującego piłką z taką swobodą. Z powodzeniem występował więc w drugiej linii i właśnie jako środkowy pomocnik znalazł się w dziesiątej sekundzie meczu przed polem karnym Bradford (był grudzień 2000). Jako defensywny pomocnik grał z kolei w towarzyskim meczu reprezentacji Anglii z Argentyną, skądinąd może najbardziej emocjonującym meczu towarzyskim, jaki w życiu widziałem (rok 2005, Anglia wygrała 3:2). Wtedy akurat potężne kłopoty sprawiał mu Riquelme – King do tej pory wspomina, że był najtrudniejszym rywalem, przeciwko któremu przyszło mu grać.

Na co dzień sam bywa najtrudniejszym rywalem dla innych. Thierry Henry mówi, że obrońca Tottenhamu to jedyny piłkarz, który jest w stanie odebrać mu piłkę bez faulu – co pokazywał nie tylko w derbach Londynu, ale i w meczu Anglia-Francja podczas mistrzostw Europy w 2004 r. Fabio Capello ceni go ponoć wyżej od Terry’ego i Ferdinanda – i stąd całe zamieszanie z powołaniem go i następnie puszczeniem do domu z trwającego właśnie zgrupowania reprezentacji. Włoch porównuje Kinga do Baresiego i Maldiniego, z którymi w przeszłości pracował: tak samo jak oni, Anglik potrafi przewidywać ruch przeciwnika i uprzedzać go, zanim akcja wejdzie w fazę naprawdę niebezpieczną. W dodatku zazwyczaj trafia w piłkę zamiast w nogi rywala: w ciągu ponad 260 meczów rozegranych dotąd w dorosłej karierze dostał zaledwie paręnaście żółtych kartek. Pokażcie mi drugiego takiego obrońcę.

Skoro jest lepszy niż Ferdinand i Terry, dlaczego świat wciąż o tym nie wie? Ano dlatego, że kiedy codziennie rano piłkarze Tottenhamu zbierają się w ośrodku treningowym, ogromna większość wychodzi z szatni przez drzwi po lewej stronie – wiodące w stronę boisk, on zaś skręca w prawo – w kierunku pomieszczeń sztabu medycznego. Jak mówił Juande Ramos, King jest jak Rolls-Royce trzymany w  garażu: kontuzja kolana przez wiele miesięcy uniemożliwiała mu grę, a dziś uniemożliwia treningi. Od poniedziałku do czwartku zajmuje się głównie pływaniem i jazdą na rowerku w siłowni. W piątek obserwuje trening taktyczny, podczas którego w jego roli u boku Jonathana Woodgate’a występuje Michael Dawson, po czym przez 20 minut biega. Jeśli w tym czasie kolano nie puchnie, w sobotę gra. Jeśli w sobotę gra, w niedzielę jego kolano przypomina balon, więc w poniedziałek wraca na pływalnię i pod opiekę masażysty. Pokażcie mi drugiego zawodowego sportowca, który utrzymałby się na najwyższym poziomie wcale nie trenując.

Paradoks polega bowiem na tym, że kiedy Ledley King gra, przeważnie jest jednym z najlepszych na boisku – tak było także w sobotę, kiedy stanął naprzeciwko Anelki i Drogby. Pozornie niewidoczny (i niesłyszalny: nie krzyczy na kolegów, nie ustawia ich, po prostu daje dobry przykład), jest przecież niezawodny. Trudno się dziwić, że Capello powołał go na zgrupowanie i chciał przyjrzeć się z bliska. Podobnie jak trudno się dziwić, że kiedy zobaczył jego kolano, odesłał go z powrotem do klubu – na basen i rowerek. Media miały używanie przez dobrych kilka dni…

A przecież choć tym razem Harry Redknapp i Fabio Capello ostro się starli (menedżer Tottenhamu nazwał powołanie Kinga szaleństwem), w jednej kwestii pozostają zgodni: że mają do czynienia z wybitnym piłkarzem, na którego warto czekać choćby nawet miał grać tylko dziesięć meczów rocznie. Capello mówi, że z obrońcy Tottenhamu nie rezygnuje i że liczy na to, iż zdrowie pozwoli mu pojechać na mistrzostwa świata do RPA. Redknapp deklaruje, że na mundial jest gotów zawieźć Kinga osobiście, byle nie musiał grać częściej niż raz w tygodniu. Jeśli wciąż macie wątpliwości, czy jest wart aż takiej troski, zapytajcie Arjena Robbena.