Człowiek, który raz czy drugi nabijał się z przepowiedni Marka Lawrensona, zaczyna powtarzać swoje własne przepowiednie z drżeniem w głosie. Tym bardziej, że Lawrenson ryzykuje o wiele bardziej, typując wyniki każdej kolejki Premiership, a więc narażając się na ironiczne uwagi co tydzień. Człowiek, który raz czy drugi wyśmiewał jego prognozy patrzy teraz z niedowierzaniem na mecz Fulham-Manchester United i zaczyna się zastanawiać, czy nie staje się przypadkiem zakładnikiem własnych tez: czy nie nagina tego, co widzi, do kilku mocnych zdań wygłoszonych przez siebie kilka lub kilkanaście dni temu.
To ja jestem tym człowiekiem. To mnie będziecie rozliczać z przedwczesnego ogłoszenia Manchesteru United mistrzem Anglii… oczywiście jeśli ostatecznie MU tytułu nie zdobędzie. Wciąż jeszcze wydaje mi się to najbardziej prawdopodobny scenariusz. Wciąż myślę, że ławka Liverpoolu jest zbyt krótka jak na kwietniowo-majowy maraton (co innego ławka Czerwonych Diabłów, choć widzę, jak do pauzującego za czerwoną kartkę Vidicia dołączają Rooney i Scholes, natomiast kontuzjowany Berbatow nie jedzie na zgrupowanie kadry). Wciąż uważam, że mecze, jakie czekają podopiecznych Rafy Beniteza – przede wszystkim w Lidze Mistrzów – są trudniejsze niż mecze piłkarzy Fergusona. Nie mogę jednak nie docenić rozmachu i klasy, z jakimi Liverpool zdemolował Aston Villę, podobnie jak nie mogę tak po prostu powiedzieć, że o porażce MU kolejny raz zdecydowały czerwona kartka i rzut karny. Nie mogę, bo widziałem przecież, że co najmniej kilku piłkarzy MU (zwłaszcza Berbatow i Ronaldo), było na Craven Cottage kompletnie bez formy.
Guus Hiddink deklaruje, że w walce o mistrzostwo jego drużyna właśnie przestała się liczyć (tym ciekawszy zresztą będzie ćwierćfinał Ligi Mistrzów…). Od Three Point Lane do White Hart Pain – takie mniej więcej muszą więc być wrażenia kibiców Chelsea po meczu z Tottenhamem. Przez lata przywykli na tym stadionie wygrywać, mieli za sobą serię siedmiu kolejnych zwycięstw i niepowtarzalną okazję, by po porażce MU zbliżyć się do mistrzów Anglii na wyciągnięcie ręki…
Nie będę tego wyliczenia ciągnął. Holender po raz pierwszy zaskoczył mnie na minus, wystawiając po prawej stronie trzyosobowego ataku… Belettiego. Oczywiście mówimy o dwóch kompletnie różnych drużynach niż tamten Tottenham i tamta Chelsea, ale odnoszę wrażenie, że nowy szkoleniowiec wicemistrzów Anglii nie odrobił lekcji z ubiegłorocznych potknięć swojego zespołu w starciach z Kogutami. Przecież także Anelka ustawiony po lewej stronie to Anelka nieistniejący – zarówno wczoraj, jak podczas pamiętnego finału Pucharu Ligi.
Zmartwienia kibiców Chelsea niekoniecznie jednak muszą być moimi. Tottenham kolejny raz w tym sezonie pokazał, że umie grać z drużynami z czołówki, do siódmego, prawdopodobnie pucharowego miejsca, brakuje mu już tylko trzech punktów. Ja zaś mam satysfakcję, bo o ile wróżby Manchesterowe mogą się skończyć różnie, to wczorajsze derby potwierdziły właściwie wszystkie punkty ubiegłotygodniowej analizy przyczyn odrodzenia Tottenhamu. Był więc Keane-przywódca (widzieliście, jak cofał się, by utrudniać życie Ballackowi za każdym razem, gdy drużyna traciła piłkę?), był Lennon w życiowej formie, był najlepszy na boisku Modrić, a także waleczni środkowi pomocnicy, bezbłędni środkowi obrońcy, no i wreszcie: Heurelho Gomes jako pewny punkt drużyny, co udowodnił choćby świetną interwencją po strzale Terry’ego.
W dole tabeli spod szubienicy ucieka Portsmouth (tak rzadko jesteśmy świadkami porażek Evertonu, zwłaszcza w meczach, w których piłkarze Davida Moyesa pierwsi obejmują prowadzenie…), nieprzyjemnie blisko niej znajduje się natomiast Newcastle. Joe Kinnear zdrowieje wprawdzie po operacji serca, ale wątpię, żeby po powrocie do pracy okazał się cudotwórcą. Wiele wskazuje na to, że tym razem wśród spadkowiczów znajdzie się co najmniej jedna wielka firma.