Co czyni mistrza

Wy zaczekaliście do dziewięćdziesiątej drugiej minuty? Proszę bardzo: my zrobiliśmy swoje w minucie dziewięćdziesiątej czwartej. Wyścig do mistrzostwa Anglii rozwija się w iście epickim stylu, jeśli zważyć, że zanim Yossi Benayoun zdobył zwycięską bramkę dla Liverpoolu jego koledzy czterokrotnie trafiali w poprzeczkę lub słupek, i jeśli pamiętać o tym, co działo się na Old Trafford, zanim młodziutki Macheda przesądził o wygranej Manchesteru United. Świetnie rozumiem wykrzykniki we wpisie Rikiego, bo sam z trudem się powstrzymywałem 🙂

Kiedy kilka tygodni temu zaczynaliśmy wymieniać kryteria, jakie powinien spełnić mistrz Anglii, wiara w siebie, a co za tym idzie – walka do końca, była jednym z nich. Jak widać po liczbie bramek, strzelanych w tym sezonie przez Liverpool i MU w ostatnich minutach, oba zespoły są godnymi siebie rywalami. Ale wciąż się upieram, że kryterium równie ważnym, w którym widzę przewagę Manchesteru United, jest szerokość kadry. Czy to się może pomieścić w głowie, że w takim meczu Alex Ferguson nie może skorzystać z dwóch podstawowych środkowych obrońców, Vidicia i Ferdinanda, i dwóch podstawowych środkowych napastników, Berbatowa i Rooneya, o Scholesie w drugiej linii nie wspominając, i wciąż jest w stanie wygrać? Zwłaszcza, że Aston Villa nie była tym razem, jak w ostatnich tygodniach, chłopcem do bicia, i że nawet tak krytykowany w ciągu tego kryzysowego czasu Agbonglahor sprawiał obrońcom gospodarzy mnóstwo kłopotów.

Uwaga mediów, i słusznie, skupi się na 17-letnim debiutancie (jeszcze przez najbliższe cztery miesiące nie wolno mu oficjalnie wypić szampana, którego otrzymał dziś jako piłkarz meczu – już tonujący zachwyty Alex Ferguson tego przypilnuje…), ale my odnotujmy jeszcze dwa gole Ronaldo, zdobyte w momencie, gdy angielska prasa znów podnosi kwestię jego przenosin do Madrytu. I asysty niezastąpionego Giggsa. Można się zżymać, że na 10 minut przed końcem to goście sprawiali dużo lepsze wrażenie (coś jak w meczu Blackburn-Tottenham…), ale na tym właśnie polega kolejna cecha mistrzów: umieć osiągnąć swoje nawet nie będąc w najlepszej dyspozycji. Coś mi się wydaje, że dzisiejsze zwycięstwo będzie przełomowe w dalszej walce Manchesteru na pięciu frontach: nie tylko zaprzeczyli opiniom o kryzysie, ale zrobili to w sposób wyjątkowo zostający w pamięci. Nie pierwszy raz w tym niewiarygodnym sezonie.

Zabawne, kilka godzin temu byłem przekonany, że ten wpis powinien być kontynuacją poprzedniego. St. James’ Park, pełen czarno-białych balonów i z mnóstwem VIP-ów na trybunach (stawił się nawet Paul Gascoigne), w sobotnie popołudnie sprawiało raczej wrażenie stadionu, na którym rozgrywa się finał Pucharu Anglii niż miejsca walki o utrzymanie w ekstraklasie. Bo też w istocie: Alanowi Shearerowi jako tymczasowemu menedżerowi Newcastle przyszło rozegrać osiem (teraz już siedem) meczów o randze finału. Gdybyż jego piłkarze zechcieli dostosować się do atmosfery wytworzonej przez kibiców… Zgoda: zadanie mieli wyjątkowo trudne – mecz z Chelsea. Tyle że za tydzień ze Stoke będzie im bodaj równie ciężko pokazać, że powrót Shearera do klubu obudził jakąś nową nadzieję. A może zresztą tak naprawdę trudno o nadzieję – może z taką obroną rzeczywiście nie sposób utrzymać się w Premiership?

Osobiście nie sądzę. Wydaje mi się, że powody do zmartwienia powinni mieć raczej kibice WBA, Middlesbrough, a także Sunderlandu, Hull i Stoke, Newcastle zaś, zwłaszcza ze zdrowym Owenem, jakoś sobie poradzi. Co nie zmienia faktu, że najnowszej historii klubu ten sezon będzie najsmutniejszy. Chcieliby przecież być tam, gdzie dziś są ci z Aston Villi czy Evertonu, nie mówiąc już o Wigan (nawet jeśli dziś boleśnie przegrali) czy Fulham.

Wybaczcie ten hasłowy wpis. Zamykamy świąteczny numer „Tygodnika”, skądinąd z tekstem Marka Bieńczyka o przyszłości Leo Beenhakkera. Polecam 🙂

Shearer, czyli telefon do przyjaciela

A jednak to nie był Prima Aprilis: Alan Shearer wraca do Newcastle w roli menedżera, przynajmniej na osiem kolejek, które zostały do końca sezonu. Cel jest oczywisty, co nie znaczy prosty do osiągnięcia: uratować klub przed spadkiem.

  

Fot. AFP/Onet.pl

Kiedy kilka razy w ciągu tego roku pisałem o ciążącym nad Srokami fatum, nie przypuszczałem oczywiście, że na początku kwietnia sytuacja będzie aż tak dramatyczna. Ale też i stężenie wydarzeń nadzwyczajnych okazało się w ostatnich miesiącach intensywne nawet jak na standardy Newcastle. Pomijając kontuzje Michaela Owena, niejako wkalkulowane w zatrudnienie tego piłkarza, i pomijając kontuzje wielu innych zawodników (często zaglądam na Physioroom, gdzie przedstawicieli Newcastle zwykle jest najwięcej): któżby się spodziewał, że Shearer będzie czwartym menedżerem w ciągu jednego sezonu? Kto by przewidział, że po kilku miesiącach pracy ze Srokami Joe Kinnear będzie musiał przejść poważną operację serca (a wcześniej zdąży znieważyć grupę dziennikarzy oraz obrazić jednego ze zdolniejszych piłkarzy, Charlesa N’Zogbię, który zresztą rychło odejdzie do Wigan)? Że Mike Ashley najpierw wystawi klub na sprzedaż, a potem zmieni zdanie? Jak to podsumował Mike Norrish, w Newcastle każdy dzień wygląda jak Prima Aprilis.

Z mnóstwa powodów decyzja o zatrudnieniu Shearera wydaje się znakomitym posunięciem, jednak bodaj z równie wielu może budzić wątpliwości. Zaczynając od „za”: mówimy o człowieku obdarzanym w Newcastle statusem półboga, o klubowej legendzie (rekordowe 206 goli w 404 występach) i autorytecie zarówno dla piłkarzy, z których część wciąż pamięta go jako kapitana drużyny, jak dla kibiców i władz klubu – te ostatnie zmusił zresztą do zdymisjonowania znienawidzonego dyrektora Dennisa Wise’a, obwinianego za niedawne odejście innego ulubieńca-legendy Kevina Keegana. Shearer wydaje się od Keegana twardszy, z mniejszą dawką wątpliwości, a z jego licznych wypowiedzi w Match of the Day wnosić można, że ma pomysł na tę drużynę. Koncepcja tymczasowego zatrudnienia, poniekąd wzorowana na manewrze Chelsea z Hiddinkiem, zapewnia obu stronom względny komfort: z Shearerem jako menedżerem fani wybaczą nawet spadek z Premiership, on sam zaś będzie mógł mówić, że przyszedł za późno, by cokolwiek zmienić. Najpewniej jednak entuzjazm i otucha, jaką stary-nowy trener wleje w serca piłkarzy i sztabu szkoleniowego wystarczą, by zapewnić Newcastle utrzymanie. Piłkarze z pewnością mu uwierzą: idzie za nim aura zwycięzcy, otacza nimb profesjonalisty (jeszcze jako zawodnik znany był z tego, że przychodzi na trening pierwszy, wychodzi ostatni), znana jest jego siła charakteru, ale też poczucie humoru i zdrowy rozsądek. Jak mówić do piłkarzy uczył się m.in. od Terry’ego Venablesa i Bobby’ego Robsona – nie wspominam już o tym, że sam wygłosił dziesiątki motywacyjnych przemów jako kapitan klubu i reprezentacji. W dodatku niektórzy zawodnicy uważają go za przyjaciela – szczególnie Michael Owen, którego forma w ciągu najbliższych dwóch miesięcy może przesądzić o przyszłości Newcastle. Wiemy, że to telefony od Shearera skłoniły Owena do przenosin z Realu Madryt – czy teraz to Owen dzwonił do dawnego partnera z ataku, by zechciał uratować ukochany klub?

Pora na wątpliwości. Pierwsza jest, przyznaję, dość generalna, i wiąże się z pytaniem, które rzuciłem również w wywiadzie dla Redloga: czy byli piłkarze sprawdzają się w roli menedżerów. Druga, równie generalna: czy w roli menedżerów sprawdzają się eksperci telewizyjni. Przykłady kolegów Shearera ze studia BBC, Marka Lawrensona i Alana Hansena, nie są zachęcające. Znajomość świata piłki, umiejętność czytania gry to jedno, ale prowadzenie treningów np. to zupełnie inna kwestia. Pamiętam zresztą, jak półtora roku temu Mike Ashley wykluczył zatrudnienie Shearera po odejściu Sama Allardyce’a, mówiąc że brakuje mu doświadczenia – przez te półtora roku nic się przecież nie zmieniło. Dalej: za jego przyjściem nie pójdą transfery, trzeba będzie pracować z tymi piłkarzami, którzy już są w klubie – a zwłaszcza defensywie przydałoby się odświeżenie. I nade wszystko: kalendarz spotkań, jakie zostały Newcastle, jest piekielnie trudny. Zgoda, mecz u siebie z Chelsea na fali euforii można nawet wygrać, ale potem przyjdzie wyjazdowe spotkanie o sześć punktów ze Stoke, kolejny wyjazd – do walczącego siódme miejsce i notującego zwyżkę formy Tottenhamu, dwa mecze o wszystko u siebie – z Portsmouth i Middlesbrough, przedzielone wyjazdem do Liverpoolu, później niewygodne Fulham i Aston Villa… Wedle powszechnego przekonania, żeby się utrzymać w Premier League potrzeba 40 punktów – z prognozy „Independenta” wynika, że w tych meczach uda się zdobyć tylko 39…

Tak czy inaczej, Alan Shearer mi zaimponował. Niedawno czytałem w „When Saturday Comes” szyderstwa z byłych piłkarzy, którzy wybierają bezpieczne życie gadających głów, przeplatając występy w telewizji grą w golfa. On się tego luksusu właśnie pozbawił – to jego będą teraz bezlitośnie rozliczać pozostałe gadające głowy.

Rolls-Royce w garażu albo powrót króla

Miejsce w historii angielskiej piłki ma zapewnione z banalnego, w gruncie rzeczy, powodu: jest autorem najszybciej strzelonego gola w dziejach Premiership. A że ów gol padł w dziesiątej sekundzie meczu, pewnie nieprędko znajdzie się ktoś, kto ten rekord pobije. Zaraz, zaraz – zapytacie – co środkowy obrońca robił w dziesiątej sekundzie meczu pod bramką przeciwnika? Ano właśnie: to jedna z wielu kwestii nieoczywistych w przypadku Ledleya Kinga.

Dziś znamy go jako obrońcę, ale przez wiele lat kolejni menedżerowie Tottenhamu (i reprezentacji Anglii) nie mogli się zdecydować, jaka jest jego najlepsza pozycja na boisku. Bardzo szybki, nienaganny technicznie, świetnie grający obiema nogami – niejednemu fachowcowi żal było ustawiać w defensywie zawodnika operującego piłką z taką swobodą. Z powodzeniem występował więc w drugiej linii i właśnie jako środkowy pomocnik znalazł się w dziesiątej sekundzie meczu przed polem karnym Bradford (był grudzień 2000). Jako defensywny pomocnik grał z kolei w towarzyskim meczu reprezentacji Anglii z Argentyną, skądinąd może najbardziej emocjonującym meczu towarzyskim, jaki w życiu widziałem (rok 2005, Anglia wygrała 3:2). Wtedy akurat potężne kłopoty sprawiał mu Riquelme – King do tej pory wspomina, że był najtrudniejszym rywalem, przeciwko któremu przyszło mu grać.

Na co dzień sam bywa najtrudniejszym rywalem dla innych. Thierry Henry mówi, że obrońca Tottenhamu to jedyny piłkarz, który jest w stanie odebrać mu piłkę bez faulu – co pokazywał nie tylko w derbach Londynu, ale i w meczu Anglia-Francja podczas mistrzostw Europy w 2004 r. Fabio Capello ceni go ponoć wyżej od Terry’ego i Ferdinanda – i stąd całe zamieszanie z powołaniem go i następnie puszczeniem do domu z trwającego właśnie zgrupowania reprezentacji. Włoch porównuje Kinga do Baresiego i Maldiniego, z którymi w przeszłości pracował: tak samo jak oni, Anglik potrafi przewidywać ruch przeciwnika i uprzedzać go, zanim akcja wejdzie w fazę naprawdę niebezpieczną. W dodatku zazwyczaj trafia w piłkę zamiast w nogi rywala: w ciągu ponad 260 meczów rozegranych dotąd w dorosłej karierze dostał zaledwie paręnaście żółtych kartek. Pokażcie mi drugiego takiego obrońcę.

Skoro jest lepszy niż Ferdinand i Terry, dlaczego świat wciąż o tym nie wie? Ano dlatego, że kiedy codziennie rano piłkarze Tottenhamu zbierają się w ośrodku treningowym, ogromna większość wychodzi z szatni przez drzwi po lewej stronie – wiodące w stronę boisk, on zaś skręca w prawo – w kierunku pomieszczeń sztabu medycznego. Jak mówił Juande Ramos, King jest jak Rolls-Royce trzymany w  garażu: kontuzja kolana przez wiele miesięcy uniemożliwiała mu grę, a dziś uniemożliwia treningi. Od poniedziałku do czwartku zajmuje się głównie pływaniem i jazdą na rowerku w siłowni. W piątek obserwuje trening taktyczny, podczas którego w jego roli u boku Jonathana Woodgate’a występuje Michael Dawson, po czym przez 20 minut biega. Jeśli w tym czasie kolano nie puchnie, w sobotę gra. Jeśli w sobotę gra, w niedzielę jego kolano przypomina balon, więc w poniedziałek wraca na pływalnię i pod opiekę masażysty. Pokażcie mi drugiego zawodowego sportowca, który utrzymałby się na najwyższym poziomie wcale nie trenując.

Paradoks polega bowiem na tym, że kiedy Ledley King gra, przeważnie jest jednym z najlepszych na boisku – tak było także w sobotę, kiedy stanął naprzeciwko Anelki i Drogby. Pozornie niewidoczny (i niesłyszalny: nie krzyczy na kolegów, nie ustawia ich, po prostu daje dobry przykład), jest przecież niezawodny. Trudno się dziwić, że Capello powołał go na zgrupowanie i chciał przyjrzeć się z bliska. Podobnie jak trudno się dziwić, że kiedy zobaczył jego kolano, odesłał go z powrotem do klubu – na basen i rowerek. Media miały używanie przez dobrych kilka dni…

A przecież choć tym razem Harry Redknapp i Fabio Capello ostro się starli (menedżer Tottenhamu nazwał powołanie Kinga szaleństwem), w jednej kwestii pozostają zgodni: że mają do czynienia z wybitnym piłkarzem, na którego warto czekać choćby nawet miał grać tylko dziesięć meczów rocznie. Capello mówi, że z obrońcy Tottenhamu nie rezygnuje i że liczy na to, iż zdrowie pozwoli mu pojechać na mistrzostwa świata do RPA. Redknapp deklaruje, że na mundial jest gotów zawieźć Kinga osobiście, byle nie musiał grać częściej niż raz w tygodniu. Jeśli wciąż macie wątpliwości, czy jest wart aż takiej troski, zapytajcie Arjena Robbena.

Wróżba nie drużba

Człowiek, który raz czy drugi nabijał się z przepowiedni Marka Lawrensona, zaczyna powtarzać swoje własne przepowiednie z drżeniem w głosie. Tym bardziej, że Lawrenson ryzykuje o wiele bardziej, typując wyniki każdej kolejki Premiership, a więc narażając się na ironiczne uwagi co tydzień. Człowiek, który raz czy drugi wyśmiewał jego prognozy patrzy teraz z niedowierzaniem na mecz Fulham-Manchester United i zaczyna się zastanawiać, czy nie staje się przypadkiem zakładnikiem własnych tez: czy nie nagina tego, co widzi, do kilku mocnych zdań wygłoszonych przez siebie kilka lub kilkanaście dni temu.

To ja jestem tym człowiekiem. To mnie będziecie rozliczać z przedwczesnego ogłoszenia Manchesteru United mistrzem Anglii… oczywiście jeśli ostatecznie MU tytułu nie zdobędzie. Wciąż jeszcze wydaje mi się to najbardziej prawdopodobny scenariusz. Wciąż myślę, że ławka Liverpoolu jest zbyt krótka jak na kwietniowo-majowy maraton (co innego ławka Czerwonych Diabłów, choć widzę, jak do pauzującego za czerwoną kartkę Vidicia dołączają Rooney i Scholes, natomiast kontuzjowany Berbatow nie jedzie na zgrupowanie kadry). Wciąż uważam, że mecze, jakie czekają podopiecznych Rafy Beniteza – przede wszystkim w Lidze Mistrzów – są trudniejsze niż mecze piłkarzy Fergusona. Nie mogę jednak nie docenić rozmachu i klasy, z jakimi Liverpool zdemolował Aston Villę, podobnie jak nie mogę tak po prostu powiedzieć, że o porażce MU kolejny raz zdecydowały czerwona kartka i rzut karny. Nie mogę, bo widziałem przecież, że co najmniej kilku piłkarzy MU (zwłaszcza Berbatow i Ronaldo), było na Craven Cottage kompletnie bez formy.

Guus Hiddink deklaruje, że w walce o mistrzostwo jego drużyna właśnie przestała się liczyć (tym ciekawszy zresztą będzie ćwierćfinał Ligi Mistrzów…). Od Three Point Lane do White Hart Pain – takie mniej więcej muszą więc być wrażenia kibiców Chelsea po meczu z Tottenhamem. Przez lata przywykli na tym stadionie wygrywać, mieli za sobą serię siedmiu kolejnych zwycięstw i niepowtarzalną okazję, by po porażce MU zbliżyć się do mistrzów Anglii na wyciągnięcie ręki…

Nie będę tego wyliczenia ciągnął. Holender po raz pierwszy zaskoczył mnie na minus, wystawiając po prawej stronie trzyosobowego ataku… Belettiego. Oczywiście mówimy o dwóch kompletnie różnych drużynach niż tamten Tottenham i tamta Chelsea, ale odnoszę wrażenie, że nowy szkoleniowiec wicemistrzów Anglii nie odrobił lekcji z ubiegłorocznych potknięć swojego zespołu w starciach z Kogutami. Przecież także Anelka ustawiony po lewej stronie to Anelka nieistniejący – zarówno wczoraj, jak podczas pamiętnego finału Pucharu Ligi.

Zmartwienia kibiców Chelsea niekoniecznie jednak muszą być moimi. Tottenham kolejny raz w tym sezonie pokazał, że umie grać z drużynami z czołówki, do siódmego, prawdopodobnie pucharowego miejsca, brakuje mu już tylko trzech punktów. Ja zaś mam satysfakcję, bo o ile wróżby Manchesterowe mogą się skończyć różnie, to wczorajsze derby potwierdziły właściwie wszystkie punkty ubiegłotygodniowej analizy przyczyn odrodzenia Tottenhamu. Był więc Keane-przywódca (widzieliście, jak cofał się, by utrudniać życie Ballackowi za każdym razem, gdy drużyna traciła piłkę?), był Lennon w życiowej formie, był najlepszy na boisku Modrić, a także waleczni środkowi pomocnicy, bezbłędni środkowi obrońcy, no i wreszcie: Heurelho Gomes jako pewny punkt drużyny, co udowodnił choćby świetną interwencją po strzale Terry’ego.

W dole tabeli spod szubienicy ucieka Portsmouth (tak rzadko jesteśmy świadkami porażek Evertonu, zwłaszcza w meczach, w których piłkarze Davida Moyesa pierwsi obejmują prowadzenie…), nieprzyjemnie blisko niej znajduje się natomiast Newcastle. Joe Kinnear zdrowieje wprawdzie po operacji serca, ale wątpię, żeby po powrocie do pracy okazał się cudotwórcą. Wiele wskazuje na to, że tym razem wśród spadkowiczów znajdzie się co najmniej jedna wielka firma.

Licz się ze słowami

Krótko i możliwie bez przymiotników, bo temat delikatny. Alan Pardew, dawny menedżer West Hamu i Charltonu, był w niedzielę gościem Match of the Day, gdzie pokazywano fragmenty meczów Aston Villa-Tottenham i Chelsea-Manchester City. Jedną z akcji, podczas której Michael Essien odebrał piłkę Chedowi Evansowi, opisał następująco: „Evans to silny chłopak, ale Essien go staranował, a właściwie zgwałcił”. Miał to być komplement dla pomocnika Chelsea.

Wkrótce po zakończeniu programu do BBC zaczęły napływać skargi (złożyło je co najmniej 35 widzów), a przedstawiciele kilku instytucji zajmujących się ofiarami przemocy seksualnej publicznie skrytykowali wypowiedź Pardew. On sam przeprosił, BBC zapewniła zaś, że siedzący z nim w studiu Adrien Chiles i Alan Hansen nie zareagowali tylko dlatego, że zamiast słowa rapes (zgwałcić), usłyszeli rakes (zagrabić) – w co skądinąd trudno uwierzyć.

Sprawa jest z jednej strony oczywista, z drugiej – skomplikowana. Oczywista, bo – jak mówi Lee Eggleston, przedstawicielka organizacji Rape Crisis England and Wales – używanie takiego języka trywializuje i banalizuje potworne zjawisko. Nie chciałbym tego wątku rozwijać, żeby samemu nie popaść w banały. O traumie związanej z gwałtem – traumie zarówno osoby zgwałconej, jak jej bliskich – w sposób niezrównany pisze John Maxwell Coetzee w „Hańbie”.

Ale sprawa jest skomplikowana, bo słowa Alana Pardew można widzieć jako przykład doprowadzonej do skrajności kultury macho, od zawsze dominującej w świecie piłki nożnej. Znam inne przypadki, np. seksistowską wypowiedź menedżera Luton Mike’a Newella na temat pomyłki kobiety-sędziego liniowego. Futbol to także agresja – kontrolowana, ograniczana przepisami, ale jednak agresja. Sam przed trzema dniami wychwalałem drugą linię Tottenhamu, bo wreszcie odpowiada wślizgiem na wślizg i przechwytem na przechwyt. Również Essiena cenimy za odbiór piłki, nieraz odbywający się na pograniczu gry faul. Twardziele są w cenie.

Co jednak najważniejsze: Alan Pardew – którego przygoda z BBC najprawdopodobniej się skończyła – nie jest jedynym, który używa podobnych sformułowań. Z rozmów redakcyjnych pamiętam np. frazę, że kogoś zgwałciliśmy do napisania tekstu. Kieruję więc ten wpis przede wszystkim do siebie. Myślę, że nie muszę otwierać wielkiej debaty na temat politycznej poprawności, żeby sobie powiedzieć, że powinienem bardziej uważać na to, co piszę i mówię.

Koguty zagrały dla Kanonierów

Zdanie tytułowe, jakkolwiek wygląda ekscentrycznie, jest przecież prawdziwe, bo dzięki wyjazdowemu zwycięstwu Tottenhamu nad Aston Villą Arsenal odzyskał czwarte miejsce w tabeli i po raz pierwszy od grudnia wolno się spodziewać, że Wielka Czwórka i tym razem okaże się pierwszą czwórką. Ale przecież Koguty zagrały przede wszystkim dla siebie: kolejne w ciągu ostatnich tygodni trzy punkty praktycznie oddalają od nich groźbę spadku z ekstraklasy i pozwalają myśleć o… europejskich pucharach. Wszystko wskazuje na to, że wystarczy zająć siódme miejsce w tabeli, do siódmego miejsca zaś brakuje Tottenhamowi już tylko czterech punktów.

Na renesans zespołu z White Hart Lane składa się kilka czynników. Wyliczmy je, zanim przeniesiemy się na drugi koniec dzielnicy.

Po pierwsze: powrót Robbiego Keane’a, czyli pojawienie się w klubie piłkarza o mentalności zwycięzcy i umiejętnościach przywódcy. Tu nie chodzi jedynie o to, jak Irlandczyk umie znaleźć sobie miejsce na boisku, jak widzi kolegów i jak celnie im podaje (a także jak celnie strzela…), ale również o to, że – Harry Redknapp świadkiem – Keane załatwia połowę pracy w szatni, bo motywuje kolegów lepiej niż menedżer i wszyscy jego asystenci.

Po drugie: życiowa forma Aarona Lennona. Nie widzę dziś wśród Anglików lepszego prawoskrzydłowego (co oznacza, że stawiam go wyżej od Beckhama, Wrighta-Philipsa i Walcotta). Lennon jest nie tylko piekielnie szybki (taki był zawsze), ale także piekielnie skuteczny: strzela bramki i coraz częściej asystuje. Najlepsi obrońcy ligi (vide Evra w finale Pucharu Ligi) są bezradni wobec jego rajdów, najlepsi bramkarze (vide Friedel dziś) przyznają, że dawny jeździec bez głowy poprawił jedyny właściwie element gry, do którego można było mieć zastrzeżenia: dośrodkowania.

Po trzecie: Luka Modrić. Tu nie ma sensu rozwijać, wystarczy popatrzeć na wizytówkę piłkarskich umiejętności Chorwata wybraną z jednego tylko meczu. Tym, co zaskakuje najbardziej, jest waleczność – maleńki pomocnik potrafi odebrać piłkę zawodnikom cięższym o kilkanaście kilogramów i wyższym o kilkanaście centymetrów. No i kto powiedział, że prawdziwi rozgrywający odeszli do lamusa?

Po czwarte: solidny środek pola. Po sprowadzeniu z Wigan Palaciosa i przyznaniu Jenasowi większej niż dotąd liczby zadań defensywnych druga linia Tottenhamu wreszcie odpowiada wślizgiem na wślizg i przechwytem na przechwyt. Odrobina agresji (co nie znaczy brutalności): oto, czego zawsze tej drużynie brakowało.

Po piąte: Ledley King, choć nie może trenować, może grać. Nie żartuję: kłopoty tego piłkarza z kolanem są na tyle poważne, że po każdym meczu natychmiast trafia pod opiekę rehabilitantów i następnych kilka dni spędza na zmianę w basenie, siłowni i gabinecie lekarskim. O uczestnictwie w zajęciach z resztą drużyny mowy nie ma – ale przychodzi weekend i po lekkim rozruchu King wychodzi w pierwszym składzie, by stać się jednym z najlepszych piłkarzy na boisku. Świetny technicznie, szybki, skoczny, niemal nie faulujący (pisałem już kiedyś, że w ciągu kilkuset meczów rozegranych w życiu otrzymał może 10 żółtych kartek – niewiarygodna statystyka, jak na obrońcę); jaka szkoda, że stan zdrowia nie pozwolił mu zostać najlepszym stoperem Europy.

Po szóste: Tony Parks, nowy trener bramkarzy, zrobił porządek z Heurelho Gomesem. Brazylijczykowi od miesięcy nie zdarzyło się zawalić meczu. O zasługach Harry’ego Redknappa nie mówię, bo ten elokwentny dżentelmen zawsze znajdzie sposób, żeby je podkreślić. Niechże mu zresztą będzie: kto po ośmiu kolejkach myślałby, że w tym sezonie realne jest nie tylko utrzymanie się w lidze, ale walka o europejskie puchary?

A propos elokwencji: Arsene Wenger po meczu z Blackburn był nieco bardziej rozmowny niż ostatnio, i miał swoje powody. Tylko znakomita postawa Paula Robinsona (patrz blogowa winieta) w bramce gości i fatalna Nicklasa Bendntera w ataku gospodarzy tłumaczy stosunkowo skromne rozmiary zwycięstwa Kanonierów. Arszawin był (Piotrek znów ma rację) świetny i jeśli po jego transferze do Arsenalu robiłem sobie nadzieje, że stanie się dla tej drużyny kimś na podobieństwo Dennisa Bergkampa, dziś zobaczyłem pierwsze zwiastuny ich spełnienia. Jakże on potrafi wyrobić sobie okazję do strzelenia bramki, jakże potrafi dograć do lepiej ustawionego kolegi – a wszystko niby przypadkiem czy od niechcenia, w stylu „nielatającego Holendra”.

Ale menedżer Arsenalu miał wiele tematów do rozmów z dziennikarzami także z przyczyn mniej przyjemnych. Widzieliście faul Dioufa na Almunii, po którym piłkarz Blackburn powinien wylecieć z boiska? To jeszcze jeden argument za ubiegłotygodniowym postulatem Wengera, by najgroźniejsze faule karać odsunięciem winowajcy nie na trzy, ale nawet na dziesięć spotkań. A czy to przypadek, że Kevin Nolan, którego wejście w nogi Anichebe sprowokowało tamtą wypowiedź Wengera, był wieloletnim podopiecznym obecnego menedżera Blackburn? Przyznawałem się już wiele razy, że nie lubię drużyn trenowanych przez Sama Allardyce’a. Nie mam wątpliwości, że znów zdoła się on utrzymać w Premiership, ale myślę bez przyjemności o tym, jakim to odbędzie się kosztem. Oprócz koszmarnego faulu Dioufa obejrzeliśmy również koszmarną próbę wymuszenia rzutu karnego przez Pedersena…

Nie chcę kończyć ponuro, więc powtórzę mantrę o najlepszym sezonie w historii Premiership. Do końca dziewięć kolejek, trzy drużyny walczą o mistrzostwo, sześć o Ligę Mistrzów, jedenaście o grę w pucharach w ogóle i pewnie tyle samo o utrzymanie. Tematów nie zabraknie. 

Niezwyciężeni zwyciężeni

Gdybym miał opisywać dzisiejszy mecz Manchesteru United z Liverpoolem przy pomocy piłkarskich komunałów, powiedziałbym, że wynik nie odzwierciedla wydarzeń na boisku. I dodałbym, na większym jeszcze stopniu ogólności, że piłka nożna jest grą błędów. W końcu to jeden błąd Reiny przerwał partię taktycznych szachów, które gdyby nie on, oglądalibyśmy może do końca meczu. Jeden – ale za to jaki – błąd Vidicia pozwolił Liverpoolowi wrócić do gry (błąd błędem, ale kunszt Torresa, który do końca czekał, co zrobi van der Sar…). Jeden błąd Evry spowodował, że dla Manchesteru nie było już ratunku (błąd błędem, ale kunszt Torresa, który odgrywał do Gerrarda…). A potem przyszedł kolejny błąd Vidicia i wreszcie wpadka O’Shea i van der Sara.

Przy tej ostatniej akcji warto się na chwilę zatrzymać: jak słusznie zauważa Piotrek, zwycięstwo Liverpoolu przypieczętował piłkarz, którego kibice z The Kop dość zgodnie uważają za najsłabsze ogniwo – dziś (szczęśliwie?) wpuszczony z ławki rezerwowych. Fantastyczny gol Dosseny był przecież czymś równie nieoczekiwanym, co błędy Vidicia; nie wiem, czy nie były to w ogóle pierwsze poważne błędy Serba w tym sezonie.

Najlepszy na boisku był Alan Wiley. Chciałbym to podkreślić, zanim powiem dwa zdania o drużynie Liverpoolu, bo dobiegające pomału końca rozgrywki stały pod znakiem kampanii „Respect”, mającej skłaniać piłkarzy i menedżerów do większego szacunku dla arbitrów – a raczej stały pod znaniem fiaska tej kampanii: sędziowie mylili się może nawet częściej niż dotąd, a menedżerowie (co tu kryć, zwłaszcza Ferguson i Benitez) nadal nie przebierali w słowach. Dziś, w najważniejszym jak do tej pory meczu sezonu, z oczywistych przyczyn meczu podwyższonego ryzyka, wszystkie kluczowe decyzje sędziego – także te o karnych i czerwonej kartce – były słuszne.

Liverpool zgodnie z przewidywaniami zagrał ostrożnie, bardziej jak z Realem na wyjeździe niż z Realem u siebie. Bohaterami zostali rzecz jasna Gerrard i Torres, choć moją uwagę zwrócili także Mascherano i Lucas, którzy nie tylko wygrali rywalizację o środek pola z Carrickiem i Andersonem ( to z kolei najsłabsze ogniwo MU), ale zawsze na czas asekurowali bocznych obrońców, gdy zagrożenie miało nadejść ze skrzydeł – zwłaszcza Aurelio wiele zawdzięcza Lucasowi w starciach z Cristiano Ronaldo. Co się zaś tyczy Gerrarda i Torresa: szczęśliwie dla Liverpoolu nareszcie obaj są zdrowi (uwierzycie, że był to dopiero ich dziewiąty wspólny mecz?), a Hiszpan – bodaj pierwszy raz w tym sezonie – doszedł do wielkiej formy. To nie tylko kwestia techniki, ale i siły fizycznej – umiejętności przyjęcia piłki mimo asysty obrońcy, przytrzymania jej, zastawienia się, a następnie zrobienia miejsca wbiegającemu z głębi pola Gerrardowi…

Zacząłem od tego, że wynik nie odzwierciedla wydarzeń na boisku: zarówno po pierwszych 20 minutach, jak na kwadrans przed końcem wielu z nas obstawiało, że MU nie przegra. Nawet mimo porażki piłkarze Alexa Fergusona pozostają faworytem do zdobycia tytułu (mają cztery punkty przewagi i mecz w zapasie oraz większy i bardziej wyrównany skład), choć faktem jest, że aura „niezwyciężonych” właśnie ich opuściła. Fantastyczna wiadomość dla kibiców niezaangażowanych: niepewność i emocje przedłużyły się o dobrych kilka tygodni. No i wyobraźcie sobie, że w losowaniu Ligi Mistrzów Liverpool i MU trafiają na siebie po raz kolejny…

Marszałek Ryan

Do wczorajszych zapisków i zachwytów sprzed trzech tygodni, dorzucam jeszcze garść statystyk z infografiki „Timesa”. Ryan Giggs, o jedenaście lat starszy od Cristiano Ronaldo, przebiegł podczas meczu z Interem blisko 400 metrów więcej (Walijczyk 9923 m, Portugalczyk 9555 m), wypracował dla Manchesteru pięć sytuacji bramkowych (Rooney 4, Evra 3, Scholes 2), miał pięć udanych dryblingów (Park, Rooney i Ronaldo po 2). Obrazek pokazuje również (w lewym dolnym rogu) taktyczną zagrywkę Fergusona: dokonaną tuż przed przerwą wymianę pozycji między przestawionym na lewe skrzydło Rooneyem a Giggsem właśnie; wymianę, która zaowocowała m.in. asystą Anglika przy golu Ronaldo. Zbyteczne dodawać, że Walijczyk grający za plecami Berbatowa był równie niebezpieczny jak w meczach, podczas których występuje jako skrzydłowy albo „zwyczajny” środkowy pomocnik.

  

Źródło: „The Times”

Zdanie, że Giggs mniej biega, za to świetnie wie, gdzie na chwilę przystanąć, żeby znaleźć się w centrum wydarzeń, nie jest więc do końca prawdziwe. Za to prawdopodobieństwo, że to właśnie on zostanie wybrany piłkarzem roku wzrasta z meczu na mecz.

Cztery razy Anglia

W połowie najważniejszego tygodnia sezonu (a w każdym razie najważniejszego ze wszystkich dotychczasowych) Rafa Benitez ma wreszcie powody do zadowolenia. Przynajmniej przez kilka dni nikt nie będzie mu wypominać niefortunnych wypowiedzi dla mediów czy niefortunnej polityki transferowej; nikt nie będzie opisywać wojny podjazdowej, toczonej w ciągu ubiegłych miesięcy z Rickiem Parrym, ani spekulować na temat jego przyszłości w klubie. Przynajmniej do soboty, kiedy – na zakończenie najważniejszego tygodnia sezonu (a w każdym razie najważniejszego ze wszystkich dotychczasowych) – Liverpool czeka pojedynek z Manchesterem United.

A może się mylę? Może triumf nad Realem Ramosa dopiero rozbudzi spekulacje nad przyszłością Beniteza, a mianowicie przyszłością Królewską? Niechby nawet nie zdobył mistrzostwa Anglii: jeśli idzie o rozgrywki europejskie jego drużyna znajduje się na pierwszym miejscu tabeli zestawiającej sukcesy z ostatnich pięciu lat. Przyszły prezes Realu nie znajdzie dziś lepszego kandydata.

Niewątpliwie Benitez po raz kolejny zasłużył na nasze komplementy. Wtedy chwaliliśmy lekcję rozgrywania meczu wyjazdowego, tym razem chwalimy sposób, w jaki nastawił drużynę do grania o wszystko, bez kalkulacji biorących pod uwagę wynik z pierwszego spotkania. Jeśli Juande Ramos liczył, że Liverpool zacznie ostrożnie i jeśli sam kalkulował, że z początku zagra, jak by powiedzieli eksperci Polsatu, „na zero z tyłu”, nie mógł pomylić się boleśniej. Ile bramek zdobyliby Liverpoolczycy w ciągu pierwszych 30 minut, gdyby nie Iker Casillas? Jeden mecz i wszystkie stereotypy o rzekomo przywiązanym do gry defensywnej Benitezie legły w gruzach (piszę o tym, bo bodaj sam ich nadużywałem). A duet Gerrard-Torres, który stał się przekleństwem Robbiego Keane’a, już można zestawiać z najlepszymi duetami z klubowej historii: Fowlerem i Owenem, Aldridgem i Beardsleyem, Dalglishem i Rushem, Keeganem i Toshackiem. Choć przecież oprócz tej dwójki bohaterem wczorajszego wieczora był dla mnie niezmordowany Dirk Kuyt (skądinąd Benitez po meczu uchylił się od indywidualnych ocen, mówiąc, że świetną robotę wykonał człowiek odpowiedzialny za stroje, a także lekarze i masażyści).

Zabawne, że rozpisuję się o meczu Liverpoolu. Pewnie odzywa się moje poczucie winy za dotychczasowe ironiczne uwagi pod adresem tego zespołu. W temacie awansu Manchesteru United i tego, że Alex Ferguson da lekcję Jose Mourinho po pierwszym meczu oraz późniejszych osiągnięciach w lidze i Pucharze Ligi byłem dziwnie spokojny, choć nie spodziewałem się oczywiście, że początek końca przygody Interu z Champions League nastąpi na skutek gapiostwa przy rzucie rożnym. Tak jak nie spodziewałem się, że piłkarze Arsenalu potrafią strzelać karne (biedny Eduardo… po tym, jak spudłował, zastanawiałem się, o czym myślał podczas tego samotnego długiego marszu z połowy boiska do punktu wyznaczającego jedenasty metr, i cholernie się cieszę, że nie stał się przyczyną odpadnięcia Kanonierów).

Lepszym od siebie pozostawiam analizy, dlaczego angielski walec okazał się nie do zatrzymania. Ja czekam na sobotę.

W gumowych rękawiczkach

Puchar Anglii stracił nieco ze swojej magii: to zdanie można uzasadnić na kilku poziomach, z których obniżenie poziomu transmisji telewizyjnych byłoby problemem dotyczącym otoczki, przewidywalność wyników poszczególnych spotkań zaś – problemem dotyczącym sedna sprawy. Zaczynam od otoczki, bo oprócz meczu w stanie czystym pragniemy przecież meczu jako widowiska i meczu jako wydarzenia, hm, intelektualnego: domagamy się analizy, a w tej chwytani w łapance eksperci ITV ustępują wyjadaczom z BBC, Sky czy nawet Setanta Sports (nie mówię już o wpadce z dogrywki meczu czwartej rundy, kiedy przerwa na reklamy pozbawiła widzów możliwości zobaczenia na żywo zwycięskiego gola w derbach Liverpoolu).

Zaczynam od otoczki także dlatego, że w gruncie rzeczy same mecze ćwierćfinałowe nie zdołały podnieść mi ciśnienia: wygrywali ci, co mieli, ku największemu zadowoleniu kibiców drużyn walczących o siódme miejsce w tabeli (wszystko wskazuje na to, że zwycięzca Pucharu Anglii i tak będzie miał zapewniony start w europejskich pucharach).

Oczywiście ucieszył mnie kolejny gol Eduardo i w ogóle fakt, że Chorwat na dobre wrócił do składu Arsenalu. Pisząc to mam poczucie, że jeden temat umknął powitalnym chórom: udział, jaki w tym powrocie mają ludzie w gumowych rękawiczkach. Wówczas, ponad rok temu, karierę Eduardo ocaliła przytomność umysłu masażysty Gary’ego Lewina. Przez następne miesiące zajmował się nim inny członek ekipy medycznej Arsenalu, Tony Colbert, o którym Arsene Wenger mówił, że spędził z piłkarzem więcej czasu niż jego żona i do którego Chorwat pobiegł po strzeleniu gola w meczu z Cardiff.

  

Fot. PAP/Onet.pl

Napisałem powyżej „masażysta”? Właściwie to słowo wydaje się nieadekwatne do kompetencji, jakimi po wślizgu Martina Taylora wykazał się Lewin. Najpierw przez radiotelefon wezwał z ławki rezerwowych Gilberto Silvę (będący w szoku Eduardo mówił tylko w rodzimym portugalskim i potrzebny był tłumacz), by ten powiedział koledze, co ma robić. Zwijający się z bólu Eduardo otrzymał nie tylko tlen, ale i gaz rozweselający, który pomógł mu trochę się rozluźnić. Następnie Lewin unieruchomił pogruchotaną nogę, by można ją było ułożyć w specjalnej próżniowej szynie i przenieść na nosze. Pamiętał również o lekach przeciwzapalnych, minimalizujących ryzyko zakażenia (pęknięte kości Eduardo przebiły skórę).

To nie pierwszy przypadek, w którym interwencja Lewina okazała się kluczowa dla zdrowia, a może i życia piłkarza: przed dwoma laty w finale Pucharu Ligi dobiegł pierwszy do nieprzytomnego Johna Terry’ego z Chelsea, i wyciągnął mu język z gardła, zapobiegając uduszeniu się, a kilkanaście lat wcześniej niemal złamał szczękę Davida Rocastle’a – również, by zapobiec uduszeniu.

Skąd się tacy biorą? Od dziecka związany z Arsenalem, początkowo ćwiczył się w fachu bramkarskim, choć już jako dziewiętnastolatek stał się masażystą drużyny rezerwowej, a jako dwudziestodwulatek – pierwszego zespołu. Od tamtej pory minęło ćwierć wieku i grubo ponad tysiąc spotkań, podczas których siedział na ławce rezerwowych z torbą medykamentów – doświadczenia mu więc nie brakuje. Przez ponad 10 lat służył swoimi umiejętnościami także reprezentacji Anglii, która po przyjściu Fabio Capello zaoferowała mu pełny etat. Pytany w jednym z wywiadów, jaki nowy przepis w piłce nożnej ułatwiłby mu pracę, wyznał, że ma dość pospiesznego szycia rozbitych głów i wolałby, aby krwawiącego piłkarza mógł czasowo zastępować rezerwowy.

Pomyśleć, że nie tak dawno czytałem na jakimś forum kibiców Arsenalu narzekania, że ich klub ma najgorszą ekipę medyczną w Premiership…