Faceci w czerni

A więc będzie o sędziach – ale spróbujmy, żeby nie poszło nam za łatwo, skoro okazji, żeby się po nich przejechać, mamy wciąż co niemiara. Tylko z tego weekendu: niewiarygodna pomyłka liniowego w meczu pierwszej ligi między Watfordem a Reading, nieuznany gol Stevena Gerrarda, nieprzyznany Tottenhamowi karny, grad kartek w spotkaniu Chelsea-Manchester United (w tej ostatniej kwestii Mike Riley poszedł zresztą po rozum do głowy i MU nie będzie musiał płacić dodatkowej kary za więcej niż 6 upomnień). Z tygodnia poprzedniego mylne interpretacje przepisu o ostatnim zawodniku podczas meczów Liverpool-MU i MC-Chelsea. A z przeszłości niezliczone inne przykłady, z tym dla mnie niezapomnianym: nieuznanego gola Mendesa w meczu MU-Tottenham, kiedy po strzale z połowy boiska piłka o ponad metr przekroczyła linię bramkową, zanim Roy Carroll zdążył ją wypchnąć z powrotem w pole.

Zawsze kiedy wybuchają awantury o sędziowanie, kiedy media zaczynają dobierać się do skóry kolejnego arbitra, kiedy mówi się wręcz – jak w przypadku rzeczywiście kuriozalnego gola podczas meczu Watford-Reading – o powtórzeniu spotkania, zachowuję spokój. Po pierwsze, nawet jeśli sędziowie dziś cię skrzywdzili, jutro skrzywdzą twoich rywali – i rachunek się wyrówna. Po drugie, czymś znacznie gorszym od pomyłki arbitra jest kreowanie wokół niego atmosfery nienawiści czy odwetu (pamiętacie wypowiedź premiera w sprawie Howarda Webba?). Football Assotiation i Premier League uruchomiły przed tym sezonem specjalne kampanie ochrony sędziów („Respect” i „Get On With The Game”), ale – jak pisze w nowym numerze „When Saturday Comes” Michael Walley – jedyny efekt jest taki, że Andy Gray zaczął mówić „Wiem, że mamy teraz szanować sędziów, ale…”. Kiedy przed miesiącem jeden z piłkarzy Crystal Palace wyleciał z boiska podczas meczu z Burnley, menedżer Neil Warnock mówił dziennikarzom o schowanej w portfelu kartce od Alexa Fergusona. „Sir Alex napisał mi, że ten sędzia jest haniebny, ale sam nie mogę tego powiedzieć, bo narobiłbym sobie kłopotów, nieprawdaż?” – pytał Warnock rozbawionych dziennikarzy. Jak widać, Jose Mourinho nie był taki znów wyjątkowy…

Pisałem już kiedyś o filmie dokumentalnym, nakręconym podczas ostatniego roku pracy sędziowskiej Grahama Polla – czyli po mistrzostwach świata w Niemczech, gdzie Anglik pokazał jednemu piłkarzowi aż trzy żółte kartki. Tamten błąd widziały jakieś cztery miliardy widzów mundialu, przez następne miesiące na angielskich stadionach Polla witał więc śpiew „Spieprzyłeś mistrzostwa”. „Zawsze wołali »Sędzia ch…” albo »Kim jest ten bękart w czarnym?«, ale wiedziałem, że nie chodzi o mnie, tylko o każdego faceta z gwizdkiem. W tym nie było nic osobistego i łatwo się było zdystansować – opowiadał bohater filmu. – Ale teraz nie było wątpliwości: tylko jeden człowiek spieprzył sędziowanie na mundialu. Ja”.

Kamera BBC towarzyszyła Pollowi podczas drogi na pierwszy mecz po powrocie z Niemiec, kiedy zatrzymał samochód na poboczu i wahał się, czy chce kontynuować podróż, przez kolejne tygodnie, z kulminacją w postaci czerwonej kartki dla Johna Terry’ego i późniejszych ataków ze strony Mourinho i piłkarzy Chelsea. Patrzyliśmy na krzyczące tytuły w gazetach, ale patrzyliśmy też na matkę, żonę i córki sędziego, i nagle dotarło do nas, że każdy wypowiedziany w mediach sąd rani bliskie mu osoby (Mourinho mówi, że Poll siedzi sobie wygodnie w domu, je kolację i nikomu z niczego nie musi się tłumaczyć – matka arbitra płacze). Słuchaliśmy radosnego sędziego, dzień po Bożym Narodzeniu szykującego się do meczu Fulham-West Ham, i sędziego w depresji zaledwie dobę później, bo w 92. minucie tamtego spotkania liniowy popełnił pomyłkę, która wypaczyła wynik.

Film o Grahamie Pollu pomógł mi zrozumieć magię zawodu sędziego („Stoisz w tunelu przed wielkim meczem: słyszysz ryk trybun, czujesz na plecach adrenalinę facetów, których za chwilę wyprowadzisz na boisko – każdy z nich jest multimilionerem i każdy musi słuchać twojego gwizdka…”) i pomógł zrozumieć jego misję („Nie obchodzi mnie, czy się komuś narażę, czy nie: tak mówią przepisy, a przepisy powinny być szanowane”) – zobaczcie zresztą, jak mogłoby wyglądać granie w piłkę bez arbitra.

Ale zrozumiałem coś jeszcze. Dopóki sędzia nie robi błędów, właściwie go nie widać. Tymczasem na sto jego decyzji po prostu musi się zdarzyć kilka nietrafionych. Tak jest pewnie w każdym zawodzie, choć nie w każdym błyskawicznie zmieniającą się sytuację śledzi ponad 20 kamer, nie w każdym masz tak mało czasu na reakcję i nie w każdym jej konsekwencje mogą się wiązać z tak wielkimi pieniędzmi (inna sprawa, że na arbitrów wrzeszczą także ojcowie kilkunastolatków grających mecze juniorskie – kto chodzi, ten wie).

Myślę, że po tym, jak sędziowie dostali mikrofony i słuchawki, kolejne zmiany są nieuniknione. Ktoś przygotuje piłkę, sygnalizującą przekroczenie linii bramkowej. Ktoś dopuści wreszcie używanie powtórek wideo. Na razie jest jak jest. Kto z was nigdy nie popełnił błędu, niech wrzeszczy na sędziego.

Nie spodziewaj się goli

Perwersyjnie nie zacznę od Chelsea-Manchester, wielkiego rewanżu za Ligę Mistrzów i tak dalej – perwersyjnie powiem, że najciekawszy wydał mi się mecz Liverpoolu ze Stoke. Wszyscy spodziewali się przecież spacerku gospodarzy, mówiło się, że to najlepsza okazja, aby Gerrard strzelił swoją setną, a Keane swoją pierwszą bramkę w barwach klubu, typowano 3:0 albo 5:0… Wiecie, jak się skończyło? „Nie podam ci wyniku, ale nie spodziewaj się goli” – powiedziała kiedyś Mama, wręczając mi kasetę wideo z zaległym meczem.

Oczywiście pomeczowe komentarze zdominowała kwestia nieuznanej bramki (nieuznanej – dodajmy – z bliżej niezrozumiałych powodów), strzelonej przez Gerrarda już w 76. sekundzie. Gdyby sędzia Marriner ją zaliczył, być może rzeczywiście doszłoby do pogromu. Tymczasem Stoke przetrwało oblężenie, zapisując kolejną po zwycięstwie nad Aston Villą znaczącą kartę w króciutkiej historii występów w Premiership: pierwszy mecz bez straconego gola, i to na Anfield Road. Jose Mourinho powiedziałby wprawdzie, że przyjechali autobusem, który zaparkowali we własnym polu karnym, ale darujmy sobie złośliwości: na tym stadionie przegrywali najlepsi.

Potknięcie Liverpoolu wykorzystał Arsenal. Szybko zdobyta przez Bolton bramka wyraźnie rozsierdziła Kanonierów, którzy odpowiedzieli trzema golami, a przecież tradycyjnie okazji mieli dużo więcej (dwukrotnie gospodarzy ratował słupek). O Smolarku nie ma co pisać, warto natomiast pisać o Nicklasie Bendtnerze i dołączyć jego nazwisko do listy genialnych młodzieńców Wengera. W poprzednim sezonie odnosiłem wrażenie, że jedyną zaletą Duńczyka jest wzrost, pamiętam też, jak w półfinale Pucharu Ligi wrzeszczał na niego Adebayor – ale to był poprzedni sezon. Dziś Bendtner nie dość, że imponował precyzją podań otwierających kolegom drogę do bramki, to sam ją znalazł, zdobywając gola na 1:2.

Ozdobą soboty był jednak mecz West Hamu z Newcastle i debiut na ławce gospodarzy… nie, nie Gianfranco Zoli, a właściwie nie tylko Gianfranco Zoli, ale kolejnej dawnej podpory Chelsea – Steve’a Clarke’a. To współpracownika Mourinho, Granta i Scolariego, a obecnego asystenta Zoli podejrzewam o przeszczepienie na grunt West Hamu ustawienia, w którym zwykle gra drużyna ze Stamford Bridge. Mecz był otwarty, a Newcastle wcale nie wypadło źle. Może raczej należałoby powiedzieć, że biednemu wiatr w oczy: pierwszy gol dla Młotów padł po gigantycznym rykoszecie, później Srokom należał się karny za rękę Scotta Parkera, a o wszystkim przesądziła druga bramka dla WHU, zdobyta po frajerskim zachowaniu Colocciniego (widzieliście kiedyś środkowego obrońcę, który obraca się plecami do napastnika w obawie, że mógłby oberwać piłką?). Z pewnością zamieszanie wokół klubu nie sprzyja piłkarzom Newcastle, przepiękny gol Owena pokazuje jednak, jaki potencjał może się uwolnić, jeśli sprawy poza boiskiem zostaną uporządkowane.

A niedziela? Niedziela była taka, jak lubimy: piłka od południa do późnego wieczora, kiedy można było oglądać retransmisje spotkań rozgrywanych wcześniej równolegle. Zaczynały West Bromwich i coraz bardziej lubiana przeze mnie Aston Villa. Pisałem to już kilkakrotnie, ale powtórzę: jeśli ktoś ma zakłócić spokój Wielkiej Czwórki, to właśnie drużyna Martina O’Neilla, zespół młody i brytyjski, świetnie zorganizowany i grający bardzo szybko. Oczywiście pod warunkiem, że nie przyjdą jakieś Liverpoole i Manchestery i nie kupią Barry’ego, Agbonglahora czy Younga…

Pozostanę też przy swoim sceptycyzmie co do szans Manchesteru City, mimo iż rozstrzelanie Portsmouth było wyjątkowo spektakularne. Zespół Marka Hughesa nie potrafi jeszcze ustabilizować formy – i nawet taki fajerwerk nie oznacza, że za tydzień nie potknie się z wyjątkowo niewygodnym w tym sezonie Wigan.

Jak widać robię, co mogę, żeby nie pisać o starciu na Stamford Bridge, a zwłaszcza o innym remisie w Londynie, więc słówko jeszcze o beniaminkach. Skazane na pożarcie Stoke i Hull wciąż pozostają twardym orzechem do zgryzienia; piłkarzom tej drugiej drużyny zabrakło doświadczenia i – mając dwubramkową przewagę na 17 minut przed końcem – nie potrafili dowieźć zwycięstwa (z drugiej strony po wejściu na boisku Luisa Sahy Everton po raz pierwszy w tym sezonie wyglądał naprawdę przekonująco).

Wobec meczu Chelsea-MU zachowywałem sceptycyzm. Myślałem raczej o tym, jak angielska prasa umie podgrzewać atmosferę, kreować oczekiwania na wielki spektakl, rewanż za Moskwę, odkupienie win Terry’ego. Z dużej chmury spadł jednak kapuśniaczek – choć przyznaję, że oglądałem tylko 45 minut, ze zrozumiałych względów przerzuciwszy się potem na Tottenham.

Transmisji telewizyjnej meczu z Wigan nie było, więc słuchałem radia. I chyba lepiej, bo z tego, co mówili przychylni zazwyczaj Kogutom komentatorzy lokalnej stacji BBC, zespół Juande Ramosa nie wyglądał jak drużyna z Premiership. Buczenie słyszałem i w przerwie, i –  jeszcze głośniejsze – po końcowym gwizdku; bodaj czy nie najwyraźniejszy znak tego, że ktoś to w ogóle oglądał. „Terrible Tottenham” – napisała jedna z gazet, a portale kibicowskie zachodzą w głowę, co się właściwie stało z tą drużyną. Nie chodzi przecież tylko o to, że nowi piłkarze jeszcze się w niej nie zadomowili, ale i o to, że starzy sprawiają wrażenie, jakby zapomnieli o swoich umiejętnościach. Uderza nie tylko impotencja ataku, ale i kompletny brak kreatywności drugiej linii. Co się stało z Bentleyem? Zostawił prawą nogę w Blackburn? A co się stało z Juande Ramosem, zmieniającym co mecz pół składu i wcale nie będącym przez to bliżej odpowiedzi, jaki jest najlepszy? O tym, że Tottenhamowi należał się w tym meczu karny, właściwie nie ma sensu pisać: z pewnością by go nie strzelili.

We środę Newcastle podejmuje Tottenham w trzeciej rundzie Pucharu Ligi. Drużyny o tak wielkich aspiracjach zajmują przedostatnie i ostatnie miejsce w tabeli Premiership – i jedyny pożytek z tego meczu, że przynajmniej jednej z grup smutnych kibiców poprawi się humor. Potem kolejka ligowa i Tottenham w Krakowie. Cóż, jeszcze tydzień temu nie spodziewałem się, że to powiem: w przyszły czwartek faworytem może być Wisła.

Tottenham-Wisła: kto komu utarł nosa

Najbardziej szowinistyczne zdanie, jakie kiedykolwiek przeczytałem w angielskiej prasie, dotyczyło polskiej drużyny, mniejsza o to której: „Ze wszystkich umiejętności piłkarskich Polacy zaimponowali jedynie umiejętnością smarkania na murawę”. Jest dla mnie jasne, że po meczu Tottenhamu z Wisłą na Wyspach długo nikt nie uderzy w podobne tony.

Owszem, wygrała drużyna lepsza, ale nie znaczy to: grająca lepiej. Jak na standardy obu zespołów, jak na ich ambicje i budżety, to Wisła grała dobrze, a Tottenham słabo. Londyńczycy muszą się martwić nie tylko rewanżem w Krakowie, ale i tym, że w takiej formie mogą tylko marzyć o pokonaniu Wigan w niedzielę. Na grę ich napastników wybrzydzamy od tygodni, ale dziś zawodzili również obrońcy (Wisła mogła spokojnie strzelić ze trzy bramki), a także druga linia. Zwłaszcza David Bentley, wreszcie ustawiony na prawej pomocy: o zdobywcy pierwszego gola dla Tottenhamu mówi się, że jest najlepiej dośrodkującym piłkarzem angielskim, wręcz następcą Beckhama, a dziś nie dość, że dośrodkowywał fatalnie, to miewał kłopoty z przyjęciem piłki.

Tottenhamowi zdarzały się wprawdzie przebłyski – piękna akcja zakończona nieuznanym golem Benta to najlepszy z nielicznych przykładów – ale zbyt często patrzyliśmy na długą piłkę spadającą gdzieś przed polem karnym Wisły. Ci z nas, którzy od dawna oglądają transmisje z White Hart Lane, musieli przecierać oczy ze zdumienia. Oprócz Bentleya nieprzyjemnie zaskoczył Ledley King, którego gapiostwo pozwoliło Niedzielanowi na znalezienie się przed bramką gospodarzy (sytuację uratował wślizgiem Woodgate, który jednak zagapił się przy akcji Boguskiego w pierwszej połowie). Rozczarował niedokładny i niepewny siebie Giovani dos Santos. Nie błyszczał Jenas. Właściwie pochwalić można jedynie debiutującego Fraziera Campbella, który po wejściu na boisko walczył o każdą piłkę i zaliczył asystę przy bramce Benta. W sumie wyglądało to tak, jak i moje oglądanie: internetowa telewizja Tottenhamu rwała połączenie, jak rwały się akcje jej piłkarzy.

Wisły nie oglądam zbyt często, więc przyznam, że nie do końca wiedziałem, czego się po niej spodziewać. Zobaczyłem drużynę dobrze zorganizowaną, umiejętnie grającą pressingiem i świetnie przygotowaną kondycyjnie (wytrzymali do 90. minuty, zupełnie jakby nie byli z Polski…). Zobaczyłem walkę twardą, ale fair. Zobaczyłem Brożka, który w roli wysuniętego napastnika potrafił przyjąć piłkę, zastawić się i dograć do partnera lepiej niż Bent. Zobaczyłem Baszczyńskiego i Sobolewskiego. Zobaczyłem bardzo ładną akcję, która przyniosła gola, a później kilka groźnych kontr. Pytanie, kto komu utrze nosa za dwa tygodnie, pozostaje otwarte…

Aha, jeszcze polscy kibice. Dodałbym parę zdań do tego, co napisał Robert Błaszczak, ale nie chcę dzielić losu Bohdana Pękackiego – rzućcie okiem na komentarze pod jego wpisem, będziecie wiedzieli, o co chodzi. Szczęśliwie Anglicy tych wszystkich śpiewów nie rozumieli.

Arcyważny mecz o wszystko

Pamiętacie, że dawno dawno temu Arsene Wenger pracował za siedmioma górami i za siedmioma rzekami? Przez pierwsze miesiące trenowania japońskiego Grampus szło mu bardzo kiepsko, więc kiedy usłyszał, że prezes wzywa go na rozmowę, spodziewał się najgorszego. „Panie Wenger, jesteśmy zaniepokojeni wynikami” – powiedział Japończyk. „Podobnie jak ja” – przytaknął Francuz. „Myślimy, że nadszedł czas na zmiany, panie Wenger” – kontynuował prezes. Puls Wengera przyspieszył. „Tak, właściwie mogłem się tego spodziewać” – odpowiedział. I usłyszał pytanie: „Czy chciałby pan, żebym zwolnił tłumacza?”.

Wiem, że zbyt często piszę o Tottenhamie, ale w końcu Londyńczycy grają z polskimi drużynami raz na pół wieku – ten serial się skończy, tak jak skończyło się codzienne pisanie o Euro. A anegdotę o Wengerze przytaczam za felietonistą „Daily Mail”, bo w wielu analizach obecnego kryzysu Tottenhamu jako jedną z przyczyn wymienia się barierę językową między menedżerem a zawodnikami. Owszem, krytykowany przez media Ramos zdecydował się dziś przemówić do dziennikarzy po angielsku, ale wypadł średnio. A cokolwiek byśmy powiedzieli o tym, że język futbolowy jest uniwersalny i że na poziomie instrukcji taktycznych Hiszpan z pewnością radzi sobie nieźle, rola menedżera nie sprowadza się wyłącznie do ustalania taktyki. Piłkarze są często jak dzieci albo jak gwiazdy show businessu: wymagają uwagi, cierpliwości, długich rozmów nie tylko o metodach obrony przy rzucie rożnym. Poprzedni trener, Martin Jol, był dla tych chłopaków jak ojciec…

Kolejna przyczyna kłopotów Tottenhamu to oczywiście polityka transferowa. Zarówno „Independent”, jak „Guardian” i „Mirror” napisały w dzisiejszych wydaniach, że dyrektor sportowy klubu, Damien Comolli, straci pracę. Zbiega się to z ogólnonarodowym trendem (wszyscy krytykują dyrektorów sportowych po tym, jak spowodowali dymisje menedżerów w Newcastle i West Hamie), ale jest także wyjątkowo po myśli kibiców Tottenhamu. Comolli nie dość, że wcześniej pracował w Arsenalu, to sprowadzał do klubu piłkarzy drogich, przeciętnych i takich, którymi nie był zainteresowany Martin Jol. Rozmiary bloga nie pozwalają na wszystkie przykłady – najbardziej spektakularne to stoperzy Younes Kaboul (kosztował 8 milionów funtów, podarował rywalom kilka bramek i odszedł po roku za połowę ceny) i Ricardo Rocha (ponad 3 miliony funtów, zaledwie kilka występów w pierwszym składzie, obecnie zesłany do rezerw) oraz pomocnik Kevin Prince-Boateng (ponad 4 miliony funtów, kilkanaście przeciętnych występów, dziś również w rezerwach). Można się także spierać, czy Zokora był wart 8 milionów, Pawliuczenko – 14, a Bent i Modrić – 16,5 miliona; większość kibiców Tottenhamu jest zdania, że za każdego potężnie przepłacono. O tym, jakie problemy z adaptacją mają w Anglii Rosjanin i Chorwat już zdążyłem przeczytać parę tekstów – Pawliuczenko powiedział nawet dzisiejszym „Izwiestiom”, że w debiucie nie poszło mu zbyt dobrze, bo… obrońcy AV nie zostawiali mu czasu na przyjęcie piłki. A to niedobrzy obrońcy, naprawdę.

Co jednak najważniejsze w kwestii Comolliego: kiedy zamykano letnie okienko transferowe i odchodził Berbatow, dyrektor Tottenhamu nie zdołał znaleźć następcy Bułgara ani na kontynencie, ani w Anglii, mimo iż mówiło się zarówno o Sergio Garcii i Diego Milito, jak Emilu Heskeyu i Kevinie Doyle’u. Sam Comolli twierdzi, że pewien uzgodniony już transfer nie doszedł do skutku, bo… agent piłkarza był zbyt zajęty, ale to tłumaczenie jest równie zabawne jak wypowiedź Pawliuczenki.

Czego potrzebuje Tottenham, by zacząć znów wygrywać? Jedna z gazet opublikowała pięciopunktowy plan, którego najważniejsza kwestia dotyczy po prostu… czasu na wspólne treningi (Pawliuczenko, Campbell i Ćorluka odbyli do tej pory zaledwie kilka sesji z kolegami, Bentley dołączył po niemal całym cyklu przygotowawczym w Blackburn, Modrić – po dłuższych wakacjach związanych z występami na Euro; w międzyczasie odeszli nie tylko Berbatow i Keane, ale i inni podstawowi wcześniej zawodnicy: Malbranque, Chimbonda, Tainio…). Inny pomysł to przesunięcie Bentleya na prawą stronę, gdzie zawsze był jednym z najlepiej dośrodkujących piłkarzy angielskich. Lennon jest wprawdzie w dobrej formie, ale jego ostatnie podanie zawsze pozostawiało wiele do życzenia – mógłby więc wykorzystywać swoją szybkość po lewej stronie albo za napastnikami. Jest także idea wysłania Modricia na siłownię, bo na razie Chorwat przegrywa walkę z każdym defensywnym pomocnikiem w Premiership.

Oczywiście zawsze kiedy jakiś menedżer apeluje, żeby dać mu czas, oznacza to, że jego czas dramatycznie się kurczy. Z drugiej strony Ramosa można zrozumieć: przez ostatnie dwa lata gra Tottenhamu opierała się na duecie Keane-Berbatow, a kiedy obaj – przecież nie z winy Hiszpana – zdecydowali się odejść, przestawienie drużyny na grę w innym stylu, z udziałem innych piłkarzy, musi potrwać. Od odejścia Bułgara minęło kilkanaście dni…

Na dzisiejszej konferencji prasowej Juande Ramos powiedział w zasadzie jedno zdanie o Wiśle: że jest to zespół silny fizycznie i grający bardzo twardo. Czy oznacza to, że nie zaprząta sobie nadmiernie głowy przeciwnikiem? Rafał Janas uważa, że porażka Tottenhamu z Aston Villą to zła wiadomość, bo gospodarze będą chcieli odkuć się na Polakach. Ale ten kij ma dwa końce: jak długo żyję, drużyna z White Hart Lane nie słynęła z odporności psychicznej, a po takim początku sezonu może być szczególnie niepewna siebie. Niech no tylko Wisła strzeli jej gola w piątej minucie…

PS Tytuł tego wpisu – jak wiele innych rzeczy – zawdzięczam Jerzemu Pilchowi.

Czarno-biały świat

Przysięgam, że to już ostatni raz zaczynam pisanie o Premiership zdaniem, że zdecydowanie nie jest to najnudniejsza liga świata. Z drugiej strony nie mogę tych słów ponownie nie przywołać, skoro ich patronem jest ostatni menedżer Newcastle, a zamieszanie wokół tej drużyny zdominowało pozostałe wydarzenia czwartej kolejki angielskiej ekstraklasy. Miała być to wprawdzie kolejka debiutów, ale nieoczekiwanie mówimy raczej o pożegnaniach: pożegnaniach z Newcastle.

Po kolei jednak: nawet Match of the Day ma swój ustalony porządek. Wczoraj w BBC mówili o Srokach na drugim miejscu, zaczynając od spotkania Liverpool-MU i pierwszego z głośnych debiutów: Dymitara Berbatowa w koszulce Czerwonych Diabłów. Chciałoby się powiedzieć „miłe złego początki”, bo Bułgar już w trzeciej minucie uciekł z piłką pilnującemu go Carragherowi i gdzieś spod linii końcowej dograł ją z powrotem na środek pola karnego, gdzie rozpędzony Tevez mógł jedynie spytać Reinę, w który róg uderzać. Cóż, skoro dzięki niepewnemu tego dnia Van der Sarowi (ale też i – bądźmy uczciwi – niewiarygodnie intensywnemu nawet jak na angielskie warunki pressingowi gospodarzy) Liverpool wyrównał jeszcze przed przerwą, a w drugiej połowie jego przewaga nad MU nie ulegała już wątpliwości. Zwycięski gol dla drużyny Beniteza był poniekąd kopią tego dla Manchesteru (w roli Berbatowa Kuyt, w roli Teveza – Babel), po Berbatowie widać było zaległości treningowe, a gdyby nie nieoczekiwany liberalizm Howarda Webba Vidić mógłby wylecieć z boiska paręnaście minut wcześniej (inaczej niż John Terry w meczu MC-Chelsea: w obu przypadkach sędziowie mylnie zinterpretowali przepis dotyczący czerwonej kartki za faul ostatniego obrońcy).

„Miłe złego początki” to również debiut Robinho w Manchesterze City. Chelsea, daleka przecież od najsilniejszego składu (bez Ballacka i Essiena, z Drogbą na ławce), pokazała, że mimo niewiarygodnych pieniędzy nowego właściciela drużynie Marka Hughesa sporo brakuje do najlepszych. Naprawdę: w styczniu trzeba byłoby kupić cały Real, pół Barcelony i jeszcze kilka Juventusów, żeby zniwelować stratę, jaką MC będzie wówczas miało do czołówki. A w Chelsea brawa dla Scolariego za ustawienie bocznych obrońców: Mark Lawrenson, którego przywołuję tu głównie w kontekście jego nietrafionych prognoz, trafnie zestawiał Ashleya Cole’a i Bosingwę z Roberto Carlosem i Cafu…

Kapitalna kolejka, w której trzeba by wspomnieć również walkę do końca we wczorajszym „meczu bez sponsorów” i w dzisiejszym pojedynku Stoke z Evertonem. Podkreślić formę Jermaina Defoe w Portsmouth, która jakoś nie może znaleźć przełożenia na występy w reprezentacji. Unosić się nad Theo Walcottem, którego forma w Arsenalu nie ustępowała tej w kadrze. Arsene Wenger zastanawiał się ponoć przed meczem z Blackburn, czy postawić na bohatera z Zagrzebia, czy spuścić z niego trochę powietrza. Nie ma wątpliwości, że podjął dobrą decyzję…

Natomiast jest więcej niż pewne, że niedobrą decyzję podjął w którymś momencie życia Mike Ashley. Tylko w którym? Zatrudniając Kevina Keegana jako menedżera? Zatrudniając Dennisa Wise’a jako dyrektora sportowego? Nieumiejętnie dzieląc między nich kompetencje? Wydając za mało pieniędzy na transfery czy przeciwnie: wydając ich zbyt wiele? A może w ogóle kupując ten przeklęty klub? Ja w każdym razie, po tym, jak w sobotę oglądałem na ulicach Newcastle protestujących kibiców, a także po tym, jak przeczytałem w niedzielę dramatyczną deklarację właściciela, muszę odszczekać jedno zdanie z tego, co napisałem przed ponad tygodniem: panu Ashleyowi nie było wszystko jedno, co na jego decyzje powiedzą kibice. Zaiste, tak długiego oświadczenia nie mógł napisać żaden specjalista od public relations. I nie tylko dlatego warto je przeczytać.

Kiedy próbując wcielić się w Ashleya usiłowałem pokazać, że świat Newcastle nie jest czarno-biały, pewnych kwestii nie doceniłem. Właściciel klubu pisze, ile pieniędzy wydał na jego kupno, ile przeznaczył na zmniejszenie jego zadłużenia i ile zamierzał co roku do niego dokładać. Wszystkie te kwoty okazały się za małe w porównaniu z tymi, których żądają kibice. A ponieważ skala protestu każe Ashleyowi obawiać się o bezpieczeństwo swoje i swojej rodziny, wystawia klub na sprzedaż: niech prowadzi go ktoś, kto sprosta ambicjom tysięcy fanów.

Właściwie można by się uśmiechnąć. Dać jakieś przykłady z Polski. Powiedzieć, że jest tylko jedna rzecz, która odbiera zimnym biznesmenom zdolność do racjonalnego prowadzenia interesów: piłka nożna. Ale jakoś nie jest mi do śmiechu. Wspaniały naprawdę klub marnieje, mimo iż wszyscy chcieliby tylko jego sukcesów: i właściciel, i dyrektor sportowy, i były menedżer, i piłkarze, i kibice. Czy jest za późno na okrągły stół, zwołany np. przez sir Bobby’ego Robsona? Nie wiem, czy w obecnej sytuacji Mike Ashley znajdzie kupca. Lepiej byłoby oszczędzić drużynie kolejnego zamętu i namówić wszystkich do cofnięcia się o pół kroku.

PS O meczu Tottenhamu z Aston Villą piszę w jednym z komentarzy pod tym tekstem.

Doradzam Skorży

Zaczęło się od zaglądania przez ramię pewnego pana w autobusie (mój wzrok przyciągnął tytuł „Janas przestrzega przed Jenasem”), a w ślad za tym poszła lektura wywiadu z Rafałem Janasem, opublikowanego na łamach „Gazety Wyborczej”. Przyznam, że zdziwiły mnie niektóre wnioski, do jakich asystent trenera Skorży doszedł po obejrzeniu meczu Chelsea-Tottenham.

Po pierwsze: zdanie, że Tottenham gra systemem 4-1-4-1 jest zdecydowanie na wyrost, bo w ciągu ostatnich tygodni zespół wyszedł w tym ustawieniu tylko raz, właśnie przeciwko Chelsea. Owszem, są argumenty przemawiające za tym, że podobnie zagra z Wisłą, ale bardziej prawdopodobne wydaje się oczekiwanie na dwójkę napastników – jak w meczach z Sunderlandem i Middlesbrough, gdzie za wysuniętym Darrenem Bentem biegał Giovanni dos Santos, a drugą linię tworzyli David Bentley, Jermaine Jenas, Luka Modrić i Aaron Lennon. Tamte mecze Juande Ramos chciał wygrać, z Chelsea natomiast grał z większą asekuracją – stąd ustawiony przed linią obrony Didier Zokora.

Owszem, ustawienie 4-1-4-1 wydaje się stworzone dla piłkarzy, których Ramos ma do dyspozycji na dwumecz z Wisłą: ponieważ Roman Pawliuczenko po swoich pucharowych występach w Spartaku nie będzie mógł zagrać, jedynym sprawdzonym napastnikiem jest Darren Bent. W ten sposób Bentley i dos Santos zostają na skrzydłach (obu może zmienić Lennon), Jenas i Modrić koncentrują się na grze do przodu, zaś tyły zabezpiecza Zokora. Tylko że trener Tottenhamu wierzy, że gra w systemie 4-4-2 przyniesie w końcu efekty.

Rzecz w tym – to banał – że Tottenham po odejściu Berbatowa i Keane’a jest drużyną w przebudowie. Tak samo, jak jej optymalnego ustawienia nie widzieli Rafał Janas i Maciej Skorża, nie widział go dotąd Juande Ramos. I przez jakiś czas nie zobaczy, bo oprócz Pawliuczenki w europejskich pucharach nie może grać również Vedran Ćorluka – z tego powodu warto pamiętać, że w meczu z Wisłą wystąpią inni piłkarze niż w poniedziałkowym spotkaniu ligowym z Aston Villą.

Tottenham nie jest Barceloną, ale i Wisła to nie Chelsea: Londyńczycy będą chcieli rozstrzygnąć losy awansu u siebie i postawią we czwartek na atak. Na miejscu trenera Skorży spodziewałbym się rywali grających klasycznym 4-4-2, z bardzo ofensywnymi bocznymi obrońcami (Bale lub Assou-Ekotto po lewej, Gunter lub Zokora po prawej), ustawionymi na skrzydłach Bentleyem i Lennonem lub – o czym za chwilę – dos Santosem, oraz dwójką napastników: Bentem i albo dos Santosem właśnie, albo wypożyczonym z MU w ramach transferu Berbatowa Frazierem Campbellem (ten piłkarz jest niewiadomą nie tylko dla Wiślaków: również kibice Tottenhamu nie widzieli go dotąd w biało-granatowym stroju, choć wiedzą oczywiście, że miał bardzo udaną wiosnę w Hull i że w lecie strzelał gole w sparingach MU). W tym systemie środek pola należałby do Jenasa i Modricia, lub, jeśli Juande Ramos uzna, że zbyt dużo zawodników myśli wyłącznie o ataku – przestawi Jenasa na prawą obronę, a Modriciowi w środku doda grającego nieco głębiej Huddlestone’a lub Zokorę.

Skoro trenerzy Skorża i Janas obejrzeli pierwsze mecze Tottenhamu w tym sezonie, z pewnością mogli się przekonać, że właśnie ustawienie 4-4-2 jest szansą Wisły. Middlesbrough i Sunderland pokazały, jak wyłączyć z gry dos Santosa i udowodniły, że gra bez piłki Benta pozostawia wiele do życzenia: w porównaniu z piekielnie trudnym do upilnowania Berbatowem Anglik porusza się po boisku w sposób, który nie powinien sprawiać trudności Głowackiemu czy Diazowi. Mimo iż Tottenham w obu spotkaniach długo utrzymywał się przy piłce, po prostu nie stwarzał sytuacji, a po stracie – zostawiał dwójkę środkowych obrońców niemal nieasekurowaną. Widać to było zwłaszcza w kilku akcjach Middlesbrough: piłka szła górą nad cofającym się bocznym obrońcą, a środkowi pomocnicy byli w tym czasie daleko, daleko z przodu…

Najbardziej intrygujący fragment wypowiedzi Rafała Janasa dotyczy jednak porównania cech fizycznych obu zespołów. „To są atleci, bardzo mocno zbudowani. Wiele nam do nich brakuje” – mówi asystent Macieja Skorży, a ja patrzę na informacje o wadze i wzroście dos Santosa, Lennona czy Modricia. Niezwykle trudno ich przepchnąć? No chyba w tym sensie, że przy zderzeniu te mizeroty odbijają się od przeciwnika jak piłeczki. Przecież Tottenham jest jedną z najbardziej „miękkich” drużyn w Premiership, o czym świadczą nie tylko statystyki żółtych i czerwonych kartek (Londyńczycy niemal co roku wygrywają klasyfikację fair play), ale i kiepskie wyniki osiągane w rywalizacji z takimi zespołami, jak Bolton, Blackburn czy właśnie Sunderland – zmuszającymi przeciwnika do konfrontacji fizycznej.

„Fizycznie odstajemy, więc musimy grać piłką, a nie nastawiać się na walkę” – mówi Rafał Janas. Tyle że to właśnie gra piłką jest specjalnością drużyny z White Hart Lane; gra piłką i szybki atak. Ale może Janas stosuje zasłonę dymną i tak naprawdę świetnie wie, że Tottenham to nie gladiatorzy…

Poza tym doradzam Maciejowi Skorży zwrócenie uwagi na:

stałe fragmenty gry w wykonaniu Davida Bentleya (choć rzuty wolne z lewej strony może również wykonywać Gareth Bale, nie bez powodów nazywany walijskim Beckhamem);

kilkudziesięciometrowe podania Toma Huddlestone’a wzdłuż i wszerz boiska oraz uderzenia tego piłkarza z drugiej linii (jego występ przeciwko Wiśle wydaje się prawdopodobny – na rywali z Premiership trochę brakuje mu szybkości, w rozgrywkach europejskich przydają się jego siła i technika);

akcję w schemacie: wykop Heurelho Gomesa – wygrany pojedynek główkowy Benta – zgranie tego ostatniego do wchodzących Modricia, dos Santosa lub Jenasa (jak do tej pory udawało się rzadko, ale widać, że to ćwiczą);

rozpoczęcie szybkiego ataku kilkudziesięciometrowym wyrzutem ręką przez bramkarza.

Ale też na:

sposób, w jaki strzelił im bramkę Beletti – gole tracone po rzutach rożnych to plaga, której od lat nie udaje się wyplenić kolejnym menedżerom Tottenhamu;

metodę, dzięki której zarówno piłkarze Chelsea dwa tygodnie temu, jak Anglicy we środę, wyłączyli z gry Modricia – wystarczy krótkie krycie;

momenty dekoncentracji Zokory i Jenasa – im najczęściej zdarzają się podania pod nogi rywala;

nieudane pułapki ofsajdowe, zakładane przez wysoko grającą linię obrony – Brożek może mieć pole do popisu;

ćwiczenie rzutów karnych – z poprzedniej edycji Pucharu UEFA Tottenham odpadł właśnie w ten sposób.

To prawda: Londyńczykom nie braknie kondycji – świetnie przygotowywani fizycznie przez Marcosa Alvareza, z dietą dobieraną przez doktora Antonio Escribano, będą w stanie Wisłę zabiegać. Z drugiej strony od poniedziałku zaczynają pierwszy w tym sezonie mały maraton: pięć meczów w trzynaście dni. Każe im to grać ekonomicznie, a trenerom przy ustalaniu składu myśleć również o rotacji – liga jest dla nich ważna, zważywszy zwłaszcza na miejsce, które dziś w niej zajmują…

PS Od środy zapraszam do kiosków po nowy numer „Tygodnika Powszechnego”. Więcej o przeszłości i teraźniejszości Tottenhamu w tekście „Kolano Mabbutta”, więcej o polskim sporcie – w temacie z okładki.

PS 2 A po weekendzie będziemy rozmawiać o czwartej kolejce Premiership. Mark Lawrenson znów nie będzie miał szczęśliwej miny…

Co ja widzę

  

To nie jest zdjęcie obozu pracy. To widok z sektora gości na stadionie krakowskiej Wisły, zamieszczony dziś na stronie internetowej Tottenhamu. Londyński klub, informując swoich kibiców, jak przebiega sprzedaż biletów – ile wykupili mający pierwszeństwo posiadacze karnetów, a ile zostaje dla pozostałych – przestrzega lojalnie, że nawet jeśli miejsca wystarczy dla wszystkich, to kilkaset osób będzie się musiało liczyć z taką na przykład perspektywą. I to za pełną cenę biletu, a nie z oczywistą, wydawałoby się, zniżką.

Wiem, że wszyscy popatrują teraz na batalię Polaków z San Marino albo na – szczerze mówiąc znacznie ciekawszy – pojedynek Chorwatów z Anglikami (na boisku pojawił się chwilę temu trzeci piłkarz Tottenhamu w obu zespołach, Jermaine Jenas). Szkoda byłoby, gdyby w ferworze dyskusji o wyrzucaniu bądź zostawianiu Leo Beenhakkera albo o rozkosznej zemście Anglików nad Chorwatami, którzy odgrażali się, że zamienią trzy lwy w trzy kotki, a dali sobie strzelić już trzy gole, ta mała informacja przeszła niezauważona. Klimat na Wyspach nie jest dla Wiślaków tak sprzyjający, jak jeszcze kilka dni temu.

PS Przepraszam za kilka dni przerwy w blogowaniu. Siedzę nad dużym tekstem o Tottenhamie, pisanym dla Tygodnika Powszechnego. Sami rozumiecie, że sprawa jest więcej niż poważna.

Słowo prezesa

Nazywam się Mike Ashley. Mam kupę forsy, dorobiłem się sprzedając sportowe ciuchy, a na liście najbogatszych Brytoli jestem w połowie setki. Wcześniej byłem w połowie pięćdziesiątki, ale coś mnie podkusiło i kupiłem Newcastle. Odkąd w nim siedzę, mam tylko kłopoty.

Nawet w ostatnią niedzielę: nie dość, że graliśmy z Arsenalem jak juniorzy, to jeszcze ta afera z piwem. Od kiedy w tym kraju nie można wypić jednej pinty? Dlaczego policja nie wtrącała się wtedy, kiedy stawiałem kolejkę ludziom siadającym obok mnie na trybunach? Czy my w ogóle żyjemy w wolnym kraju? Pewnie, że piłem alkohol – wszyscy wiedzą, że na Emirates nie sprzedaje się bezalkoholowego, więc nie wiem, po co mój rzecznik się wydurnia.

Wydawało mi się, że ludzie mnie lubią. Zawsze w dżinsach i klubowej koszulce, siadałem tam, gdzie oni, a nie zamykałem się w jakichś pieprzonych lożach, jak te ważniaki z tytułami. Nie studiowałem na Oksfordzie (no, w ogóle nie studiowałem), a moim tatą nie jest żaden lord. Skończyłem szkołę, a potem ciężko pracowałem, żeby znaleźć się tu, gdzie jestem. Dlaczego nagle zaczęli się mnie czepiać? Dlaczego to mnie skaczą do gardła, a nie Keeganowi – choćby za tę jego gównianą wypowiedź z maja, że nie mamy szans na pierwszą czwórkę? Zapomnieli, ile kasy wtopiłem w ten cholerny klub? Nie pamiętają, że to ja tu ściągnąłem tego ich „Mesjasza”? Że tak jak chcieli wywaliłem Allardyce’a, bo zarówno im, jak i mnie nie podobało się, że zamieniał Newcastle w Bolton? Ile pieniędzy mam jeszcze utopić, żeby nauczyli się mnie szanować?

Ja tylko chciałem wreszcie zrobić porządek. To jest za duża firma, żeby kierował nią jeden facet, w dodatku taki, który nie zna się na kasie i nie potrafi kupować piłkarzy (w końcu gdyby potrafił, nasz środek obrony od miesięcy wyglądałby inaczej). Zatrudniłem Wise’a i Jimeneza nie po to, żeby Keegana wywalić, tylko po to, żeby mu pomóc. Owszem: chciałem, żeby ktoś wydawał moją forsę ostrożniej, ale to przecież nie grzech. W całej Europie trener trenuje, a prezes i dyrektor pilnują interesów. Za kogo Keegan się uważa, że daje mi teraz dobre rady? Dlaczego wszyscy się nabierają na tę jego nadętą minę? Nie zauważyli, ile razy w życiu odchodził z jakiejś funkcji, bo mu się po prostu znudziła?

Mówią mi o demonstracjach pod bramami stadionu i o tym, że kibice nie przyjdą na następny mecz. I wiecie co? Pieprzę to. Wiem, że wyglądam jak burak i źle mówię po angielsku, ale mam tyle kasy, że kupię sobie następnego menedżera, wszystko jedno: Deschampsa, Poyeta czy innego Moyesa, a Keegan będzie mi musiał zwrócić dwa miliony za zerwanie kontraktu – jeszcze mnie stać na prawników, którzy to z niego wycisną. Bojkot przetrwam, bo każdy bojkot kiedyś się kończy. Może się nie znam na piłce, ale jednego się nauczyłem: jeśli drużynie idzie, kibice wybaczają jej wszystko.

Zresztą kibiców mają gdzieś nawet prezesi po Oksfordzie.

Młot na Curbishleya

„W klubie doszło do zmiany właściciela. Nowy prezes uznał, że woli na Twoje miejsce zatrudnić kogoś bardziej znanego. Game over” – czy taki komunikat jest do pomyślenia nawet w najbardziej realistycznym „Football Managerze”? A taki: „Zarząd za Twoimi plecami decyduje się na sprzedaż wycenianego na dwanaście milionów funtów skrzydłowego, nie daje Ci tych pieniędzy i kupuje niechcianego przez Ciebie napastnika”?

Wczoraj nieoczekiwanie podał się do dymisji menedżer West Hamu Alan Curbishley, wszystko wskazuje na to, że w jego ślady pójdzie menedżer Newcastle Kevin Keegan. To kolejne echa szalonego dnia, w którym zamykało się okienko transferowe i kolejne zamieszanie w klubach, które bardziej niż czegokolwiek potrzebują stabilności (następny menedżer Newcastle będzie ósmym w ciągu dziesięciu lat, następny menedżer West Hamu – piątym w ciągu siedmiu lat, gdy poprzednich sześciu przepracowało łącznie 88 lat).

Te historie wydają się podobne. Obaj panowie to klubowe legendy: Alan Curbishley był wychowankiem West Hamu i choć największe sukcesy menedżerskie odnosił w Charltonie, zawsze pozostał kibicem „Młotów”. Kevin Keegan w Newcastle skończył karierę piłkarską i zaczął menedżerską, a kiedy w styczniu wrócił do pracy z tą drużyną, kibice uznali, że to drugie przyjście Mesjasza. Obaj początkowo wydawali niemałe pieniądze na transfery, obaj mieli kłopoty z kontuzjami kluczowych zawodników, obaj stracili zaufanie kapryśnych właścicieli i obu podminowali dyrektorzy sportowi, których kompetencje zatrącały o ich kompetencje.

Konflikt menedżer-dyrektor to coraz częstszy problem na Wyspach. Kluby stały się tak wielkimi przedsiębiorstwami, że trudno powierzać jednemu człowiekowi kontrolę zarówno nad grą i treningiem pierwszego zespołu, jak transferami i kontraktami zawodników, nie mówiąc już o funkcjonowaniu drużyny rezerw czy juniorów. System bardziej zbliżony do europejskiego (za prowadzenie pierwszego zespołu odpowiada trener, za całą resztę – dyrektor sportowy, który oczywiście konsultuje z trenerem politykę transferową) przebija się z trudem i nawet jeśli tu i ówdzie został wprowadzony, wciąż wywołuje napięcia. Jednym z przykładów są relacje między poprzednim trenerem Tottenhamu Martinem Jolem, a dyrektorem sportowym Damienem Commolim, sprowadzającym do klubu piłkarzy, na których Jol nie miał ochoty.

Curbishley i Keegan są kolejnymi ofiarami podobnej sytuacji. Kiedy zaczynali pracę, zapewniano ich, że będą mieć kontrolę nad polityką transferową. Tymczasem pierwszy bezsilnie przyglądał się, jak w ostatnich tygodniach odchodzą kolejni piłkarze (Ferdinand i McCartney przedwczoraj, wcześniej m.in. Pantsil i Zamora), a na ich miejsce kupuje się tylko Valona Behramiego. Drugi wpadł w furię z powodu niewystarczających wzmocnień, usankcjonowania sprzedaży Jamesa Milnera i negocjowania bez jego wiedzy i zgody kolejnych odejść.

Główną przyczyną konfliktu między Keeganem a właścicielem klubu Mike’em Ashleyem była osoba Joeya Bartona, piłkarza kupionego z Manchesteru City przed rokiem i nieschodzącego przez ten rok z pierwszych stron gazet – niestety z przyczyn pozasportowych. Jeszcze w Manchesterze Barton pobił na treningu kolegę z drużyny, wcześniej usiłował zgasić cygaro w oku jednego z juniorów podczas klubowego przyjęcia, w czasie tournee po Azji zaatakował kibica… Potem przyszła bójka w centrum Liverpoolu, za którą skazano go na sześć miesięcy więzienia. Czy komuś takiemu powinno się dać jeszcze jedną szansę? Keegan stwierdził, że tak i że spróbuje wyprostować ścieżki zdolnego skądinąd piłkarza. Mike Ashley uznał, że lepiej pozbyć się kłopotu i skoro zgłaszają się kluby zainteresowane Bartonem – natychmiast go sprzedać.

Szczerze mówiąc nie wiem, kto ma rację. Czy sam Barton odbiera wsparcie menedżera jako przyzwolenie: rób, co chcesz, byleś dobrze grał w piłkę? A może przeciwnie: wie, że jeśli nie chwyci wyciągniętej przez Keegana ręki, pójdzie na dno? Pochodzący z rozbitej rodziny, wychowywany przez babcię, mówił w jednym z wywiadów, że tam, skąd pochodzi, miało się dwa wyjścia: albo harować w szkole, albo szukać ucieczki przez sport. „Inne opcje – dodawał – to hazard, przestępstwa, narkotyki i więzienie”. Ale czy na jeszcze jedną ucieczkę przez sport nie jest już za późno?

Zostawmy jednak Keegana i Bartona: w Newcastle trwa trzęsienie ziemi, ale obaj nadal mają pracę. Bardziej mi żal Alana Curbishleya. W maleńkim Charltonie robił świetną robotę – awansował do Premiership i przez lata bronił miejsca w elicie. Później, gdy odpoczywał od piłki, mówiło się nawet, że może zostać trenerem reprezentacji Anglii. W końcu zdecydował się na powrót do ukochanego West Hamu i padł tam ofiarą zakulisowych rozgrywek, zanim tak naprawdę zaczął budowanie drużyny. Zdecydowanie nie przypomina to gry komputerowej, niestety.

PS Keegan również zrezygnował, o czym mowa poniżej, w komentarzach.

Zamknięte okno

Następny dzień? Następny dzień jest taki sam jak zwykle. Wstajemy nieco później lub – ci, którzy mają dzieci – o tej samej porze. Półprzytomni podchodzimy do komputera. Dopiero kiedy monitor się rozgrzewa, przypominamy sobie, że właściwie nie ma po co. Okienko transferowe zamknięte: kto miał przyjść, przyszedł, kto miał odejść, odszedł. Z podpuchniętymi oczami nastawiamy kawę i podnosimy żaluzje.

Wypada przyznać rację Juande Ramosowi, który apeluje o dokonywanie transferów tylko przed rozpoczęciem sezonu. Liga angielska wystartowała 16 sierpnia: przez kolejne dwa tygodnie trenerzy musieli pracować z piłkarzami niepewnymi przyszłości zarówno swojej, jak swoich kolegów. Frazier Campbell, który wczoraj pojawił się w Tottenhamie jako część zapłaty za Berbatowa, opowiada, że wstał o siódmej rano, a potem przez cały dzień odbierał telefony i czekał na kolejne: długo wyglądało na to, że wróci do Hull, gdzie – wypożyczony z MU – spędził ubiegły rok, aż w końcu przeniósł się do Londynu. A sam Berbatow, od tygodni myślący o wszystkim, tylko nie o grze w klubie, z którym wiązał go kontrakt? Robinho, niemal do ostatniej chwili wybierający się do Chelsea? Oczywiście propozycja Ramosa jest nierealistyczna – żeby ją wprowadzić, trzeba by w całej Europie ujednolicić termin rozpoczęcia rozgrywek ligowych. Nierealistyczna, co nie znaczy bez sensu.

„Szacunek wyleciał przez okno” – napisał Henry Winter, wykorzystując grę słów (chodzi oczywiście o okno transferowe). Dymitar Berbatow został sfotografowany na Old Trafford w chwili, kiedy jeszcze nie miał zezwolenia Tottenhamu na rozmowy z Manchesterem United (opuścił Londyn, bo otrzymał zgodę na przejście do Manchesteru City). Publicysta „Daily Telegraph” uważa, że nawet jeśli za pięć dwunasta wszystko zostało załatwione, a drużyna z White Hart Lane wycofała złożoną kilka tygodni wcześniej skargę do Premier League na nieetyczne postępowanie MU, władze angielskiej piłki i tak powinny się zająć działaniami Czerwonych Diabłów w sprawie transferu Bułgara. W końcu Premier League powołana jest nie do pilnowania interesów najsilniejszych, tylko do dbania o fair play i równe szanse dla wszystkich. Skoro United, całkiem słusznie, skarżyło się na zachowanie Realu w sprawie podkupywania Ronaldo… Zbyteczne dodawać, że postulat dziennikarza jest również nierealistyczny, co nie znaczy bez sensu.

Największym wygranym wczorajszego dnia wydaje się Manchester City. Kiedy przed trzema tygodniami pisałem o kłopotach, w jakie wpadł klub pod rządami Thaksina Shinawatry, nic nie zapowiadało takiego rozwoju wydarzeń – nawet kilka dni temu przedstawiciele tajskiego milionera dementowali wiadomości, że MC jest na sprzedaż; ba, jeszcze wczoraj Mark Hughes był do tego stopnia zaskoczony, że odwoływał umówioną wcześniej lekcję golfa. Nowy właściciel ma duże pieniądze i jeszcze większe ambicje, co udowodnił od razu składając oferty kupna gwiazd europejskiej piłki. A jednak i tym razem zapowiedzi natychmiastowego marszu do pierwszej czwórki wydają się nierealistyczne. Prawdopodobny scenariusz najbliższych miesięcy to raczej powtórka z rozrywki: zwolnienie menedżera po zaledwie roku pracy. Pan Al-Fahim mówi, że oczekuje sukcesów nie tylko w Anglii, ale także w Europie. Tyle że nawet jeśli kupi zimą Villę, Kakę, Messiego i kogo tam jeszcze, kiedyś ci piłkarze będą musieli się ze sobą zgrać. Po tym, co Shinawatra zrobił ze Svenem Goranem Erikssonem, Mark Hughes nie może spać spokojnie.

Niedzielni kibice mają powody do zadowolenia: na Old Trafford wystąpi drużyna marzeń (wyobrażacie sobie ofensywny kwartet Berbatow – Ronaldo – Rooney – Tevez?), Chelsea nawet bez Robinho powinna walczyć z MU jak równy z równym, a Arsenal po staremu będzie grał najpiękniej. Kibice powszedni, związani z ligowymi średniakami, muszą się martwić przyszłością swoich ulubieńców: Tottenhamu, Evertonu, a najbardziej może Newcastle, gdzie sfrustrowany brakiem wzmocnień Kevin Keegan stał się faworytem bukmacherów do zwolnienia jako pierwszy menedżer w sezonie. Ale są jeszcze Portsmouth i Aston Villa, nadzieje na nową jakość. Nierealistyczne?