Piłkarz roku

Znowu obejrzałem niewłaściwy mecz. A może inaczej: znowu wybrałem niewłaściwą drużynę do kibicowania. Wczorajsze męczarnie Tottenhamu z Fulham wracają do mnie jak świąteczna zgaga. Tu mnóstwo jedzenia, tam mnóstwo biegania, mnóstwo prób efektownego rozegrania z pierwszej piłki, a w związku z tym mnóstwo strat i strzałów jak na lekarstwo, Modrić pozbawiony miejsca przez ciasno ustawionych pomocników i obrońców gości, no i Bent, którego gra bez piłki kolejny raz okazuje się dziecinnie łatwa do rozszyfrowania przez stoperów, a kiedy ten jeden, jedyny raz znajduje się już za nimi, to zamiast przyjąć piłkę, pozwala, by odbiła mu się od pięty. Trudno się pocieszać, że Fulham to, obok Evertonu, bodaj najcięższy orzech do zgryzienia podczas meczów wyjazdowych – o tym, że Tottenham potrzebuje napastnika wiadomo od sierpnia…

Lepiej więc poświęcić ten szybki wpis (jutro następna kolejka) piłkarzom Aston Villi. Pierwszym będzie Zat Knight, człowiek, który w doliczonym czasie meczu z Arsenalem zapewnił gospodarzom punkt. Gdy pierwszy raz zmieniał klub, został wyceniony na… 30 garniturów, które działacze Fulham przekazali amatorskiemu Rushall United. A przecież w maju, jeśli wczorajszy remis pozwoli Aston Villi utrzymać przewagę nad Kanonierami, jego gol może być wart 25 milionów funtów – nawet tyle, jeśli dobrze pójdzie, mogą wynieść zyski z gry w Lidze Mistrzów.

Villa zapłaciła za Knighta 3,5 miliona i do wczoraj niewiele wskazywało, że jest wart tych pieniędzy: grywał mało albo wcale, a teraz wskoczył do składu po kontuzji Martina Laursena, stając się – uwaga – dziewiątym Anglikiem w wyjściowej jedenastce. Wśród pozostałych nie zabrakło oczywiście Ashleya Younga, którego chciałem uczynić prawdziwym bohaterem tekstu i tytułowym piłkarzem roku 2008.

  

Tak z ręką na sercu: dwanaście miesięcy temu Aston Villa kojarzyła się wam z Garethem Barrym, może jeszcze (choć pewnie nie wszystkim) z Gabrielem Agbonghlahorem i pewnie z parą stoperów Mellberg-Laursen. W moich notatkach nazwisko Younga wprawdzie się pojawia, ale głównie w związku z tym, że gdy był jeszcze piłkarzem Watfordu, interesował się nim Martin Jol. A tu proszę: minął rok i Young nie dość, że przebił się do reprezentacji Anglii, nie dość, że wybrano go do jedenastki sezonu 2007/08 (jedyny, oprócz Davida Jamesa, przedstawiciel klubu spoza Wielkiej Czwórki), a także dwukrotnie wyróżniano tytułem piłkarza miesiąca, to jeszcze głośno mówi się o jego transferze do Realu Madryt.

Ashley Young to szybkość i skuteczność: strzela wiele bramek i ma mnóstwo asyst – te ostatnie zarówno po akcjach, jak po świetnie wykonywanych stałych fragmentach gry. To także rosnąca z tygodnia na tydzień forma: tylko w grudniu strzelił dwa gole Evertonowi (w tym zwycięskiego, w ostatniej minucie) i jednego Boltonowi. Kolejna okazja jutro w Hull…

Myślę, że znam noworoczne życzenie Martina O’Neilla: żeby Young i Agbonglahor zostali w Birmingham, cali i zdrowi, po zamknięciu zimowego okienka transferowego.

A jakie są Wasi piłkarze roku?

Efekt nowego menedżera

Moja niechęć do Sama Allardyce’a jest niechęcią kibica, który lubi ładną piłkę. Kiedy przed laty prowadził Bolton, mawiał, że jeśli jakiś obrońca nigdy nie miał złamanego nosa, nie był obrońcą z prawdziwego zdarzenia. Jego piłkarze pluli, walili łokciami, wylatywali z boiska za czerwone kartki, a pod bramkę rywala dostawali się sposobami najprostszymi z możliwych – i, cholera jasna, było to skuteczne. W pewnym momencie Allardyce’a uważano nawet za kandydata na stanowisko trenera reprezentacji Anglii. Nadzieje na tę akurat posadę odebrał mu wprawdzie śledczy materiał BBC, w którym dwóch filmowanych ukrytą kamerą agentów oskarżyło go o korupcję, ale i tak znalazł zatrudnienie w Newcastle. Z wiadomym skutkiem: przekleństwo ciążące nad St. James’ Park spowodowało, że odszedł po ośmiu miesiącach.

W sobotę moja niechęć do Allardyce’a tylko się zwiększyła: nawet wkraczając na boisko, żeby pomachać witającym go kibicom Blackburn, nie zaprzestał żucia gumy. Arogancki i pewny siebie, po raz kolejny pokazał takim jak ja, że czekają ich ciężkie chwile. Zgoda: efekt nowego menedżera powodował, że zwycięstwa jego drużyny należało się spodziewać, zgoda: błędy popełniane przez obrońców Stoke były wyjątkowo spektakularne. Z drugiej strony bodaj nigdy w tym sezonie Blackburn nie sprawiało wrażenia drużyny tak poukładanej – bez żadnych wielkich kombinacji zresztą, z najprostszym na świecie 4-4-2, szeroko grającymi skrzydłowymi i dwójką świetnie się uzupełniających napastników. Niechby nawet Roque Santa Cruz odszedł zimą do Manchesteru City – wygląda na to, że nikt nie będzie za nim tęsknił.

Tylko do jakiego MC przejdzie ostatecznie Paragwajczyk: czy po porażce z ostatnim w tabeli West Bromwich i osunięciu się do strefy spadkowej Mark Hughes dostanie od szejków czas na poprawę, czy przeciwnie: właściciele klubu będą woleli, by ich pieniądze wydawał w styczniu ktoś inny? Na razie Walijczyk cieszy się ponoć zaufaniem miliarderów z Abu Dhabi, którzy porażkę z WBA mogą tłumaczyć dodatkowo nieobecnością kontuzjowanego Robinho. Hughesa bardziej od własnej przyszłości powinna więc martwić forma środkowych obrońców: poważne błędy popełnia już nie tylko Richard Dunne, ale także, o zgrozo, objawienie ostatnich sezonów Micah Richards.

Efektem nowego menedżera można by również tłumaczyć nieoczekiwanie wysoką porażkę Hull z Sunderlandem (uwaga: prowadzonym przez współpracownika Allardyce’a w Boltonie, Ricky’ego Sbragię). Tu sprawa jest jednak bardziej skomplikowana: ci, którzy mecz widzieli, wiedzą, że równie dobrze mógł się on zakończyć zwycięstwem przeciwnika (podobną uwagę można sformułować na temat meczów Newcastle-Tottenham i West Ham-Aston Villa).

Przed tygodniem zastanawiałem się, czy w historii Premiership był już sezon, w którym drużyny z czołówki dzieliłoby tak niewiele od drużyn z końca tabeli. Teraz, po wygranych WBA i Blackburn z jednej, a remisach Liverpoolu i Chelsea z drugiej strony, nie mam wątpliwości: takiego sezonu dotąd nie było. W tym sensie czekanie do poniedziałku na mecz drużyny z Wielkiej Czwórki nie miało już właściwie sensu: Wielka Czwórka nie jest wcale taka wielka.

Cóż jeszcze? Howard Webb nieoczekiwanie zbliżył Arsene’a Wengera do Donalda Tuska (pamiętacie,  jak premier po meczu Austria-Polska wypalił, że miał ochotę kogoś zabić?): Adebayor, jak każdy napastnik, próbował się po prostu zastawić, a Arbeloa upadł stanowczo zbyt teatralnie. Robbie Keane, jak wiele razy w karierze, strzelił gola Arsenalowi, i zrobił to tak, jakby wciąż grał w Tottenhamie: uderzył spadającą piłkę po długim wykopie z własnej połowy. Przedsmak zimowych emocji transferowych dał Juande Ramos, rozpoczynając zakupy inspirowane pobytem w Anglii: Real zasilł pomocnik Portsmouth Lasana Diarra, którego Hiszpan chciał mieć już na White Hart Lane, teraz mówi się także o transferze Ashleya Younga. Skrzydłowy Aston Villi to bodaj najlepszy piłkarz kończącej się właśnie połówki sezonu.

PS Wybaczcie długą przerwę.  Nadrobimy ją w święta: skoro piłkarze nie próżnują, nie wypada, by obijali się blogerzy.

Nie ma chętnych na Ligę Mistrzów

Z siedemnastej kolejki zapamiętam przede wszystkim pomeczowy uścisk Harry’ego Redknappa i Alexa Fergusona. Ostatnich kilkadziesiąt sekund meczu Tottenham-Manchester United spędzili ramię przy ramieniu, a kiedy Mike Dean zagwizdał, serdecznie się uściskali. Było to zresztą dość naturalne, nie tylko dlatego, że tym razem żaden nie okazał się górą. Obaj pracują w Premiership od kilkunastu lat, co oznacza pewnie (wliczając puchary) ponad 50 meczów, w których musieli stać obok siebie. Obaj należą do starej szkoły, obaj niespecjalnie lubią cudzoziemców, a chociaż obaj co jakiś czas komplementują menedżerską młodzież – nie muszą się przesadnie obawiać konkurencji z jej strony (co pokazuje nie tylko niepowodzenie Roya Keane’a w Sunderlandzie, ale także sobotnie wyniki i miejsce w tabeli drużyn Marka Hughesa i Paula Ince’a).

Temat weekendu to jednak kryzys Wielkiej Czwórki. Kolejny raz w ciągu ostatnich tygodni żadna z najlepszych drużyn ekstraklasy nie potrafiła wygrać, co zwłaszcza w przypadku grających u siebie Liverpoolu (z Hull!) i Chelsea (na Stamford Bridge przyjechał przegrywający ostatnio i pogrążony w kłopotach ekonomicznych West Ham) wydaje się całkowicie niewytłumaczalne. Ależ muszą pluć sobie w brodę szejkowie z Manchesteru City, że nie zdecydowali się na przejęcie klubu parę tygodni wcześniej (w letnim okienku transferowym zdołali sprowadzić jedynie Robinho, zimą – choćby kupili pół Europy – strata będzie zbyt wielka, by ją odrobić). Ależ musi się zżymać prezes Tottenhamu, że z drużyny odszedł Robbie Keane, a eksperyment z Juande Ramosem zakończył się tak, jak się zakończył – przecież podobnie sprzyjających okoliczności do walki o Ligę Mistrzów może nie być przez następnych kilka lat. W stawce zostaje tylko Aston Villa, w której grają największe objawienia tego sezonu i która oby nie znalazła się w związku z tym na styczniowej wyprzedaży, i może Everton, po raz nie wiadomo który wygrywający mecz wyjazdowy tym swoim 0:1. Ech, gdybyż potrafili równie skutecznie grać u siebie… Czy objawi się wśród nas jakiś kibic Evertonu i otworzy dyskusję na ten temat? Przy takich stratach personalnych, zwłaszcza wśród napastników, to przecież oni powinni dołować, a nie taki Manchester City… No ale może za kilka tygodni drużynę Davida Moyesa wzmocni Michael Owen i może temu napastnikowi nie będzie szło tak źle jak Keane’owi w innej drużynie z miasta.

Była to również kolejka powrotów: przyjemnych, jak w przypadku Gianfranco Zoli, po królewsku witanego przez kibiców Chelsea, i zdecydowanie niemiłych, jak w przypadku wybuczanego na White Hart Lane Dymitara Berbatowa. Tu akurat Harry Redknapp dolał oliwy do ognia, jeszcze przed meczem przyznając kibicom prawo do wyrażania dezaprobaty wobec Bułgara. Na forach internetowych fanów Tottenhamu nie było zresztą jasności, jak się zachować, i ja jej również nie miałem: przez dwa sezony Berbatow grał znakomicie i ciągnął klub w górę, więc tak naprawdę wszyscy liczyli się z jego odejściem. Kłopot jedynie w stylu tego odejścia: w odmowie występu w dwóch meczach, marudzeniu na treningach i w szatni… Wszystko to pozostawiło we mnie jakiś niesmak – choć przecież (o kibicowska konsekwencjo…) ucieszyłem się, kiedy w sobotę Didier Zokora wymienił się z napastnikiem MU koszulkami.

Pasjonujący sezon. Powtarzam to nie pierwszy raz, ale rzeczywiście nawet jak na angielskie standardy jest wyjątkowo ciekawie. Odnoszę wrażenie, że w historii Premiership nie było rozgrywek, w których lider tabeli miałby po 17 kolejkach tak mało punktów i tak niewielką przewagę nad pierwszym spadkowiczem. Tu naprawdę wszystko może się wydarzyć.

Nuda mistrzów

Podsumowania zakończonych właśnie rozgrywek grupowych Ligi Mistrzów uświadamiają jedno: było nudno. Wygrywali ci, co mieli, najczęściej niewielkim nakładem sił, a jeśli nie wygrywali, to kończyło się np. 0:0. Bądźcie przez chwilę szczerzy: ile razy w ciągu wtorkowych albo środowych wieczorów przysypialiście przed telewizorem? Pamiętacie męczarnie Arsenalu z Dynamem Kijów albo bezbramkowy remis MU z Villareal?

Ja tej jesieni oglądałem zupełnie inny puchar. Od lat się z niego naśmiewano, mówiono, że jest turniejem dublerów, dziwiono się, dlaczego właściwie daje zwycięzcy przepustkę do Pucharu UEFA, ale jeśliby zsumować emocje, których dostarczył, bił Ligę Mistrzów na głowę. Mam na myśli angielski Puchar Ligi.

Weźmy drugą rundę: Brighton remisuje z Manchesterem City 2:2 i po serii rzutów karnych przechodzi dalej. Albo trzecią: nastolatki z Arsenalu (średnia wieku: 19 lat!) grając bajeczny futbol pokonują Sheffield United 6:0, a Chelsea gromi na wyjeździe Portsmouth 0:4. Runda czwarta: znów pokazuje się Arsenal (młokosy ogrywają Wigan 3:0), a Tottenham odprawia Liverpool z wynikiem 4:2. Ćwierćfinały? 5:3 Manchesteru United z Blackburn i cztery gole Teveza, zwycięstwo Burnley nad Arsenalem – tego samego Burnley, które wcześniej wyeliminowało Chelsea w meczu pamiętnym także z powodu incydentu z drobnymi i Drogbą…

Wiem, oczywiście, że na wiosnę wszystko się zmieni: wielcy się obudzą, a Liga Mistrzów odzyska blask. Ale cieszę się, że przede mną jeszcze półfinały Carling Cup i że drużyny z Premiership nie trafiły na siebie w losowaniu. Może Burnley jeszcze raz postraszy…

W kółko o tym samym

Są sprawy, których nie warto odpuszczać, bo jak my je odpuścimy, to kto się nimi zajmie? W październiku pisałem o meczu Portsmouth-Tottenham, podczas którego kibice gości urządzili werbalny pogrom Solowi Campbellowi. Dopiero co dyskutowaliśmy o zajściach na stadionie Cracovii, postawie kibiców Cracovii i Wisły, obrzucających zawodników rywala rasistowskimi wyzwiskami, i zachowaniu piłkarzy Wisły, wtórujących kibicom. Co różni te dwie sprawy? Dalszy ciąg. Dziś na stronie internetowej policji z Hampshire, prowadzącej śledztwo w sprawie incydentu w Portsmouth, pojawiły się zdjęcia szesnastu podejrzanych. Komisarz Neil Sherrington tłumaczy, że policja chce doprowadzić ich przed sąd (niecenzuralne lub rasistowskie śpiewy kibiców są w Anglii traktowane jako przestępstwo; grozi za nie m.in. kara tysiąca funtów grzywny oraz dożywotni zakaz stadionowy).

Różnica pierwsza to więc postawa policji. Różnica kolejna: postawa zainteresowanych klubów. Na stronie Tottenhamu natychmiast pojawił się link do strony z fotografiami podejrzanych, a odpowiedzialna w klubie za sprawy bezpieczeństwa Sue Tilling po raz kolejny zadeklarowała, że Tottenham nie będzie tolerował obraźliwych lub dyskryminujących śpiewów i zaapelowała do fanów o pełną współpracę z policją. „W trosce o to, by oglądanie meczu było przyjemne dla wszystkich, także dla licznie odwiedzających stadion rodzin, nie zawahamy się przed ukaraniem kibiców, których zachowanie okazało się niegodne” – czytamy.

Dodajmy jeszcze, że we czwartek aresztowano dwóch mężczyzn podejrzanych o obrażanie Egipcjanina Mido podczas meczu Newcastle-Middlesbrough… Podobno na stadionach Cracovii i Wisły też są kamery, też jest ochrona i też jest policja.

Świat bez Beckhama. Historia alternatywna

W sobotę zakończył karierę Darren Anderton, 36-letni prawy pomocnik, wielokrotny reprezentant Anglii, zawodnik Portsmouth, Tottenhamu, Birmingham, Wolverhampton, a ostatnio Bournemouth. Zacząłem jak Wikipedia, ale boję się, że wielu z was może już nie pamiętać piłkarza, którego najlepsze i, w jakimś sensie, najgorsze lata upłynęły w Londynie jeszcze w poprzednim stuleciu. Najlepsze, bo w barwach Tottenhamu Anderton stał się piłkarzem rozpoznawalnym i powszechnie chwalonym – choćby za dośrodkowania i strzały z dystansu. Najgorsze, bo kontuzje prześladowały go do tego stopnia, że dorobił się przydomka „Sicknote”, co możemy przełożyć jako „L-4” – tyle czasu spędzał na stołach operacyjnych i w gabinetach lekarskich.

Był straszliwym pechowcem: w latach 1995-98 zdołał wystąpić w zaledwie 39 meczach ligowych. Był jednocześnie szczęściarzem: przed Euro 1996 pauzował osiem miesięcy, a przed Mundialem 1998 ponad trzy – a w obu przypadkach zdołał wrócić do zdrowia i dołączyć do kadry. We Francji strzelił gola podczas meczu z Kolumbią. Zresztą co tam gol: czy pamiętacie, że Beckham zaczynał tamte mistrzostwa na ławce rezerwowych, a w kolejnych meczach występował na środku pomocy, a wszystko dlatego, że pozycja Andertona na prawej była niepodważalna? Ech, gdyby nie to miejsce w środku, może Beckham nie zostałby podcięty przez Diego Simeone i losy turnieju potoczyłyby się inaczej?

A może, kto wie, w ogóle nie byłoby Beckhama? To znaczy byłby, ale może jego kariera nie rozwinęłaby się w sposób tak oszałamiający? Podsumowując swoje osiemnaście lat z futbolem Anderton powiedział, że żałuje tylko odrzucenia oferty Manchesteru United. Był rok 1995, Tottenham stracił właśnie Klinsmanna, Popescu i Barmby’ego, więc ówczesny prezes Alan Sugar nie chciał się zgodzić na jeszcze jedno bolesne osłabienie. Anderton wspomina, że kiedy był już dogadany z Alexem Fergusonem, otrzymał niespodziewane zaproszenie do rezydencji Sugara, który… podejmował go tak długo i tak uroczyście, że wywalczył przedłużenie kontraktu. W następnym sezonie Czerwone Diabły zdobyły mistrzostwo Anglii, Anderton zaś złapał w Tottenhamie kolejną kontuzję…

Dziś mówi, że jego decyzja o zostaniu w Londynie umożliwiła młodemu Beckhamowi przebicie się do pierwszego składu MU: „Myślę sobie, że podałem wtedy Becksowi pomocną dłoń, i mam nadzieję, że on to pamięta”. Czy Anderton przesadza? Nawet jeśli odrobinkę, to czy nie możemy przez chwilę pofantazjować na temat świata bez Davida Beckhama? Człowiek, który miał wkrótce stać się ikoną futbolu, większość sezonu 1994/95 spędził na wypożyczeniu do Preston, a jego regularne występy w Manchesterze zaczęły się dopiero parę miesięcy później – po tym, jak nie wypalił transfer Andertona. Historia zna przypadki piłkarzy, których rozwój opóźniał się o kilka sezonów przez to, że trafiali do dobrego klubu zbyt wcześnie albo grzali ławę, bo trener uważał, że ma na ich pozycję kogoś lepszego. Wyobraźmy sobie, że w 1996 roku sfrustrowany brakiem szans w MU Beckham przenosi się, dajmy na to, do Evertonu i rozpływa się w szarzyźnie. Nie mówimy przecież o jakimś tam piłkarzu: zdania, że świat futbolu przed Beckhamem był inny niż dziś, nie muszę chyba rozwijać.

Napisałem wcześniej, że Anderton był szczęściarzem. W sobotę, w meczu Bournemouth z Chester, wszedł na ostatnie pół godziny, a kiedy spotkanie dobiegało już końca, przesądził o jego losach, zdobywając zwycięskiego gola fantastycznym wolejem.

PS Wyszło mi o Andertonie, zamiast o szesnastej kolejce. Ale że nie spodziewam się, aby ta opowieść wywołała jakąś falę dyskusji, zapraszam do rozmowy o wydarzeniach weekendu. Odejście Roya Keane’a jakoś przeczuwaliśmy przed tygodniem, odejście Robbiego Keane’a (prasa spekuluje na temat powrotu napastnika Liverpoolu do Tottenhamu po tym, jak Rafa Benitez wygłosił na jego temat kilka krytycznych zdań i posadził na ławce w meczu z Blackburn) byłoby jedną z największych sensacji transferowych w historii Premiership. Okoliczności zwycięstwa Aston Villi natomiast to nie tylko potwierdzenie narodzin nowej gwiazdy, Ashleya Younga, ale i tezy, że liga angielska nie ma sobie równych. Nawet jeśli poza tym wygrywali ci, co mieli…

Godzina wychowawcza

Najpierw fakty, ostrożnie i bez naciągania. W ubiegłą środę, po zakończeniu meczu derbowego z Cracovią piłkarze Wisły podchodzą do sektora swoich kibiców, żeby podziękować za doping. Zdanie, jak sądzę, niekontrowersyjne dla wszystkich zainteresowanych; kłopoty zaczynają się później.

Piłkarze intonują pieśń „Zawsze nad wami…”, której dalszy ciąg jak świat światem a kibice Wisły kibicami Wisły brzmi: „p… Żydami”. Kibice dośpiewują. Piłkarze klaszczą. Ktoś rejestruje całe zdarzenie na wideo. Nagranie trafia do internetu.

Mija sześć dni. Prasa (głównie „Gazeta Wyborcza”) grzmi, zbiera opinie z innych krajów, czy tam również podobne zachowanie – co ważne: piłkarzy, nie kibiców – byłoby możliwe, stawia tezy o cichym przyzwoleniu władz klubu. Sprawą interesuje się prokuratura (przestępstwo z artykułu 257), odrębne postępowanie prowadzi spółka Ekstraklasa.

Faktów ciąg dalszy: po upływie wspomnianych sześciu dni na stronie internetowej Wisły pojawia się oświadczenie, że klub jest przeciwny „zachowaniom propagującym nienawiść rasową, religijną czy jakąkolwiek inną”. Zarząd spółki – czytamy – „przeprowadził rozmowy z zawodnikami, które mają na celu doprowadzić do tego, by już nigdy w przyszłości nie doszło do takich zdarzeń. W trakcie spotkania piłkarze zostali pouczeni, że gdyby kiedykolwiek doszło do sytuacji, w której kibice Wisły zachowują się w nieodpowiedni sposób, drużyna musi natychmiast reagować na takie postępowanie. Piłkarzom przypomniano, że są dla wielu kibiców wzorem i ich odpowiednia reakcja na niestosowne zachowania fanów może pozytywnie wpłynąć na kibiców. Wisła pragnie podkreślić, że jej zawodnicy nie mieli na celu podburzania kibiców do jakiejkolwiek formy nienawiści”.

Daję link i cytuję obszernie stanowisko klubu, żeby uniknąć zarzutu manipulacji. Przyznam zresztą, że nie odbieram tego tekstu jednoznacznie negatywnie. Późno, bo późno, ale Wisła zareagowała. Padła deklaracja dystansująca się od propagowania nienawiści. Przypomniano również rzecz oczywistą: że zawodnicy są dla kibiców wzorem i że ich postawa może zarówno głowy rozpalać, jak skłaniać do opamiętania.

A więc krok we właściwym kierunku? Niestety nie do końca. Oświadczenie ukazało się dopiero w przeddzień posiedzenia Komisji Ligi Ekstraklasy SA, a więc robi wrażenie działania prewencyjnego, podjętego w trosce o łagodny wymiar kary. To jak przepraszający gest po brutalnym faulu: „panie sędzio, sorry, niech pan nie wyciąga czerwonej”, kiedy brutalny faul pozostaje brutalnym faulem.

Rzecz w tym, że sama rozmowa z piłkarzami to za mało. Nie domagam się dyskwalifikacji, kar finansowych itd., choć w Anglii byłyby oczywistością. Myślę po prostu, że w takim przypadku za słowami powinny pójść czyny. Na przykład proponowany przeze mnie i przez zaprzyjaźnionego blogera wolontariat piłkarzy w Auschwitz. Albo zamalowywanie wiadomych napisów na krakowskich murach. Może wtedy łatwiej będzie wytłumaczyć Kamilowi TSW, że w kraju dotkniętym taką historią jak Polska istnieje różnica między wołaniem „Psy” a wołaniem „Do pieca” (żeby było jasne: wołanie „Psy” nie budzi mojego entuzjazmu, a małpie okrzyki kibiców Cracovii pod adresem Clebera to skandal, również wymagający działań dyscyplinarnych Ekstraklasy).

PS W razie potrzeby służę przykładami z Wysp. Jak np. Chelsea walczy z antysemityzmem kibiców (uwaga: oświadczenie ukazuje się PRZED meczem podwyższonego ryzyka) i jak reaguje, kiedy jakiś jej zawodnik zachowa się wobec kibiców bezsensownie.

Nie całkiem czerwono

Jedną z satysfakcji, jakie daje pisanie o piłce angielskiej, jest niepisanie o piłce polskiej. Powtarzam zdanie, otwierające poprzedni wpis (choć osobno wrócę pewnie i do dalszego ciągu), ale tym razem robię to z ulgą. W Anglii, jeśli zdarzają się incydenty o charakterze rasistowskim, żaden prezes klubu nie ośmieli się ich zlekceważyć, mówiąc np., że jest niedziela i odpoczywa. To różnica numer jeden: jeśli kibice Newcastle w meczu z Middlesbrough znieważali Mido, władze Football Assotiation zareagowały natychmiast, a rzecznik Newcastle odciął się od incydentu. Różnica numer dwa: nikt sobie nie wyobraża, że do rasistowskich zachowań mogą zachęcać piłkarze.

Wróćmy jednak do sportu i do wydarzeń weekendu, o które pewnie będziemy się spierać. Wiem przecież, co powiecie: że Wenger i jego dzieciaki potrafią mobilizować się na wielkie mecze (dowodem także niedawne spotkanie z Manchesterem United) i że w tym sensie wyjazdowa wygrana z Chelsea niewiele znaczy, skoro przyszła po porażkach z Fulham, Stoke, Aston Villą czy Manchesterem City. Powiecie także, że Chelsea powinna wygrać, bo uskrzydlający gości pierwszy gol Van Persiego padł z ewidentnego spalonego. W obu przypadkach będziecie mieli rację, ale ja nadal będę wiedział swoje: bicie w dzwony na pogrzeb Wengerowskiego pomysłu na drużynę jest zdecydowanie przedwczesne.

Ta uwaga dotyczy również obecności w składzie Arsenalu Williama Gallasa. Nie był dobrym kapitanem, o czym zresztą pisałem, ale to nie znaczy przecież, że nagle stał się piłkarzem nieprzydatnym. Wczoraj poradził sobie z podwójną presją: po wydarzeniach ubiegłego tygodnia powszechnie powątpiewano w jego chęć dalszej gry w Arsenalu (weekendowy „Mirror” napisał nawet, że przejdzie w styczniu do… Tottenhamu), no i musiał wystąpić przeciwko dawnym kolegom. Egzamin zdał jeśli nie na piątkę, to z pewnością na mocną czwórkę. A blogowa frakcja Chelsea może mieć powody do frustracji: już przy stanie 1:0 piłkarze gospodarzy wychodzili z kontrą, było trzech przeciwko dwóm, ale Anelka zachował się, jak to on, samolubnie. Gdyby przegrywali do przerwy 2:0, Kanonierzy nie zdołaliby się już podnieść.

Skądinąd moment jest może dobry, żeby wrócić do pytania o ustawienie w jednym zespole Deco, Ballacka i Lamparda. Jak rozumiem, szerokość gry mają wtedy zapewniać Ashley Cole i Bosingwa. Nie za mało? Nie za łatwo do powstrzymania? Zgoda, to po akcji Portugalczyka padł gol dla Chelsea, ale w drugiej połowie jego obecności na boisku prawie nie zauważyłem.

Boczni obrońcy imponowali natomiast w Manchesterze United. Zwłaszcza dotyczy to młodziutkiego Rafaela da Silvy, którego dośrodkowanie z 23 minuty godne było główki Berbatowa i znakomitej interwencji Joe Harta – nie jedynej zresztą w tym meczu (to, co najlepsze, bramkarz MC zachował na ostatnią minutę). To perwersyjna przyjemność: pomijać w mówieniu o MU Ronaldo czy Rooneya i doceniać cichych bohaterów. Kolejnym był wczoraj niewątpliwie Koreańczyk Park. Nie sposób zliczyć akcji, które zaczynały się jego odbiorem albo kończyły jego dośrodkowaniem czy strzałem.

Tematów do rozmowy jest tak naprawdę mnóstwo. Czy wielcy piłkarze kiedykolwiek okazują się wielkimi menedżerami? Royowi Keane’owi idzie co najmniej słabo, jeśli zważyć, ilu transferów dokonał w lecie. Może w związku z tym Alan Shearer wie, co robi, uparcie odmawiając wzięcia odpowiedzialności za Newcastle?

Idźmy dalej. Które to już w ostatnich latach wyjazdowe 0:1 Evertonu? Dlaczego kolejni faworyci łamią sobie zęby na Fulham? Która z drużyn Harry’ego Redknappa skończy ten sezon wyżej: Portsmouth, odzyskujące wigor pod Tonym Adamsem, czy Tottenham, tracący powoli rozpęd wywołany przyjściem nowego menedżera (gra bez Modricia i Jenasa to jednak gra bez pomysłu)? No i kwestia najważniejsza, z ostatniej dosłownie chwili: dlaczego, mimo tak miażdżącej przewagi Liverpool nie potrafił wygrać z West Hamem? Co się dzieje z Robbiem Keane’m? Dlaczego tak nieskuteczny bywa Gerrard? Może – co za dziwna hipoteza, ale przyszła mi do głowy, więc się nią podzielę – faworyci źle znoszą granie w poniedziałki, po całym weekendzie oczekiwania na swoją kolej?

W przypadku zwycięstwa Liverpoolu miałem zagrać czerwienią w tytule: z wygranymi MU i Arsenalu byłby komplet. A tak przypominam sobie, jak Kappa – poprzednia firma ubierająca piłkarzy Tottenhamu – wypuściła na rynek „Never Red Collection”, serię ciuchów specjalnie dla kibiców, którzy nie trawią czerwieni. Niby nic, a przecież mieć chociaż jeden powód do zadowolenia – to w czasach kryzysu cenna rzecz.

Zmęczenie

Jedną z satysfakcji, jakie daje pisanie o piłce angielskiej, jest niepisanie o piłce polskiej. Czasem jednak się nie da. To jak smród niewywiezionych śmieci z podwórka, wdzierający się przez otwarte okno letniego wieczora. Albo bijące po oczach napisy, mijane w drodze z domu do pracy: na znaku drogowym, na wiacie przystanku, na murze okalającym jednostkę wojskową, na mijanych później blokach, na moście…

Nie będzie nagrody za pierwszą prawidłową odpowiedź, jakie napisy mam na myśli. Właśnie takie, które kazały ludziom związanym z Wisłą i Cracovią zachowywać się w minione dni tak, a nie inaczej. Tytułowe zmęczenie bierze się właśnie stąd: nic  z tego, co obserwowaliśmy i obserwujemy, nie może nas zaskakiwać. Ani postawa kibiców, ani postawa piłkarzy, ani postawa (a właściwie jej brak) klubowych władz.  Wszystko przecież jest w najlepszym porządku: antagonizmy między tymi zespołami były od zawsze, kibicowanie ma swoje prawa, a stadion to nie salon. Poza tym trudno właściwie ustalić, kto kogo prowokował, druga strona też nie jest bez winy itd.

Nie chce mi się tego wszystkiego po raz kolejny wyliczać, bo – jak się rzekło – czuję się tym zmęczony. Powiem tylko, co mi się teraz marzy, niezależnie od – oby jak najsurowszych – kar nałożonych na klub i na, rozpoznawalnych przecież dzięki taśmie wideo, kibiców. Marzy mi się, że piłkarze Wisły przepracują kilkadziesiąt zimowych godzin w muzeum Auschwitz jako wolontariusze. Nawet jeśli miałbym uwierzyć zapewnieniom rzecznika klubu, że „nie mieli żadnych złych intencji, gdy podchodzili po meczu do sektora swoich kibiców”, to przecież są za tych kibiców odpowiedzialni. A problem antysemityzmu ciągnie się za Wisłą wystarczająco długo, by przestać go ignorować. Niech więc piłkarze dadzą dobry przykład. Jak znam dyrektora muzeum, Piotra Cywińskiego, nie będzie stawiał przeszkód.

Lennon: Give pace a chance

To nie literówka – wiem oczywiście, jak brzmi tytuł piosenki Johna Lennona. Tyle że tym razem chodzi mi o zupełnie innego Lennona: skrzydłowego Tottenhamu Aarona, a także o grupę jemu podobnych piłkarzy.

O ile bowiem Prawdziwy Rozgrywający nie musi być przesadnie szybki (ważne, żeby celnie podawał), o tyle w przypadku pozostałych piłkarzy na boisku szybkość okazuje się coraz ważniejsza. Jamie Redknapp ujawnił niedawno, że kiedy jego tata interesuje się jakimś piłkarzem, zaczyna od pytania, jak gościu biega. Wszystko jedno, czy chodzi o obrońcę, który musi nadążyć za napastnikiem, czy o napastnika właśnie, nie mówiąc już o skrzydłowym.

Niedzielny mecz Tottenhamu z Blackburn rozstrzygnęło kilka akcji Aarona Lennona, skracających występ lewego obrońcy gości Martina Olssona do trzydziestu paru minut. Najpierw był faul, potem akcja zakończona asystą przy golu Pawliuczenki, potem kolejny faul i jeszcze jeden, po którym Howard Webb pokazał młodemu Szwedowi czerwoną kartkę. Ale Lennon nie jest przecież jedyny: na angielskich boiskach biegają także Gabriel Agbonlahor, Theo Walcott, Ashley Young i Shaun Wright-Phillips (sami Anglicy!), Cristiano Ronaldo czy Fernando Torres… I nie chodzi tylko o to, że po ich akcjach padają gole: nawet kiedy twoja drużyna się broni i podajesz im piłkę na własnej połowie, przebiegną z nią kilkadziesiąt metrów, ty zaś masz czas złapać oddech i ustawić się na nowo. A dla obrońcy rywala to horror: nie chce przecież szybkobiegacza sfaulować, próbuje wślizgu, ale kiedy jego noga styka się z murawą, w miejscu, gdzie była piłka jest już noga biegnącego. Dwie nieudane próby i wylatuje.

Lee Dixon mówi, jak w starym Arsenalu poradziłby sobie z Lennonem: albo prosiłby ustawionego przed nim Raya Parloura, żeby na stałe cofnął się o kilka metrów, albo uwrażliwiłby Tony’ego Adamsa, że może potrzebować asekuracji. Widać, jakie problemy rodzi przeciwnikom szybki skrzydłowy: podwajając krycie albo każąc bocznemu obrońcy grać tuż przy nim, wytwarzają przestrzeń do podania za plecy tego obrońcy. Kryjąc „na radar” z kolei, pozwalają rozpędzonemu sprinterowi wyminąć rywala jak tyczkę. Coś podobnego przydarzyło się przecież Nemandji Vidiciowi w sobotnim meczu z Aston Villą: mimo iż sędzia był innego zdania, faul na Agbonglahorze był oczywisty, a gospodarzom należał się karny.

Zastanawiam się, czy tak było od zawsze, czy akurat teraz Anglia obrodziła w sprinterów. Z pewnością coraz bardziej naukowe podejście do przygotowania fizycznego piłkarzy sprzyja temu, że biegają coraz szybciej. I dobrze: jak mówi Jamie Redknapp, każdy lubi takich oglądać. Każdy z wyjątkiem bocznego obrońcy, rzecz jasna…

PS Czy coś wynika z faktu, że żadna z drużyn pierwszej piątki nie strzeliła w miniony weekend gola? Moim zdaniem nie, zwłaszcza jeśli np. przejrzeć statystyki z meczu Chelsea-Newcastle (12 celnych strzałów gospodarzy przy ani jednym gości; w strzałach niecelnych 14:2). Było na tyle ciekawie, że na całą kolejkę Mark Lawrenson trafił tylko jeden wynik. Prawdziwe powody do zmartwienia mają bodaj tylko kibice Arsenalu. No ale o tym pisaliśmy już aż za dużo.