Wróżba nie drużba

Człowiek, który raz czy drugi nabijał się z przepowiedni Marka Lawrensona, zaczyna powtarzać swoje własne przepowiednie z drżeniem w głosie. Tym bardziej, że Lawrenson ryzykuje o wiele bardziej, typując wyniki każdej kolejki Premiership, a więc narażając się na ironiczne uwagi co tydzień. Człowiek, który raz czy drugi wyśmiewał jego prognozy patrzy teraz z niedowierzaniem na mecz Fulham-Manchester United i zaczyna się zastanawiać, czy nie staje się przypadkiem zakładnikiem własnych tez: czy nie nagina tego, co widzi, do kilku mocnych zdań wygłoszonych przez siebie kilka lub kilkanaście dni temu.

To ja jestem tym człowiekiem. To mnie będziecie rozliczać z przedwczesnego ogłoszenia Manchesteru United mistrzem Anglii… oczywiście jeśli ostatecznie MU tytułu nie zdobędzie. Wciąż jeszcze wydaje mi się to najbardziej prawdopodobny scenariusz. Wciąż myślę, że ławka Liverpoolu jest zbyt krótka jak na kwietniowo-majowy maraton (co innego ławka Czerwonych Diabłów, choć widzę, jak do pauzującego za czerwoną kartkę Vidicia dołączają Rooney i Scholes, natomiast kontuzjowany Berbatow nie jedzie na zgrupowanie kadry). Wciąż uważam, że mecze, jakie czekają podopiecznych Rafy Beniteza – przede wszystkim w Lidze Mistrzów – są trudniejsze niż mecze piłkarzy Fergusona. Nie mogę jednak nie docenić rozmachu i klasy, z jakimi Liverpool zdemolował Aston Villę, podobnie jak nie mogę tak po prostu powiedzieć, że o porażce MU kolejny raz zdecydowały czerwona kartka i rzut karny. Nie mogę, bo widziałem przecież, że co najmniej kilku piłkarzy MU (zwłaszcza Berbatow i Ronaldo), było na Craven Cottage kompletnie bez formy.

Guus Hiddink deklaruje, że w walce o mistrzostwo jego drużyna właśnie przestała się liczyć (tym ciekawszy zresztą będzie ćwierćfinał Ligi Mistrzów…). Od Three Point Lane do White Hart Pain – takie mniej więcej muszą więc być wrażenia kibiców Chelsea po meczu z Tottenhamem. Przez lata przywykli na tym stadionie wygrywać, mieli za sobą serię siedmiu kolejnych zwycięstw i niepowtarzalną okazję, by po porażce MU zbliżyć się do mistrzów Anglii na wyciągnięcie ręki…

Nie będę tego wyliczenia ciągnął. Holender po raz pierwszy zaskoczył mnie na minus, wystawiając po prawej stronie trzyosobowego ataku… Belettiego. Oczywiście mówimy o dwóch kompletnie różnych drużynach niż tamten Tottenham i tamta Chelsea, ale odnoszę wrażenie, że nowy szkoleniowiec wicemistrzów Anglii nie odrobił lekcji z ubiegłorocznych potknięć swojego zespołu w starciach z Kogutami. Przecież także Anelka ustawiony po lewej stronie to Anelka nieistniejący – zarówno wczoraj, jak podczas pamiętnego finału Pucharu Ligi.

Zmartwienia kibiców Chelsea niekoniecznie jednak muszą być moimi. Tottenham kolejny raz w tym sezonie pokazał, że umie grać z drużynami z czołówki, do siódmego, prawdopodobnie pucharowego miejsca, brakuje mu już tylko trzech punktów. Ja zaś mam satysfakcję, bo o ile wróżby Manchesterowe mogą się skończyć różnie, to wczorajsze derby potwierdziły właściwie wszystkie punkty ubiegłotygodniowej analizy przyczyn odrodzenia Tottenhamu. Był więc Keane-przywódca (widzieliście, jak cofał się, by utrudniać życie Ballackowi za każdym razem, gdy drużyna traciła piłkę?), był Lennon w życiowej formie, był najlepszy na boisku Modrić, a także waleczni środkowi pomocnicy, bezbłędni środkowi obrońcy, no i wreszcie: Heurelho Gomes jako pewny punkt drużyny, co udowodnił choćby świetną interwencją po strzale Terry’ego.

W dole tabeli spod szubienicy ucieka Portsmouth (tak rzadko jesteśmy świadkami porażek Evertonu, zwłaszcza w meczach, w których piłkarze Davida Moyesa pierwsi obejmują prowadzenie…), nieprzyjemnie blisko niej znajduje się natomiast Newcastle. Joe Kinnear zdrowieje wprawdzie po operacji serca, ale wątpię, żeby po powrocie do pracy okazał się cudotwórcą. Wiele wskazuje na to, że tym razem wśród spadkowiczów znajdzie się co najmniej jedna wielka firma.

Licz się ze słowami

Krótko i możliwie bez przymiotników, bo temat delikatny. Alan Pardew, dawny menedżer West Hamu i Charltonu, był w niedzielę gościem Match of the Day, gdzie pokazywano fragmenty meczów Aston Villa-Tottenham i Chelsea-Manchester City. Jedną z akcji, podczas której Michael Essien odebrał piłkę Chedowi Evansowi, opisał następująco: „Evans to silny chłopak, ale Essien go staranował, a właściwie zgwałcił”. Miał to być komplement dla pomocnika Chelsea.

Wkrótce po zakończeniu programu do BBC zaczęły napływać skargi (złożyło je co najmniej 35 widzów), a przedstawiciele kilku instytucji zajmujących się ofiarami przemocy seksualnej publicznie skrytykowali wypowiedź Pardew. On sam przeprosił, BBC zapewniła zaś, że siedzący z nim w studiu Adrien Chiles i Alan Hansen nie zareagowali tylko dlatego, że zamiast słowa rapes (zgwałcić), usłyszeli rakes (zagrabić) – w co skądinąd trudno uwierzyć.

Sprawa jest z jednej strony oczywista, z drugiej – skomplikowana. Oczywista, bo – jak mówi Lee Eggleston, przedstawicielka organizacji Rape Crisis England and Wales – używanie takiego języka trywializuje i banalizuje potworne zjawisko. Nie chciałbym tego wątku rozwijać, żeby samemu nie popaść w banały. O traumie związanej z gwałtem – traumie zarówno osoby zgwałconej, jak jej bliskich – w sposób niezrównany pisze John Maxwell Coetzee w „Hańbie”.

Ale sprawa jest skomplikowana, bo słowa Alana Pardew można widzieć jako przykład doprowadzonej do skrajności kultury macho, od zawsze dominującej w świecie piłki nożnej. Znam inne przypadki, np. seksistowską wypowiedź menedżera Luton Mike’a Newella na temat pomyłki kobiety-sędziego liniowego. Futbol to także agresja – kontrolowana, ograniczana przepisami, ale jednak agresja. Sam przed trzema dniami wychwalałem drugą linię Tottenhamu, bo wreszcie odpowiada wślizgiem na wślizg i przechwytem na przechwyt. Również Essiena cenimy za odbiór piłki, nieraz odbywający się na pograniczu gry faul. Twardziele są w cenie.

Co jednak najważniejsze: Alan Pardew – którego przygoda z BBC najprawdopodobniej się skończyła – nie jest jedynym, który używa podobnych sformułowań. Z rozmów redakcyjnych pamiętam np. frazę, że kogoś zgwałciliśmy do napisania tekstu. Kieruję więc ten wpis przede wszystkim do siebie. Myślę, że nie muszę otwierać wielkiej debaty na temat politycznej poprawności, żeby sobie powiedzieć, że powinienem bardziej uważać na to, co piszę i mówię.

Koguty zagrały dla Kanonierów

Zdanie tytułowe, jakkolwiek wygląda ekscentrycznie, jest przecież prawdziwe, bo dzięki wyjazdowemu zwycięstwu Tottenhamu nad Aston Villą Arsenal odzyskał czwarte miejsce w tabeli i po raz pierwszy od grudnia wolno się spodziewać, że Wielka Czwórka i tym razem okaże się pierwszą czwórką. Ale przecież Koguty zagrały przede wszystkim dla siebie: kolejne w ciągu ostatnich tygodni trzy punkty praktycznie oddalają od nich groźbę spadku z ekstraklasy i pozwalają myśleć o… europejskich pucharach. Wszystko wskazuje na to, że wystarczy zająć siódme miejsce w tabeli, do siódmego miejsca zaś brakuje Tottenhamowi już tylko czterech punktów.

Na renesans zespołu z White Hart Lane składa się kilka czynników. Wyliczmy je, zanim przeniesiemy się na drugi koniec dzielnicy.

Po pierwsze: powrót Robbiego Keane’a, czyli pojawienie się w klubie piłkarza o mentalności zwycięzcy i umiejętnościach przywódcy. Tu nie chodzi jedynie o to, jak Irlandczyk umie znaleźć sobie miejsce na boisku, jak widzi kolegów i jak celnie im podaje (a także jak celnie strzela…), ale również o to, że – Harry Redknapp świadkiem – Keane załatwia połowę pracy w szatni, bo motywuje kolegów lepiej niż menedżer i wszyscy jego asystenci.

Po drugie: życiowa forma Aarona Lennona. Nie widzę dziś wśród Anglików lepszego prawoskrzydłowego (co oznacza, że stawiam go wyżej od Beckhama, Wrighta-Philipsa i Walcotta). Lennon jest nie tylko piekielnie szybki (taki był zawsze), ale także piekielnie skuteczny: strzela bramki i coraz częściej asystuje. Najlepsi obrońcy ligi (vide Evra w finale Pucharu Ligi) są bezradni wobec jego rajdów, najlepsi bramkarze (vide Friedel dziś) przyznają, że dawny jeździec bez głowy poprawił jedyny właściwie element gry, do którego można było mieć zastrzeżenia: dośrodkowania.

Po trzecie: Luka Modrić. Tu nie ma sensu rozwijać, wystarczy popatrzeć na wizytówkę piłkarskich umiejętności Chorwata wybraną z jednego tylko meczu. Tym, co zaskakuje najbardziej, jest waleczność – maleńki pomocnik potrafi odebrać piłkę zawodnikom cięższym o kilkanaście kilogramów i wyższym o kilkanaście centymetrów. No i kto powiedział, że prawdziwi rozgrywający odeszli do lamusa?

Po czwarte: solidny środek pola. Po sprowadzeniu z Wigan Palaciosa i przyznaniu Jenasowi większej niż dotąd liczby zadań defensywnych druga linia Tottenhamu wreszcie odpowiada wślizgiem na wślizg i przechwytem na przechwyt. Odrobina agresji (co nie znaczy brutalności): oto, czego zawsze tej drużynie brakowało.

Po piąte: Ledley King, choć nie może trenować, może grać. Nie żartuję: kłopoty tego piłkarza z kolanem są na tyle poważne, że po każdym meczu natychmiast trafia pod opiekę rehabilitantów i następnych kilka dni spędza na zmianę w basenie, siłowni i gabinecie lekarskim. O uczestnictwie w zajęciach z resztą drużyny mowy nie ma – ale przychodzi weekend i po lekkim rozruchu King wychodzi w pierwszym składzie, by stać się jednym z najlepszych piłkarzy na boisku. Świetny technicznie, szybki, skoczny, niemal nie faulujący (pisałem już kiedyś, że w ciągu kilkuset meczów rozegranych w życiu otrzymał może 10 żółtych kartek – niewiarygodna statystyka, jak na obrońcę); jaka szkoda, że stan zdrowia nie pozwolił mu zostać najlepszym stoperem Europy.

Po szóste: Tony Parks, nowy trener bramkarzy, zrobił porządek z Heurelho Gomesem. Brazylijczykowi od miesięcy nie zdarzyło się zawalić meczu. O zasługach Harry’ego Redknappa nie mówię, bo ten elokwentny dżentelmen zawsze znajdzie sposób, żeby je podkreślić. Niechże mu zresztą będzie: kto po ośmiu kolejkach myślałby, że w tym sezonie realne jest nie tylko utrzymanie się w lidze, ale walka o europejskie puchary?

A propos elokwencji: Arsene Wenger po meczu z Blackburn był nieco bardziej rozmowny niż ostatnio, i miał swoje powody. Tylko znakomita postawa Paula Robinsona (patrz blogowa winieta) w bramce gości i fatalna Nicklasa Bendntera w ataku gospodarzy tłumaczy stosunkowo skromne rozmiary zwycięstwa Kanonierów. Arszawin był (Piotrek znów ma rację) świetny i jeśli po jego transferze do Arsenalu robiłem sobie nadzieje, że stanie się dla tej drużyny kimś na podobieństwo Dennisa Bergkampa, dziś zobaczyłem pierwsze zwiastuny ich spełnienia. Jakże on potrafi wyrobić sobie okazję do strzelenia bramki, jakże potrafi dograć do lepiej ustawionego kolegi – a wszystko niby przypadkiem czy od niechcenia, w stylu „nielatającego Holendra”.

Ale menedżer Arsenalu miał wiele tematów do rozmów z dziennikarzami także z przyczyn mniej przyjemnych. Widzieliście faul Dioufa na Almunii, po którym piłkarz Blackburn powinien wylecieć z boiska? To jeszcze jeden argument za ubiegłotygodniowym postulatem Wengera, by najgroźniejsze faule karać odsunięciem winowajcy nie na trzy, ale nawet na dziesięć spotkań. A czy to przypadek, że Kevin Nolan, którego wejście w nogi Anichebe sprowokowało tamtą wypowiedź Wengera, był wieloletnim podopiecznym obecnego menedżera Blackburn? Przyznawałem się już wiele razy, że nie lubię drużyn trenowanych przez Sama Allardyce’a. Nie mam wątpliwości, że znów zdoła się on utrzymać w Premiership, ale myślę bez przyjemności o tym, jakim to odbędzie się kosztem. Oprócz koszmarnego faulu Dioufa obejrzeliśmy również koszmarną próbę wymuszenia rzutu karnego przez Pedersena…

Nie chcę kończyć ponuro, więc powtórzę mantrę o najlepszym sezonie w historii Premiership. Do końca dziewięć kolejek, trzy drużyny walczą o mistrzostwo, sześć o Ligę Mistrzów, jedenaście o grę w pucharach w ogóle i pewnie tyle samo o utrzymanie. Tematów nie zabraknie. 

Niezwyciężeni zwyciężeni

Gdybym miał opisywać dzisiejszy mecz Manchesteru United z Liverpoolem przy pomocy piłkarskich komunałów, powiedziałbym, że wynik nie odzwierciedla wydarzeń na boisku. I dodałbym, na większym jeszcze stopniu ogólności, że piłka nożna jest grą błędów. W końcu to jeden błąd Reiny przerwał partię taktycznych szachów, które gdyby nie on, oglądalibyśmy może do końca meczu. Jeden – ale za to jaki – błąd Vidicia pozwolił Liverpoolowi wrócić do gry (błąd błędem, ale kunszt Torresa, który do końca czekał, co zrobi van der Sar…). Jeden błąd Evry spowodował, że dla Manchesteru nie było już ratunku (błąd błędem, ale kunszt Torresa, który odgrywał do Gerrarda…). A potem przyszedł kolejny błąd Vidicia i wreszcie wpadka O’Shea i van der Sara.

Przy tej ostatniej akcji warto się na chwilę zatrzymać: jak słusznie zauważa Piotrek, zwycięstwo Liverpoolu przypieczętował piłkarz, którego kibice z The Kop dość zgodnie uważają za najsłabsze ogniwo – dziś (szczęśliwie?) wpuszczony z ławki rezerwowych. Fantastyczny gol Dosseny był przecież czymś równie nieoczekiwanym, co błędy Vidicia; nie wiem, czy nie były to w ogóle pierwsze poważne błędy Serba w tym sezonie.

Najlepszy na boisku był Alan Wiley. Chciałbym to podkreślić, zanim powiem dwa zdania o drużynie Liverpoolu, bo dobiegające pomału końca rozgrywki stały pod znakiem kampanii „Respect”, mającej skłaniać piłkarzy i menedżerów do większego szacunku dla arbitrów – a raczej stały pod znaniem fiaska tej kampanii: sędziowie mylili się może nawet częściej niż dotąd, a menedżerowie (co tu kryć, zwłaszcza Ferguson i Benitez) nadal nie przebierali w słowach. Dziś, w najważniejszym jak do tej pory meczu sezonu, z oczywistych przyczyn meczu podwyższonego ryzyka, wszystkie kluczowe decyzje sędziego – także te o karnych i czerwonej kartce – były słuszne.

Liverpool zgodnie z przewidywaniami zagrał ostrożnie, bardziej jak z Realem na wyjeździe niż z Realem u siebie. Bohaterami zostali rzecz jasna Gerrard i Torres, choć moją uwagę zwrócili także Mascherano i Lucas, którzy nie tylko wygrali rywalizację o środek pola z Carrickiem i Andersonem ( to z kolei najsłabsze ogniwo MU), ale zawsze na czas asekurowali bocznych obrońców, gdy zagrożenie miało nadejść ze skrzydeł – zwłaszcza Aurelio wiele zawdzięcza Lucasowi w starciach z Cristiano Ronaldo. Co się zaś tyczy Gerrarda i Torresa: szczęśliwie dla Liverpoolu nareszcie obaj są zdrowi (uwierzycie, że był to dopiero ich dziewiąty wspólny mecz?), a Hiszpan – bodaj pierwszy raz w tym sezonie – doszedł do wielkiej formy. To nie tylko kwestia techniki, ale i siły fizycznej – umiejętności przyjęcia piłki mimo asysty obrońcy, przytrzymania jej, zastawienia się, a następnie zrobienia miejsca wbiegającemu z głębi pola Gerrardowi…

Zacząłem od tego, że wynik nie odzwierciedla wydarzeń na boisku: zarówno po pierwszych 20 minutach, jak na kwadrans przed końcem wielu z nas obstawiało, że MU nie przegra. Nawet mimo porażki piłkarze Alexa Fergusona pozostają faworytem do zdobycia tytułu (mają cztery punkty przewagi i mecz w zapasie oraz większy i bardziej wyrównany skład), choć faktem jest, że aura „niezwyciężonych” właśnie ich opuściła. Fantastyczna wiadomość dla kibiców niezaangażowanych: niepewność i emocje przedłużyły się o dobrych kilka tygodni. No i wyobraźcie sobie, że w losowaniu Ligi Mistrzów Liverpool i MU trafiają na siebie po raz kolejny…

Marszałek Ryan

Do wczorajszych zapisków i zachwytów sprzed trzech tygodni, dorzucam jeszcze garść statystyk z infografiki „Timesa”. Ryan Giggs, o jedenaście lat starszy od Cristiano Ronaldo, przebiegł podczas meczu z Interem blisko 400 metrów więcej (Walijczyk 9923 m, Portugalczyk 9555 m), wypracował dla Manchesteru pięć sytuacji bramkowych (Rooney 4, Evra 3, Scholes 2), miał pięć udanych dryblingów (Park, Rooney i Ronaldo po 2). Obrazek pokazuje również (w lewym dolnym rogu) taktyczną zagrywkę Fergusona: dokonaną tuż przed przerwą wymianę pozycji między przestawionym na lewe skrzydło Rooneyem a Giggsem właśnie; wymianę, która zaowocowała m.in. asystą Anglika przy golu Ronaldo. Zbyteczne dodawać, że Walijczyk grający za plecami Berbatowa był równie niebezpieczny jak w meczach, podczas których występuje jako skrzydłowy albo „zwyczajny” środkowy pomocnik.

  

Źródło: „The Times”

Zdanie, że Giggs mniej biega, za to świetnie wie, gdzie na chwilę przystanąć, żeby znaleźć się w centrum wydarzeń, nie jest więc do końca prawdziwe. Za to prawdopodobieństwo, że to właśnie on zostanie wybrany piłkarzem roku wzrasta z meczu na mecz.

Cztery razy Anglia

W połowie najważniejszego tygodnia sezonu (a w każdym razie najważniejszego ze wszystkich dotychczasowych) Rafa Benitez ma wreszcie powody do zadowolenia. Przynajmniej przez kilka dni nikt nie będzie mu wypominać niefortunnych wypowiedzi dla mediów czy niefortunnej polityki transferowej; nikt nie będzie opisywać wojny podjazdowej, toczonej w ciągu ubiegłych miesięcy z Rickiem Parrym, ani spekulować na temat jego przyszłości w klubie. Przynajmniej do soboty, kiedy – na zakończenie najważniejszego tygodnia sezonu (a w każdym razie najważniejszego ze wszystkich dotychczasowych) – Liverpool czeka pojedynek z Manchesterem United.

A może się mylę? Może triumf nad Realem Ramosa dopiero rozbudzi spekulacje nad przyszłością Beniteza, a mianowicie przyszłością Królewską? Niechby nawet nie zdobył mistrzostwa Anglii: jeśli idzie o rozgrywki europejskie jego drużyna znajduje się na pierwszym miejscu tabeli zestawiającej sukcesy z ostatnich pięciu lat. Przyszły prezes Realu nie znajdzie dziś lepszego kandydata.

Niewątpliwie Benitez po raz kolejny zasłużył na nasze komplementy. Wtedy chwaliliśmy lekcję rozgrywania meczu wyjazdowego, tym razem chwalimy sposób, w jaki nastawił drużynę do grania o wszystko, bez kalkulacji biorących pod uwagę wynik z pierwszego spotkania. Jeśli Juande Ramos liczył, że Liverpool zacznie ostrożnie i jeśli sam kalkulował, że z początku zagra, jak by powiedzieli eksperci Polsatu, „na zero z tyłu”, nie mógł pomylić się boleśniej. Ile bramek zdobyliby Liverpoolczycy w ciągu pierwszych 30 minut, gdyby nie Iker Casillas? Jeden mecz i wszystkie stereotypy o rzekomo przywiązanym do gry defensywnej Benitezie legły w gruzach (piszę o tym, bo bodaj sam ich nadużywałem). A duet Gerrard-Torres, który stał się przekleństwem Robbiego Keane’a, już można zestawiać z najlepszymi duetami z klubowej historii: Fowlerem i Owenem, Aldridgem i Beardsleyem, Dalglishem i Rushem, Keeganem i Toshackiem. Choć przecież oprócz tej dwójki bohaterem wczorajszego wieczora był dla mnie niezmordowany Dirk Kuyt (skądinąd Benitez po meczu uchylił się od indywidualnych ocen, mówiąc, że świetną robotę wykonał człowiek odpowiedzialny za stroje, a także lekarze i masażyści).

Zabawne, że rozpisuję się o meczu Liverpoolu. Pewnie odzywa się moje poczucie winy za dotychczasowe ironiczne uwagi pod adresem tego zespołu. W temacie awansu Manchesteru United i tego, że Alex Ferguson da lekcję Jose Mourinho po pierwszym meczu oraz późniejszych osiągnięciach w lidze i Pucharze Ligi byłem dziwnie spokojny, choć nie spodziewałem się oczywiście, że początek końca przygody Interu z Champions League nastąpi na skutek gapiostwa przy rzucie rożnym. Tak jak nie spodziewałem się, że piłkarze Arsenalu potrafią strzelać karne (biedny Eduardo… po tym, jak spudłował, zastanawiałem się, o czym myślał podczas tego samotnego długiego marszu z połowy boiska do punktu wyznaczającego jedenasty metr, i cholernie się cieszę, że nie stał się przyczyną odpadnięcia Kanonierów).

Lepszym od siebie pozostawiam analizy, dlaczego angielski walec okazał się nie do zatrzymania. Ja czekam na sobotę.

W gumowych rękawiczkach

Puchar Anglii stracił nieco ze swojej magii: to zdanie można uzasadnić na kilku poziomach, z których obniżenie poziomu transmisji telewizyjnych byłoby problemem dotyczącym otoczki, przewidywalność wyników poszczególnych spotkań zaś – problemem dotyczącym sedna sprawy. Zaczynam od otoczki, bo oprócz meczu w stanie czystym pragniemy przecież meczu jako widowiska i meczu jako wydarzenia, hm, intelektualnego: domagamy się analizy, a w tej chwytani w łapance eksperci ITV ustępują wyjadaczom z BBC, Sky czy nawet Setanta Sports (nie mówię już o wpadce z dogrywki meczu czwartej rundy, kiedy przerwa na reklamy pozbawiła widzów możliwości zobaczenia na żywo zwycięskiego gola w derbach Liverpoolu).

Zaczynam od otoczki także dlatego, że w gruncie rzeczy same mecze ćwierćfinałowe nie zdołały podnieść mi ciśnienia: wygrywali ci, co mieli, ku największemu zadowoleniu kibiców drużyn walczących o siódme miejsce w tabeli (wszystko wskazuje na to, że zwycięzca Pucharu Anglii i tak będzie miał zapewniony start w europejskich pucharach).

Oczywiście ucieszył mnie kolejny gol Eduardo i w ogóle fakt, że Chorwat na dobre wrócił do składu Arsenalu. Pisząc to mam poczucie, że jeden temat umknął powitalnym chórom: udział, jaki w tym powrocie mają ludzie w gumowych rękawiczkach. Wówczas, ponad rok temu, karierę Eduardo ocaliła przytomność umysłu masażysty Gary’ego Lewina. Przez następne miesiące zajmował się nim inny członek ekipy medycznej Arsenalu, Tony Colbert, o którym Arsene Wenger mówił, że spędził z piłkarzem więcej czasu niż jego żona i do którego Chorwat pobiegł po strzeleniu gola w meczu z Cardiff.

  

Fot. PAP/Onet.pl

Napisałem powyżej „masażysta”? Właściwie to słowo wydaje się nieadekwatne do kompetencji, jakimi po wślizgu Martina Taylora wykazał się Lewin. Najpierw przez radiotelefon wezwał z ławki rezerwowych Gilberto Silvę (będący w szoku Eduardo mówił tylko w rodzimym portugalskim i potrzebny był tłumacz), by ten powiedział koledze, co ma robić. Zwijający się z bólu Eduardo otrzymał nie tylko tlen, ale i gaz rozweselający, który pomógł mu trochę się rozluźnić. Następnie Lewin unieruchomił pogruchotaną nogę, by można ją było ułożyć w specjalnej próżniowej szynie i przenieść na nosze. Pamiętał również o lekach przeciwzapalnych, minimalizujących ryzyko zakażenia (pęknięte kości Eduardo przebiły skórę).

To nie pierwszy przypadek, w którym interwencja Lewina okazała się kluczowa dla zdrowia, a może i życia piłkarza: przed dwoma laty w finale Pucharu Ligi dobiegł pierwszy do nieprzytomnego Johna Terry’ego z Chelsea, i wyciągnął mu język z gardła, zapobiegając uduszeniu się, a kilkanaście lat wcześniej niemal złamał szczękę Davida Rocastle’a – również, by zapobiec uduszeniu.

Skąd się tacy biorą? Od dziecka związany z Arsenalem, początkowo ćwiczył się w fachu bramkarskim, choć już jako dziewiętnastolatek stał się masażystą drużyny rezerwowej, a jako dwudziestodwulatek – pierwszego zespołu. Od tamtej pory minęło ćwierć wieku i grubo ponad tysiąc spotkań, podczas których siedział na ławce rezerwowych z torbą medykamentów – doświadczenia mu więc nie brakuje. Przez ponad 10 lat służył swoimi umiejętnościami także reprezentacji Anglii, która po przyjściu Fabio Capello zaoferowała mu pełny etat. Pytany w jednym z wywiadów, jaki nowy przepis w piłce nożnej ułatwiłby mu pracę, wyznał, że ma dość pospiesznego szycia rozbitych głów i wolałby, aby krwawiącego piłkarza mógł czasowo zastępować rezerwowy.

Pomyśleć, że nie tak dawno czytałem na jakimś forum kibiców Arsenalu narzekania, że ich klub ma najgorszą ekipę medyczną w Premiership…

Anioł Północy

„Barcelona od początku roku gra w soboty, środy i soboty” – mówi Alex Ferguson, którego drużyna właśnie weszła w podobny rytm. To zdanie ma tłumaczyć fakt, że z jedenastopunktowej przewagi nad Realem zrobiła się czteropunktowa, i że po raz pierwszy w tym sezonie Katatalończycy przegrali mecz, w którym pierwsi strzelili bramkę.

Sir Alex nie czuje się pewny, mając swoje siedem punktów przewagi i mecz w zapasie. Jego sytuacja jest wprawdzie niepomiernie lepsza niż Guardioli: skład szerszy, od lat przyzwyczajony do systemu rotacyjnego (Ferguson zaczął stosować go bodaj jako pierwszy w Europie), i – jak pisałem – z odpowiedzialnością rozłożoną tak szeroko, że nawet kontuzja jednego czy dwóch zawodników z podstawowego składu nie wpłynie na wyniki. Szkot wie jednak, że na wyniki może mieć wpływ także zmęczenie psychiczne. Nie tyle presja wyniku (do tej piłkarze MU przywykli), co monotonia tego samego, co zawsze rytuału: podróż – trening – noc w hotelu – przedpołudnie na wyciszenie – mecz – podróż – wypoczynek, potem znów trening – trening – podróż itd. Kiedy grasz w systemie sobota-sobota, masz więcej możliwości urozmaicenia, więcej okazji do relaksu, mniej czasu spędzanego wciąż w tym samym gronie w autobusie, pociągu, samolocie. Nie chodzi o to, że nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa – raczej coraz trudniej o utrzymanie koncentracji, jak w przypadku kierowcy spędzającego zbyt wiele godzin na autostradzie.

Ale menedżer MU ma swoje sposoby. Przed wczorajszym meczem z Newcastle zakłócił rutynę przygotowań, zabierając swoich piłkarzy na wycieczkę do Anioła Północy. Czy zrobił to właśnie dlatego, że – jak zauważyła w „Tygodniku Powszechnym” Agata Bielik-Robson – wymowa tej rzeźby wcale nie jest euforyczna? „Jego głowa celuje równo w linię horyzontu, skrzydła nie zrywają się do lotu w niebo – pisze autorka „Innej nowoczesności”. – Niebo nie wydaje się jego żywiołem; właściwym elementem jest ziemia, twardy grunt. Angel of the North jest więc taki, jak większość mieszkańców niegościnnych, szarych, przemysłowych regionów angielskiej północy: prosty, twardy, uparty i całkowicie >>down to earth<<”.

  

David Wilson Clarke/Creative Commons

Niespodziewanie cytat z Bielik-Robson (skądinąd podczas kilkuletniego pobytu w Londynie niestroniącej od angielskiej piłki, choć o ile wiem – w wydaniu Millwall) dostarcza mi klucza do rozmowy o Manchesterze United. Weźmy trzy ostatnie mecze: z Blackburn, z Tottenhamem w Pucharze Ligi, i wczoraj z Newcastle. Za każdym razem MU nie grało pięknie, a przeciwnik dorównywał mu przez długie, długie minuty. A jednak Diabły z uporem dążyły do celu, by w końcu osiągnąć swoje: czy było to zwycięstwo w rzutach karnych, czy niezbyt przekonujące 2:1. Jak pisze Phil McNulty, zdolność wymęczenia wyniku przy grze poniżej oczekiwań jest wizytówką mistrzów. W 11 najbliższych meczach (główni rywale mają już tylko 10) Czerwone Diabły mogą sobie pozwolić nawet na trzy porażki – i będą mistrzami po raz kolejny.

Znów wyszedł mi wpis o Manchesterze, a przez pół nocy układałem sobie w głowie kilka zdań o Tottenhamie, ze szczególnym uwzględnieniem Robbiego Keane’a. Czy on kiedykolwiek odchodził z klubu? Czy ten Liverpool się nam wszystkim nie przyśnił? Wczoraj na White Hart Lane zobaczyliśmy piłkarza, którego przez minione lata oglądaliśmy tydzień w tydzień: nie tylko strzelającego bramki, ale przede wszystkim genialnie podającego kolegom. Ustawiony (jak przywykliśmy) pomiędzy wysuniętym napastnikiem a drugą linią, Irlandczyk mógł wymieniać podania (jakież to były podania…) z Modriciem, schodzącym do środka z lewej strony, i Lennonem, który wbiegał z prawej na robione przez Keane’a miejsce z przodu (Lennon mówił po meczu, że nie zna drugiego piłkarza, który tak umiejętnie czytałby jego grę jak Robbie Keane). Efekt? Zdemolowane Middlesbrough i cztery gole, w których Irlandczyk miał za każdym razem udział. Harry Redknapp, pytany przez Johna Motsona, czy widzi w kapitanie Tottenhamu coś, czego nie dostrzegł Benitez, dyplomatycznie odparł, że różni ludzie mają różne opinie na temat futbolu i że właśnie dlatego ten sport jest taki ciekawy.

A niech będzie, docisnę pedał patosu do końca: kiedy zobaczyłem szeroko rozpostarte ramiona Irlandczyka po pierwszym golu dla Tottenhamu, przypomniałem sobie rzeźbę Anioła Północy: prostego, twardego, upartego i całkowicie „down to earth”.

Glory glory Man United

W wielu innych klubach Gareth Southgate straciłby pracę kilka czy nawet kilkanaście miesięcy temu. Prezes Middlesbrough Steve Gibson jest jednak może ostatnim w Premier League (po tym, jak złamał się John Williams, zwalniając Paula Ince’a z Blackburn) przykładem cierpliwości i wiary w podwładnych. Sam Southgate zaś – może ostatnim przykładem (po tym jak obok Ince’a z posadą pożegnał się też Tony Adams w Portsmouth) młodego menedżera, który pod okiem przychylnego przełożonego zbiera doświadczenia, mające procentować nie w perspektywie tygodni, ale miesięcy czy nawet lat.

Inna sprawa, że to rzeczywiście wymagało wyjątkowej cierpliwości: do pojedynku z Liverpoolem Middlesbrough przystępowało po piętnastu ligowych meczach bez zwycięstwa i z ostatnim golem strzelonym 10 grudnia. Poziom wiary w siebie: bliski zeru, spekulacje na temat przyszłości menedżera: powszechne i wzmacniane jeszcze spekulacjami na temat eksodusu co lepszych piłkarzy w przypadku spadku z ekstraklasy. Zestawmy to z Liverpoolem, gdzie poziom wiary w siebie, wysoki niejako z definicji (jak grasz na Anfield Road, nie wypadłeś sroce spod ogona), musiał jeszcze wzrosnąć po wyjazdowym zwycięstwie nad Realem, a spekulacje na temat przyszłości menedżera wreszcie przycichły. Myślałby kto, że to się może skończyć zwycięstwem Middlesbrough?

No, może myślał tak Jerzy Dudek, który życząc Liverpoolowi mistrzostwa Anglii, życzył mu zarazem odpadnięcia z Ligi Mistrzów, bo Liga Mistrzów to przecież konieczność grania jeszcze jednego meczu w środku tygodnia. Po występach pucharowych sprzed kilku dni, kłopoty w weekend miały zarówno Liverpool, jak Chelsea (zwycięstwo zapewnione dopiero w ostatniej minucie) i Arsenal (właściwie: „boring, boring Arsenal” – który to już raz ta drużyna remisuje bezbramkowo ligowy mecz?), a także Manchester City (porażka z West Hamem) i Aston Villa (sensacyjnie stracone dwie bramki w ostatnich minutach meczu ze Stoke). Czy można na tej podstawie sformułować tezę o jakimś pucharowym wirusie?

Nawet jeżeli można, to z całą pewnością obala ją Manchester United. Czerwone Diabły zrobiły właśnie drugi krok w drodze po pięć trofeów w tym sezonie – do zwycięstwa w Klubowym Pucharze Świata dołożyły triumf w Pucharze Ligi. I choć Alex Ferguson tonuje nastroje („Wystarczy, że piłka przypadkowo odbije się od czyjegoś tyłka i za tydzień odpadamy z Pucharu Anglii…”), MU ma to, czego brakuje wszystkim najgroźniejszym rywalom: zespół, którego losy nie zależą od dyspozycji i zdrowia dwóch-trzech pojedynczych piłkarzy.

Zastanówmy się choćby nad kwestią, kto właściwie kreuje grę w tej drużynie (odpowiedź banalna w przypadku Liverpoolu czy Chelsea). Jednego dnia będzie to przecież Carrick, innego Scholes albo Giggs, jeszcze innego Ronaldo czy Rooney, za każdym razem wspierani przez naszych „cichych bohaterów”, którymi zostają jeśli nie O’Shea czy Park, to Gibson, Evans czy Fletcher. A jeśli dodać do tego zdolną młodzież, która – jak pokazał Evans we środę i jak pokazali Gibson, Evans i Welbeck dziś – nie pęka w meczach o wielką stawkę; jeśli zważyć klasę napastników i obrońców, i jeśli wziąć pod uwagę prosty fakt, że wszyscy oni potrafią strzelać karne… Nie, nawet wieści dochodzące z Madrytu, gdzie Barcelona po niewiarygodnym meczu z Atletico straciła kolejne punkty, nie osłabiają mojej pewności w sprawie tytułu dla United.

O ich meczu z Tottenhamem mógłbym pisać długo i całkowicie subiektywnie. A ponieważ mam poczucie, że akurat kibicowi przegranych nie do końca wypada, powiem tylko, że właśnie została przesądzona przyszłość Tomasza Kuszczaka. Ben Foster grał dziś bardzo dobrze – pewnie zarówno na linii (obronił groźne strzały Lennona i Benta), jak na przedpolu, a w końcu został bohaterem broniąc rzut karny O’Hary. I nic to, że zanim rozpoczęła się seria jedenastek, trener bramkarzy MU pokazywał mu na ipodzie, jak wykonują je poszczególni piłkarze Tottenhamu. Podaję tę informację mimochodem, żeby pokazać, jak wygląda przygotowanie wielkiej drużyny do wielkiego meczu. Istotniejsze wydaje mi się to, co działo się w głowie Fostera zanim doszło do strzelania karnych. Oglądający spotkanie z trybun Fabio Capello mógł wreszcie zyskać poczucie, że nie jest skazany wyłącznie na Davida Jamesa.

Zacząłem od meczu Liverpoolu i powinienem nim zakończyć. Po ostatnim gwizdku Rafa Benitez otwarcie przyznał, że teraz może liczyć jedynie na potknięcie Manchesteru United. Kłopot w tym, że nie wyglądał na człowieka, który wierzy w to, co mówi.

Realista Ramos

Zwykle staram się żyć w przekonaniu, że futbol jest nauką ścisłą. Niby zdarzają się sensacje, niby jakieś Barnsley eliminuje Liverpool i Chelsea z Pucharu Anglii, ale ostatecznie prawie zawsze wygrywa ten, kto powinien (co nie oznacza, broń Boże, Niemców…). Na takie zwycięstwo zaś prawie zawsze składają się elementy, które da się wcześniej wypracować: świetne przygotowanie fizyczne, dobrze dobrana taktyka, perfekcyjna informacja o słabych stronach rywala, starannie przećwiczony stały fragment gry…

Ba, gdyby tak było, gdyby futbol był nauką ścisłą, Juande Ramos wciąż prowadziłby Tottenham i zajmowałby z tą drużyną miejsce w czołówce Premier League. Mam nieustający kłopot z historią angielskiej klęski tego trenera, bo kiedy patrzyłem, jak kierowany przez niego zespół przegrywa mecz za meczem, odnosiłem wrażenie, że przyczyny niepowodzenia w ogromnej mierze leżą w braku pewności siebie dobrych skądinąd piłkarzy, którym raz-drugi powinęła się noga i którzy nie potrafią już po tym normalnie iść przed siebie. Owszem: niełatwo się gra bez dwóch świetnych napastników, którzy nagle postanowili odejść – to tłumaczy wiele, ale przecież nie wszystko. Powtórzę, co powiedziałem o Ramosie w wywiadzie dla Realmadrid.pl: „Do Tottenhamu przychodził jako jeden z najlepszych trenerów świata i jednym z najlepszych trenerów świata pozostał”. Jak ujmuje to Guillem Ballague, dziennikarz nie od dziś cieszący się zaufaniem szkoleniowca Realu – jego jedynym błędem było zbyt długie zapoznawanie się ze specyfiką brytyjskiej kultury piłkarskiej. Cokolwiek to znaczy, hm…

Zabawne, że Real w tym czasie niezwykle przypominał Tottenham: nie było komunikacji między trenerem Schusterem i drużyną, a w związku z tym nie było wspólnego pomysłu na grę – nic nie było, jak dobitnie ujmuje to Ballague. Zabawne też, że przenosząc się do Kastylii Ramos najwyraźniej nie zmienił metod pracy: gołym okiem widać, że jego nowi podopieczni zrzucili kilka kilogramów i że mają więcej sił na bieganie. Dużo porządniej, zwłaszcza dzięki przyjściu Diarry, wygląda defensywa. Arjen Robben otrzymał wolną rękę w szukaniu sobie miejsca na boisku i przypomina wreszcie piłkarza, który nie tak dawno zawojował Premiership. Seria dziewięciu zwycięstw z rzędu – nawet jeśli zazwyczaj skromnych – przełamała coś w głowach piłkarzy (znowu w głowach…).

O ile jeszcze parę miesięcy temu Królewscy wydawali się idealnym rywalem dla rozpędzonego Liverpoolu, teraz idealnym rywalem dla rozpędzonych Królewskich wydaje się Liverpool. Tu znów dotykamy tematu zamieszania wywołanego przez Rafę Beniteza w tych odległych czasach, kiedy jego zespół zajmował pierwsze miejsce w tabeli Premiership. Nie wiem, czy tamta tyrada miała wpływ na morale zawodników, czy może w klubie panuje atmosfera niepewności w związku z przedłużającymi się w nieskończoność rozmowami kontraktowymi Beniteza (podpisze? zostanie na dłużej? przyjdzie nowa miotła?). W każdym razie w przypadku kolejnego niepowodzenia Hiszpana nie będą mogły tłumaczyć kontuzje kluczowych graczy, bo i Gerrard, i Torres są zdrowi.

Futbol nie jest nauką ścisłą. Czekamy na dzisiejsze mecze właśnie dlatego, że poza taktyką, przygotowaniem kondycyjnym, stałymi fragmentami gry i analizą słabych stron rywala, są jeszcze podteksty: Benitez chciałby coś udowodnić Realowi, w którym pracował jako asystent Vicente del Bosque i który być może – wiele zależy od losów tego dwumeczu – będzie jego kolejnym pracodawcą. Ramos chciałby coś udowodnić całej Anglii. Ranieri – to już o meczu w Londynie – ma porachunki z Chelsea.

Juande Ramos zawsze uchodził za perfekcjonistę. Z wywiadów, jakie z nim czytałem, wyłania się obraz realisty: nawet kiedy zwalniano go z Tottenhamu, mówił, że nie ma do nikogo pretensji i że z punktu widzenia klubu było to bardzo rozsądne posunięcie. Z angielskich przygód perfekcjonisty-realisty wyciągnąć można jeszcze jeden morał: warto się uczyć języków obcych.

DOPISANE PO MECZU:

Jakoś po godzinie gry zaczęło mnie męczyć przekonanie, że czegoś tu brakuje. Przez następny kwadrans zastanawiałem się, czego, aż wreszcie zrozumiałem: obie drużyny praktycznie nie prowokowały rzutów wolnych i rogów. Jak gdyby wiedziały, że z akcji nic złego tu się stać nie może, ale ze stałego fragmentu…

Rozczarowani? Ja bawiłem się nieźle, jak zawsze, kiedy oglądam Liverpool w europejskich pucharach. Wielkie brawa dla Beniteza, na którym podświadomie położyłem krzyżyk. Brawa nie tyle nawet za wynik, co za lekcję rozgrywania meczu wyjazdowego, a mówiąc konkretniej: za sposób, w jaki potrafił zneutralizować ofensywę Realu. Nie przypominam sobie w ostatnich miesiącach drugiego meczu, w którym Raul i Higuain byliby tak mało przy piłce. Ramos, spodziewając się w środku zapory Mascherano-Alonso, próbował wprawdzie zmusić swój zespół do gry skrzydłami, ale z rezultatem mizernym; zawiódł zwłaszcza Arjen Robben, tym razem w wydaniu „jeźdźca bez głowy”, ustawionego w dodatku przy prawej linii.

Napisałem wcześniej, że Ramos jest realistą. Oznacza to, że zdaje sobie pewnie sprawę, iż najprawdopodobniej zaprzepaścił szansę na pozostanie w Madrycie dłużej niż do wakacji. A czy jego następcą może być Benitez? Ramos pamięta pewnie, jak eliminując Tottenham z Pucharu UEFA załatwił sobie pracę w Londynie…