Harry Houdini

Z wpisami blogowymi jest tak, że żyją najczęściej kilka godzin. Weźmy wczorajszy: kiedy powstawał, Juande Ramos i jego współpracownicy pakowali już walizki, w Portsmouth niechętnie godzono się z (nie pierwszym zresztą) odejściem Harry’ego Redknappa, a służby prasowe Tottenhamu głowiły się, jak obwieścić światu kolejną wizerunkową katastrofę.

Nie chodzi tylko o to, że w ciągu ostatnich siedmiu lat to siódma zmiana na stanowisku trenera drużyny – do tego w końcu można się przyzwyczaić, zwłaszcza gdy żaden nie przynosi spodziewanych wyników (choć można się dziwić terminom ich odejścia i wcześniejszym inwestycjom, na które im pozwalano: w 2003 r. Glenn Hoddle odchodził po sześciu meczach sezonu, kiedy Tottenham był drugim na liście klubów najwięcej wydających na nowych piłkarzy; Jola zwolniono po dziesięciu meczach, a Tottenham był trzeci na liście najwięcej wydających; Ramosa po ośmiu kolejkach, a klub znów był drugi na liście inwestujących w nowych piłkarzy).

Rewolucja idzie jednak znacznie dalej: w Tottenhamie dobiega końca zdecydowanie nieudany eksperyment z odpowiedzialnym za transfery dyrektorem sportowym, pracującym obok trenera, zajmującego się treningami i taktyką. Nie czas teraz na przywoływanie wypowiedzi prezesa Daniela Levy’ego, tłumaczącego, że ta struktura może wreszcie zapewnić klubowi stabilność: nie dość, że nie zapewniła, to była źródłem nieustających wojen podjazdowych – najpierw na linii Glenn Hoddle – David Pleat, później na linii Martin Jol – Damien Comolli. Kiedy w 2004 r. prezes rozdzielał kompetencje między trenera i dyrektora, tłumaczył, że nie chce więcej wyrzucać pieniędzy w błoto: od tamtej pory do klubu sprowadzono 55 nowych piłkarzy, a 26 byłych zawodników Tottenhamu gra w innych klubach Premiership. Skądinąd ciekawe, że system, który z powodzeniem funkcjonuje w klubach europejskich, w Anglii nie może się przyjąć (oprócz Tottenhamu, spięcia między trenerem a dyrektorem występowały również w Newcastle; dwie z trzech drużyn pracujących w tej strukturze znajdują się obecnie w strefie spadkowej).

Do klubu przychodzi Harry Redknapp – i trudno o większy kontrast z poprzednikiem. Uważany za eksperta od ratowania klubów przed spadkiem, od kilkunastu lat ze zmiennym powodzeniem pracował w West Hamie, Portsmouth, Southamptonie i ponownie Portsmouth. O lidze angielskiej wie tyle, ile Ramos nigdy nie zdołałby się nauczyć. Zna specyficzną kulturę tego świata i z pewnością nie będzie układał diet piłkarzom. Ma po prostu utrzymać klub w ekstraklasie – a co będzie dalej, prezes pomyśli za rok. Pomyśleć, że kiedy zwalniał Martina Jola, robił to dlatego, że Holender nie gwarantował – jego zdaniem – zdobycia miejsca w Lidze Mistrzów. Ile pieniędzy zostałoby na koncie, gdyby nie podjął tamtej decyzji, ile złych emocji oszczędziłby sobie i kibicom? Nowy zespół Jola, HSV, od tygodni lideruje w Bundeslidze.

PS Prezes Levy postanowił wytłumaczyć powody swojej ostatniej decyzji, przy okazji, dla uspokojenia atmosfery, odsłaniając trochę zakulisowej wiedzy (m.in. dotyczącej odejścia Berbatowa i Keane’a). Przed rozpoczęciem dyskusji o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości Tottenhamu, warto przeczytać jego przydługi list otwarty do kibiców.

Anatomia klęski

Szef Premier League Richard Scudamore zaciera ręce, bo fantastyczna passa Hull i katastrofalna forma Tottenhamu powodują zwiększone zainteresowanie angielską piłką. Co za dziwny sezon: szerzej nieznane Hull zajmuje trzecie miejsce w tabeli, a powszechnie znany Tottenham tabelę zamyka. Jeśli dodamy do tego kłopoty Newcastle i spektakularne przejęcie Manchesteru City, to tematów do rozmów o Premiership mamy mnóstwo, i to bez konieczności wymieniania któregokolwiek z klubów Wielkiej Czwórki.

Historia ostatnich tygodni Tottenhamu to w jakimś sensie odwrócenie bajki o Hull. Tam ambicja i wiara we własne siły czynią cuda, tu piłkarzy paraliżuje niewiara w siebie. Kiedy przed trzema tygodniami oglądałem krakowski trening londyńczyków, uderzyło mnie, jak absurdalnie młodzi i niedoświadczeni są to chłopcy. Pamiętam, jak Jermaine Jenas skarżył się przed laty, że czuł się w Newcastle jak złota rybka w szklanym słoju – ale szczerze mówiąc dotychczasowe życie w Londynie nie wyglądało dla niego inaczej. I on, i jego koledzy, sprowadzani za młodu do jednej z czołowych drużyn Premiership, byli wychowywani pod kloszem w przekonaniu, że za rok-dwa zawojują świat. Poza kontuzjami omijały ich kłopoty, a już z pewnością nie musieli walczyć o utrzymanie się w lidze. Może poza Jonathanem Woodgatem, który przed czterema laty spadł z ekstraklasy grając w Leeds.

Po przedwczorajszej klęsce z Udinese to właśnie Woodgate w szczerej wypowiedzi dla BBC podjął kwestię podstawową: czy jego obecna drużyna jest rzeczywiście za dobra, żeby spaść? Czy w ogóle po doświadczeniach tamtego Leeds – z Alanem Smithem, Jamesem Milnerem, Markiem Viduką, Jermainem Pennantem, Paulem Robinsonem, Lukasem Radebe, Garrym Kellym, Ianem Hartem w składzie – można w ogóle używać takiej kategorii? A cóż w takim razie mówić o West Hamie z sezonu 2002/03, z Davidem Jamesem, Joe Colem, Michaelem Carrickiem, Trevorem Sinclairem, Lee Bowyerem, Paolo Di Canio, Lesem Ferdinandem i Jermainem Defoe? W każdym razie Woodgate nie ma złudzeń: jego Leeds było dużo lepsze niż jego Tottenham, a jednak się nie uratowało; jeśli nowi koledzy Anglika nie obudzą się i nie zaczną wreszcie walczyć, w przyszłym sezonie będą jeździć na mecze do Plymouth, Swansea albo Preston.

Spotkanie z Udinese było ilustracją tego, co dzieje się z piłkarzami pozbawionymi pewności siebie. Przed pierwsze dwadzieścia minut Tottenham był lepszy, dominował na boisku, zaczynał nawet stwarzać jakieś sytuacje. Ale później bramkarz Gomes zamiast wybić w pole prostą piłkę od obrońcy, potknął się, a potem próbował dryblować, by w efekcie przewrócić naciskającego go napastnika i sprokurować kolejnego w ostatnich dniach karnego (w niedzielę ze Stoke stracił piłkę Gareth Bale i próbując naprawić błąd sfaulował rywala – była jedenastka i czerwona kartka). No i piłkarze Tottenhamu nie potrafili się już podnieść.

Brak pewności siebie widać na każdym kroku: zawodnicy albo unikają wzięcia na siebie odpowiedzialności – nie próbują strzałów, dryblingów i marzą o jak najszybszym pozbyciu się piłki – albo starają się za bardzo, jak Jamie O’Hara, który po dwóch zbyt ostrych wejściach w przeciągu minuty otrzymał dwie żółte kartki i musiał opuścić boisko w Udine. Nade wszystko jednak są rozkojarzeni i robią błędy, jak wspomniany Bale. We Włoszech Walijczyk rozgrywał bodaj najgorszy mecz w życiu: podawał niecelnie, miał kłopoty z przyjęciem piłki, co skutkowało rzutami rożnymi. Pomyśleć, że kilkanaście miesięcy temu mówiono, że to materiał na najlepszego lewego obrońcę świata…

Podkreślam rolę psychiki piłkarzy, bo przecież ani Bale, ani jego koledzy nie zapomnieli w ciągu paru tygodni, jak się gra w piłkę. Ba: już w tym sezonie zdołali zremisować wyjazdowy mecz z Chelsea, a w drugiej połowie na Stamford Bridge grali nawet o zwycięstwo… Podobnie Juande Ramos nie zapomniał, jak się prowadzi zespół: przed rokiem przychodził tu jako jeden z najlepszych trenerów świata i przecież nim pozostał (zabawne, że ci, którzy jako jedną z przyczyn kryzysu w Tottenhamie wymieniają barierę językową między kiepsko mówiącym po angielsku Ramosem a piłkarzami, nie podnosili tej kwestii, kiedy wspólnie zdobywali Puchar Ligi).

Przyczyny dzisiejszych kłopotów Tottenhamu już wymieniałem przy okazji dwumeczu z Wisłą; nie wszystko jest sens powtarzać. Drużyna nie ma lidera. Brakuje piłkarzy, u których technika idzie w parze z wolą walki. Dyrektorowi sportowemu nie udały się transfery, zwłaszcza jeśli idzie o obsadę miejsc w ataku po odejściu Berbatowa i Keane’a. Rotacja w składzie jest zbyt duża – podobnie jak zbyt częste są zmiany formacji. Wszystko prawda, ale wszystko nie do końca: moim zdaniem piłkarze Tottenhamu przegrywają swoje mecze w głowach; przegrywają jeszcze zanim wyjdą na boisko.

Co w tej sytuacji robić? Alex Ferguson, Rafa Benitez i wielu dawnych piłkarzy Tottenhamu przestrzegają przed zwolnieniem Ramosa z pracy. Z drugiej strony z kryzysu psychicznego – oprócz zwycięstwa w jakimś meczu, rzecz jasna – wyprowadzić może jedynie gruntowna zmiana rutyny. Jeśli nie coraz bardziej prawdopodobne zwolnienie trenera, to choćby (jakkolwiek zabawnie by to brzmiało, czytałem o takich przykładach) zmiana boiska treningowego, malowanie szatni, wspólne ogolenie się na łyso. Że inni będą się śmiać? Ależ i tak się śmieją, nie od dziś i na całym świecie.

Jutro Tottenham gra z Boltonem, za kilka dni odbędą się najważniejsze derby Londynu na Emirates, a później na White Hart Lane zagości Liverpool. W międzyczasie klub ma oficjalnie ogłosić – cóż za paradoks – doskonałe wyniki finansowe i plany rozbudowy stadionu (będzie mógł przyjąć 60 tys. widzów). Tyle że jeśli z tych trzech meczów nie będzie przynajmniej czterech punktów, w przyszłym sezonie będziemy częściej niż dotąd pisali o Championship, wyniki finansowe się pogorszą, a trybuny – przerzedzą. Jak widać, powoli się do tego przygotowuję.

Hull: jak się skończy ta bajka

Środowy wieczór z Ligą Mistrzów: mniej bramek i emocji niż we wtorek, skromniejsze niż się spodziewano zwycięstwo Chelsea, tylko remis Liverpoolu, kiedy można było wygrać, a ja przede wszystkim myślę o Cluj. A myślę dlatego, że zamierzam wreszcie napisać o Hull City. Zarówno o „Tygrysach” w Premiership, jak o Rumunach, robiących do dzisiejszego dnia furorę w Champions League, mówi się wyłącznie w kategoriach historii o Kopciuszku. Przecież jeśli świat ma mieć jakiś porządek, takie rzeczy nie powinny się w nim zdarzać…

Wszyscy, ale to dosłownie wszyscy eksperci, których teksty czytałem w lipcu i sierpniu, obstawiali, że Hull spadnie w tym sezonie z Premiership (debatowano tylko nad tym, czy polecą również pozostali beniaminkowie, Stoke i West Bromwich Albion, czy np. Bolton albo Fulham). Argumentów przeciw tej tezie nie było. Menedżer? Jedynym osiągnięciem Phila Browna przed zatrudnieniem w Hull było zwolnienie z pracy po zaledwie siedmiu miesiącach pobytu w Derby. Kadra? Dość powiedzieć, że najdroższym piłkarzem w historii klubu jest kupiony tego lata za… 2,5 miliona funtów Anthony Gardner (niechciany w Tottenhamie, spędził wcześniej pół roku w Evertonie, by nie zagrać tam ani minuty). Poza tym to przecież typowy skład na Championship: kończący karierę weterani (Barmby, Giannakopoulos, Boateng, Windass…), gromada zawodników wypożyczonych, w zasadzie tylko Geovanni, który w pierwszych miesiącach pobytu w Manchesterze City zagrał kilka naprawdę dobrych spotkań, wybija się ponad pierwszoligową przeciętność. Z pewnością trudno po tej zbieraninie ściąganej nieco rozpaczliwie (ilu trafiło tu tylko dlatego, że inni instruowali agentów, by nie odbierali telefonów z Hull?) spodziewać się rzeczy wielkich.

Kiedy w sierpniu pisałem swój „Przewodnik po Premiership” zadeklarowałem jednak, że spróbuję obejrzeć tyle meczów Hull, ile się da: po ich występie w finale play-off i pamiętnym golu Windassa (życie zaczyna się po czterdziestce…) byłem przekonany, że to oni będą walczyć najambitniej. I właśnie ambicja, poczucie, że nie będziemy tylko podawaczami piłek dla piękniejszych i bogatszych – wydaje mi się kluczem do ich dzisiejszych sukcesów. Jak słusznie zauważył zwz, w Hull nie ma miejsca na gwiazdy, a porównanie z Boltonem za czasów Sama Allardyce’a narzuca się automatycznie – zwłaszcza że Phil Brown grał przed laty w tamtym zespole. I Allardyce, i wybrany menedżerem września Brown, są agresywnie głodni sukcesu i niezwykle wymagający. Ich drużyny – choć w Boltonie więcej było długiej piłki, a w Hull więcej jest prób gry kombinacyjnej – nie różnią się, jeżeli idzie o poziom zaangażowania, nieustające bieganie dookoła rywala, gryzienie trawy. Nikt nie lubi przeciwko takim grać.

Cóż poza tym? U beniaminka mogą się podobać obaj napastnicy, King i Cousin, choć oczywiście pierwsze skrzypce w ofensywie odgrywa mający całkowitą swobodę taktyczną Geovanni. Na asekurującej Brazylijczyka trójce Boateng-Marney-Ashbee rozbijały się linie pomocy Arsenalu, Tottenhamu, West Hamu, Newcastle i Fulham, a nogi Michaela Turnera (powtórzę z wpisu poprzedniego: dla mnie jedno z objawień sezonu) zablokowały już niejednego napastnika wartego tyle, co pół jego drużyny razem wziętej. Wymieniam te nazwiska nieco perwersyjnie, z przekonaniem, że niejeden z Was nie wie, o kim właściwie piszę. A przecież po ośmiu spotkaniach to oni zajmują trzecie miejsce w tabeli…

Oczywiście zbliżające się mecze z Chelsea i MU mogą to wszystko zweryfikować, chociaż wyjazdowa wygrana Hull z Arsenalem stanowi przestrogę i dla Scolariego, i dla Fergusona. Powtórzę więc jeszcze raz: zamierzam się cieszyć każdym ich meczem, bo jak nikt inny pokazują, że czasem zamiast wielkich pieniędzy i wielkich gwiazd wystarczy wielka ambicja. Nie ja jeden zresztą tak uważam. Jeśli to bajka, niech będzie opowiadana jak najdłużej.

PS Dobra, powiem jeszcze i to: poprzednim razem, kiedy Tottenhamowi szło tak, jak obecnie, zacząłem pilnie śledzić mecze Charltonu, ze Scottem Parkerem w składzie i Alanem Curbishleyem na ławce trenerskiej. Skoro najwyraźniej taki los, że moi nie wygrywają, niechże przynajmniej wygrywa Kopciuszek.

Wielka Czwórka i Hull

Wśród wielu cech, które odróżniają mnie od typowego kibica angielskiej piłki, jest i ta: nienawidzę przerwy na mecze reprezentacji. Przez ostatnie dwa tygodnie w klubie trenowała mniej niż połowa składu: pozostali rozjechali się na zgrupowania kadry, gdzie mogli przecież nałapać kontuzji i dodatkowo osłabić ledwo zipiącą drużynę. No i jak tu trener ma odbudowywać morale, przywracać piłkarzom wiarę w siebie, kiedy szatnia świeci pustkami?

To jednak kłopoty szaraków. Wielka Czwórka ma się świetnie, wszystko jedno, czy grają reprezentacje i czy gwiazdorzy wracają z kontuzjami. Kłopoty miał w ten weekend jedynie Liverpool (do przerwy przegrywał u siebie z Wigan), by po raz nie wiadomo który podnieść się, wyrównać na 10 minut przed końcem i strzelić zwycięskiego gola kilkaset sekund przed ostatnim gwizdkiem. Nie błyszczy Keane albo kontuzjowany jest Torres? Od czego na Anfield Road mają Dirka Kuyta? A od czego na Old Trafford jest znajdujący się w życiowej formie Wayne Rooney? Czy po takim meczu sir Alex będzie jeszcze kiedykolwiek narzekał, że Anglik chciałby zbyt wiele na raz, że marnuje siły na bieganie po całym boisku zamiast zwyczajnie czyhać na okazje do strzelenia gola? Arsenal, podobnie jak Liverpool, musiał odrabiać straty, ale przecież ostatecznie zdobył punkty z Evertonem. Chelsea przeszła po stadionie Middlesbrough spacerkiem…

Podkreślam formę Wielkiej Czwórki, bo właśnie takie kolejki przesądzają o końcowym układzie tabeli. Wielcy radzą sobie w każdych okolicznościach, a ci, którzy mieli nawiązać z nimi walkę, prędzej czy później wpadają w zadyszkę – jak Aston Villa w spotkaniu z Portsmouth. Jeśli więc o czymkolwiek należy tu jeszcze wspomnieć, to o nieodmiennie oszałamiającej przygodzie Hull z Premiership (strzelec dzisiejszego gola, Michael Turner, to dla mnie jedno z objawień sezonu, obok – rzecz prosta – Egipcjanina Zakiego z Wigan) i o kolejnej, tym razem iście epickiej klęsce Tottenhamu. Czy ta drużyna nie potrafi po prostu przegrać? Czy porażce muszą towarzyszyć jeszcze czerwone kartki i rzuty karne, a także dramatyczna kontuzja środkowego obrońcy, odniesiona w dodatku po starciu z własnym bramkarzem? Tematu kryzysu Tottenhamu nie rozwijam, bo poświęciłem mu już wystarczająco wiele miejsca. Wspominam tylko wypowiedź Jermaina Jenasa, który przed paroma laty tłumaczył swoje odejście z Newcastle tym, że czuł się tam jak uwięziona w szklanej kuli złota rybka. Ciekawe, jak się czuje teraz.

Piszę dziś w wyjątkowym pośpiechu, za co proszę o przebaczenie. Są takie chwile w życiu, kiedy piłka nożna nie jest wszystkim. I całe szczęście.

Popłoch przed północą

Nie zajmuję się na co dzień polską piłką. Nie jestem dziennikarzem sportowym, nie mam pojęcia, co się dzieje za kulisami: w PZPN-ie, reprezentacji, klubach… A może raczej: mam o tym pojęcie takie jak każdy przeciętny kibic. Może dlatego jednym z najważniejszych tekstów na temat sytuacji w polskim futbolu był dla mnie komentarz Stefana Szczepłka, opublikowany w „Rzeczpospolitej” dokładnie dwa lata temu, po zwycięstwie Polaków nad Portugalią. Wypożyczam jego tytuł i przywołuję parę zdań, bo mam poczucie, że historia zatoczyła koło.

„Już wszystko było jasne, role porozpisywane, niektóre czwartkowe gazety gotowe jeszcze przed meczem, a potem Ebi Smolarek strzelił dwie bramki i wszystko legło w gruzach” – pisał wtedy Szczepłek. I dalej: „Radość z powodu zwycięstwa nad Portugalią nie była wcale powszechna. Bo przecież Polacy mieli przegrać, a ośmielili się wygrać. I jeśli pisało się lub mówiło, że Beenhakker musi odejść, to jak tu nagle zmienić front. Fotoreporterzy niektórych pism jechali do Chorzowa z zadaniem zrobienia zdjęcia holenderskiego trenera z twarzą ukrytą w dłoniach. Reporterzy pewnego dziennika wpadli w popłoch, bo musieli przed północą dużo zmieniać w swoich zaplanowanych wcześniej relacjach” (całość tekstu przywołał niedawno na swoim blogu Rafał Stec w innym godnym zapamiętania wpisie o przywiślańskim futbolu).

Wiem, że właściwie należałoby poczekać. Pooglądać Polsat, przejrzeć parę gazet, spróbować uzyskać wypowiedź od Grzegorza Laty i kilku podobnych mu mędrców, którzy chcą rządzić polską piłką. Co będą mówić teraz? Przycichną na parę dni? Będą liczyć na potknięcie ze Słowacją? Zaczną obwiniać Holendra za nieobecność Błaszczykowskiego i Brożka na Euro? To musi być cholernie kłopotliwa sytuacja: uśmiechać się do kamery i gratulować komuś, kogo mógłbyś udusić gołymi rękami. A może się mylę, może kontakt tych panów z rzeczywistością jest na tyle swobodny, że będą z powagą twierdzić, że oglądaliśmy szczęśliwe zwycięstwo odniesione po kiepskiej grze Polaków?

Jest oczywiście różnica między idącymi do przodu Portugalczykami sprzed dwóch lat a wypalonymi Czechami sprzed dwóch godzin. Ale zaryzykuję zdanie, że dziś równie dobrze na Śląski mogliby przyjechać Portugalczycy. Tydzień w tydzień oglądam ligę angielską, a co jakiś czas dorzucam do niej jakieś mecze pucharowe. Dzisiejsze spotkanie nie odstawało od nich zaangażowaniem piłkarzy, tempem gry, kunsztownością rozgrywania piłki, urodą bramek. Właściwi ludzie znajdowali się na właściwych miejscach – i nie mam na myśli jedynie Pawła Brożka jako wysuniętego napastnika (świetny już w dwumeczu z Tottenhamem), kryjącego się za jego plecami Rogera, szarpiącego po prawej stronie Błaszczykowskiego, pracowitego Smolarka po lewej i niezmordowanego Murawskiego wszędzie, gdzie się da (wyliczać dalej?), ale także ich holenderskiego trenera.

Nie jestem bezkrytycznym miłośnikiem Beenhakkera; dawałem już na tym blogu wyraz rozczarowaniu brakiem klasy jego niektórych wypowiedzi (np. tej po meczu z Austrią na Euro, że komuś zależało, byśmy odpadli; dziś również można się zastanawiać, czy musiał odreagowywać frustracje ostatnich miesięcy). Na pytanie, dlaczego mu kibicuję, odpowiadam jak Dariusz Wołowski: bo kibicuję reprezentacji Polski. Mieliśmy dziś fajny dzień.

Jeden mecz, sześciu sędziów (i mnóstwo komentarzy)

Zdaje się, że w Polsce nikt jeszcze o tym nie pisał: za kilka dni w Słowenii odbędzie się młodzieżowy turniej piłkarski, sędziowany w ramach eksperymentu FIFA i UEFA przez sześcioosobowe ekipy arbitrów (dwaj dodatkowi sędziowie mają stanąć za bramkami).

Zanim jednak napiszę o tym parę słów, wyjaśnienie dla stałych gości tego bloga: czasem tak się zdarza, że moje wpisy trafiają na stronę główną Onetu. Przyciągają wówczas grupę czytelników przypadkowych, nie zawsze zainteresowanych prowadzeniem spokojnej rozmowy. Stąd się wzięła przedwczorajsza burza pod wpisem o nienawiści kibiców, stąd ubiegłotygodniowe zamieszanie pod wpisem o sędziowaniu właśnie. Jeśli miałbym odpowiadać na niektóre pojawiające przy tej okazji komentarze (zakładając oczywiście, że ich autorzy jeszcze mnie odwiedzą), powiedziałbym, że nie nakłoniły mnie do zmiany poglądów. Geraltowi wyjaśniłbym tylko, że nie wzywam do oglądania meczów w garniturze i z wysokości ekskluzywnej loży. Ja również boleję nad tym, że ten sport staje się coraz częściej sportem dla bogatych – niejednokrotnie zresztą o tym pisałem. Zgadzam się, że wykształcenie, wysokie zarobki i inteligencja nie gwarantują ani uczciwości, ani kultury, a jeśli do czegoś wzywam (mówiąc zresztą o angielskim, nie polskim przykładzie), to jedynie do przestrzegania prawa. Z wdzięcznością przyjmuję wypowiedź warszawiaka, odpierającego część zarzutów pod moim adresem. Rzeczywiście uważam, że futbol to nie wojna i że kibicowanie nie musi się wiązać z przemocą, nienawiścią i polowaniem na kibiców albo piłkarzy rywali. Tylko tyle. Nie apeluję o wszechogarniającą zgodę kibiców, choć z przyjemnością rejestruję momenty, w których fani przegrywającej drużyny potrafią bić brawo zwycięzcom: dla mnie to przejaw klasy, nie słabości. No i nie mam złudzeń: nikogo swoim pisaniem nie przekonam.

Inna sprawa, że myślałem, iż powiemy więcej o Solu Campbellu. W sprawie tego, co usłyszał z ust kibiców Tottenhamu podczas ubiegłotygodniowego meczu z Portsmouth są bowiem nowe fakty, zwłaszcza wypowiedź prezesa Football Association Lorda Triesmana, domagającego się od władz „klubu, który kochał i któremu kibicował całe życie” zdecydowanych działań przeciwko ludziom, którzy go znieważali – z dożywotnim zakazem stadionowym włącznie. To też jest rodzaj odpowiedzi krytykom „Nienawiści”.

Co się zaś tyczy dodatkowych sędziów na turnieju w Słowenii: mają śledzić przede wszystkim incydenty w polu karnym, sprawdzać, czy piłka przekroczyła całym obwodem linię, pilnować, czy ktoś nie udaje sfaulowanego albo przeciwnie: nie ciągnie rywala za koszulkę licząc na to, że sędzia patrzy gdzie indziej. Wszystko odbędzie się między 10 a 15 października, podczas miniturnieju eliminacji mistrzostw Europy do lat 19, z udziałem Słowenii, Słowacji, Norwegii i Armenii. Na miejscu będą pracować dwie rozbudowane ekipy sędziowskie, eksperyment ma następnie zostać powtórzony podczas kolejnych dwóch miniturniejów. Jeśli jego wyniki zadowolą organizatorów, zostaną poddane pod dyskusję IFAB (International FA Board, która decyduje o zmianach przepisów gry w piłkę; obejmuje cztery brytyjskie związki piłkarskie i FIFA, która również dysponuje czterema głosami – do zmiany przepisów potrzebnych jest sześć głosów).

Reformy sędziowania nie należy się spodziewać szybko – wiadomo, że władze angielskiej piłki, podobnie jak Szkoci, opowiadają się raczej za eksperymentami z analizującym powtórki „sędzią telewizyjnym”, a na razie stawiają na promocję kampanii szacunku dla arbitrów. Przyznam jednak, że będę czekał na wieści ze Słowenii. Jednym z powodów, dla których ten pomysł mi się podoba, jest to, że mimo gwałtownego rozwoju technologii szanuje coś, co zawsze było dla piłki najważniejsze: to nadal ma być sport dla ludzi i oceniany przez ludzi – nie maszyny.

PS Jeszcze w sprawie kibicowania: polecam wpis Roberta Błaszczaka na jego blogu. O tym samym, od jeszcze innej strony.

Nienawiść

Kibice Lecha wobec Jacka Bąka, kibice Wisły wobec Tomasza Hajty (podczas meczu z Schalke przed kilkoma laty nad stadionem przy Reymonta niosło się skandowanie „Haj-to-ch…”), kibice prawie całej Polski wobec Dariusza Dziekanowskiego… Czy można sobie wyobrazić kibicowanie bez nienawiści?

Ta sprawa nie daje mi spokoju od tygodnia. Pisałem o niej wprawdzie w komentarzach pod tekstem podsumowującym poprzednią kolejkę Premiership (co wywołało zresztą interesującą ripostę nth), ale rozwój wydarzeń nakazuje podjąć ją jeszcze raz – z poczuciem, że pewnie nikogo nie przekonam, a niejednemu się narażę. Rzecz w tym, że przed tygodniem na stadionie Portsmouth duża grupa kibiców Tottenhamu, sfrustrowana beznadziejną postawą swojej drużyny, postanowiła wyładować tę frustrację na piłkarzu, który przed laty był ich ulubieńcem i który zostawił ich dla klubu uważanego za wrogi. Usłyszeliśmy pieśń sugerującą, że Sol Campbell jest chorym psychicznie gejem-nosicielem wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił. Oraz skandowanie, że jest czarnym chciwcem z tyłkiem do wynajęcia. Wybaczcie.

Czy to stężenie nienawiści da się zrozumieć? Od odejścia Campbella z Tottenhamu minęło siedem lat – wydawałoby się, że wystarczająco wiele, aby ochłonąć. Jego kariera zbliża się do końca, nie gra już w Arsenalu. Zanim opuścił White Hart Lane, nie ukrywał, że marzą mu się występy w europejskich pucharach i dał pogrążonemu w permanentnym zamęcie macierzystemu klubowi wystarczająco wiele szans na zbliżenie się do tego celu. Kontrakt wypełnił do końca: nie strajkował, nie robił fochów, nie mówił trenerom, że nie czuje się na siłach, by wystąpić w jakimś meczu (piję oczywiście do stylu rozstania z Berbatowem). Oczywiście pewnie nie byłoby problemu, gdyby zamiast Arsenalu wybrał Barcelonę albo Juventus, ale – powtórzę pytanie – czy fakt, że chodzi właśnie o odwiecznego rywala Tottenhamu wszystko usprawiedliwia?

Moim zdaniem nie. Moim zdaniem jest granica między tradycyjną rywalizacją kibiców drużyn z tego samego miasta czy regionu (skądinąd wielu zaangażowanych w nią fanów nie potrafiłoby pewnie podać przyczyny, dla której darzy tamtych aż taką niechęcią), a erupcjami nienawiści powodującymi np., że jakiś piłkarz musi wynająć ochronę sobie i swojej rodzinie. Jeden z moich przyjaciół wyznaje, że z coraz większym trudem przychodzi mu wizyta na stadionie, bo zawsze kiedy wraca, czuje się fizycznie oblepiony otaczającą go agresją. A jeśli jeszcze myśli o zabraniu na mecz dzieci (na Fratton Park było ich mnóstwo)…

To nie pierwszy raz, kiedy kibice Tottenhamu urządzili Campbellowi werbalny pogrom. Kiedyś nawet klub wydał oświadczenie potępiające homofobię i zaapelował o wskazywanie stewardom prowodyrów podobnych zachowań; tekst na ten temat wydrukowano w meczowym programie i rozłożono na wszystkich stadionowych krzesełkach. Dziś Tottenham również zareagował, ale późno i jakby niechętnie: najpierw musiało być śledztwo policji oraz oficjalna skarga Portsmouth do władz ligi i federacji. To kolejny problem: w takich przypadkach kluby niejednokrotnie przymykają oko albo ograniczają się do mało przekonujących deklaracji. Ciekawe, co by było, gdyby groziło im odebranie punktów albo zamknięcie stadionu…

Znalazłem niedawno na stronie kibiców Legii felieton „Wygwizdać zło”, pisany wkrótce po śmierci Jana Pawła II. Mnóstwo słusznych zdań bez wpływu na rzeczywistość. Sam też mam poczucie walki z wiatrakami – ci, którzy nienawidzą Campbella są przecież tak z siebie dumni, że nawet promowali się na YouTube’ie (musiało dojść do interwencji Portsmouth, żeby wideoklip usunięto). Co mogę im przeciwstawić? Naiwną gadkę, że nienawiść psuje sportową rywalizację? Że jest mi wstyd, bo kibicuję tej samej drużynie, co oni? Że po czymś takim trudno kochać piłkę nożną taką miłością jak kiedyś?

 

Tak się rozpisałem, że na podsumowanie siódmej kolejki Premiership brakuje miejsca. Szkoda, bo po niezbyt ciekawej sobocie, w niedzielę wydarzyło się wyjątkowo dużo: fantastyczny pościg Liverpoolu, pierwszy punkt Newcastle pod negatywnym bohaterem tygodnia Joe Kinnearem, przebudzenie Boltonu w meczu z faworyzowanym West Hamem, kolejna klęska Tottenhamu (kiedy ostatni raz tak źle zaczynali sezon, Titanic jeszcze nie zatonął; omen jakiś, czy co?). Może będzie okazja pomówić o tym w komentarzach…

Wisła-Tottenham: dobra robota

Kto był dzisiaj przy Reymonta, ten widział: kibice Tottenhamu żegnali brawami schodzących z boiska piłkarzy Wisły. Ta nieczęsta na stadionach postawa wydaje się dobrym podsumowaniem: ulgi, jaką musieli odczuwać goście po końcowym gwizdku, uznania dla ambicji i waleczności Wiślaków, pewnie także poczucia, że jako wysunięty napastnik Brożek radzi sobie dużo lepiej od kupionego za ponad 16 milionów funtów Benta.

Gdybym kibicował Wiśle, wolałbym oczywiście nie słyszeć tych braw i nie czytać pełnych szacunku tekstów w angielskiej prasie – niechby i buczeli albo się naśmiewali, gdyby w zamian Sobolewski wykorzystał podanie Łobodzińskiego w 44. minucie, albo gdyby kilkadziesiąt sekund później Brożek lub Diaz lepiej ustawili się w polu karnym gości. Dla mnie to były przełomowe chwile meczu: gdyby Wisła strzeliła bramkę jako pierwsza, to ona grałaby dalej. Wiem, że dużo tu trybu przypuszczającego, ale przy tym poziomie nerwowości w zespole Juande Ramosa, przy skromnej liczbie sytuacji Anglików i przy okazjach stworzonych przez gospodarzy w końcówce, Wisła była naprawdę bardzo blisko.

Wypada przyznać rację Maciejowi Skorży: jego drużyna nie ma się czego wstydzić. Z drugiej strony jak długo można pocieszać się tym, że nie było się gorszym i że podjęło się walkę? Ile razy można słuchać – i to wbrew wcześniejszym zapowiedziom o bezczelności albo rzuceniu się do ataku od pierwszej minuty – że „mieliśmy zbyt dużo respektu przed drużyną Tottenhamu”? Przed kim w końcu ten respekt? Przed pośmiewiskiem całej Anglii?

To przecież londyńczycy mieli wszelkie powody, żeby obawiać się dzisiejszego meczu. Kiedy patrzyłem na ich wczorajszy trening, uderzył mnie panujący na boisku nienaturalny spokój. To nie była grupa aroganckich i zadowolonych z siebie gwiazd europejskiej piłki – już bardziej przypominali stadko owieczek, daremnie czekających na pojawienie się przewodnika. Gareth Bale, skądinąd jeden z lepszych dziś piłkarzy Tottenhamu, przyznał niedawno, że do klubowej szatni wkradły się niepewność i lęk. Szczerze mówiąc nie ujawnił żadnej tajemnicy. Dziwnie się patrzy na zawodników, którzy zawsze uwielbiali przetrzymywać piłkę, a którzy teraz błyskawicznie się jej pozbywają – a wraz z nią pozbywają się odpowiedzialności. Lider zespołu poszukiwany od zaraz…

Gdybym kibicował Wiśle byłoby mi żal tym bardziej, że jej piłkarze wiedzieli, w jaki sposób zaskoczyć Tottenham. Prostopadłe zagranie tuż za wysoko ustawioną i dość statyczną linię obrony, które przyniosło Brożkowi gola, udało się przecież także w kilku innych przypadkach; Wisła była groźniejsza również przy stałych fragmentach gry. Tak, gdybym kibicował Wiśle, musiałbym być rozczarowany, że znów zabrakło tak niewiele…

Pozwólcie jednak, że się wytłumaczę. Blog to blog, rzecz osobista, rodzaj dziennika, w którym ma się prawo do pierwszej osoby. Jeśli trafiliście tu po raz pierwszy, wiedzcie, że trafiliście do kogoś, kto od ponad 20 lat kibicuje Tottenhamowi. „Przez 11 lat tylko czytać o drużynie, której się kibicuje. Przez kolejnych 10 oglądać ją w telewizji. Teraz otrzymać szansę pójścia na jej mecz. I to nie ruszając się z własnego miasta…” – tak zaczynałem opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” tekst o historii tego mojego kibicowania. Niezwykłe, jak przez te lata świat zmalał. Pierwsze relacje internetowe polegały np. na tym, że informację o wydarzeniach na boisku aktualizowano zaledwie kilka razy w ciągu całego meczu. Potem przyszło słuchanie transmisji radiowych, oglądanie telewizji internetowej, członkostwo w klubie, a dystans skrócił się do minimum wczoraj, kiedy na konferencji prasowej miałem okazję zadawać pytania Juande Ramosowi, a potem stałem na murawie stadionu Wisły i patrzyłem na rozgrzewkę jego zawodników.

Kibicowanie Tottenhamowi nigdy nie było przyjemne i łatwe, ale gdybym kibicował Wiśle, dziś pewnie chętnie bym się zamienił. Przyjąłbym tego kiepskiego Benta i pozbawioną kreatywności drugą linię, zaakceptowałbym to, że Gomes za każdym razem wybijał piłkę o parę sekund za późno, że dokonywane przez Ramosa zmiany (zwłaszcza wprowadzenie trzeciego stopera) miały na celu jedynie dowiezienie wyniku, przeszedłbym do porządku nad faktem, że jeszcze pół roku temu zespół grał o wiele piękniej – w końcu liczy się awans, a awans stał się udziałem Tottenhamu. Kłopot w tym, że jeśli londyńczycy przyjechali do Krakowa po przełamanie kiepskiej formy, celu nie osiągnęli: przed niedzielnym meczem z Hull (przypomnijmy: beniaminkiem, który tydzień temu pokonał na wyjeździe Arsenal) ich kibice mają równie wiele zmartwień, jak po meczu z Portsmouth.

Poza wszystkim jednak to był piękny jesienny dzień. Świeciło słońce, wiał lekki wietrzyk. Dziennikarz „Guardiana” z przyjemnością wracał do hotelu piechotą, dziwiąc się jedynie, co u licha robi tu ten mały czołg (w życiu nie widział armatki wodnej…). Dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” śmigał przez Błonia na rowerze. Obserwator UEFA z satysfakcją odnotowywał, że polscy kibice zachowywali się wzorowo (apel Stowarzyszenia Kibiców Wisły Kraków poskutkował: doping był fantastyczny i, jak to się mówi, kulturalny…) i że byłoby fajnie przyjechać tu na Euro. Wszyscy mówili o dobrej robocie, tylko jakiś fotoreporter w biurze prasowym wciąż nie mógł zapamiętać pisowni słowa „Tottenham”. Może jak wylosują Lecha w fazie grupowej, będzie sobie mógł utrwalić.

Tottenham: kryzys, jaki kryzys

Dlaczego jest tak źle, skoro miało być tak dobrze – tradycyjne pytanie kibiców Tottenhamu brzmi w przeddzień meczu z Wisłą bodaj najmocniej od miesięcy. Na krakowskiej konferencji prasowej Juande Ramosa, w której miałem okazję uczestniczyć, nie zostało wprawdzie sformułowane w ten sposób, ale ton innych pytań angielskich dziennikarzy nie pozostawiał wątpliwości. O kryzysie na White Hart Lane świadczy nie tylko miejsce w tabeli i nie tylko fatalna prasa (fatalna nawet jak na mocno zaniżone standardy tego zespołu), ale przede wszystkim postawa drużyny w ostatnich meczach. Doprawdy: jeśli Wisła chce awansować do fazy grupowej Pucharu UEFA i pokazać się przy tym na tle przeciwnika z najsilniejszej ligi świata – nie będzie miała lepszej okazji.

Dlaczego jest tak źle? Przecież jeszcze sześć tygodni temu wielu fachowców uważało Tottenham za najpoważniejszego kandydata do przełamania hegemonii Wielkiej Czwórki i wywalczenia awansu do Ligi Mistrzów. Przecież – pisano – to już nie tylko dobrze zarządzany klub o mocnych podstawach finansowych (obroty i dochód zwiększają się z roku na rok, mimo iż Tottenham nie żałuje pieniędzy na transfery), to nie tylko drużyna, w której gwiazdy świecą przykładem zdolnej młodzieży; to nie tylko najbardziej brytyjski zespół Premier League (był taki moment, że w pierwszym składzie grało ośmiu angielskich kadrowiczów), ale drużyna, która wreszcie ma trenera zdolnego rywalizować z najlepszymi. Juande Ramos po zaledwie czterech miesiącach pracy zdobył Puchar Ligi, w drodze po to trofeum wygrywając taktyczne pojedynki z Arsenem Wegnerem i Awramem Grantem. Kiedy podczas przedsezonowych sparingów gromili Romę, Celtic czy Borussię Dortmund optymizm sięgał szczytu.

Jest w Anglii pojęcie „nearly team”, jak ulał pasujące do Tottenhamu. Miało być przecież tak dobrze, kiedy Ramos wreszcie pozbył się piłkarzy, którzy zawalili niejeden mecz: Robinsona i Kaboula. Miało być tak dobrze, gdy jeszcze przed Euro sprowadzał Lukę Modricia, gdy w Barcelonie znalazł cudowne brazylijsko-meksykańskie dziecko – Giovani dos Santosa, a w PSV Eindhoven – świetnie grającego na przedpolu Heurelho Gomesa… Miało być tak dobrze, skoro po wielomiesięcznej przerwie w miarę regularnie grać zaczął King, skoro wyleczył się Bale, skoro drugą linię wzmocnił kolejny reprezentant Anglii – ekspert od stałych fragmentów gry Bentley…

Dlaczego więc jest tak źle? Szukanie odpowiedzi na to pytanie to jeden z najpopularniejszych tematów angielskiej prasy w ostatnich dniach. Niektóre intuicje dziennikarzy są oczywiste, inne grzeszą pewną nadmiernością. Spróbujmy to uporządkować, pamiętając, że – jak mówił dziś Ramos – wystarczą trzy zwycięstwa, by przestano narzekać, a jego samego znów traktowano jak króla.

Pierwszy powód kryzysu: niejasny podział kompetencji na szczytach władzy, a może nawet brak tych kompetencji u jednej z kluczowych dla klubu postaci. Tottenham jako pierwszy w Anglii wprowadził system kontynentalny, w którym trener odpowiada za selekcję, taktykę i treningi, a dyrektor sportowy – za kontrakty i transfery. Działało to nieźle, kiedy z Martinem Jolem pracował dyrektor Frank Arnesen, ale Duńczyka szybko podkupiła Chelsea i w klubie pojawił się Damien Comolli. Cieszący się zaufaniem prezesa Francuz sprowadzał piłkarzy wbrew opinii Jola i na pozycje, które były już nieźle obsadzone, w innych miejscach (defensywny pomocnik, lewoskrzydłowy…) zostawiając luki. Tego lata to w pierwszym rzędzie Comolliego obwinia się za nieudolną politykę transferową, a nazwiska kosztownych nieudaczników (Boateng, Kaboul) lub zdecydowanie przepłaconych średniaków (Bent kosztował Tottenham tyle co Henry Barcelonę!) biją po oczach. Patrzyłem na Comolliego podczas dzisiejszego treningu Tottenhamu przy Reymonta: stał na środku boiska ponury jak noc i samotny jak palec. W drodze na szafot?

Powód numer dwa: odejście nie tylko Dymitara Berbatowa, ale i Robbiego Keane’a (o ile sprzedaży Bułgara spodziewali się wszyscy, transferu Irlandczyka, który niedawno przedłużył kontrakt – nikt). Ten duet napastników zdobył wspólnie 44 bramki w ubiegłym sezonie, a 46 w poprzednim; ich forma doprowadziła do sprzedania jeszcze w styczniu Jermaina Defoe (nie godząc się na bycie wiecznym rezerwowym, odrzucił propozycję nowego kontraktu, więc klub „niechętnie” przyjął ofertę Portsmouth – a Defoe w następnych 18 meczach strzelił 13 goli dla nowego pracodawcy). Słuszny zarzut do zarządu to usankcjonowanie tych transferów przed znalezieniem następców – w przypadku Keane’a miał to być Andriej Arszawin, ale negocjacje z Zenitem okazały się dramatycznie trudne. Prezes Daniel Levy ma opinię twardego biznesmena, który potrafi walczyć o swoje – udowodnił to, uzyskując za Berbatowa ponad 30 milionów funtów, cóż z tego, skoro porozumienie z MU osiągnął za pięć dwunasta ostatniego dnia okienka transferowego i dziury po Bułgarze również nie udało się załatać (a wcześniej – jak zauważył Terry Venables – sfrustrowany Berbatow niszczył atmosferę w szatni). Owszem, kupiono Pawliuczenkę, ale po występach w Spartaku Rosjanin nie może grać w tegorocznej edycji Pucharu UEFA, a poza tym – zdaniem drugiego trenera Tottenhamu Gusa Poyeta – jego styl gry jest zbyt podobny do tego, który prezentuje Darren Bent, więc obaj nie mogą razem występować na boisku. Kiedy zapytałem dziś o tę kwestię Ramosa, częściowo przyznał Poyetowi rację, ale zaznaczył zarazem, że po większej liczbie wspólnych treningów Anglik i Rosjanin powinni znaleźć wspólny język. „Oni potrzebują czasu” – mówił, nie po raz pierwszy akcentując to, czego i on sam potrzebuje najbardziej.

Mimo wszystko zbyt wielka wydaje się liczba dokonywanych w lecie zmian personalnych. Szkoda bramkostrzelnego Malbranque’a czy pracowitego Tainio; nie wszyscy ich następcy przekonują, a w gruncie rzeczy – dotąd nie przekonuje żaden, zważywszy na sumy, jakie wydano (Bentley i Modrić kosztowali po kilkanaście milionów funtów). Dziewięciu sprzedanych piłkarzy, siedmiu sprowadzonych, nieraz w ostatniej chwili – toż to budowanie zespołu praktycznie od nowa.

Juande Ramosowi zarzuca się nadmierne żonglowanie składem, ale w tym przypadku Hiszpana można częściowo usprawiedliwić. Kilku piłkarzy leczyło kontuzje, a sytuację dodatkowo komplikuje konieczność zastępowania w meczach Pucharu UEFA Pawliuczenki i Czorluki (Chorwat również zdążył wystąpić w tegorocznej edycji rozgrywek, w barwach MC – dlaczego wydano ponad 20 milionów na piłkarzy, którzy nie wesprą kolegów w europejskich bojach, to kolejne pytanie do Comolliego). Trudniej zrozumieć ciągłe poszukiwanie rozwiązań w drugiej linii, gdzie Bentley, Lennon czy Giovani ustawiani są nie na swoich nominalnych pozycjach, a zdarza się również, że jako skrajni ofensywni pomocnicy grają boczni obrońcy – Bale i Gilberto.

Kolejny problem to negatywna taktyka, niedająca nadziei na strzelanie goli i sprowadzana coraz częściej do długiej piłki (pamiętajmy, że Tottenham zawsze słynął z gry kombinacyjnej). Wiadomo, że w Sewilli i w pierwszych miesiącach w Londynie Ramos preferował ustawienie 4-4-2, kłopot w tym, że skoro boi się powierzyć miejsca w ataku Bentowi i Pawliuczence, nie bardzo ma inne rozwiązanie. Poza tym, nawet jeśli w systemie 4-4-2 funkcjonują skrzydła (Bentley po prawej, Lennon od biedy radzi sobie po lewej stronie), Tottenham przegrywa walkę o środek pola (w duecie Jenas-Modrić żaden nie nadaje się na defensywnego pomocnika; jeśli gra Zokora, to owszem – asekuruje obrońców, ale nie wspiera ataków swojej drużyny i rywale tak czy tak osiągają przewagę). Nie dziwię się Hiszpanowi, że w tej sytuacji wybiera 4-5-1: tak przynajmniej łatwiej się bronić, a przed Zokorą można wystawić dwóch kreatywnych pomocników. Nadal pozostaje jednak problem braku wsparcia dla osamotnionego napastnika (w meczu z Portsmouth Tottenham miał gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki, ale nie był w stanie stworzyć sytuacji bramkowej, a pomocnicy niemal się nie ruszali; o szybkim ataku nie było mowy). Kiedy zapytałem o to Ramosa, przyznał, że zawsze wolał 4-4-2. Problem w tym, że gdy stosowali to ustawienie na początku sezonu – przegrywali, później pokonali Newcastle grając w systemie 4-5-1, ale ta sama taktyka nie pozwoliła ustrzec się porażki z Portsmouth; z odpowiedzi Hiszpana wnioskuję, że wciąż nie wie, co dla tej grupy piłkarzy lepsze.

Do tego dochodzi problem z dziedziny psychologii: drużynie brakuje lidera. Odszedł Keane, walczący o każdą piłkę i jeśli trzeba krzykiem motywujący kolegów, zabrakło rutynowanego Davidsa, który wcześniej spełniał podobną rolę u Martina Jola. Kiedy dziś Tottenham traci bramkę, wszyscy spuszczają głowy. W czasie częstych nieobecności Kinga kapitanem jest Jermaine Jenas, który, owszem, próbuje mobilizować resztę, ale sam robi okropne błędy (karny dla Portsmouth po jego ręce to przykład najświeższy).

I tu pojawia się kwestia może najpoważniejsza: każdy z tych piłkarzy indywidualnie jest za dobry, żeby spaść z Premier League, ale w grupie zbyt często wyglądają jak przestraszone kurczaki. Zwłaszcza teraz, kiedy stali się pośmiewiskiem całej Anglii, kiedy buczą na nich właśni kibice i kiedy w gazetach mogą przeczytać, że ich trener marzy o powrocie do Hiszpanii, świeżosprowadzony napastnik żałuje wyprowadzki z Moskwy, a prezes przymierza się do sprzedaży klubu. Nawet jeśli część z tych informacji jest wyssana z palca, atmosfery to nie poprawia. W dzisiejszej piłce trudno już mówić, że drużyna potrzebuje czasu na zgranie – czas jest ostatnią rzeczą, jaką daje się trenerom i menedżerom; wyniki mają być natychmiast, a jeśli ich nie ma… W ciągu siedmiu lat rządów Daniela Levy’ego w Tottenhamie pracowało już pięciu menedżerów.

Co to jest wślizg, tato?

Sobota, godzina piętnasta: jeszcze kilkanaście lat temu Anglia o tej porze zamierała. Tyle że były to czasy, kiedy piłkarze grali dla ludzi, którzy chodzą na mecze, a nie dla tych, którzy chcą je oglądać w telewizji (dla telewidzów był sobotni wieczór – podczas emisji Match of the Day Anglia zamierała po raz drugi). Dziś, wbrew protestom kibiców przywiązanych do tradycji, kolejka ligowa rozciąga się na ponad dwie doby. Dla fanów Manchesteru United sobotni mecz z Boltonem był pierwszą w całym roku 2008 okazją do stawienia się na Old Trafford w uświęconym obyczajem terminie.

Zaczynam od meczu Manchesteru, choć jako pierwsi na boisko wyszli piłkarze Evertonu i Liverpoolu, a na czołówki trafił mecz Arsenalu z Hull. Zaczynam dlatego, że poprzedni wpis poświęciłem obronie sędziów, a tymczasem tego, co zrobił w sobotę Rob Styles, obronić się nie da. Przecież skazywany na pożarcie Bolton radził sobie niespodziewanie dzielnie, ba: w pierwszej połowie miał lepsze sytuacje do strzelenia bramki. I cóż się stało? Wślizg Jlloyda Samuela na Ronaldo był podręcznikowy. Kiedy usłyszałem gwizdek, byłem – jak pewnie większość kibiców niezaangażowanych – przekonany, że Portugalczyk dostanie żółtą kartkę za symulowanie. Nic z tego: świetnie skądinąd ustawiony sędzia przyznał Manchesterowi karnego. I jak tu się dziwić, że stara szkoła wślizgu umiera, skoro czysty odbiór piłki coraz częściej staje się pretekstem dla teatralnego upadku przeciwnika? Mogę się wprawdzie pocieszać, że sprawdziła się teza o globalnej sprawiedliwości (dziś mnie skrzywdzą, jutro mojego rywala: Alex Ferguson tyle razy narzekał na sędziów, a dziś sędzia pomógł właśnie jemu…). Jednak błąd Roba Stylesa usprawiedliwić trudniej niż – powiedzmy – niezauważonego spalonego, bo bardziej narusza ducha gry. Dawno, dawno temu nie łapało się za koszulki, synku, tylko odbierało piłkę wślizgiem. Szkoda Boltonu.

Szkoda też Newcastle. Opowiadano mi, że kiedy Blackburn strzelił pierwszego gola, komentator BBC nawet nie podniósł głosu: wszyscy na tę bramkę czekali w przekonaniu, że jeśli świat ma swój porządek, zdemoralizowane po odejściu Keegana Sroki muszą przegrać po raz kolejny (skoro w Pucharze Ligi uległy nawet Tottenhamowi, coś musi być na rzeczy…). Ale szkoda Newcastle także dlatego, że szukający kupca na klub Mike Ashley zdecydował się zatrudnić przejściowego menedżera i wybrał na to stanowisko Joe Kinneara. Wprawdzie w sposób oczywisty lubię tego dżentelmena – po pierwsze przez lata grał w Tottenhamie, po drugie był menedżerem we wspaniałych i szalonych czasach Wimbledonu. Problem w tym, że od tamtej pory minęły lata, które upłynęły Kinnearowi na emeryturze i na przedemerytalnej drodze przez mękę w Luton i Nottingham Forest. Jestem oczywiście świadom istnienia reguły mówiącej, że w krótkim terminie zmiana menedżera wpływa na piłkarzy ożywczo, choć w dłuższej perspektywie, jeśli nie idą za nią znaczące wzmocnienia (podkreślam: wzmocnienia, nie zamiana ulubieńców poprzedniego szkoleniowca na ulubieńców nowego) wychodzi na to samo. W przypadku drużyny pogrążonej w tak głębokim kryzysie nawet drobna zmiana rutyny może być błogosławieństwem. Ale dlaczego akurat Kinnear, skoro Alan Shearer podsumował, że nawet gdyby kazano mu wymienić pięciuset kandydatów, jego nazwisko nie przyszłoby mu do głowy? Zważywszy jeszcze, że pierwsze mecze będzie obserwował z trybun, odbywając karę nałożoną przed czterema laty w Nottingham, nie zapowiada się, by Newcastle szybko wyszło z dołka.

Kto bardziej wymaga psychoterapii: kibice Newcastle czy kibice Tottenhamu? Mimo zwycięstwa Londyńczyków w bezpośrednim pojedynku, odpowiedź nie jest oczywista. Właściwie to niesamowite: patrzeć na nazwiska w kadrze drużyny z White Hart Lane i zestawiać je z zajmowanym przez nią miejscem w tabeli. W niedzielę Tottenham znów zagrał fatalnie, a Juande Ramos kolejny raz żonglował składem w sposób daleki od przekonującego. „Nie wiesz, co robisz” – śpiewali mu kibice, kiedy przy stanie 2:0 dla Portsmouth zmieniał Pawliuczenkę na Benta, utrzymując to samo niedające nadziei na gola ustawienie 4-5-1. Największą pomyłką Hiszpana było wystawienie w pierwszym składzie Brazylijczyka Gilberto. Zdaje się, że ten piłkarz – nominalny obrońca – miał wspierać Pawliuczenkę w akcjach ofensywnych, kłopot w tym, że całe 45 minut spędził w cieniu trybun (to nie metafora: światło słoneczne padało w ten sposób, że stojący przy linii bocznej Gilberto był niewidoczny). Dlaczego Lennon albo Giovani nie wyszli od pierwszej minuty, czemu na ławce został Modrić, czemu zdjęto najlepszego w Tottenhamie Zokorę, jak można budować drużynę wokół kapitana, który w kluczowym momencie prowokuje karnego – pytania można mnożyć. A „Nie wiesz, co robisz” śpiewać także prezesowi Levy’emu – nieprzypadkowo mój ulubiony sprawozdawca zamiast Tottenham Hotspur FC, pisał wczoraj Tottenham Hotspur PLC, sugerując, że większość ostatnich decyzji klubowego zarządu podporządkowano interesom finansowym. W niedzielę Portsmouth wystawiło pięciu dawnych piłkarzy Tottenhamu, gdyby zaś Mendes nie odszedł do Glasgow, a Davis nie złapał kontuzji, mogłoby być nawet siedmiu. Zbyteczne dodawać, że obaj strzelcy bramek grali niegdyś przy White Hart Lane…

Sprawie Tottenhamu nie chcę poświęcać zbyt wiele miejsca, pewnie zresztą będziemy o nim mówić osobno przy okazji meczu z Wisłą. Świetne podsumowanie wyjazdu do Portsmouth znalazłem na zaprzyjaźnionym blogu, którego autor ratował się z depresji lekturą 33. rozdziału II Księgi Mojżeszowej. „Akcja dzieje się zaraz po grzechu złotego cielca (Carling Cup), Pan nakazuje wyruszyć Izraelitom do upragnionej Ziemi (top four), ale że wcześniej zgrzeszyli (nakupili i rozprzedali) zapowiada, że On z nimi nie pójdzie, bo by się nie ostali przy życiu (nie można grać stylem nieodpowiednim dla zawodników, bo prowadzi to do śmierci, czyli spadku z Premier League).”. No, no…

Wypadałoby napisać o derbach Liverpoolu, ale w sumie rozczarowały (zgoda: świetny Torres i tradycyjna w ostatnich latach czerwona kartka dodały trochę pieprzu, jednak właściwie ciekawsza niż sam mecz była pomeczowa wypowiedź Davida Moyesa, że jedną z przyczyn kryzysu Evertonu jest to, że on sam nie podpisał dotąd nowego kontraktu). Szanse Manchesteru City w meczu z Wigan podważałem z kolei przed tygodniem: ta wpadka kompletnie mnie nie zdziwiła. Ale że Arsenal przegra z Hull nie śniło mi się nawet po sierpniowej porażce Kanonierów z Fulham. Podopieczni Arsene’a Wengera przystępowali do meczu w świetnych nastrojach i wypoczęci (w środku tygodnia Sheffield United unicestwiła jedenastka złożona z klubowej młodzieży), ich forma zdawała się rosnąć, a nawet – jak w przypadku Theo Walcotta – sięgać szczytu, od pierwszych minut wydawało się, że jeśli nie za chwilę, to najdalej za 10 minut dosłownie wjadą do bramki Hull. Kiedy w końcu objęli prowadzenie zająłem się nawet redagowaniem jakiegoś tekstu, aż tu nagle przed polem karnym Arsenalu pojawił się Geovanni… Bramki Brazylijczyka nie powinno się opisywać – po prostu trzeba ją obejrzeć samemu. Podobnie, jak rzucającego ze złością bidon Wengera (tu akurat nie mam linku), kiedy padł drugi gol dla gości. Ależ nudna jest liga, w której Hull wygrywa na Emirates…