Najpiękniejszy futbol świata

Przyłapałem się na tym, że jeśli używam czasem tytułowego sformułowania, to zawsze w jednym kontekście: Arsenalu Arsene’a Wengera. A przecież, według zgodnej opinii fachowców, najpiękniejszy futbol świata gra obecnie Barcelona Josepa Guardioli. We wtorek i środę była okazja zobaczyć oba zespoły w walce o finał Ligi Mistrzów. Niezależnie zaś od tego, czy i jakie mają szanse na bezpośrednią konfrontację w tym finale, i niezależnie od tego, że najpiękniejszy futbol świata Arsenal grał w czasach Henry’ego i Bergkampa (choć i dziś Fabregas i Arszawin potrafią zaczarować jak tamta dwójka…), warto zastanowić się nad użytecznością samego pojęcia.

Czym bowiem okazał się najpiękniejszy futbol świata Barcelony w zderzeniu z ekonomicznym futbolem Chelsea? W jakimś sensie jestem zdziwiony, że ludziom Hiddinka wystarczyło tak niewiele, żeby zatrzymać zespół Guardioli. Owszem, Czech kilkakrotnie interweniował, owszem: w polu karnym bezapelacyjnie rządził John Terry (od razu widać, jak go brakowało w meczu z Liverpoolem…), ale przecież największe problemy mieli mieć w  tym meczu boczni obrońcy – grający nie na swojej pozycji Bosingwa ustawiony na przeciwko Leo Messiego i wciąż mało ograny Ivanović. Formacja 4-2-3-1, z powodzeniem zastosowana przez Liverpool w konfrontacji z kastylijskim gigantem, posłużyła i w rywalizacji z gigantem katalońskim. Zachwyty nad Michaelem Essienem wygłaszałem już mnóstwo razy – tu udanie wspierał go Mikel, ale w defensywie ciężko pracował też Ballack… Poza organizacją gry obronnej niewiele można w Chelsea pochwalić, a przecież do remisu wystarczyło.

A czym okazał się najpiękniejszy futbol świata Arsenalu w zderzeniu z… tu warto chwilę pomyśleć nad doborem przymiotnika; futbol totalny pozostaje zarezerwowany, może więc: w zderzeniu z absolutnym futbolem Manchesteru? Pierwsze 45 minut to była przecież miazga: gdyby nie Almunia mogło być 4:0, zamiast tysiąca podań Arsenalowi z trudem udawało się wymienić dwa-trzy. Futbol absolutny, bo w Manchesterze funkcjonowało absolutnie wszystko. Evra, który w sobotę miał (nie pierwszy raz w tym sezonie) gigantyczne problemy z Aaronem Lennonem, z Theo Walcottem radził sobie znakomicie. Na Adebayora wystarczył jeden stoper: drugi rozpoczynał akcje, a nawet przekraczał linię środkową. Trójka pomocników niemal nie pozwoliła Cescowi Fabregasowi dotknąć piłki, trójka piłkarzy ofensywnych z kolei (Rooney znów na lewym skrzydle, Tevez jak rzadko kiedy w pierwszym składzie…) zmuszała naprędce skleconą obronę Arsenalu do popełniania kolejnych błędów. Świetnie zagrał Fletcher, bardzo dobrze O’Shea… Dobrze, że duński sędzia sędziował ten angielski półfinał po angielsku: pozwalał grać, nie gwizdał bez potrzeby, no i nie dał się nabrać na teatralny upadek Ronaldo.

Po pierwszych półfinałach trudno się było spodziewać gry bardziej otwartej; kto zagra pięknie, ekonomicznie czy absolutnie w rewanżu – zobaczymy. Zanim do tego dojdzie, dorzucę tylko jeden wątek: zawieszenia broni między menedżerami MU i Arsenalu. Tym razem nikt nie wracał do awantur sprzed kilku sezonów, kiedy van Niestelrooy nie wykorzystał karnego, Alex Ferguson został trafiony kawałkiem pizzy, a Roy Keane i Patrick Viera szarpali się w tunelu. Obawiam się, że powód jest prosty: Wenger przestał być rozdającym karty; groźniejszymi przeciwnikami Szkota okazują się Rafa Benitez i kolejni trenerzy Chelsea, więc wobec menedżera Arsenalu może pozwolić sobie na uprzejmość. A może Ferguson i Wenger czują się już jak ostatni Mohikanie: po rezygnacji Grahama Turnera z kierowania Hereford United to oni dwaj pozostają najdłużej pracującymi w jednym miejscu menedżerami angielskich klubów?

Niezwyciężeni niezwyciężeni

„Prosimy nie drażnić rekina” – napis takiej albo podobnej treści można byłoby umieścić przy drzwiach szatni gospodarzy na stadionie Old Trafford. Widzę choćby po komentarzach umieszczonych na tym blogu w ciągu ostatnich kilku godzin, że mecz MU-Tottenham naprawdę Was poruszył – nie tylko kibiców obu drużyn, co jasne, i fanów Liverpoolu, co zrozumiałe, ale również tzw. niezaangażowanych. Układa się to przecież w fantastyczny schemat narracyjny: najpierw wydaje się, że będzie supersensacja, bo kopciuszek pobije mistrza, później mistrz w wielkim stylu odrabia straty, a pośrodku jest zmieniająca wszystko decyzja sędziego.

Powiem od razu: nauczony wieloletnim doświadczeniem ani przez moment nie wierzyłem w zwycięstwo Tottenhamu. Owszem, z przyjemnością patrzyłem, jak w ciągu długich fragmentów pierwszej połowy wybijali drugą linię MU z uderzenia i jak nie wpuszczali napastników w pole karne, ale – to pierwsza z gruntu banalnych prawd, które przyszły mi do głowy po tym spotkaniu – 90 minut to cholernie dużo czasu. Przeciwko drużynie tej klasy i tej mentalności nawet Liverpool nie osiągnąłby pewnie tak dobrego wyniku, gdyby nie czerwona kartka dla Vidicia. A cóż dopiero Tottenham, który przed ośmioma laty zdołał roztrwonić jeszcze większą przewagę – prowadząc do przerwy 3:0, uległ 3:5…

Banalna prawda numer dwa: w piłce nożnej strasznie dużo zależy od głów. Jak tylko Cristiano Ronaldo wykorzystał karnego, oglądaliśmy zupełnie inny Manchester (choć kluczowa zmiana – Tevez za Naniego i Rooney przesunięty na lewe skrzydło – dokonała się już wcześniej), i zupełnie inny Tottenham: zgraja wygłodniałych wilków przeciw zbitym w garstkę owieczkom. Kwestii, jak bardzo Howard Webb skrzywdził gości dyktując jedenastkę, nie zamierzam jednak podejmować: nawet jeśli skrzywdził, to przecież nie był to powód, żeby załamać ręce i popełnić szereg prostych błędów przy kolejnych bramkach. Banalna prawda numer trzy: nie oglądaj się na sędziego, kibiców, dziennikarzy, na boisku zależysz tylko od siebie.

W tym sensie futbol nie jest okrutny. Futbol jest racjonalny, przewidywalny i obliczalny. W futbolu wygrywają lepsi. A o zwycięstwie lepszych przesądzają nie okoliczności zewnętrzne, jak pomyłka sędziego, ale trafne decyzje menedżera, podejmowane kiedy nic nie jest jeszcze przesądzone. Zamienia Aaron Lennon (wspierany jeszcze przez Vedrana Corlukę) popołudnie Patrice’a Evry w piekło? Proszę bardzo: dołóżmy Francuzowi do pomocy Wayne’a Rooneya, który poświęci się dla drużyny, harując pod obiema bramkami, a zarazem stworzy wolną przestrzeń na boisku dla pozostałych trzech przedstawicieli najlepszego kwartetu ofensywnego świata: Ronaldo, Teveza i Berbatowa. Ale, ale: czy tylko ja odniosłem wrażenie, że Bułgar rozegrał tym razem całkiem dobry mecz?

PS Kwestia nieobecności w kadrze MU Ryana Giggsa powinna wyjaśnić się w ciągu kilku godzin. To w ten weekend, jeśli się nie mylę, ma się obdyć gala związana z wyboren Piłkarza roku.

Dość marudzenia

Zastanawiam się, co myśli teraz Alex Ferguson. Wiem oczywiście, że za kilkanaście godzin czeka go mecz z Portsmouth i że powinien ostatni raz przeanalizować, powiedzmy, ustawienie piłkarzy tego zespołu przy rzutach rożnych, ale nie wierzę że odpuścił sobie oglądanie transmisji z Anfield Road. Czuje wstyd, bo nie dalej niż wczoraj kwestionował mobilizację Arsenalu na ten mecz po demoralizującej porażce z Chelsea? Czuje niedosyt, bo jednak gospodarze nie przegrali? Czuje ulgę, bo do ostatniej chwili mogli nawet wygrać? Czuje i to, i to, i to? A może zmienia skład na środowe spotkanie, żeby tych najlepszych i najbardziej wypoczętych piłkarzy zachować na półfinał Ligi Mistrzów (uwaga: z Arsenalem)? Do końca ligi ma siedem meczów – Liverpool pięć, a oba kluby mają tyle samo punktów…

Tydzień po tygodniu najlepsze angielskie zespoły oferują nam piłkarskie superhity. Tydzień po tygodniu jednak eksperci muszą kręcić nosami: i w meczu Chelsea-Liverpool sprzed tygodnia, i w pojedynku Liverpoolu z Arsenalem z dziś roiło się od błędów, które tak doświadczeni szkoleniowcy jak Wenger i Benitez powinni odchorowywać. Tempo tempem, kunszt napastników – kunsztem napastników, ale przecież przez ogromne fragmenty tego spotkania zawodnicy Arsenalu uprawiali, jak by to określił przedstawiciel Polskiej Myśli Szkoleniowej, „krycie na radar”. Jak można było zostawiać Liverpoolczykom tyle swobody, jak można było dopuścić do tylu strzałów (gdyby po pierwszych 30 minutach wynik brzmiał 3:0, nikt nie miałby pretensji do Fabiańskiego), no i jak do cholery można było prowadząc w 93. minucie jednym golem zostawić we własnym polu karnym czterech tylko piłkarzy, gdy przeciwników było w nim ośmiu?!

Fantastyczny, niewiarygodny Arszawin (ostatni piłkarz, który zdołał strzelić cztery gole Liverpoolowi na jego stadionie, zrobił to w 1946 roku…). Ale też świetni Torres i Benayoun – ten ostatni zwłaszcza (brawo Benitez!) po wymianie pozycji z Kuytem. Wciąż nieprzekonujący – mimo dobrej gry na linii w ciągu pierwszych 45 minut – Fabiański (refleks to jedno, umiejętność ustawiania się, niewychodzenia bez potrzeby, bezpiecznego wykopywania zamiast niebezpiecznego odgrywania do kolegi – drugie). Współwinny utraty pierwszej bramki, niezawodny zazwyczaj Mascherano. Kuriozalny Fabio Aurelio (ale też i Bacary Sagna – w ogóle nie był to mecz bocznych obrońców…). Kontrowersyjny Howard Webb.

Tak, eksperci muszą kręcić nosami. Weźmy momenty, w których padały bramki: czy Wenger nie przestrzegał, żeby pilnować się zwłaszcza w ciągu pierwszych 10 minut po przerwie? Dlaczego prowadząc 2:3 i 3:4 jego podopieczni nie potrafili przetrzymać piłki dłużej niż kilkanaście sekund? Czemu tak licznie pędzili do przodu? Stawiając te pytania nie chcę przecież umniejszać klasy Liverpoolu, tyle razy odrabiającego straty. Gdybyż jeszcze i oni potrafili się lepiej bronić: Arsenal nie miał w tym meczu ani jednego rzutu rożnego, a celnych strzałów na bramkę poza golami Arszawina nie było…

Dobra, dość marudzenia. Alex Ferguson jako człowiek nie pierwszej młodości widział takich meczów mnóstwo (choćby ten z 1989 r., kiedy gol Michaela Thomasa strzelony właśnie tutaj, na Anfield, odebrał mistrzostwo Liverpoolowi), więc pewnie nie podpala się tak łatwo jak my, ale my jesteśmy podpaleni. Najlepszy mecz najlepszego sezonu Premier League?

Statystycznie rzecz biorąc

Tak już teraz będzie, i to przez prawie dwa miesiące: niezbyt pięknie, w napięciu zwiększającym się z tygodnia na tydzień, z wielkim mozołem, z zabezpieczeniem tyłów, z szukaniem wytłumaczeń w błędach sędziego, w zmęczeniu zbyt długim sezonem, w kontuzjach, w braku wiary w siebie… Za nami wyjątkowo nudna kolejka, podczas której przecież nikt się nie nudził – i to mimo iż poza meczem Manchesteru City z WBA niemal nie padały bramki.

Rzecz w tym, że teraz już nie ma meczów bez znaczenia – i to dla wszystkich drużyn, bo te, które nie mają już szans na europejskie puchary, muszą walczyć o utrzymanie. No może Stoke po zwycięstwie nad Blackburn nie musi się już obawiać spadku, a strata do miejsca siódmego wydaje się zbyt wielka, ale to jeden zespół na dwadzieścia, i to bezpieczny zaledwie od wczoraj.

Zastanawiam się, na ile w tej sytuacji głównymi bohaterami naszych rozmów o mistrzostwie Anglii będą teraz nie piłkarze czy menedżerowie (chociaż ci ostatni robią wiele, by nie przestano o nich pisać: tym razem Alex Ferguson zaczął krytykować Rafę Beniteza…), ale lekarze i trenerzy odnowy. Przed Manchesterem United morderczy finisz: przez najbliższy miesiąc, aż do przedostatniej kolejki, będą grać w systemie środa-sobota (lub niedziela), później będą mieli tydzień oddechu zanim rozegrają ostatni ligowy mecz, ale po kolejnych trzech dniach odbędzie się finał Ligi Mistrzów (oczywiście wcześniej trzeba do niego awansować…). Trudno się dziwić Fergusonowi, że postanowił ulgowo potraktować Puchar Anglii – i wystawił w dzisiejszym meczu z Evertonem skład w zasadzie rezerwowy. Owszem, stracił w ten sposób szansę na słynne pięć trofeów, którymi epatowały media całego świata, ale od zawsze było wiadomo, że tak naprawdę dla Szkota liczą się te dwa: mistrzostwo kraju i wygrana w Lidze Mistrzów.

Kalendarz Liverpoolu wygląda oczywiście o niebo lepiej, a przynajmniej o trzy lub cztery mecze mniej do rozegrania. Jeśli mówimy o przestrzeni sześciu lub siedmiu tygodni, to naprawdę robi wielką różnicę. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy kapitan i podpora drużyny coraz wyraźniej nie wytrzymuje trudów sezonu. Wszyscy fani The Reds mówią dziś o zdrowiu Stevena Gerrarda: wiadomo już, że na wtorkowy mecz z Arsenalem nie będzie gotowy…

Sytuacja w dole tabeli zaczyna się natomiast klarować: dzielne West Bromwich powoli żegna się z ekstraklasą, w dramatycznej sytuacji jest również Middlesbrough. Garethowi Southgate’owi zostały arcytrudne mecze wyjazdowe z notującym zwyżkę formy Arsenalem, mającym również nóż na gardle Newcastle i wciąż walczącym o miejsce w Europa League West Hamem, na Riverside Stadium przyjadą zaś MU i Aston Villa. Jakkolwiek przykro to mówić, menedżer Middlesbrough będzie zapewne kolejnym w serii młodych trenerów, którym się w tym roku nie powiodło…

Alan Shearer, mimo fatalnego początku (jeden punkt w trzech meczach: kiepsko jak na aurę cudotwórcy…), wciąż ma szansę. Wprawdzie przez pierwszą połowę meczu z Tottenhamem jego piłkarze kompletnie nie wiedzieli, jak grać, ale w drugich 45 minutach, a zwłaszcza po wejściu na boisko rekonwalescentów Viduki i Martinsa, wyglądało to jednak lepiej. Sroki mają przed sobą trzy mecze u siebie (Portsmouth, wspomniane Boro i Fulham) – wszystkie do wygrania. Tych dziewięć punktów może już wystarczyć: w tym sezonie barierą bezpieczeństwa będzie właśnie 39-40 punktów, a Newcastle zgromadziło dotąd 30).

O Tottenhamie jakiś czas nie pisałem, więc pozwolę sobie na dwa akapity. Pierwszy na temat Toma Huddlestone’a, który w dzisiejszym meczu z Newcastle był najlepszy na boisku. Uważajcie, bo o młodego rozgrywającego Kogutów może się odbyć jedna z najgorętszych wojen transferowych zbliżającego się lata: sam nie chce wprawdzie odchodzić, ale wie, że być może będzie musiał, zwłaszcza po tym, jak Fabio Capello wymienił go obok Theo Walcotta i Joe Harta jako jednego z najbardziej obiecujących piłkarzy młodego pokolenia. Jego przegląd sytuacji i umiejętność celnego kilkudziesięciometrowego podania z pierwszej piłki porównuje się z Glennem Hoddlem, strzał z dystansu ma bodaj lepszy (a na pewno silniejszy) od Gerrarda – kłopot w tym, że do ubiegłego tygodnia prawie nie grał, bo miejsca w środku pola należały do Palaciosa i Jenasa. Teraz pomogły mu zawieszenie za czerwoną kartkę pierwszego i kontuzja drugiego – Huddlestone nie zawiódł, ale nie jest powiedziane, czy Harry Redknapp nie wróci do poprzedniego ustawienia…

Drugi akapit będzie o Redknappie właśnie, nazywanym przez angielskich dziennikarzy „dwa punkty w ośmiu meczach”, bo nie ma tygodnia, żeby menedżer Tottenhamu nie wypominał Juande Ramosowi fatalnego początku sezonu. Oczywiście trudno przypisywać odrodzenie drużyny jednemu człowiekowi – na rynku transferowym np. Redknapp otrzymał wyjątkowo silne wsparcie prezesa, w klubie świetnie odnaleźli się „synowie marnotrawni” Defoe i Keane, King grał częściej niż się spodziewano, życiową formę osiągnął Lennon, a Palacios z jego agresywną walką o piłkę okazał się pomocnikiem, którego od zawsze tu brakowało – ale z drugiej strony gdyby podzielić pozostałe 42 punkty przez 25 kolejek, dałoby to mocne szóste miejsce.

Nudna kolejka, jak widać po wpisie: statystyki dominują nad zachwytami. Szczęśliwie wydarzył się jeszcze półfinał Pucharu Anglii między Arsenalem a Chelsea. Może sobie Arsene Wenger narzekać na jakość murawy (zawsze to lepsze niż narzekanie na własnego bramkarza…), ale przede wszystkim powinien oddać sprawiedliwość Didierowi Drogbie: pomyśleć, że człowiek, który parę miesięcy temu grzał ławę i był niemal pewnym kandydatem do odejścia, w dziewięciu meczach strzelił osiem goli. I to jak ważnych…

A skoro o napastnikach z nazwiskami mowa: moment jest równie dobry jak każdy inny (a może nawet lepszy niż inny, zważywszy, że człowiek, o którym mówię, nie wykorzystał dziś karnego), żeby powiedzieć, że Dymitar Berbatow nie potwierdza, iż wart jest sumy, jaką za niego zapłacono… O co się chętnie pospieram.

Dyscyplina taktyczna. I jej brak

Kibiców Arsenalu z góry przepraszam, że o klubie z Emirates będzie tu najmniej: mieli awansować, więc awansowali w okolicznościach, jak czytam, niekontrowersyjnych. Kibiców Manchesteru United przepraszam również, bo jakkolwiek doceniam kolejny krok w marszu po pięć trofeów, to oglądając Czerwone Diabły umęczyłem się jak chyba nigdy w tym roku. Owszem, w zasadzie przez cały mecz kontrolowali grę, a kluczem do ich sukcesu były asekuracja z tyłu (przy rzutach rożnych w pole karne Porto wchodziło pięciu zaledwie piłkarzy MU; Rio Ferdinand nie pojawił się w nim ani razu) i długie utrzymywanie się przy piłce z przodu, ale jakież to było nudne, mój Boże…

Poza Cristiano Ronaldo, który – choć przez długie minuty niewidoczny – strzelił fenomenalną bramkę, trudno kogokolwiek wyróżnić. Myślałem, że pochwalę środkowych obrońców za pierwsze od ponad miesiąca czyste konto, ale przecież kilka razy dopuścili piłkarzy Porto do główki w polu karnym. Van der Sar? Minął się z piłką na parę minut przed końcem, co mogło skończyć się tragicznie. Evra? Zwłaszcza po wejściu Tomasa Costy pozwolił na zbyt wiele dośrodkowań. Anderson, Carrick i Giggs? Dużo strat. Rooney? Walczył w defensywie, ale brakowało mu dynamiki i strzałów z pierwszej piłki. Mógłbym tak ciągnąć, ale może wystarczy.

Zaciekawiło mnie ustawienie, z wysuniętym Ronaldo i cofniętym niemal do drugiej linii Berbatowem. Jak rozumiem, Alex Ferguson liczył na umiejętność przetrzymania i niebanalnego rozegrania piłki przez Bułgara – tyle że udawało się to tak sobie, także z winy Rooneya i Giggsa, którzy wielu podań kolegi nie zdołali opanować. Innymi słowy znów, po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich tygodni, wypada poprzestać na konstatacji, że mistrza poznaje się po tym, iż jest w stanie osiągnąć swoje nawet będąc bez formy (choć optymista doda pewnie, że widać symptomy wychodzenia z kryzysu: wspomniane czyste konto, powrót piłkarzy kontuzjowanych, błysk Ronaldo…).

Trudno o większy kontrast niż ten między środowym meczem z Estadio do Dragao i wtorkowym ze Stamford Bridge. Tu dyscyplina taktyczna, tam niemal całkowity brak dyscypliny. Tu nudy, tam emocje, grad bramek i sytuacja zmieniająca się jak w kalejdoskopie, co skłoniło komentatorów do nadużywania wykrzykników, mówienia o „Matce wszystkich meczów” czy „Meczu meczów”… Nie poświęciłem temu spotkaniu notki na gorąco, więc łatwiej mi złapać dystans, choć w komentarzu pod jednym z poprzednich wpisów pisałem już o kuriozalnych błędach (w pierwszym rzędzie bramkarzy) i lekceważeniu trenerskich przykazań. Trochę mi to popsuło frajdę i w ogóle mam poczucie, że tyle goli w jednym spotkaniu oznacza, iż piłkarze zapomnieli o tym, gdzie są i kim są. Ogląda się to fajnie, ale prowadzić drużynę w takim meczu… nie zazdroszczę ani Benitezowi, ani Hiddinkowi (dziennikarz „Timesa” przypomina w tym kontekście Jose Mourinho i jego lapidarny komentarz „żenada” po meczu Arsenal-Tottenham, zakończonego wynikiem 5:4; Portugalczyk nienawidził, jak jego piłkarze pędzili na bramkę rywala zapominając o założeniach taktycznych) . Holender zareagował wprawdzie na zagrożenie stwarzane przez gości, jeszcze przed przerwą wprowadzając Anelkę za Kalou, ale w drugiej połowie był bodaj równie bezradny jak jego hiszpański adwersarz.

Wejście Anelki to osobny temat. Robert Błaszczak uważa wprawdzie, że Francuz nie wniósł tak wiele, jak można się było spodziewać, ale przecież zaliczył asystę, a nade wszystko: w krytycznym momencie odciążył defensywę, bardziej absorbując obrońców Liverpoolu bieganiem dookoła ich pola karnego niż mógł to zrobić Kalou. Zdecydowanie punkt dla Hiddinka.

Czy losy tego dwumeczu mogły potoczyć się inaczej? Co by było, gdyby w pierwszym meczu grał Mascherano, ten „Essien Liverpoolu”, a w drugim Gerrard? Argentyńczyka brakowało przy Lampardzie podczas spotkania na Anfield Road, choć przecież jego obecność w Londynie nie zapobiegła golom pomocnika Chelsea. Nieobecność Gerrarda z kolei równoważyła absencja Johna Terry’ego, a zastępcy obu gwiazd, Lucas i Alex, nie byli w tym meczu jedynie statystami…

Z pytań na przyszłość zostają więc trzy: kto będzie grał na lewej obronie Chelsea w meczu z Messim, pardon: Barceloną (odpowiadam od razu: nie zdziwiłbym się, gdyby był to Essien), kto będzie pierwszym bramkarzem klubu w przyszłym sezonie (ba: nawet w sobotnim półfinale Pucharu Anglii z Arsenalem…) i czy odpadnięcie z Ligi Mistrzów okaże się dla Liverpoolu błogosławieństwem w kontekście walki o mistrzostwo kraju. Na pewno grając tylko jeden mecz w tygodniu łatwiej będzie dbać o zdrowie Stevena Gerrarda.

I jeszcze jedno (Robert Błaszczak pewnie zaświadczy): doping na Stamford Bridge był niewiarygodny. Rav, który poruszył tę kwestię w komentarzu pod tekstem o tragedii na Hillsborough, nie musi się martwić: zniknięcie miejsc stojących nie zniszczyło atmosfery na angielskich stadionach.

Minuta ciszy

Ostatni raz taką ciszę w telewizji słyszałem podczas pielgrzymki Jana Pawła II w 2002 r., kiedy Papież nieoczekiwanie dla wszystkich zatrzymał się na modlitwę w Katedrze Wawelskiej, a dziennikarze sprawozdający jego podróż zrobili coś, co powinni, choć w telewizyjnych standardach wydaje się to niedopuszczalne: milczeli tak długo, jak długo on klęczał z brewiarzem przed Konfesją św. Stanisława, czyli bodaj pół godziny. W sobotnim Match of the Day milczenia było wyjątkowo dużo: program otworzyło „You’ll Never Walk Alone”, któremu towarzyszyły obrazy z Anfield Road, relację z meczu Liverpool-Blackburn rozpoczęto od pełnej minuty ciszy przed pierwszym gwizdkiem (zajęła 10 procent całego skrótu), a i późniejsza rozmowa Raya Stubbsa z Alanem Hansenem i Markiem Lawrensonem pełna była pauz i odbywała się ściszonym głosem. Hansen i Lawrenson są dawnymi piłkarzami Liverpoolu. Pierwszy z nich był kapitanem drużyny, której przed dwudziestu laty przyszło rozgrywać tamten mecz w Sheffield. Przed mikrofonem na Hillsborough zasiadał dzisiejszy sprawozdawca spotkania z Blackburn, John Motson. Wśród ofiar znalazł się m.in. kuzyn Stevena Gerrarda, Jon-Paul.

Myślę, że nie ma powodu rozpisywać się szczegółowo na temat samej tragedii: jej szczegółowy (choć może nadmiernie idealizujący kibiców) opis znajdziecie choćby na stronie fcliverpool.pl, pisze też o niej Tomasz Kalemba, a wnioski, jakie z niej wyciągnięto, odmieniły brytyjski futbol. Faktem jest, że zawiniła policja, która – nieświadoma ścisku, panującego już w sektorach przeznaczonych dla Liverpoolu – zdecydowała o otwarciu bramy i wpuszczeniu kolejnych setek fanów tłoczących się przed stadionem, a nerwową atmosferę zwiększyło jeszcze rozpoczęcie meczu w terminie (dziś, kiedy na ulicach otaczających obiekt wciąż znajdują się rzesze kibiców, po prostu opóźnia się pierwszy gwizdek). Mówimy o czasach, w których podzielone siatką trybuny przypominały więzienny wybieg: ci, którzy weszli wcześniej, nie mieli dokąd uciec przed napierającym tłumem. Dusili się w ścisku. Umierali zadeptani. Na miejscu i w szpitalu zmarło 96 osób.

 

***

Czytam autobiografię Alana Hansena. „W ciągu pierwszych kilku minut półfinału Pucharu Anglii między Liverpoolem a Nottingham Forest na stadionie Hillsborough, w sobotę 15 kwietnia 1989 roku czułem się szczęśliwszy niż mogłem przypuszczać” – pisze dzisiejszy ekspert Match of the Day. Po kontuzji kolana nie grał przez dziewięć miesięcy i zaledwie cztery dni wcześniej wystąpił po raz pierwszy w meczu rezerw. Nie spodziewał się nawet, że pojedzie do Sheffield (myślał raczej o partii golfa), a jeśli już, to w celu dodania kolegom otuchy. Na rozgrzewce zdenerwowany, w ciągu pierwszych minut zaliczył jednak kilka udanych zagrań, a po jednym z nich Peter Beardsley trafił w poprzeczkę bramki Nottingham Forest. Na to, co dzieje się dookoła, nie zwracał uwagi aż do momentu, kiedy na boisko wbiegło pierwszych kilku kibiców – co zresztą przywitał z irytacją. „Tam ludzie umierają, Al” – krzyknął jeden z nich. „Pamiętam, jak pomyślałem: ‘Doprawdy?’” – pisze Hansen, w kolejnych akapitach dając wgląd w całą dwuznaczność sytuacji zawodowego piłkarza, dla którego podczas ważnego meczu traci znaczenie absolutnie wszystko.

W szóstej minucie sędzia przerwał spotkanie, a obie drużyny zeszły do szatni. Hansen jest szczery: „Wiedzieliśmy, że tam, na zewnątrz, wydarzyło się coś okropnego, ale wciąż buzowała w nas adrenalina i myśleliśmy o tym, żeby grać dalej”. Rozmiary katastrofy uświadomił sobie dopiero następnego dnia, kiedy zobaczył niezliczone ilości kwiatów składane w hołdzie na Anfield Road, a prawdziwa refleksja przyszła jeszcze później: gdy jako kapitan Liverpoolu zaczął odwiedzać szpitale i uczestniczyć w pogrzebach.

Hansen wspomina m.in. wizytę w szpitalu w Sheffield, gdzie stał przy ciele czternastolatka, podłączonego do maszyny podtrzymującej życie. Nie było żadnej nadziei, ale matka chłopca chciała, żeby aparatury nie odłączano do chwili, w której znajdą się przy nim jego ukochani piłkarze. „Chociaż był nieprzytomny, siedzieliśmy tam i mówiliśmy do niego przez dobrych parę minut. Potem ktoś powiedział, że on nie żyje i zaczął zasłaniać łóżko parawanem. Kompletnie się wtedy rozsypałem. Płakałem, próbując pocieszyć tę jego matkę, ale skończyło się na tym, że to ona pocieszała mnie: dziękowała za przyjazd, mówiła, jak syn kochał nasz klub – siła, jaką miała ta kobieta, była dla mnie czymś niewiarygodnym”.

W następnej sali obrońca Liverpoolu natrafił na mężczyznę, który dopiero co odzyskał przytomność: „Rozpoznał mnie natychmiast i od razu zapytał, czy jeśli wejdziemy do finału, załatwię mu bilet”… Alan Hansen przyznaje, że dopiero po Hillsborough zaczął rozumieć, co futbol może znaczyć dla innych ludzi. Sam był po prostu zawodowym piłkarzem – nieźle zarabiał, dobrze się bawił, odczuwał dumę z kolejnych trofeów, ale działo się to jakby w oddzieleniu od zwykłych kibiców.

Co nie znaczy, że teraz jego pogląd na świat się uprościł. Im dalej od Hillsborough, im więcej rocznic, uroczystości, odsłoniętych pomników itd., tym częściej myśli o tym, jak zmieniłoby się jego życie, gdyby w katastrofie zginął ktoś z jego bliskich. „Adam [syn piłkarza – MO] miał wtedy 8 lat, ale gdyby miał 15 czy 16, mógłbym załatwić mu bilet – i to właśnie na miejsce stojące. Wyobrażam sobie siebie mówiącego: ‘Nie idź na sektor VIP-owski, na stojących jest lepsza atmosfera…”.

Alan Hansen jest przekonany, że po czymś takim futbol przestałby dla niego istnieć. W autobiografii stawia nawet kwestię, czy Liverpool powinien kończyć tamten sezon, choć zdaje sobie sprawę, że ogromna większość kibiców – także związanych z ofiarami – chciała, by grali dalej. Wiele razy słyszał, że wygrana nad Evertonem w finale Pucharu Anglii była najlepszą formą pociechy, ale sam biegnąc z pucharem przez Wembley, nie przestawał czuć się winny. W sobotnim Match of the Day mówił: „Piłka nożna w ogóle nie ma znaczenia. Cokolwiek przeżyliśmy, to nic w porównaniu z tym, co codziennie przeżywają osamotnieni po śmierci bliskich”.

Słuchałem tych zdań, zestawiając je z gorzką puentą tekstu o Hillsborough, umieszczonego przez Nicka Hornby’ego w „Futbolowej gorączce”: „Namiętności związane z grą pochłaniają wszystko inne, łącznie z taktem i zdrowym rozsądkiem. Jeśli możliwe jest pójście na mecz w 16 dni po tym, jak niemal 100 osób zginęło w jednej chwili – a jest to możliwe, sam to zrobiłem pomimo nowej świadomości nabytej po Hillsborough – wówczas chyba nieco łatwiej zrozumieć kulturę i okoliczności, które doprowadziły do takiej hekatomby. Nic nie ma znaczenia poza piłką nożną”.

 

***

Zatytułowałem ten tekst „Minuta ciszy”, a pisałem go w trakcie żałoby narodowej po pożarze w Kamieniu Pomorskim. Czym jest minuta ciszy? Niezbędną dawką hipokryzji w świecie, gdzie „show must go on”? Jak pogodzić cierpienie jednostek i „żałobę narodową”? Tadeusz Sławek bronił kiedyś w „Tygodniku Powszechnym” koncertu „Rolling Stonesów”, odbywającego się mimo żałoby po wypadku polskiego autokaru we Francji: „Kto był na rzeczonym koncercie i doświadczył przejmującej ciszy trzydziestotysięcznej publiczności, honorującej w imieniu wykonawców i organizatorów pamięć ofiar, przyzna, że obecność na Służewcu przysłużyła się sprawie pomocy cierpiącym co najmniej tak samo dobrze, jak medytacja w domowym zaciszu. W tym momencie, w którym wszystko zastygło w milczeniu, a ciemniejący późny zmierzch przecinały jedynie włączone wirujące światła ambulansów i samochodów straży pożarnej, każdy z nas zbliżał się w jakimś sensie do owej samotności opłakiwania”.

Zanim rozpoczął się mecz Liverpool-Blackburn piłkarz gości (wcześniej grający też w Liverpoolu) Stephen Warnock złożył przed trybuną The Kop wieniec kwiatów. BBC, która przez cały tydzień nadaje programy wspomnieniowe, 15 kwietnia przeprowadzi transmisję centralnych uroczystości żałobnych, odbywających się na Anfield Road. Zakończony dopiero co zdumiewający mecz Chelsea-Liverpool – choć tak bardzo chciałbym napisać na jego temat – powinien zejść na dalszy plan. Jak mówi Alan Hansen, piłka nożna w ogóle nie ma znaczenia.

Nieangielskie nadzieje angielskiej piłki

Nie trafiają na okładki kolorowych magazynów, to nie o nich w pierwszym rzędzie mówią dziennikarze telewizyjni, a może po prostu jest tak, że przeciętny kibic spoza Wysp niewiele o nich słyszał. I może trudno się dziwić: nie prowadzą (przynajmniej do tej pory) klubów Wielkiej Czwórki, nie stoją za nimi pieniądze arabskich szejków, jako piłkarze nie stali się nigdy gwiazdami wielkiego formatu, choć jeden z nich był przecież kapitanem reprezentacji swojego małego kraju na mundialu w Hiszpanii i to w meczu, który zakończył się sensacyjną porażką gospodarzy. Szkot David Moyes i Martin O’Neill z Irlandii Północnej: nieangielskie nadzieje angielskiej piłki.

Napisałem wyżej, że nie prowadzą klubów Wielkiej Czwórki, zastrzegając: przynajmniej do tej pory. Mam bowiem silne poczucie, że to spomiędzy tej dwójki będzie się wybierać następnego menedżera Manchesteru United, oczywiście jeśli wcześniej nie skusi ich bajeczna oferta Manchesteru City albo nie okaże się, że Fabio Capello poniósł klęskę na mistrzostwach świata i angielska federacja szuka kolejnego selekcjonera. To dobry moment, żeby poświęcić im parę słów, tym bardziej, że w środowisku docenia się ich klasę nie od dziś: O’Neilla już sześciokrotnie wybierano menedżerem miesiąca (w Premier League, do tego trzeba doliczyć 9 podobnych wyróżnień w szkockiej ekstraklasie), Moyesa czterokrotnie, ale dwa razy był także menedżerem roku.

Niedzielny mecz między prowadzonymi przez nich drużynami, choć toczony bez udziału celebrytów rangi Gerrarda czy Ronaldo, mógł stanowić najlepszą reklamę Premier League. Gospodarze przegrywający już dwiema bramkami, a przecież podnoszący się i do końca walczący o zwycięstwo, rzut karny i pytania o kolejne (sędziował Howard Webb), cudowny gol z wolnego, fantastyczne rajdy lewoskrzydłowych (Ashleya Younga i Stevena Piennaara), parady bramkarzy i błędy obrońców, pasja żyjących przy linii menedżerów, sześć goli… Ten mecz miał wszystko z wyjątkiem zwycięzcy (chyba że za zwycięzcę uznać stale zwiększający przewagę w tabeli Arsenal).

A może za wcześnie na rozważania o przyszłości O’Neilla i Moyesa, skoro obaj nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa jako menedżerowie Aston Villi i Evertonu? Może w przyszłym roku nie powtórzy się znany aż za dobrze scenariusz: może po najlepszych piłkarzy obu klubów nie zgłoszą się kupcy, ich właściciele zaś, zachęceni udanym sezonem 2008/09 sami zdecydują się odważniej sięgnąć do portfela? A może nie będą musieli sięgać głęboko: kunszt menedżerski Davida Moyesa polega m.in. na niezwykle tanim wynajdywaniu piłkarzy, którzy wkrótce stają się objawieniem (przykłady: Cahill, Arteta, Lescott), i podpisywaniu z nimi niezwykle tanich kontraktów (w ubiegłym sezonie piąty w tabeli Everton był trzynasty w statystyce średnich pensji piłkarzy), zaś Martin O’Neill opiera drużynę na zawodnikach zdobywających dopiero doświadczenia w wielkiej piłce (przykłady: Young, Agbonglahor, Davies, Knight)?

Jeśli nawet kibice obu zespołów są dziś rozczarowani, jeśli po cichu liczyli na więcej, obiektywnie muszą przyznać: kończący się powoli sezon przyniósł im więcej fantastycznych momentów niż poprzedni, a o piątym i szóstym miejscu fani klubów teoretycznie większych mogą tylko marzyć. W Birmingham żałują wprawdzie, że podczas daremnej walki o awans do Ligi Mistrzów Martin O’Neill zdecydował się poświęcić Puchar UEFA. Muszą jednak przyznać, że menedżer AV przeprosił z wielką klasą za wystawienie w meczu z CSKA rezerwowego składu: fundując uroczysty obiad prawie trzystu kibicom, którzy pojechali ona pucharowy mecz do Moskwy.

A propos uroczysty: piszę tych kilka zdań, otumaniony nieco świątecznym jedzeniem i zamykaniem poświątecznego numeru „Tygodnika Powszechnego”, samemu czując się w gruncie rzeczy dość odświętnie. Minął rok, od czasu kiedy zadebiutowałem w roli blogera, i muszę powiedzieć, że był to dla mnie rok arcyciekawy. Jako dziennikarz nigdy nie doświadczałem tak bliskiego kontaktu z odbiorcami, nigdy nie musiałem tak szybko tłumaczyć się ze zdań zbyt okrągłych albo poprawiać sformułowania niejasne (ale też nigdy nie byłem tak komplementowany…). Wspominam szaleństwo Eurodziennika i wieczorów, podczas których zamykało się okienko transferowe, przeglądam pospieszne zapiski po meczach reprezentacji albo finale Ligi Mistrzów, i przeżywam jeszcze raz nadzwyczaj kłopotliwą sytuację oglądania w rodzinnym mieście Tottenhamu. Najlepiej pamiętam jednak długie dyskusje na tematy pozornie od sportu odległe, zatrącające np. o kwestie politycznej poprawności, w których do tablicy wywoływali mnie stali Czytelnicy: nth, Robert Błaszczak, Michał Zachodny, mewstg.blox.pl, Bartek S., Rafał Stec i tylu innych. Dziękuję i proszę o jeszcze, bo bynajmniej nie zamierzam przestawać.

Gramy do końca

Który zespół Premier League strzelił najwięcej bramek w ostatnich dziesięciu minutach meczu? Ten wątek pojawia się co jakiś czas w naszych rozmowach, a że Martin Tyler uaktualnił tabelkę po zwycięstwach MU nad Aston Villą i Blackburn nad Tottenhamem, pozwalam ją sobie przekleić:

Arsenal, Liverpool (14)

Blackburn, Everton, Man Utd (11)

Aston Villa (10)

Man City, Stoke City, Tottenham (9)

Newcastle, Sunderland, Wigan (8)

Hull, Middlesbrough (7)

Bolton, Chelsea, West Brom (6)

Fulham (5)

Portsmouth, West Ham (4)

Wyniki nie zaskakują, zwłaszcza jeśli idzie o Liverpool i Manchester United. Wydawało mi się, że więcej goli w końcówkach zdobywała Chelsea – ale po prostu zapamiętałem bramki Lamparda, w ostatniej chwili dające Londyńczykom zwycięstwo w meczach z Wigan i ze Stoke.

Nie natrafiłem na statystykę drużyn, które w ciągu ostatnich dziesięciu minut traciły najwięcej bramek, ale w ciemno obstawiam, że Tottenham byłby w ścisłej czołówce. Czy znacie drugi klub, którego kibice układają sobie ranking goli traconych w ostatniej minucie? Wpis na Spurspies dodałem do ulubionych przed dwoma laty, a przecież od tamtej pory „konkurencja” takich bramek znacznie wzrosła…

Ta mała przestrzeń między liniami

Czy Chelsea sięgnęłaby po mistrzostwo Anglii gdyby Michael Essien nie opuścił prawie całego sezonu z powodu kontuzji? Od wczorajszego wieczora rozważam tę kwestię, choć wiem oczywiście, że o ile pojedynczy piłkarze potrafią przesądzić o losach meczu, to długi sezon wygrywa cała drużyna – i to z możliwie szeroką kadrą (szeroką, czyli taką, w której piłkarz przez wiele miesięcy niemieszczący się w meczowej osiemnastce, ni stąd ni zowąd wychodzi w pierwszym składzie i zdobywa dwa gole…).

Ale pytanie o Essiena jest zasadne i Guus Hiddink może mówić o szczęściu, że jego przyjście do Chelsea zbiegło się z powrotem do zdrowia reprezentanta Ghany. Jak kluczem do sukcesu Porto na Old Trafford był w moim przekonaniu defensywny pomocnik Fernando, tak kluczem do powodzenia Chelsea na Anfield Road był Essien właśnie.

Kiedy Hiddink przygotowywał się do meczu z Liverpoolem, zdefiniował zagrożenie za pomocą czterech nazwisk: ofensywnego trójkąta Torres-Gerrard-Kuyt i prawego obrońcy Arbeloi. Funkcjonowanie tej struktury trzeba było rozbić i Essien okazał się w tym nieoceniony: nie odstępował ani na krok Gerrarda, ale jak trzeba było dobiegał także do Arbeloi i Kuyta, a przede wszystkim, kiedy już odbierał piłkę – potrafił błyskawicznie rozpocząć celnym podaniem groźną akcję swojego zespołu. Mieć kogoś takiego w składzie – bezcenne.

Oczywiście był również drugi punkt planu Hiddinka: przeanalizowanie słabych punktów obrony strefowej Liverpoolu (strefowej, czyli świadomie rezygnującej z indywidualnego krycia: przy stałym fragmencie gry każdy zawodnik odpowiada za swoją część pola karnego). Z piłkarzami, których ma do dyspozycji – wysokimi, odważnymi i świetnie koordynującymi moment wejścia w szesnastkę z idącym z rogu dośrodkowaniem – Holender założył, że w ten właśnie sposób najłatwiej będzie o gole (a fakt, że Ivanović dotąd nie dał się poznać szpiegom z drużyn przeciwnych, również działał na jego korzyść).

I punkt trzeci: Lampard wysunięty do przodu, tuż za Drogbę (trochę kalka ustawienia Gerrarda za Torresem), co zmuszało obronę Liverpoolu do podchodzenia wysoko. Komplementowaliście Cecha, Maloudę, Ivanovicia oczywiście, ale moim zdaniem również Lampard był wczoraj świetny. Pat Nevin mówił na kilka dni przed meczem, że kluczowa dla losów tego pojedynku będzie właśnie ta mała przestrzeń między obroną a drugą linią, bo oba zespoły uwielbiają z niej korzystać. Nie pomylił się: cała rzecz w tym, że obecność między liniami Essiena wyłączyła z gry Gerrarda, a nieobecność Mascherano – umożliwiła grę Lampardowi…

A Benitez swoje (wie?)

„Wydaje się tak dawno, Nancy…”. Wydaje się tak dawno, a to zaledwie nieco ponad miesiąc. Jeszcze pięć tygodni temu cały piłkarski świat ekscytował się liczbą minut, które Edwin van der Sar spędził na boisku bez utraty gola, jeszcze dwa tygodnie temu Nemandja Vidić był jednym z najbardziej prawdopodobnych kandydatów do tytułu piłkarza roku. Jeszcze wczoraj wydawało się, że Cristiano Ronaldo nie może mecz po meczu niefrasobliwie tracić piłki, umożliwiając przeciwnikom wyprowadzenie kontrataku, a potem, zamiast wracać i walczyć – stać z rękami na biodrach… Że myli się Jonny Evans – można zrozumieć i wybaczyć, ale Evra, który zagapił się przy (być może kluczowej dla losów dwumeczu) akcji dającej Portugalczykom drugą bramkę? Zróbcie stopklatkę w pierwszej sekundzie: zobaczcie, jak wygląda linia obrony MU, i gdzie został Francuz.

Alex Ferguson sięga po wytłumaczenia metafizyczne. Jego zdaniem podnoszenie się w sytuacjach beznadziejnych to część tradycji Manchesteru, a w związku z tym nie ma najmniejszych powodów do obaw. Zmęczenie drużyny grającej ważne mecze w niedzielę i we wtorek? Wolałem – mówi Szkot – nie grać w sobotę i spędzić dzień dłużej z piłkarzami, którzy w ubiegłym tygodniu wracali ze zgrupowań reprezentacji; we wtorek miała ich ponieść adrenalina meczu w Champions League. Jak widać, nie poniosła – ale odpowiedzią Fergusona jest odwołanie do najlepszych kart historii tej drużyny (np. zwycięstwa nad Bayernem w 1999 r.) i bezczelne przekonanie, że stanie się ona pierwszym brytyjskim zespołem, który wygra w Porto.

Nie wiem jednak, czy bardziej bezczelny od Szkota nie jest pewien Hiszpan. Na wczorajszej konferencji prasowej Rafa Benitez znów nie mógł się powstrzymać przed mówieniem o swoim największym rywalu – rywalu, którego sam przecież stworzył. Hiszpan oznajmił, że w dzisiejszym meczu Liverpool-Chelsea sir Alex będzie kibicował gospodarzom, licząc na to, że zaangażowanie w walkę o Ligę Mistrzów zmniejszy ich szanse w lidze angielskiej. Trudno temu rozumowaniu odmówić słuszności, ale nie sposób nie zapytać, po co właściwie menedżer Liverpoolu zamiast mówić o swojej własnej drużynie zajmuje się innymi. Sam przecież opowiada, że po finale Ligi Mistrzów w Stambule w 2005 r. otrzymał od Fergusona list z gratulacjami i że ucięli sobie miłą pogawędkę na pokładzie samolotu w drodze powrotnej ze spotkania trenerów w Szwajcarii…

Znamienne, że Hiszpan za pogorszenie relacji z Fergusonem nie wini swojej tyrady ze stycznia, gdy to Liverpool przewodził w Premiership, tylko fakt, że „nagle zaczęliśmy wygrywać”. Nie uczy się na błędach? Uważa, że w ten sposób bardziej jeszcze upokorzy konkurentów (wczoraj atakował również Jose Mourinho)? A może przeciwnie: próbuje, jak kiedyś Mourinho, zdjąć presję ze swoich piłkarzy? W dzisiejszej rywalizacji z Chelsea wydaje się mieć przewagę, zwłaszcza że wygrał z Londyńczykami już dwa razy w tym sezonie (oczywiście w tych meczach naprzeciwko Stevena Gerrarda brakowało Essiena, a i trener przeciwnika był inny…). W dzisiejszej rywalizacji może tak, ale na koniec sezonu… Mimo wszystko nadal myślę, że wątpię.

PS Blogowi stuka trzysta tysięcy odwiedzin. Dziękuję i proszę o jeszcze 🙂

PS 2 O meczu Liverpool-Chelsea rozmawiamy pod tekstem.