Wyglądamy przez okno

Jeśli okno można zamykać na klucz, to klucze do tegorocznego okienka transferowego znajdują się w kieszeniach działaczy trzech klubów: Manchesteru City, Tottenhamu i West Hamu.

Pierwszego przypadku wręcz nie warto omawiać – nie od dziś wiadomo, że bogaci właściciele MC mają zamiar inwestować niemalże bez ograniczeń, a kwoty wymieniane w kontekście planów sprowadzenia do Anglii Buffona, Kaki czy innych supergwiazd wyglądają jak koszmarny sen księgowego. W tym sensie zresztą pierwszy styczniowy zakup Marka Hughesa jest imponująco zdroworozsądkowy: defensywa to, jak pokazało choćby pucharowe samobójstwo MC z Nottingham Forest, strefa wymagająca najwięcej wzmocnień, a Wayne Bridge od lat należy do najsolidniejszych i zarazem najbardziej niedocenianych bocznych obrońców w Anglii, zarówno w klubie, jak w kadrze pozostając w cieniu Ashleya Cole’a (na temat tych dwóch dżentelmenów polecam krótką wymianę zdań między czytelnikami poprzedniego wpisu). Jeśli Walijczyk nadal będzie szedł w tę stronę, czyli zamiast ulegać magii wielkich nazwisk, będzie kupował po prostu dobrych piłkarzy niemieszczących się w składach dotychczasowych zespołów albo mających aspiracje większe niż te zespoły (odpowiednie przykłady to oczywiście Shaun Wright-Philips i Roque Santa Cruz albo Shay Given – choć wydawałoby się, że na bramkarza w MC nie powinni narzekać), to wiosna może – wreszcie! – należeć do niego. Pytanie, na ile takie zakupy zadowolą właściciela, który może chcieć drużyny nie tylko skutecznej, ale i „galaktycznej”…

Tottenham będzie kupował (już kupuje) z kilku powodów: po pierwsze, potrzebuje wzmocnień, żeby utrzymać się w lidze. Po drugie: ma nowego menedżera, który we wszystkich poprzednich klubach handlował zawodnikami z niezwykłą łatwością. Po trzecie: jest na tyle dobrze zarządzany, że mimo kryzysu finansowego stać go na inwestycje. Jermain Defoe kosztował teoretycznie co najmniej 15 milionów funtów, ale tak naprawdę Portsmouth otrzyma znacznie mniej: klub z Londynu umorzy po prostu zaległe raty za sprzedanych wcześniej w drugą stronę Mendesa i Kaboula. W związku z tym wydanie kolejnych 15 milionów na Stewarta Downinga wydaje się całkiem prawdopodobne; pytanie tylko, czy również zagrożone spadkiem Middlesbrough ugnie się pod presją Tottenhamu i samego piłkarza, proszącego o wystawienie na listę transferową. Akurat na pozycji lewoskrzydłowego Gareth Southgate ma znakomitego zmiennika, reprezentanta angielskiej młodzieżówki Adama Johnsona, o którym mówi się, że Juande Ramos widziałby go w Realu Madryt. Ale w przypadku niepowodzenia z Downingiem (skądinąd starał się o niego już Martin Jol), Harry Redknapp ma inne kandydatury, m.in. Ryana Babela z Liverpoolu. W klubie trenuje już środkowy pomocnik reprezentacji Ghany Stephen Appiah, który po rozwiązaniu kontraktu z Fenerbahce (wcześniej grał m.in. w Juventusie) jest wolnym zawodnikiem. Polska prasa plotkuje o Sebastianie Przyrowskim. To wszystko pasuje: Redknapp mówił, że szuka napastnika (Defoe), lewoskrzydłowego (Downing?), rezerwowego bramkarza (Przyrowski?) i jakiegoś silnego fizycznie gracza drugiej linii (Appiah?), bo za dużo ma w niej piłkarzy finezyjnych i kruchych zarazem. Z tych ostatnich odejdzie być może Giovani dos Santos, choć menedżer chętnie pozbyłby się także Ghaly’ego, Boatenga i lewego obrońcy Gilberto, a wszystko to oznacza, że o transferach z udziałem Tottenhamu jeszcze nieraz usłyszymy.

Podobnie jak o transferach z udziałem West Hamu, tym razem jednak w roli sprzedającego. Mająca islandzkiego właściciela drużyna Gianfranco Zoli to największa ofiara kryzysu finansowego. Z klubu już odchodzi Matthew Etherington (do Stoke), ale prawdziwymi hitami zimy mogą być transfery Matthew Upsona, Scotta Parkera i Craiga Bellamy’ego. Zwłaszcza nazwisko Parkera działa na wyobraźnię fachowców, bo nie ma chyba drużyny, której nie przydałby się dawny pomocnik Charltonu i Chelsea. Najbardziej zainteresowany wydaje się Arsenal, któremu taki twardziel (umiejący przy tym grać w piłkę!) pozwoliłby załatać dziurę wywołaną jeszcze odejściem Patricka Viery, ale i w jego kontekście wymienia się Manchester City, a także Aston Villę. To ostatnie jest zresztą dobrą wiadomością dla zwolenników podważenia dogmatu o Wielkiej Czwórce: w najbliższych tygodniach zespół Martina O’Neilla nie powinien zostać osłabiony, a mówi się raczej o wzmocnieniach.

Arsenal, który Aston Villa ma wypchnąć z pierwszej czwórki, ofensywy transferowej jak zwykle nie planuje. Owszem, wciąż mówi się o przyjściu na Emirates Andrieja Arszawina, ale Zenit nie dość, że żąda za Rosjanina mnóstwo pieniędzy, to chciałby je otrzymać za jednym razem, a nie – jak powszechnie przyjęło się w ciągu ostatnich lat – w kilku ratach. Abramowicz zakręcił kurek w Chelsea, MU i Liverpool zasadniczeych transakcji dokonały latem (przykro mi to mówić, ale o tym, że Benitez interesuje się Błaszczykowskim, czytałem jedynie w polskiej prasie)…

Jak widać, gorączka zakupów podnosi się powoli, a i prasa zachowuje wstrzemięźliwość w kreowaniu „transferów z d… wyjętych”. Poza wszystkim zima nie sprzyja transferowej aktywności – sprzedają i kupują głównie walczący o utrzymanie desperaci albo drużyny, które przemeblowują skład w związku z przyjściem nowego trenera. Ciekawe, jaki wpływ na angielski rynek będzie miał wspomniany tu już Juande Ramos, który podczas pobytu na Wyspach zdołał wyrobić sobie zdanie nie tylko na temat talentów piłkarzy Tottenhamu (w tej ostatniej kwestii pozwolę sobie na autoreklamę i odeślę do wywiadu, którego udzieliłem dzisiaj serwisowi Realmadrid.pl).

A swoją drogą ciekawe, dlaczego tak lubimy właśnie rozmowy o transferach…

Kibic nie przebacza

Moja ulubiona data? Pierwszy weekend stycznia, trzecia runda Pucharu Anglii. Jej magię próbowałem opisać przy okazji ubiegłorocznego finału rozgrywek; wspominałem wówczas o tych wszystkich Nuneaton Borough, Burton Albion, Tamworth czy Havant & Waterlooville, amatorskich drużynach, które dzielnie opierały się gwiazdom Premiership, albo o piłkarzach, którzy – jak D.J. Campbell – dzięki udanym występom w Pucharze Anglii byli w stanie przebić się z takich drużyn coraz wyżej i wyżej – nawet do ekstraklasy.

Tym razem, choć niespodzianek nie brakowało, nie miały aż tak romantycznego charakteru. Chelsea tylko zremisowała u siebie z Southend, tracąc gola w ostatniej minucie – ale przecież takie rzeczy się zdarzają i nie ma co dramatyzować, skoro w powtórzonym meczu będzie okazja do poprawy. Porażka Manchesteru City z Nottingham Forest to już inna para kaloszy, zwłaszcza że właśnie otworzyło się okienko transferowe i bogaty szejk może się jeszcze raz zastanowić, czy powierzać wielkie pieniądze menedżerowi, który nie jest w stanie wygrać z tak łatwym rywalem. Z drugiej strony jednak: w MC nie mogli wystąpić Ireland i Robinho, a w Nottingham – skądinąd drużynie o wielkich pucharowych tradycjach – działa już przecież efekt nowego menedżera (Billy Davies rozpoczyna pracę od poniedziałku).

W sumie więc tegoroczną trzecią rundę zapamiętam z powodów pozasportowych. Po pierwsze, w meczu z Preston wystąpił Steven Gerrard, który – jak wiadomo – w minionym tygodniu spędził kilkadziesiąt godzin w areszcie. Po drugie, w meczu z Wigan kibice Tottenhamu udaremnili wejście na boisko Hossama Ghaly’ego. I to właśnie wydarzenie jest pretekstem do podjęcia tematu tytułowego, kolejnym po omawianej tu wielokrotnie sprawie Sola Campbella i mniej od tamtej znanym.

  

Opowiem tę historię. W maju 2007, w 29. minucie meczu Tottenham-Blackburn Martin Jol wprowadził Ghaly’ego na boisko w miejsce kontuzjowanego Steeda Malbranque’a. Pół godziny później, przy stanie 0:1, postanowił dokonać kolejnej roszady: tym razem boisko miał opuścić Ghaly, zmieniany przez Robbiego Keane’a. Decyzja menedżera okazała się słuszna (Irlandczyk miał współudział przy wyrównującym golu), ale schodzący z boiska Epipcjanin się wściekł: zdjął koszulkę i cisnął ją w stronę menedżera (zobaczcie). Kibice zareagowali skandowaniem „You’re not fit to wear the shirt”, Jol ukarał piłkarza za naruszenie dyscypliny, ale na tym bynajmniej się nie skończyło.

Rzecz w tym, że był to ostatni, jak dotąd, występ egipskiego pomocnika w Tottenhamie. Nie pomogły przeprosiny, opublikowane na stronie klubu, nie pomogła pamięć o kilku dobrych meczach i o golu strzelonym Chelsea w Pucharze Anglii. Wszystkim ulżyło, kiedy po piłkarza zgłosiło się Birmingham, ale transfer anulowano, bo już po przejściu do nowego klubu, ale przed zakończeniem obiegu dokumentów, Ghaly zaczął krytykować metody treningowe Steve’a Bruce’a, który postanowił odesłać go z powrotem.

Niezłe ziółko, prawda? Później było kilka miesięcy w Derby, ale Derby spadło z Premiership, a ambicje Ghaly’ego sięgały wyżej niż zaplecze ekstraklasy. Wrócił do Tottenhamu, gdzie następca Jola, Juande Ramos, nie przyznał mu nawet numeru na koszulce i zesłał do rezerw, z których wyciągnął go dopiero Harry Redknapp. A ponieważ wczoraj menedżer nie mógł skorzystać z kontuzjowanych Jenasa i Huddlestone’a, posadził Egipcjanina na ławce i na kilka minut przed końcem meczu skierował na boisko. I wtedy trybuny zareagowały buczeniem i obelgami.

Zdumiony Redknapp dowiedział się od jednego ze współpracowników, o co właściwie chodzi, a gdy poznał przyczynę reakcji kibiców, nakazał Ghaly’emu pozostanie na ławce (zobaczcie). Nie żeby się zgadzał z tą reakcją. Kilkanaście godzin później zaapelował do fanów, by przebaczyli piłkarzowi, a swoją decyzję o niewpuszczeniu go na boisko tłumaczył pragmatycznie: przed końcem meczu, przy wciąż niepewnym wyniku, potrzebował absolutnego wsparcia dla piłkarzy. Dodał, że Ghaly jest załamany i że jego przyszłość w klubie nie rysuje się różowo, a szkoda, bo – zdaniem Redknappa – to dobry piłkarz, potrzebny drużynie, która nie tylko walczy o utrzymanie w lidze, ale gra w Pucharze UEFA, Pucharze Ligi i Pucharze Anglii, więc przed nią jeszcze mnóstwo spotkań.

Racja kibiców jest prosta: żaden piłkarz nie jest większy niż klub, a Ghaly znieważył barwy Tottenhamu, ciskając na ziemię koszulkę z jego herbem. Racja menedżera jest równie prosta: od tamtego incydentu minęło półtora roku, Egipcjanin poniósł wystarczająco surową karę (nie grając, zatrzymał się w rozwoju, no i sprowadził swoją wartość rynkową prawie do zera – Birmingham płaciło jeszcze 3 miliony funtów…). Co jednak najważniejsze: wszyscy robią błędy i wszyscy mają prawo do drugiej szansy, skoro potrafią się do tych błędów przyznać (tu zresztą widzę różnicę z Gerrardem).

Ciekaw jestem, czy Redknapp spróbuje postawić na Ghaly’ego po raz drugi, a jeśli tak, to jak wtedy zachowa się piłkarz, a jak kibice. Egipcjanina trudno lubić, to prawda. Ale chyba nie ma sensu go deprymować. Problem stary jak świat, a w Anglii wiecznie aktualny choćby za sprawą Ashleya Cole’a w koszulce reprezentacji: buczeć czy nie buczeć, oto jest pytanie.

Smutek końca roku

Nie, nie chodzi mi o to, że za nami rok wyjątkowo udany, pełen niezapomnianych meczów, fenomenalnych goli albo występów piłkarzy, którzy zapewnili sobie nieśmiertelność, i że dlatego trudno teraz się z nim pożegnać. Po prostu w ciągu ostatnich dni zdarzyło się kilka rzeczy, które napawają mnie głębokim smutkiem.

Weźmy dzisiejsze aresztowanie Stevena Gerrarda za udział w bójce. Mówimy przecież o jednym z najlepszych piłkarzy Anglii i Europy, kapitanie jednego z najsłynniejszych klubów świata, który wczoraj poprowadził ten klub do fantastycznego zwycięstwa… I o wzorcu dla milionów – również dlatego, że jest „chłopakiem stąd”, wychowankiem drużyny, której pozostaje wierny mimo zainteresowania wielkich firm z Anglii, Hiszpanii czy Włoch. Smutno, że triumf nad Newcastle uczcił w taki właśnie sposób…

Smutno, że Ricardo Fuller wyleciał z boiska podczas meczu Stoke z West Hamem za próbę uderzenia… kolegi z zespołu (właściwie przepraszam za wielokropek – gdyby próbował uderzyć rywala, byłoby to przecież równie naganne).

Smutno, że Harry Redknapp jest kolejnym menedżerem udowadniającym fiasko kampanii „Respect”, mającej nauczyć piłkarzy i trenerów szacunku dla sędziów. Nie mówię, że krytykując arbitra meczu z West Bromwich nie miał racji, ale przecież żyje wystarczająco długo, by wiedzieć, że podobne tyrady przynoszą jedynie dalsze psucie obyczajów. Fakt, że w tym roku byli jeszcze gorsi (np. Joe Kinnear z pamiętnym „Mickey Mouse referee”), wcale mnie nie pociesza.

Smutno, że znów czytamy o życiu prywatnym Paula Gascoigne’a – i że tym razem głos zabiera jego syn, wróżąc rychłą śmierć ojca i mówiąc, że chciałby być od niego najdalej, jak to możliwe.

Smutno…

W pierwszym zdaniu podałem w wątpliwość to, że miniony rok był wyjątkowo udany, pełen niezapomnianych meczów itd. A może nie mam racji, może znalazłoby się trochę przykładów? Może znalazłoby się trochę przykładów nawet wczoraj – choćby zapierający dech w piersiach pościg Manchesteru City za Blackburn? To był rok rekordu Ryana Giggsa, awansu Hull do Premiership i epickiej przygody tego klubu w ekstraklasie, to był rok, w którym dogmat o dominacji Wielkiej Czwórki za sprawą Aston Villi znów stał się przedmiotem dyskusji… Dlaczego właściwie te przykłady nie potrafią mnie pocieszyć?

Oczywiście nie wykluczam narzucającej się interpretacji, że mój przypływ złego humoru jest związany z wyczerpaniem się Efektu Nowego Menedżera w Tottenhamie. Więc jakkolwiek by było: szczęśliwego Nowego Roku!

PS Właśnie stuknęło temu blogowi 200 tysięcy odwiedzin. Dziękuję i proszę o jeszcze.

Piłkarz roku

Znowu obejrzałem niewłaściwy mecz. A może inaczej: znowu wybrałem niewłaściwą drużynę do kibicowania. Wczorajsze męczarnie Tottenhamu z Fulham wracają do mnie jak świąteczna zgaga. Tu mnóstwo jedzenia, tam mnóstwo biegania, mnóstwo prób efektownego rozegrania z pierwszej piłki, a w związku z tym mnóstwo strat i strzałów jak na lekarstwo, Modrić pozbawiony miejsca przez ciasno ustawionych pomocników i obrońców gości, no i Bent, którego gra bez piłki kolejny raz okazuje się dziecinnie łatwa do rozszyfrowania przez stoperów, a kiedy ten jeden, jedyny raz znajduje się już za nimi, to zamiast przyjąć piłkę, pozwala, by odbiła mu się od pięty. Trudno się pocieszać, że Fulham to, obok Evertonu, bodaj najcięższy orzech do zgryzienia podczas meczów wyjazdowych – o tym, że Tottenham potrzebuje napastnika wiadomo od sierpnia…

Lepiej więc poświęcić ten szybki wpis (jutro następna kolejka) piłkarzom Aston Villi. Pierwszym będzie Zat Knight, człowiek, który w doliczonym czasie meczu z Arsenalem zapewnił gospodarzom punkt. Gdy pierwszy raz zmieniał klub, został wyceniony na… 30 garniturów, które działacze Fulham przekazali amatorskiemu Rushall United. A przecież w maju, jeśli wczorajszy remis pozwoli Aston Villi utrzymać przewagę nad Kanonierami, jego gol może być wart 25 milionów funtów – nawet tyle, jeśli dobrze pójdzie, mogą wynieść zyski z gry w Lidze Mistrzów.

Villa zapłaciła za Knighta 3,5 miliona i do wczoraj niewiele wskazywało, że jest wart tych pieniędzy: grywał mało albo wcale, a teraz wskoczył do składu po kontuzji Martina Laursena, stając się – uwaga – dziewiątym Anglikiem w wyjściowej jedenastce. Wśród pozostałych nie zabrakło oczywiście Ashleya Younga, którego chciałem uczynić prawdziwym bohaterem tekstu i tytułowym piłkarzem roku 2008.

  

Tak z ręką na sercu: dwanaście miesięcy temu Aston Villa kojarzyła się wam z Garethem Barrym, może jeszcze (choć pewnie nie wszystkim) z Gabrielem Agbonghlahorem i pewnie z parą stoperów Mellberg-Laursen. W moich notatkach nazwisko Younga wprawdzie się pojawia, ale głównie w związku z tym, że gdy był jeszcze piłkarzem Watfordu, interesował się nim Martin Jol. A tu proszę: minął rok i Young nie dość, że przebił się do reprezentacji Anglii, nie dość, że wybrano go do jedenastki sezonu 2007/08 (jedyny, oprócz Davida Jamesa, przedstawiciel klubu spoza Wielkiej Czwórki), a także dwukrotnie wyróżniano tytułem piłkarza miesiąca, to jeszcze głośno mówi się o jego transferze do Realu Madryt.

Ashley Young to szybkość i skuteczność: strzela wiele bramek i ma mnóstwo asyst – te ostatnie zarówno po akcjach, jak po świetnie wykonywanych stałych fragmentach gry. To także rosnąca z tygodnia na tydzień forma: tylko w grudniu strzelił dwa gole Evertonowi (w tym zwycięskiego, w ostatniej minucie) i jednego Boltonowi. Kolejna okazja jutro w Hull…

Myślę, że znam noworoczne życzenie Martina O’Neilla: żeby Young i Agbonglahor zostali w Birmingham, cali i zdrowi, po zamknięciu zimowego okienka transferowego.

A jakie są Wasi piłkarze roku?

Efekt nowego menedżera

Moja niechęć do Sama Allardyce’a jest niechęcią kibica, który lubi ładną piłkę. Kiedy przed laty prowadził Bolton, mawiał, że jeśli jakiś obrońca nigdy nie miał złamanego nosa, nie był obrońcą z prawdziwego zdarzenia. Jego piłkarze pluli, walili łokciami, wylatywali z boiska za czerwone kartki, a pod bramkę rywala dostawali się sposobami najprostszymi z możliwych – i, cholera jasna, było to skuteczne. W pewnym momencie Allardyce’a uważano nawet za kandydata na stanowisko trenera reprezentacji Anglii. Nadzieje na tę akurat posadę odebrał mu wprawdzie śledczy materiał BBC, w którym dwóch filmowanych ukrytą kamerą agentów oskarżyło go o korupcję, ale i tak znalazł zatrudnienie w Newcastle. Z wiadomym skutkiem: przekleństwo ciążące nad St. James’ Park spowodowało, że odszedł po ośmiu miesiącach.

W sobotę moja niechęć do Allardyce’a tylko się zwiększyła: nawet wkraczając na boisko, żeby pomachać witającym go kibicom Blackburn, nie zaprzestał żucia gumy. Arogancki i pewny siebie, po raz kolejny pokazał takim jak ja, że czekają ich ciężkie chwile. Zgoda: efekt nowego menedżera powodował, że zwycięstwa jego drużyny należało się spodziewać, zgoda: błędy popełniane przez obrońców Stoke były wyjątkowo spektakularne. Z drugiej strony bodaj nigdy w tym sezonie Blackburn nie sprawiało wrażenia drużyny tak poukładanej – bez żadnych wielkich kombinacji zresztą, z najprostszym na świecie 4-4-2, szeroko grającymi skrzydłowymi i dwójką świetnie się uzupełniających napastników. Niechby nawet Roque Santa Cruz odszedł zimą do Manchesteru City – wygląda na to, że nikt nie będzie za nim tęsknił.

Tylko do jakiego MC przejdzie ostatecznie Paragwajczyk: czy po porażce z ostatnim w tabeli West Bromwich i osunięciu się do strefy spadkowej Mark Hughes dostanie od szejków czas na poprawę, czy przeciwnie: właściciele klubu będą woleli, by ich pieniądze wydawał w styczniu ktoś inny? Na razie Walijczyk cieszy się ponoć zaufaniem miliarderów z Abu Dhabi, którzy porażkę z WBA mogą tłumaczyć dodatkowo nieobecnością kontuzjowanego Robinho. Hughesa bardziej od własnej przyszłości powinna więc martwić forma środkowych obrońców: poważne błędy popełnia już nie tylko Richard Dunne, ale także, o zgrozo, objawienie ostatnich sezonów Micah Richards.

Efektem nowego menedżera można by również tłumaczyć nieoczekiwanie wysoką porażkę Hull z Sunderlandem (uwaga: prowadzonym przez współpracownika Allardyce’a w Boltonie, Ricky’ego Sbragię). Tu sprawa jest jednak bardziej skomplikowana: ci, którzy mecz widzieli, wiedzą, że równie dobrze mógł się on zakończyć zwycięstwem przeciwnika (podobną uwagę można sformułować na temat meczów Newcastle-Tottenham i West Ham-Aston Villa).

Przed tygodniem zastanawiałem się, czy w historii Premiership był już sezon, w którym drużyny z czołówki dzieliłoby tak niewiele od drużyn z końca tabeli. Teraz, po wygranych WBA i Blackburn z jednej, a remisach Liverpoolu i Chelsea z drugiej strony, nie mam wątpliwości: takiego sezonu dotąd nie było. W tym sensie czekanie do poniedziałku na mecz drużyny z Wielkiej Czwórki nie miało już właściwie sensu: Wielka Czwórka nie jest wcale taka wielka.

Cóż jeszcze? Howard Webb nieoczekiwanie zbliżył Arsene’a Wengera do Donalda Tuska (pamiętacie,  jak premier po meczu Austria-Polska wypalił, że miał ochotę kogoś zabić?): Adebayor, jak każdy napastnik, próbował się po prostu zastawić, a Arbeloa upadł stanowczo zbyt teatralnie. Robbie Keane, jak wiele razy w karierze, strzelił gola Arsenalowi, i zrobił to tak, jakby wciąż grał w Tottenhamie: uderzył spadającą piłkę po długim wykopie z własnej połowy. Przedsmak zimowych emocji transferowych dał Juande Ramos, rozpoczynając zakupy inspirowane pobytem w Anglii: Real zasilł pomocnik Portsmouth Lasana Diarra, którego Hiszpan chciał mieć już na White Hart Lane, teraz mówi się także o transferze Ashleya Younga. Skrzydłowy Aston Villi to bodaj najlepszy piłkarz kończącej się właśnie połówki sezonu.

PS Wybaczcie długą przerwę.  Nadrobimy ją w święta: skoro piłkarze nie próżnują, nie wypada, by obijali się blogerzy.

Nie ma chętnych na Ligę Mistrzów

Z siedemnastej kolejki zapamiętam przede wszystkim pomeczowy uścisk Harry’ego Redknappa i Alexa Fergusona. Ostatnich kilkadziesiąt sekund meczu Tottenham-Manchester United spędzili ramię przy ramieniu, a kiedy Mike Dean zagwizdał, serdecznie się uściskali. Było to zresztą dość naturalne, nie tylko dlatego, że tym razem żaden nie okazał się górą. Obaj pracują w Premiership od kilkunastu lat, co oznacza pewnie (wliczając puchary) ponad 50 meczów, w których musieli stać obok siebie. Obaj należą do starej szkoły, obaj niespecjalnie lubią cudzoziemców, a chociaż obaj co jakiś czas komplementują menedżerską młodzież – nie muszą się przesadnie obawiać konkurencji z jej strony (co pokazuje nie tylko niepowodzenie Roya Keane’a w Sunderlandzie, ale także sobotnie wyniki i miejsce w tabeli drużyn Marka Hughesa i Paula Ince’a).

Temat weekendu to jednak kryzys Wielkiej Czwórki. Kolejny raz w ciągu ostatnich tygodni żadna z najlepszych drużyn ekstraklasy nie potrafiła wygrać, co zwłaszcza w przypadku grających u siebie Liverpoolu (z Hull!) i Chelsea (na Stamford Bridge przyjechał przegrywający ostatnio i pogrążony w kłopotach ekonomicznych West Ham) wydaje się całkowicie niewytłumaczalne. Ależ muszą pluć sobie w brodę szejkowie z Manchesteru City, że nie zdecydowali się na przejęcie klubu parę tygodni wcześniej (w letnim okienku transferowym zdołali sprowadzić jedynie Robinho, zimą – choćby kupili pół Europy – strata będzie zbyt wielka, by ją odrobić). Ależ musi się zżymać prezes Tottenhamu, że z drużyny odszedł Robbie Keane, a eksperyment z Juande Ramosem zakończył się tak, jak się zakończył – przecież podobnie sprzyjających okoliczności do walki o Ligę Mistrzów może nie być przez następnych kilka lat. W stawce zostaje tylko Aston Villa, w której grają największe objawienia tego sezonu i która oby nie znalazła się w związku z tym na styczniowej wyprzedaży, i może Everton, po raz nie wiadomo który wygrywający mecz wyjazdowy tym swoim 0:1. Ech, gdybyż potrafili równie skutecznie grać u siebie… Czy objawi się wśród nas jakiś kibic Evertonu i otworzy dyskusję na ten temat? Przy takich stratach personalnych, zwłaszcza wśród napastników, to przecież oni powinni dołować, a nie taki Manchester City… No ale może za kilka tygodni drużynę Davida Moyesa wzmocni Michael Owen i może temu napastnikowi nie będzie szło tak źle jak Keane’owi w innej drużynie z miasta.

Była to również kolejka powrotów: przyjemnych, jak w przypadku Gianfranco Zoli, po królewsku witanego przez kibiców Chelsea, i zdecydowanie niemiłych, jak w przypadku wybuczanego na White Hart Lane Dymitara Berbatowa. Tu akurat Harry Redknapp dolał oliwy do ognia, jeszcze przed meczem przyznając kibicom prawo do wyrażania dezaprobaty wobec Bułgara. Na forach internetowych fanów Tottenhamu nie było zresztą jasności, jak się zachować, i ja jej również nie miałem: przez dwa sezony Berbatow grał znakomicie i ciągnął klub w górę, więc tak naprawdę wszyscy liczyli się z jego odejściem. Kłopot jedynie w stylu tego odejścia: w odmowie występu w dwóch meczach, marudzeniu na treningach i w szatni… Wszystko to pozostawiło we mnie jakiś niesmak – choć przecież (o kibicowska konsekwencjo…) ucieszyłem się, kiedy w sobotę Didier Zokora wymienił się z napastnikiem MU koszulkami.

Pasjonujący sezon. Powtarzam to nie pierwszy raz, ale rzeczywiście nawet jak na angielskie standardy jest wyjątkowo ciekawie. Odnoszę wrażenie, że w historii Premiership nie było rozgrywek, w których lider tabeli miałby po 17 kolejkach tak mało punktów i tak niewielką przewagę nad pierwszym spadkowiczem. Tu naprawdę wszystko może się wydarzyć.

Nuda mistrzów

Podsumowania zakończonych właśnie rozgrywek grupowych Ligi Mistrzów uświadamiają jedno: było nudno. Wygrywali ci, co mieli, najczęściej niewielkim nakładem sił, a jeśli nie wygrywali, to kończyło się np. 0:0. Bądźcie przez chwilę szczerzy: ile razy w ciągu wtorkowych albo środowych wieczorów przysypialiście przed telewizorem? Pamiętacie męczarnie Arsenalu z Dynamem Kijów albo bezbramkowy remis MU z Villareal?

Ja tej jesieni oglądałem zupełnie inny puchar. Od lat się z niego naśmiewano, mówiono, że jest turniejem dublerów, dziwiono się, dlaczego właściwie daje zwycięzcy przepustkę do Pucharu UEFA, ale jeśliby zsumować emocje, których dostarczył, bił Ligę Mistrzów na głowę. Mam na myśli angielski Puchar Ligi.

Weźmy drugą rundę: Brighton remisuje z Manchesterem City 2:2 i po serii rzutów karnych przechodzi dalej. Albo trzecią: nastolatki z Arsenalu (średnia wieku: 19 lat!) grając bajeczny futbol pokonują Sheffield United 6:0, a Chelsea gromi na wyjeździe Portsmouth 0:4. Runda czwarta: znów pokazuje się Arsenal (młokosy ogrywają Wigan 3:0), a Tottenham odprawia Liverpool z wynikiem 4:2. Ćwierćfinały? 5:3 Manchesteru United z Blackburn i cztery gole Teveza, zwycięstwo Burnley nad Arsenalem – tego samego Burnley, które wcześniej wyeliminowało Chelsea w meczu pamiętnym także z powodu incydentu z drobnymi i Drogbą…

Wiem, oczywiście, że na wiosnę wszystko się zmieni: wielcy się obudzą, a Liga Mistrzów odzyska blask. Ale cieszę się, że przede mną jeszcze półfinały Carling Cup i że drużyny z Premiership nie trafiły na siebie w losowaniu. Może Burnley jeszcze raz postraszy…

W kółko o tym samym

Są sprawy, których nie warto odpuszczać, bo jak my je odpuścimy, to kto się nimi zajmie? W październiku pisałem o meczu Portsmouth-Tottenham, podczas którego kibice gości urządzili werbalny pogrom Solowi Campbellowi. Dopiero co dyskutowaliśmy o zajściach na stadionie Cracovii, postawie kibiców Cracovii i Wisły, obrzucających zawodników rywala rasistowskimi wyzwiskami, i zachowaniu piłkarzy Wisły, wtórujących kibicom. Co różni te dwie sprawy? Dalszy ciąg. Dziś na stronie internetowej policji z Hampshire, prowadzącej śledztwo w sprawie incydentu w Portsmouth, pojawiły się zdjęcia szesnastu podejrzanych. Komisarz Neil Sherrington tłumaczy, że policja chce doprowadzić ich przed sąd (niecenzuralne lub rasistowskie śpiewy kibiców są w Anglii traktowane jako przestępstwo; grozi za nie m.in. kara tysiąca funtów grzywny oraz dożywotni zakaz stadionowy).

Różnica pierwsza to więc postawa policji. Różnica kolejna: postawa zainteresowanych klubów. Na stronie Tottenhamu natychmiast pojawił się link do strony z fotografiami podejrzanych, a odpowiedzialna w klubie za sprawy bezpieczeństwa Sue Tilling po raz kolejny zadeklarowała, że Tottenham nie będzie tolerował obraźliwych lub dyskryminujących śpiewów i zaapelowała do fanów o pełną współpracę z policją. „W trosce o to, by oglądanie meczu było przyjemne dla wszystkich, także dla licznie odwiedzających stadion rodzin, nie zawahamy się przed ukaraniem kibiców, których zachowanie okazało się niegodne” – czytamy.

Dodajmy jeszcze, że we czwartek aresztowano dwóch mężczyzn podejrzanych o obrażanie Egipcjanina Mido podczas meczu Newcastle-Middlesbrough… Podobno na stadionach Cracovii i Wisły też są kamery, też jest ochrona i też jest policja.

Świat bez Beckhama. Historia alternatywna

W sobotę zakończył karierę Darren Anderton, 36-letni prawy pomocnik, wielokrotny reprezentant Anglii, zawodnik Portsmouth, Tottenhamu, Birmingham, Wolverhampton, a ostatnio Bournemouth. Zacząłem jak Wikipedia, ale boję się, że wielu z was może już nie pamiętać piłkarza, którego najlepsze i, w jakimś sensie, najgorsze lata upłynęły w Londynie jeszcze w poprzednim stuleciu. Najlepsze, bo w barwach Tottenhamu Anderton stał się piłkarzem rozpoznawalnym i powszechnie chwalonym – choćby za dośrodkowania i strzały z dystansu. Najgorsze, bo kontuzje prześladowały go do tego stopnia, że dorobił się przydomka „Sicknote”, co możemy przełożyć jako „L-4” – tyle czasu spędzał na stołach operacyjnych i w gabinetach lekarskich.

Był straszliwym pechowcem: w latach 1995-98 zdołał wystąpić w zaledwie 39 meczach ligowych. Był jednocześnie szczęściarzem: przed Euro 1996 pauzował osiem miesięcy, a przed Mundialem 1998 ponad trzy – a w obu przypadkach zdołał wrócić do zdrowia i dołączyć do kadry. We Francji strzelił gola podczas meczu z Kolumbią. Zresztą co tam gol: czy pamiętacie, że Beckham zaczynał tamte mistrzostwa na ławce rezerwowych, a w kolejnych meczach występował na środku pomocy, a wszystko dlatego, że pozycja Andertona na prawej była niepodważalna? Ech, gdyby nie to miejsce w środku, może Beckham nie zostałby podcięty przez Diego Simeone i losy turnieju potoczyłyby się inaczej?

A może, kto wie, w ogóle nie byłoby Beckhama? To znaczy byłby, ale może jego kariera nie rozwinęłaby się w sposób tak oszałamiający? Podsumowując swoje osiemnaście lat z futbolem Anderton powiedział, że żałuje tylko odrzucenia oferty Manchesteru United. Był rok 1995, Tottenham stracił właśnie Klinsmanna, Popescu i Barmby’ego, więc ówczesny prezes Alan Sugar nie chciał się zgodzić na jeszcze jedno bolesne osłabienie. Anderton wspomina, że kiedy był już dogadany z Alexem Fergusonem, otrzymał niespodziewane zaproszenie do rezydencji Sugara, który… podejmował go tak długo i tak uroczyście, że wywalczył przedłużenie kontraktu. W następnym sezonie Czerwone Diabły zdobyły mistrzostwo Anglii, Anderton zaś złapał w Tottenhamie kolejną kontuzję…

Dziś mówi, że jego decyzja o zostaniu w Londynie umożliwiła młodemu Beckhamowi przebicie się do pierwszego składu MU: „Myślę sobie, że podałem wtedy Becksowi pomocną dłoń, i mam nadzieję, że on to pamięta”. Czy Anderton przesadza? Nawet jeśli odrobinkę, to czy nie możemy przez chwilę pofantazjować na temat świata bez Davida Beckhama? Człowiek, który miał wkrótce stać się ikoną futbolu, większość sezonu 1994/95 spędził na wypożyczeniu do Preston, a jego regularne występy w Manchesterze zaczęły się dopiero parę miesięcy później – po tym, jak nie wypalił transfer Andertona. Historia zna przypadki piłkarzy, których rozwój opóźniał się o kilka sezonów przez to, że trafiali do dobrego klubu zbyt wcześnie albo grzali ławę, bo trener uważał, że ma na ich pozycję kogoś lepszego. Wyobraźmy sobie, że w 1996 roku sfrustrowany brakiem szans w MU Beckham przenosi się, dajmy na to, do Evertonu i rozpływa się w szarzyźnie. Nie mówimy przecież o jakimś tam piłkarzu: zdania, że świat futbolu przed Beckhamem był inny niż dziś, nie muszę chyba rozwijać.

Napisałem wcześniej, że Anderton był szczęściarzem. W sobotę, w meczu Bournemouth z Chester, wszedł na ostatnie pół godziny, a kiedy spotkanie dobiegało już końca, przesądził o jego losach, zdobywając zwycięskiego gola fantastycznym wolejem.

PS Wyszło mi o Andertonie, zamiast o szesnastej kolejce. Ale że nie spodziewam się, aby ta opowieść wywołała jakąś falę dyskusji, zapraszam do rozmowy o wydarzeniach weekendu. Odejście Roya Keane’a jakoś przeczuwaliśmy przed tygodniem, odejście Robbiego Keane’a (prasa spekuluje na temat powrotu napastnika Liverpoolu do Tottenhamu po tym, jak Rafa Benitez wygłosił na jego temat kilka krytycznych zdań i posadził na ławce w meczu z Blackburn) byłoby jedną z największych sensacji transferowych w historii Premiership. Okoliczności zwycięstwa Aston Villi natomiast to nie tylko potwierdzenie narodzin nowej gwiazdy, Ashleya Younga, ale i tezy, że liga angielska nie ma sobie równych. Nawet jeśli poza tym wygrywali ci, co mieli…

Godzina wychowawcza

Najpierw fakty, ostrożnie i bez naciągania. W ubiegłą środę, po zakończeniu meczu derbowego z Cracovią piłkarze Wisły podchodzą do sektora swoich kibiców, żeby podziękować za doping. Zdanie, jak sądzę, niekontrowersyjne dla wszystkich zainteresowanych; kłopoty zaczynają się później.

Piłkarze intonują pieśń „Zawsze nad wami…”, której dalszy ciąg jak świat światem a kibice Wisły kibicami Wisły brzmi: „p… Żydami”. Kibice dośpiewują. Piłkarze klaszczą. Ktoś rejestruje całe zdarzenie na wideo. Nagranie trafia do internetu.

Mija sześć dni. Prasa (głównie „Gazeta Wyborcza”) grzmi, zbiera opinie z innych krajów, czy tam również podobne zachowanie – co ważne: piłkarzy, nie kibiców – byłoby możliwe, stawia tezy o cichym przyzwoleniu władz klubu. Sprawą interesuje się prokuratura (przestępstwo z artykułu 257), odrębne postępowanie prowadzi spółka Ekstraklasa.

Faktów ciąg dalszy: po upływie wspomnianych sześciu dni na stronie internetowej Wisły pojawia się oświadczenie, że klub jest przeciwny „zachowaniom propagującym nienawiść rasową, religijną czy jakąkolwiek inną”. Zarząd spółki – czytamy – „przeprowadził rozmowy z zawodnikami, które mają na celu doprowadzić do tego, by już nigdy w przyszłości nie doszło do takich zdarzeń. W trakcie spotkania piłkarze zostali pouczeni, że gdyby kiedykolwiek doszło do sytuacji, w której kibice Wisły zachowują się w nieodpowiedni sposób, drużyna musi natychmiast reagować na takie postępowanie. Piłkarzom przypomniano, że są dla wielu kibiców wzorem i ich odpowiednia reakcja na niestosowne zachowania fanów może pozytywnie wpłynąć na kibiców. Wisła pragnie podkreślić, że jej zawodnicy nie mieli na celu podburzania kibiców do jakiejkolwiek formy nienawiści”.

Daję link i cytuję obszernie stanowisko klubu, żeby uniknąć zarzutu manipulacji. Przyznam zresztą, że nie odbieram tego tekstu jednoznacznie negatywnie. Późno, bo późno, ale Wisła zareagowała. Padła deklaracja dystansująca się od propagowania nienawiści. Przypomniano również rzecz oczywistą: że zawodnicy są dla kibiców wzorem i że ich postawa może zarówno głowy rozpalać, jak skłaniać do opamiętania.

A więc krok we właściwym kierunku? Niestety nie do końca. Oświadczenie ukazało się dopiero w przeddzień posiedzenia Komisji Ligi Ekstraklasy SA, a więc robi wrażenie działania prewencyjnego, podjętego w trosce o łagodny wymiar kary. To jak przepraszający gest po brutalnym faulu: „panie sędzio, sorry, niech pan nie wyciąga czerwonej”, kiedy brutalny faul pozostaje brutalnym faulem.

Rzecz w tym, że sama rozmowa z piłkarzami to za mało. Nie domagam się dyskwalifikacji, kar finansowych itd., choć w Anglii byłyby oczywistością. Myślę po prostu, że w takim przypadku za słowami powinny pójść czyny. Na przykład proponowany przeze mnie i przez zaprzyjaźnionego blogera wolontariat piłkarzy w Auschwitz. Albo zamalowywanie wiadomych napisów na krakowskich murach. Może wtedy łatwiej będzie wytłumaczyć Kamilowi TSW, że w kraju dotkniętym taką historią jak Polska istnieje różnica między wołaniem „Psy” a wołaniem „Do pieca” (żeby było jasne: wołanie „Psy” nie budzi mojego entuzjazmu, a małpie okrzyki kibiców Cracovii pod adresem Clebera to skandal, również wymagający działań dyscyplinarnych Ekstraklasy).

PS W razie potrzeby służę przykładami z Wysp. Jak np. Chelsea walczy z antysemityzmem kibiców (uwaga: oświadczenie ukazuje się PRZED meczem podwyższonego ryzyka) i jak reaguje, kiedy jakiś jej zawodnik zachowa się wobec kibiców bezsensownie.