Młot na Curbishleya

„W klubie doszło do zmiany właściciela. Nowy prezes uznał, że woli na Twoje miejsce zatrudnić kogoś bardziej znanego. Game over” – czy taki komunikat jest do pomyślenia nawet w najbardziej realistycznym „Football Managerze”? A taki: „Zarząd za Twoimi plecami decyduje się na sprzedaż wycenianego na dwanaście milionów funtów skrzydłowego, nie daje Ci tych pieniędzy i kupuje niechcianego przez Ciebie napastnika”?

Wczoraj nieoczekiwanie podał się do dymisji menedżer West Hamu Alan Curbishley, wszystko wskazuje na to, że w jego ślady pójdzie menedżer Newcastle Kevin Keegan. To kolejne echa szalonego dnia, w którym zamykało się okienko transferowe i kolejne zamieszanie w klubach, które bardziej niż czegokolwiek potrzebują stabilności (następny menedżer Newcastle będzie ósmym w ciągu dziesięciu lat, następny menedżer West Hamu – piątym w ciągu siedmiu lat, gdy poprzednich sześciu przepracowało łącznie 88 lat).

Te historie wydają się podobne. Obaj panowie to klubowe legendy: Alan Curbishley był wychowankiem West Hamu i choć największe sukcesy menedżerskie odnosił w Charltonie, zawsze pozostał kibicem „Młotów”. Kevin Keegan w Newcastle skończył karierę piłkarską i zaczął menedżerską, a kiedy w styczniu wrócił do pracy z tą drużyną, kibice uznali, że to drugie przyjście Mesjasza. Obaj początkowo wydawali niemałe pieniądze na transfery, obaj mieli kłopoty z kontuzjami kluczowych zawodników, obaj stracili zaufanie kapryśnych właścicieli i obu podminowali dyrektorzy sportowi, których kompetencje zatrącały o ich kompetencje.

Konflikt menedżer-dyrektor to coraz częstszy problem na Wyspach. Kluby stały się tak wielkimi przedsiębiorstwami, że trudno powierzać jednemu człowiekowi kontrolę zarówno nad grą i treningiem pierwszego zespołu, jak transferami i kontraktami zawodników, nie mówiąc już o funkcjonowaniu drużyny rezerw czy juniorów. System bardziej zbliżony do europejskiego (za prowadzenie pierwszego zespołu odpowiada trener, za całą resztę – dyrektor sportowy, który oczywiście konsultuje z trenerem politykę transferową) przebija się z trudem i nawet jeśli tu i ówdzie został wprowadzony, wciąż wywołuje napięcia. Jednym z przykładów są relacje między poprzednim trenerem Tottenhamu Martinem Jolem, a dyrektorem sportowym Damienem Commolim, sprowadzającym do klubu piłkarzy, na których Jol nie miał ochoty.

Curbishley i Keegan są kolejnymi ofiarami podobnej sytuacji. Kiedy zaczynali pracę, zapewniano ich, że będą mieć kontrolę nad polityką transferową. Tymczasem pierwszy bezsilnie przyglądał się, jak w ostatnich tygodniach odchodzą kolejni piłkarze (Ferdinand i McCartney przedwczoraj, wcześniej m.in. Pantsil i Zamora), a na ich miejsce kupuje się tylko Valona Behramiego. Drugi wpadł w furię z powodu niewystarczających wzmocnień, usankcjonowania sprzedaży Jamesa Milnera i negocjowania bez jego wiedzy i zgody kolejnych odejść.

Główną przyczyną konfliktu między Keeganem a właścicielem klubu Mike’em Ashleyem była osoba Joeya Bartona, piłkarza kupionego z Manchesteru City przed rokiem i nieschodzącego przez ten rok z pierwszych stron gazet – niestety z przyczyn pozasportowych. Jeszcze w Manchesterze Barton pobił na treningu kolegę z drużyny, wcześniej usiłował zgasić cygaro w oku jednego z juniorów podczas klubowego przyjęcia, w czasie tournee po Azji zaatakował kibica… Potem przyszła bójka w centrum Liverpoolu, za którą skazano go na sześć miesięcy więzienia. Czy komuś takiemu powinno się dać jeszcze jedną szansę? Keegan stwierdził, że tak i że spróbuje wyprostować ścieżki zdolnego skądinąd piłkarza. Mike Ashley uznał, że lepiej pozbyć się kłopotu i skoro zgłaszają się kluby zainteresowane Bartonem – natychmiast go sprzedać.

Szczerze mówiąc nie wiem, kto ma rację. Czy sam Barton odbiera wsparcie menedżera jako przyzwolenie: rób, co chcesz, byleś dobrze grał w piłkę? A może przeciwnie: wie, że jeśli nie chwyci wyciągniętej przez Keegana ręki, pójdzie na dno? Pochodzący z rozbitej rodziny, wychowywany przez babcię, mówił w jednym z wywiadów, że tam, skąd pochodzi, miało się dwa wyjścia: albo harować w szkole, albo szukać ucieczki przez sport. „Inne opcje – dodawał – to hazard, przestępstwa, narkotyki i więzienie”. Ale czy na jeszcze jedną ucieczkę przez sport nie jest już za późno?

Zostawmy jednak Keegana i Bartona: w Newcastle trwa trzęsienie ziemi, ale obaj nadal mają pracę. Bardziej mi żal Alana Curbishleya. W maleńkim Charltonie robił świetną robotę – awansował do Premiership i przez lata bronił miejsca w elicie. Później, gdy odpoczywał od piłki, mówiło się nawet, że może zostać trenerem reprezentacji Anglii. W końcu zdecydował się na powrót do ukochanego West Hamu i padł tam ofiarą zakulisowych rozgrywek, zanim tak naprawdę zaczął budowanie drużyny. Zdecydowanie nie przypomina to gry komputerowej, niestety.

PS Keegan również zrezygnował, o czym mowa poniżej, w komentarzach.

Zamknięte okno

Następny dzień? Następny dzień jest taki sam jak zwykle. Wstajemy nieco później lub – ci, którzy mają dzieci – o tej samej porze. Półprzytomni podchodzimy do komputera. Dopiero kiedy monitor się rozgrzewa, przypominamy sobie, że właściwie nie ma po co. Okienko transferowe zamknięte: kto miał przyjść, przyszedł, kto miał odejść, odszedł. Z podpuchniętymi oczami nastawiamy kawę i podnosimy żaluzje.

Wypada przyznać rację Juande Ramosowi, który apeluje o dokonywanie transferów tylko przed rozpoczęciem sezonu. Liga angielska wystartowała 16 sierpnia: przez kolejne dwa tygodnie trenerzy musieli pracować z piłkarzami niepewnymi przyszłości zarówno swojej, jak swoich kolegów. Frazier Campbell, który wczoraj pojawił się w Tottenhamie jako część zapłaty za Berbatowa, opowiada, że wstał o siódmej rano, a potem przez cały dzień odbierał telefony i czekał na kolejne: długo wyglądało na to, że wróci do Hull, gdzie – wypożyczony z MU – spędził ubiegły rok, aż w końcu przeniósł się do Londynu. A sam Berbatow, od tygodni myślący o wszystkim, tylko nie o grze w klubie, z którym wiązał go kontrakt? Robinho, niemal do ostatniej chwili wybierający się do Chelsea? Oczywiście propozycja Ramosa jest nierealistyczna – żeby ją wprowadzić, trzeba by w całej Europie ujednolicić termin rozpoczęcia rozgrywek ligowych. Nierealistyczna, co nie znaczy bez sensu.

„Szacunek wyleciał przez okno” – napisał Henry Winter, wykorzystując grę słów (chodzi oczywiście o okno transferowe). Dymitar Berbatow został sfotografowany na Old Trafford w chwili, kiedy jeszcze nie miał zezwolenia Tottenhamu na rozmowy z Manchesterem United (opuścił Londyn, bo otrzymał zgodę na przejście do Manchesteru City). Publicysta „Daily Telegraph” uważa, że nawet jeśli za pięć dwunasta wszystko zostało załatwione, a drużyna z White Hart Lane wycofała złożoną kilka tygodni wcześniej skargę do Premier League na nieetyczne postępowanie MU, władze angielskiej piłki i tak powinny się zająć działaniami Czerwonych Diabłów w sprawie transferu Bułgara. W końcu Premier League powołana jest nie do pilnowania interesów najsilniejszych, tylko do dbania o fair play i równe szanse dla wszystkich. Skoro United, całkiem słusznie, skarżyło się na zachowanie Realu w sprawie podkupywania Ronaldo… Zbyteczne dodawać, że postulat dziennikarza jest również nierealistyczny, co nie znaczy bez sensu.

Największym wygranym wczorajszego dnia wydaje się Manchester City. Kiedy przed trzema tygodniami pisałem o kłopotach, w jakie wpadł klub pod rządami Thaksina Shinawatry, nic nie zapowiadało takiego rozwoju wydarzeń – nawet kilka dni temu przedstawiciele tajskiego milionera dementowali wiadomości, że MC jest na sprzedaż; ba, jeszcze wczoraj Mark Hughes był do tego stopnia zaskoczony, że odwoływał umówioną wcześniej lekcję golfa. Nowy właściciel ma duże pieniądze i jeszcze większe ambicje, co udowodnił od razu składając oferty kupna gwiazd europejskiej piłki. A jednak i tym razem zapowiedzi natychmiastowego marszu do pierwszej czwórki wydają się nierealistyczne. Prawdopodobny scenariusz najbliższych miesięcy to raczej powtórka z rozrywki: zwolnienie menedżera po zaledwie roku pracy. Pan Al-Fahim mówi, że oczekuje sukcesów nie tylko w Anglii, ale także w Europie. Tyle że nawet jeśli kupi zimą Villę, Kakę, Messiego i kogo tam jeszcze, kiedyś ci piłkarze będą musieli się ze sobą zgrać. Po tym, co Shinawatra zrobił ze Svenem Goranem Erikssonem, Mark Hughes nie może spać spokojnie.

Niedzielni kibice mają powody do zadowolenia: na Old Trafford wystąpi drużyna marzeń (wyobrażacie sobie ofensywny kwartet Berbatow – Ronaldo – Rooney – Tevez?), Chelsea nawet bez Robinho powinna walczyć z MU jak równy z równym, a Arsenal po staremu będzie grał najpiękniej. Kibice powszedni, związani z ligowymi średniakami, muszą się martwić przyszłością swoich ulubieńców: Tottenhamu, Evertonu, a najbardziej może Newcastle, gdzie sfrustrowany brakiem wzmocnień Kevin Keegan stał się faworytem bukmacherów do zwolnienia jako pierwszy menedżer w sezonie. Ale są jeszcze Portsmouth i Aston Villa, nadzieje na nową jakość. Nierealistyczne?

Chmura zwana Berbatowem i inne transfery

Zacznijmy banalnie: nie ma już w Premiership drużyn z kompletem zwycięstw i nie ma drużyn bez punktu. Ostatnia, która punkty straciła, była Chelsea, ostatni, który je zdobył, był Tottenham, i od meczu tych zespołów wypada zacząć omówienie trzeciej kolejki – nie tylko dlatego, że oba przystępowały do meczu z miejsc pierwszego i ostatniego, nie tylko dlatego, że Tottenham zagra z Wisłą, nie tylko dlatego wreszcie, że wielu z Was kibicuje Chelsea, a ja kibicuję Tottenhamowi. Po prostu dzisiejsze derby Londynu pokazały najdobitniej nieprzewidywalność tej ligi i słabość wszelkich naszych dotychczasowych spekulacji. Jeśli Tottenham miał gdzieś zdobywać punkty, to przecież nie na Stamford Bridge, skoro ostatni raz wygrał tu 18 lat temu, jeśli gdzieś miała punkty gubić Chelsea, to przecież nie tutaj i nie dzisiaj. Tymczasem w drugiej połowie Juande Ramos przeprowadzał zmiany świadczące, że zamierza walczyć nawet o zwycięstwo – i choć ostatecznie się nie udało, to przecież remis pozostał niezagrożony.

Drużyna Scolariego zagubiła gdzieś rozpęd z pierwszej kolejki. Podopieczni Brazylijczyka kolejny raz atakowali głównie środkiem, kolejny raz słabo grał Joe Cole, a Deco został praktycznie wyłączony z gry dzięki najlepszemu w historii jego występów w Tottenhamie meczowi Didiera Zokory. Gol po rzucie rożnym (typowa dla „Kogutów” wpadka – Wiślacy powinni odrobić tę lekcję…), kilka niewykorzystanych okazji i strzały z daleka – tak można podsumować występ wicemistrza. Co się zaś tyczy Tottenhamu: skład bliski optymalnego, dobre zmiany w kluczowych momentach, nareszcie nie tylko własne błędy, ale i wykorzystywanie pomyłek rywala. O tym, jak znów o losach meczów z Chelsea decydują świetne posunięcia taktyczne Juande Ramosa miałbym ochotę dodać jeszcze parę zdań, gdyby nie obawa, że temat Tottenhamu zanadto zdominuje tego bloga (może później, w dyskusji?).

Tym bardziej, że w tym tygodniu na najwięcej pochwał zasłużył Arsenal. To właściwie niewiarygodne, jeśli zważyć, który to już raz Arsene Wenger buduje tę drużynę od początku. Przed rokiem odeszli Henry, Ljungberg i Reyes, teraz Hleb, Flamini, Senderos i Gilberto Silva, od dawna kontuzjowany jest Rosicky, a na ich miejsce Wenger wciąż znajduje nowych, bodaj czy nie jeszcze lepszych. Taki Denilson, wciąż tylko 20-letni, dostrzeżony w juniorskiej reprezentacji Brazylii i sprowadzony z Sao Paulo po zaledwie tuzinie występów w tym klubie, czekał dwa lata na to, by stać się piłkarzem pierwszego składu – i po tych dwóch latach czekania robi wrażenie wartego kilkanaście milionów funtów rutyniarza. Sposób, w jaki wymienia piłkę z Fabregasem, Adebayorem, Nasrim czy van Persiem, przypomina ten, w jaki robili to Bergkamp, Overmars, Henry, Viera i Pires – to wciąż ten sam Arsenal, wciąż nie do zatrzymania (a przy okazji – na tle Arsenalu oglądaliśmy wciąż to samo Newcastle, jak zawsze naszpikowane gwiazdami i jak zawsze nieprzekonujące).

Trzecia kolejka obrodziła w bramki. Aż pięć padło w Hull, dla którego dojmująca porażka z Wigan była nie tylko prawdziwym powitaniem w Premiership (skądinąd podobnie jak sobotni mecz Stoke) – w maju beniaminkowi może zabraknąć punktów zdobywanych właśnie z rywalami w walce o utrzymanie się. Nikt przed sezonem nie liczył na zwycięstwa z Liverpoolem czy Chelsea, ale z takim Wigan już tak. Biedne Hull – chociaż tyle dobrego, że zobaczyłem w Premiership Deana Windassa.

Inna sprawa, że drugi tydzień z rzędu wypadało bić brawo Wigan. To już nie tylko pewny w bramce Kirkland i skuteczny Heskey – o obliczu tej drużyny stanowi nowa gwiazda Premiership, szybki, silny i pracowity Egipcjanin Zaki, ale podobać się mogą także Palacios (pamiętacie jego wślizgi w meczu z Chelsea?), Cattermole i Valencia. Jak na drużynę typowaną do spadku, Wigan gra zaskakująco dobrą piłkę. Zaprawdę, jest życie poza Wielką Czwórką, o czym świadczy także skład reprezentacji Anglii na mecze eliminacji mistrzostw świata. Do Heskeya w kadrze zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale kto by się spodziewał, że Capello wybierze Jimmy’ego Bullarda?

Od początku sezonu nie przekonuje Liverpool, od początku ciuła punkty Middlesbrough. Manchester City wydaje się szczęśliwie wychodzić z zamieszania wokół właściciela klubu: Mark Hughes rządzi twardą ręką, wreszcie ma pieniądze na zakupy (po nieudanym w sumie epizodzie w Chelsea do Manchesteru wrócił m.in. syn marnotrawny Shaun Wright-Philips, od razu strzelając Sunderlandowi dwa gole) i… ma wyniki.

Nie ma ich natomiast David Moyes, któremu – podobnie jak Ramosowi – rozsypał się atak i który już drugi raz przegrał mecz na własnym boisku. Na Everton w spotkaniu z Portsmouth żal było patrzeć – atakowali przez większą część meczu, mieli sytuacje, a nawet karnego, ale za każdym razem świetnie bronił James (raz wyręczył go fantastyczną interwencją… Younes Kaboul – kibice Tottenhamu będą wiedzieli, skąd ten wielokropek), a Portsmouth miało więcej szczęścia i Jermaina Defoe w ataku. W każdym razie i Everton, i Portsmouth, i West Ham, i Blackburn, to na razie wańki-wstańki: raz niespodziewanie przegrywają, by tydzień później równie zaskakująco sięgnąć po trzy punkty.

W sumie Mark Lawrenson znów nie może mieć powodów do zadowolenia – tylko dwa trafione wyniki i kilka spektakularnych pomyłek (zdaniem eksperta BBC Sunderland miał np. wygrać z MC). A przed nami przerwa na reprezentację, a wcześniej – zamknięcie okienka transferowego (przypominam: zapraszam dziś na dyskusję o transferach). Tradycyjnie ostatniego dnia można się spodziewać szalonej aktywności działaczy Tottenhamu, ale wciąż jest czas na kupienie Robinho przez Chelsea, wciąż mogą nas zaskoczyć wzmocnienia Evertonu, a nawet Arsenalu, skoro media informują, że Arsene Wenger stara się o Salomona Kalou. Co jednak dla mnie najważniejsze, w kontekście transferowym i nie tylko: „chmura zwana Berbatowem oddala się na północ, a słońce przyświeca Tottenhamowi, oświetlając panującego w tej drużynie prawdziwego ducha wspólnoty” (metafora Henry’ego Wintera, sprawozdającego dzisiejsze derby; nie mogłem się oprzeć pokusie zacytowania jej).

PS Transferowe aktualności i rozmowa – w komentarzach poniżej.

Operacja Tottenham

„Operacja Tottenham już trwa” – powiedział Maciej Skorża, rezygnując z obecności swojego asystenta na ławce trenerskiej Wisły podczas meczu derbowego z Cracovią i wysyłając go na obserwację innego meczu derbowego, Chelsea-Tottenham. W tym samym czasie „operację Tottenham” rozpoczynali już policjanci zabezpieczający mecze na Stamford Bridge, a „operacja Wisła” w wykonaniu londyńskich kibiców trwała właściwie od chwili losowania. Na odwiedzanym przeze mnie forum fanów Tottenhamu wymieniano się informacjami na temat miasta i klubu. Kilku najbardziej zapobiegliwych zdążyło już zarezerwować lot do Balic, a nawet znaleźć miejsce na nocleg. Dużą popularnością cieszyły się wypowiedzi kolegów, którzy gościli już u nas turystycznie i którzy polecali pozostałym hostele blisko Rynku, wynosili pod niebiosa imprezową atmosferę, knajpy, no i – kto by się spodziewał – zabytki Krakowa i okolic. „Warto odwiedzić Wieliczkę – pisał jeden – taką kopalnię soli, w której znudzeni [znudzeni?! – MO] górnicy wyrzeźbili bardzo piękne rzeźby z soli”. „Kraków to miasto niedaleko Auschwitz – przypominał drugi. – Jeśli starczy wam czasu, z oczywistych względów powinniście pojechać także i tam”. Czytając ten ostatni wpis, na chwilę spoważniałem.

Na chwilę, bo jednak znajdowałem się wśród kibiców piłkarskich. Znający już Kraków fani Tottenhamu zauważyli podczas spacerów stadion Wisły i cieszyli się, że leży blisko centrum. Jeden znalazł w internecie zdjęcia nowych trybun i zamieścił je na forum, gdzie spotkały się z przychylną oceną. Właściwie jedyny problem, jaki wyniknął, dotyczył polskich kibiców. Fani z Londynu widzieli film Rossa Kempa, poświęcony w dużej mierze rywalizacji Cracovii i Wisły, i nie kryli niepokoju, z jakim przyjęciem spotkają się w Krakowie. „Polscy chuligani będą chcieli się pokazać na naszym tle i udowodnić, że są lepsi” – napisał któryś. – Tym razem to nie będzie tania wycieczka do krainy piwa. Ja nie jadę”.

Gdyby jeszcze wiedzieli to, co wie każdy mieszkaniec Krakowa – że w podtekście rywalizacji Wisły i Cracovii jest to samo, co w podtekście rywalizacji Tottenhamu z pozostałymi drużynami z Londynu: sprawa żydowska, a właściwie antysemickie obelgi, którymi obrzuca się zespoły z White Hart Lane i z ulicy Kałuży. Tottenham w Anglii jest uznawany za drużynę żydowską, zresztą sami jego kibice przyjmują to za dobrą monetę i mówią o sobie „Yids” albo „Yid Army”. Yid to Żydek, określenie niewątpliwie pogardliwe, więc od kilku lat władze angielskiej piłki w porozumieniu z organizacjami żydowskimi i antyrasistowskimi debatują, co z tym fantem zrobić: czy apelować o zmianę zwyczajów do ludzi, którzy używają go z dumą?

Poza dyskusją jest natomiast wznoszenie antysemickich haseł przez kibiców drużyn rywalizujących z Tottenhamem, zwłaszcza Arsenalu i Chelsea. Problem z rasizmem pojawiającym się wśród fanów tej ostatniej drużyny to w zasadzie temat na większy tekst, ale po pierwsze został już opisany przez Franklina Foera w książce „Jak futbol wyjaśnia świat” (uważajcie na polskie tłumaczenie – zgroza…), a po drugie – w ogromnej mierze należy do przeszłości. Wraz ze zmianą struktury społecznej kibiców Chelsea, ale też wraz z nasileniem działań antyrasistowskich przez instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo na stadionach (w Anglii wznoszenie antysemickich okrzyków podczas meczów jest przestępstwem), opisywane przez Foera osoby i sytuacje przestały tak dramatycznie rzucać się w oczy. Niemniej władze klubu ze Stamford Bridge wolą dmuchać na zimne – przed meczem z Tottenhamem zapowiadają zwiększony nadzór policji, proszą świadków wszelkich incydentów o zgłaszanie ich pod podane wcześniej numery telefonów, także za pośrednictwem esemesów. Nade wszystko jednak: przypominają, że każdy przyłapany na antysemickich okrzykach czy śpiewach, niezależnie od kłopotów z wymiarem sprawiedliwości, otrzyma dożywotni zakaz wstępu na Stamford Bridge.

Rozpisałem się o tym w nadziei, że zarówno jutrzejsze derby Londynu, jak jutrzejsze derby Krakowa i październikowy mecz Wisły z Tottenhamem dostarczą nam wyłącznie sportowych emocji. Najlepiej pokazać przyjezdnym, że jeśli mają się czego obawiać w Krakowie, to po prostu piekielnie groźnej drużyny z Pawełkiem, Diazem, Cleberem i Brożkiem w składzie.

PS O derbach Londynu i w ogóle o trzeciej kolejce Premiership (działo się już dzisiaj…) napiszę jutro  wieczór. A dla stałych i niestałych Czytelników bloga mam propozycję: spotkajmy się tu w poniedziałek wieczorem na rozmowę o transferach. Okienko zamyka się o pierwszej naszego czasu – nie wierzę, że nie będziecie czuwać do końca, czekając na wiadomości, kto jeszcze przyszedł lub odszedł, i że nie będziecie chcieli o tym porozmawiać. Zapraszam.

Krakowska tragedia

Raz już przeżyłem podobną traumę i doprawdy miałem nadzieję, że więcej nie będę. Wtedy Tottenham kupił Grzegorza Rasiaka i moje intymne hobby zaczął nagle podzielać cały naród, napotykani Anglicy byli przekonani, że kibicuję „Kogutom” od niedawna, i to wyłącznie z przyczyn patriotycznych, a koledzy z „Tygodnika” komentowali każdy przegrany mecz – doprawdy, częstsze niż dotąd transmisje telewizyjne nie były w stanie wynagrodzić tych bolesnych prób.

Wygląda na to, że były dobre strony czasów, kiedy drużyna nie grała jeszcze w europejskich pucharach. Spacerowałem po ulicach sennego miasta, myśląc o tym, co zawsze, i nikt mi w tym nie przeszkadzał. Teraz najwyraźniej wszyscy myślą o tym, co ja: wychodzę z redakcji po precla i wszędzie słyszę „Tottenham”, „Ramos” albo „Berbatow”. Już sobie wyobrażam te pisane w pośpiechu teksty dziennikarzy, opisujących sprawy od lat mi najbliższe w sposób daleki od dokładności (uwaga dotyczy zarówno dziennikarzy polskich, jak angielskich). Już czytam głosy na forum kibiców, zachwyconych perspektywą taniego lotu do miasta pełnego niedrogich knajp (nie słyszeli, że złotówka jest mocna?). Już próbuję zestawić sprawy dotąd niezestawialne – Ramos czy Skorża, Woodgate czy Diaz, Lennon czy Łobodziński, Bent (zakładam, że Berbatow jednak odejdzie) czy Brożek – i biorą mnie diabli, bo pierwszy raz w życiu nie potrafię ocenić siły przeciwnika. Już zaczynam męczące rozważania, czy iść na ten mecz, a jeśli tak, to gdzie właściwie usiąść – wśród Polaków czy w sektorze gości (jako członkowi klubu przysługuje mi prawo ubiegania się o bilet za pośrednictwem Tottenhamu).

No dobra, nie wpadajmy w panikę. Coś takiego przechodzili przecież niedawno polscy kibice Barcelony. Poza tym przygoda z Wisłą będzie jednak krótsza niż przygoda z Rasiakiem – potrwa w końcu tylko dwa tygodnie. Przeżyłem porażkę z Mancheterem United mimo trzybramkowego prowadzenia do przerwy, przeżyłem zwolnienie Martina Jola i odejście Robbiego Keane’a, przeżyję i to. No chyba, że przez nieuwagę wyjdę na ulicę w niewłaściwej koszulce.

A może to Leo ich upił?

Jeśli czytacie „Dziennik”, to już wiecie: odsunięcie od kadry Boruca, Majewskiego i Dudki jest tak naprawdę kolejnym, choć znacznie mniej zręcznym niż poprzednie, zabiegiem socjotechnicznym Leo Beenhakkera. Cezary Kowalski nie przebiera w słowach, jak na dziennikarza sportowego przystało: „Nikt nie mówi już o serii h a n i e b n y c h [podkr. moje] meczów w wykonaniu jego drużyny i kolejnej klęsce na Ukrainie”. Właściwie w jego dzisiejszym komentarzu, zatytułowanym „Boruc ofiarny”, brakuje tylko sugestii, że to Holender przez podstawione osoby upił swoich podopiecznych, żeby zrzucić z siebie odpowiedzialność. Nawet fakt, że dawniej pili wszyscy, a obecnie tylko trzech, jest argumentem przeciwko trenerowi: przecież dawne pijaństwa były „symbolem jedności i w pewnym sensie tworzenia prawdziwej drużyny”.

Szef działu sport „Dziennika” ubolewa, że Beenhakker nie potrafi się dogadać z piłkarzami i że nagłaśnia sprawę wbrew żelaznej zasadzie o praniu brudów we własnym gronie. Ciekawe, jak wyobraża sobie zawieszenie reprezentantów bez poinformowania o tym mediów… A może uważa, że problemem jest sama kara, zaś Beenhakker po wykryciu sprawy powinien po prostu zapakować Boruca i pozostałych do łóżek? Tylko jak po czymś takim wyglądałby autorytet trenera?

Są w tej sprawie argumenty zatrącające o kwestię profesjonalizmu: zawodnicy są zobowiązani kontraktami do określonego sposobu zachowania, np. do – czy ktoś zwrócił na to uwagę? – odwiedzin domu dziecka kilka godzin po nocnej libacji. Są kwestie natury (już widzę uśmiech politowania Cezarego Kowalskiego) zdrowotnej – picie alkoholu szkodzi, zwłaszcza bramkarzowi. Są względy natury (kolejny uśmiech politowania) wychowawczej: „To wciąż fantastyczni faceci, którzy bardzo pomogli i mnie, i drużynie, ale to także idole nastolatków” – mówił na wczorajszej konferencji prasowej Leo Beenhakker. Są wreszcie sprawy dotyczące relacji reprezentacja-kluby. „Ja też byłem trenerem klubowym i wiem, co to znaczy dostać zawodnika po zgrupowaniu reprezentacji, który nie nadaje się do gry w lidze” – to znów cytat z konferencji Holendra.

Jestem, jak wiadomo, kibicem piłki angielskiej. Lista ekscesów z udziałem tamtejszych piłkarzy jest długa, ale jeszcze dłuższa – zwłaszcza w ostatnich latach – stała się liczba obostrzeń nakładanych na nich przez kluby i reprezentacje. Żeby nie mówić już o alkoholu (za jego nadużywanie ukarano Boruca również w Glasgow), wymagania dotyczą diety, dopuszczalnych rozrywek, używania komórek w pomieszczeniach klubowych i podczas treningów… A żeby wyjść poza Anglię: Michał Szadkowski słusznie przypomina, jak Slaven Bilić wyrzucił z reprezentacji Chorwacji Ilicia, Srnę i Bałabana, którzy przed trzema laty zabalowali przed meczem z Rosją. Jedna z gazet napisała potem, że drużyna, która tak świetnie wypadła podczas Euro 2008, nie narodziła się w czasie wygranych meczów z Anglikami, ale właśnie w momencie wyrzucenia z niej trzech nietykalnych wcześniej gwiazdorów.

Leo Beenhakker ma rację, kiedy mówi, że w tej sprawie przegrani są wszyscy. Co będzie np., jeśli Boruc, Dudka i Majewski dostaną powołania na mecz z Czechami po tym, jak ze Słowenią i San Marino nie zdobędziemy sześciu punktów? Czy Cezary Kowalski nie odtrąbi wtedy kolejnej porażki Holendra i, co jeszcze ważniejsze, czy tak samo nie uznają zawieszeni piłkarze? Zgoda, że Beenhakker nie ma łatwego zadania. Tyle że to nie on sam je sobie utrudnił.

I jeszcze jedno: podobno w Kijowie piłkarze pili z dziennikarzami. Nie wiem, czy to prawda i o dziennikarzy jakich mediów chodzi. Ale ciekawe, czy jeśli tak, oni również zostali zawieszeni przez swoje redakcje.

PS Nie podaję linku do komentarza Kowalskiego, bo nie ma go na stronie „Dziennika”. Cytaty pracowicie przepisałem.

Premiership po raz drugi

Najnudniejsza liga świata? A z której strony? Za nami druga kolejka – bardzo dobra do analizy, bo w pewnym sensie przeciętna: bez starć gigantów i z jednym tylko pojedynkiem derbowym, nienajwyższego zresztą kalibru. Mamy początek rozgrywek, do zamknięcia okienka transferowego został tydzień, piłkarze wchodzą dopiero w sezon. Słowem: mnóstwo niewiadomych i jeszcze więcej zaskoczeń.

Weźmy typowania Marka Lawrensona, przed laty świetnego obrońcy Liverpoolu, a obecnie równie szanowanego, jak nielubianego eksperta BBC: w pierwszej kolejce trafił sześć wyników, w drugiej już tylko trzy (piszę to przed poniedziałkowym meczem Portsmouth-MU, w którym przepowiadał remis). Bo i rzeczywiście: kto się spodziewał, że rewelacyjna w pierwszej kolejce Aston Villa polegnie w meczu ze Stoke, które przecież według powszechnego przekonania ma w tym roku spaść z ligi? Kto się spodziewał wyjazdowego remisu Hull w meczu z Blackburn albo tego, że Fulham wygra z Arsenalem? Kryzys Manchesteru City nie okazał się tak wielki, jak wielu z nas prorokowało, podobnie jak odrodzenie West Hamu nie tak pewne, jak mówiło się tydzień temu. Nawet oglądając mecz Liverpoolu nie sposób było się nudzić, choć w tym przypadku wynik był zgodny z przewidywaniami Lawrensona.

Wszystko to bardzo ciekawe. Z jednej strony mamy Liverpool, o którym czytelnicy tego bloga wygłosili wiele złośliwości pod wpisem omawiającym pierwszą kolejkę. Czy nie powinni teraz tych złośliwości odwołać? Zgoda: zespół Beniteza nie grał dobrze i zasłużenie przegrywał aż do 86 minuty (ach, gdyby po akcji Mido i zwodzie Tuncaya a la Bergkamp padł jeszcze jeden gol dla gości…), ale mimo to potrafił postawić na swoim – podobnie zresztą jak Chelsea w niespodziewanie trudnym meczu z Wigan. Mentalność zwycięzcy to element konieczny do sięgania po zwycięstwo…

Z drugiej strony mamy grający zazwyczaj najpiękniejszy futbol świata Arsenal: serie koronkowych podań tym razem nie przekładały się na sytuacje bramkowe albo van Persie i Adebayor pudłowali. Wśród Kanonierów wyraźnie brakowało kontuzjowanego Fabregasa, a drużynie Fulham, jak powiedział po meczu Arsene Wenger, „ewidentnie zależało bardziej”. To nie pierwszy w ostatnich sezonach przypadek, kiedy Arsenalowi nie dostaje właśnie woli walki – szczególnie gdy teoretycznie słabszy rywal nadrabia bardzo ostrą grą (Pantsil powinien dostać czerwoną kartkę za faul na Eboue).

Nikt nie lubi w pierwszych tygodniach sezonu grać z beniaminkami: ta prawidłowość sprawdziła się we wszystkich trzech przypadkach, bo i Everton musiał walczyć do końca o punkty z West Bromwich Albion. Dla mnie oglądanie nowych drużyn w Premiership to frajda podwójna: po pierwsze zostawiają na boisku jeszcze więcej serca niż pozostali, po drugie uwielbiam wyzwanie, jakie niesie ze sobą przyspieszona nauka nowych nazwisk (czy zwróciliście np. uwagę na Michaela Turnera, obrońcę Hull?). I to nieprawda, że grają brzydki futbol: owszem, podczas meczu Stoke rzucały się w oczy 40-metrowe (!) wyrzuty z autu Rory’ego Delapa, ale ze zwodu i bramki Ricardo Fullera już nie sposób się nabijać.

Pisząc o Tottenhamie muszę ważyć słowa. Łatwo przybrać sarkastyczny ton i dywagować, z kim tym razem spotykają się działacze tej drużyny (przed rokiem, po równie fatalnym początku sezonu, podjęli potajemne rozmowy z Juande Ramosem, kiedy menedżerem zespołu był Martin Jol – gdy prasa to wyśledziła, Holender nie miał już szans na normalną pracę). Równie łatwo pozwolić sobie na gorycz i mówić, że w przypadku Tottenhamu zawsze po kroku naprzód następują dwa kroki w tył: cóż z tego, że drużynę zasilają Bentley, Dos Santos czy Modrić, skoro odchodzą Keane i – jak wszystko na to wskazuje – Berbatow? Czy nie podobnie było przed dwoma laty, kiedy przychodził Berbatow, ale odchodził Michael Carrick? Albo jeszcze dawniej, gdy kupowano Rebrowa, ale z zespołem żegnał się Sol Campbell? Starzy kibice znają to na pamięć: drużyna wydaje się prawie kompletna, prawie gotowa do walki o mistrzostwo, aż tu nagle wypada z niej Klinsmann, albo Gascoigne, albo Hoddle… Starzy kibice mają najlepiej: z fatalistycznym poczuciem humoru powtarzają sobie, że przeżyli już dwadzieścia jeden nieudanych sezonów ligowych i osiemnaście klęsk w Pucharze Anglii (wszystko jedno, w której rundzie) i zaczynają myśleć o przyszłorocznych wakacjach. I nawet jeśli starzy kibice widzą rzeczywistość zbyt czarno, to przecież dziś już chyba nikt nie będzie twierdził, że Tottenham może przedrzeć się do pierwszej czwórki, ba: mimo iż to sam początek sezonu, problematyczne wydaje się mówienie o miejscu dającym grę w europejskich pucharach.

Duet napastników Berbatow-Keane był jednym z najlepszych w Premiership; oprócz skuteczności Bułgar i Irlandczyk imponowali grą bez piłki i niemal telepatycznym porozumieniem. Mający ich zastąpić Darren Bent nawet jeśli potrafi strzelać bramki, jest piłkarzem o wiele bardziej przewidywalnym dla obrońców i stąd przy całej kreatywności drugiej linii, zagrożenie jakie stwarza Tottenham w tym sezonie jest na razie minimalne (i po co było sprzedawać zimą Jermaina Defoe do Portsmouth?).

Po tym, co się stało w sobotę (Ramos usunął ze składu „nieobecnego duchem” Berbatowa) wydaje się, że klamka zapadła: Bułgar nie wróci już na boisko w barwach Tottenhamu. Jak powiedział zwycięski na White Hart Lane Roy Keane, gdyby coś takiego wydarzyło się w jego drużynie, osobiście odwiózłby pragnącego odejść gwiazdora, gdzie tylko by sobie zażyczył: żaden piłkarz nie może być większy niż klub. Szkoda tylko stylu, w jakim to odchodzenie się odbywa. Sir Alan Sugar przypomniał w tych dniach wypowiedź Berbatowa z czasu, kiedy ten podpisywał kontrakt z Tottenhamem: że to klub, któremu kibicował od dziecka…

Zanim jednak nasza ocena zachowania bułgarskiej supergwiazdy stanie się zbyt jednoznaczna, zwróćmy uwagę na pewien paradoks. Wiele wskazuje na to, że na miejsce Berbatowa w Londynie pojawi się Andriej Arszawin. Warto pamiętać, że przez ostatnie tygodnie historia tych dwóch piłkarzy przebiegała identycznie – obaj myśleli o odejściu i nie przykładali się do treningów, obaj nie znaleźli się w składzie na weekendowy mecz swoich drużyn dlatego, że mieli głowy kompletnie gdzie indziej… Powiedzcie mi jeszcze raz, że to nie piłkarze rządzą tym światem

Po pierwszej kolejce nie nastawiałem się, że będę pisał o lidze angielskiej co tydzień. Ale dyskusja, która rozpętała się pod tamtym wpisem, trochę mnie rozpuściła. Rozmawiajmy dalej.

PZPN mówi tak

Już oficjalnie: PZPN wystąpił do FIFA z propozycją, by mecz Gruzja-Irlandia rozegrano w Polsce. „W przeszłości, w podobnej sytuacji, odbył się w Polsce mecz Glasgow Rangers- Andżi Machaczkała. Mamy dobre tradycje, gdy chodzi o pomoc w trudnych sytuacjach” – powiedziała „Tygodnikowi Powszechnemu” Elżbieta Klimaszewska z PZPN.

Muszę przyznać, że kiedy przed trzema dniami zgłaszałem ten pomysł, nie liczyłem na taki odzew. A jednak: najpierw wpis na blogu, informacje na Onecie i wsparcie kilku osób z „Tygodnika”, potem otwartość Legii i PZPN, i niemożliwe wydaje się możliwe.

Do 6 września zostało jeszcze kilkanaście dni. Najlepiej byłoby oczywiście, gdyby sytuacja na Kaukazie uspokoiła się na tyle, żeby Gruzini mogli rozegrać mecz z Irlandią u siebie. Ale jeśli nawet tak się stanie, jeśli nawet do Polski nie przyjadą Robbie Keane i Kacha Kaładze, w pamięci Gruzinów zostanie – nie pierwszy zresztą – dowód, że mogą na nas liczyć.

No i miło, że polska piłka po kijowskich blamażach pokazuje twarz nieco szlachetniejszą.

PS Jednak nie w Polsce… Wdzięczne za naszą propozycję władze gruzińskiej federacji obstają przy Tbilisi, a jeśli FIFA zdecyduje inaczej, jako miejsce awaryjne wskazują Karlsruhe, które zgłosiło się jeszcze zanim przyszedł faks z PZPN i w którym gra reprezentacyjny napastnik Aleksander Janiszwili. Więcej w rozmowie z Gogą Kawtaradze na stronie internetowej „Tygodnika Powszechnego”.

Zwycięstwo Gruzji

Gruzja wygrała mecz towarzyski z Walią: na stadionie w Swansea Beka Gotsiridze strzelił gola na 2:1 już w doliczonym czasie gry, po szkolnym błędzie obrońców gospodarzy (wcześniej, przy bramce dla Walii, nie popisał się z kolei gruziński bramkarz). Ale tym razem mecz interesował mnie ze względów pozasportowych. Zastanawiałem się nawet, czy w ogóle powinien się odbyć.

O tym, co dzieje się na Kaukazie, wszyscy wiemy. Wiemy, że w związku z trwającym tam konfliktem władze światowej piłki nakazały Gruzinom rozegranie zbliżającego się meczu eliminacji MŚ z Irlandią na neutralnym gruncie. W poprzednim wpisie rzuciłem pomysł, by to Polska zorganizowała ten mecz. Wsparli mnie koledzy z „Tygodnika” i z Onetu – od tamtej pory usłyszeliśmy o przychylności zarówno gruzińskiej, jak i polskiej federacji piłkarskiej. Do wszystkich podanych przedwczoraj argumentów dziś dodałbym jeszcze jeden: że grając w kraju tak im życzliwym Gruzini będą się czuli stosunkowo najbardziej „u siebie”; że doping warszawskiej, jak wiele na to wskazuje, publiczności, może nieść ich do zwycięstwa.

Ale kiedy patrzyłem na mecz z Walijczykami, kiedy widziałem czarne opaski na rękach reprezentantów Gruzji, kiedy dowiadywałem się o ich trudnościach z podróżą, a nawet o tym, że nie zagrało kilku piłkarzy występujących na co dzień w lidze rosyjskiej (nie zostali wypuszczeni); kiedy patrzyłem na łzy wzruszenia i dumy po odniesionym ostatecznie zwycięstwie, nie po raz pierwszy zastanawiałem się, czy futbol nie przesłania zajmującym się nim ludziom spraw znacznie ważniejszych. Inaczej mówiąc: czy kiedy w Gruzji trwa wojna, giną żołnierze i cywile, a uchodźcy dramatycznie potrzebują pomocy, w ich świecie jest jeszcze miejsce na piłkę nożną? Siedzę za biurkiem setki kilometrów od Swansea i od Tbilisi – nie potrafię tego ocenić. Szanuję emocje, jakie wyzwoliło zwycięstwo nad Walią. Obawiam się jednak, że przez nieuniknione łączenie jej ze sportem, prawdziwa tragedia zostaje jakoś zbanalizowana.

Pewnie nie ma dobrego wyjścia z takich sytuacji. Pewnie gdyby Gruzja z powodu wojny nagle wycofała się z międzynarodowych rozgrywek, na nikim nie zrobiłoby to wrażenia (tak samo jak gdyby Katie Melua przerwała trasę koncertową albo nagrała płytę poświęconą tragedii ojczyzny – nie wpłynęłoby to na rosyjskich przywódców). FIFA po prostu przyznałaby walkowery drużynom rywalizującym z nią w grupie i świat błyskawicznie odzyskałby swój porządek.

Wygląda na to, że Gruzini nie tylko muszą, ale i chcą grać dalej. A skoro tak, trzeba im zapewnić najlepsze możliwe warunki. Zaprośmy ich do Polski: niech mecz Gruzja-Irlandia odbędzie się przy Łazienkowskiej. Czasu na działanie jest coraz mniej: władze gruzińskiej federacji mają podać nowe miejsce meczu do 26 sierpnia, a – jak słyszę od naszego korespondenta z Tbilisi – decyzję będą podejmować jutro.

Niech gruzińscy piłkarze zagrają w Polsce

6 września, w ramach eliminacji mistrzostw świata, powinien się odbyć nie tylko mecz Polska-Słowenia, ale także spotkanie Gruzja-Irlandia. Międzynarodowe władze piłkarskie uznały jednak, że w związku z konfliktem na Kaukazie szanse na zorganizowanie meczu w Tbilisi są niewielkie i na prośbę Irlandczyków podjęły decyzję o rozegraniu go na gruncie neutralnym.

Gruzińska federacja piłkarska ma czas do 26 sierpnia na podanie nowego miejsca. I stąd prościutki pomysł: niech mecz Gruzja-Irlandia odbędzie się w Polsce. Niech to będzie jedna z tych inicjatyw, o których potrzebie mówi w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego” Adam Daniel Rotfeld. Były minister spraw zagranicznych przypomina, że jesteśmy państwem średniej wielkości: możemy się angażować w międzynarodowe działania nie wzbudzając podejrzeń, że chcemy załatwić jakiś własny mocarstwowy interes. „Polska w swojej aktywności dyplomatycznej działa bezinteresownie – mówi. – Świadczymy i możemy świadczyć usługi pośrednika, który niekiedy idealistycznie, ale zawsze na wysokim poziomie profesjonalizmu reprezentuje społeczność międzynarodową”.

Bądźmy więc jak Szwajcaria czy Szwecja – pośrednikiem. Niech PZPN, a może po prostu polski rząd i prezydent, zaproponują Irlandczykom i Gruzinom, by zechcieli zagrać u nas. Otoczmy tych drugich życzliwością, ale kibicujmy obu stronom (czy ja jeden chciałbym zobaczyć na żywo Robbiego Keane’a?). A organizując dwa mecze międzypaństwowe tego samego dnia i goszcząc pokaźne, miejmy nadzieję, grupy kibiców z zagranicy, przejdźmy przez rodzaj sprawdzianu przed Euro 2012 (świetna okazja dla pozostałych miast ubiegających się o współorganizację mistrzostw Europy – reprezentacja Polski ma tego dnia wystąpić we Wrocławiu).

Wiele słyszeliśmy o tym, że prezydent i premier są prawdziwymi kibicami. No to będą mieli okazję pojawić się na dobrym meczu. Ba: będą nawet mieli okazję wybrać między dwoma dobrymi meczami.

PS Korespondent „Tygodnika” w Gruzji Andrzej Meller zapytał o realność tego pomysłu wiceprezesa gruzińskiej federacji piłkarskiej, Gogi Kawtaradze. Oto, co usłyszał: „Po pierwsze jesteśmy bardzo wdzięczni za taką propozycję, z przyjemnością byśmy ją przyjęli, gdyby nie przeciwności natury finansowej. Obecnie drużyna znajduje się w Walii, gdzie przygotowuje się do jutrzejszego meczu towarzyskiego. Chętnie zagralibyśmy w Polsce: byłoby to dla nas duże wydarzenie, móc wystąpić w gościnie narodu, który nas wspiera. Ale możemy jeszcze apelować do FIFA, żeby jednak mecz odbył się w Tbilisi. Jeśli to się nie uda (a stracimy wówczas pół miliona dolarów), to 22 sierpnia, po naszym powrocie do kraju, będziemy mogli rozpatrzyć polski wariant”.