W hołdzie Katalonii

Najbardziej obciachowy był garnitur Guardioli: jakiś śliski i lejący się od góry do dołu. Ale marne to pocieszenie, bo i tym razem okazało się, że jedyne przyjemne chwile związane ze starciem polskiej drużyny i Wielkiego Rywala towarzyszą przedmeczowej lekturze prasy. „Nie jedziemy robić zdjęć”, „Nie pękniemy” – zapowiadali piłkarze Wisły. I właściwie dotrzymali słowa: nie mogę powiedzieć, że pękli, że sparaliżował ich strach albo że murowali bramkę w nadziei dotrwania do końcowego gwizdka. Nie przypominam sobie kompromitujących błędów, kiksów z gatunku tych, które stają się przebojami YouTube’a. Kłopot w tym, że nie przypominam sobie również groźniejszej akcji czy celnego strzału oddanego przez polski zespół. Innymi słowy: nie poddali się bez walki, ale też nie uwierzyli w jej sens.

W pewnym sensie był to mecz bez historii. Owszem, padły cztery gole, owszem, Barcelona z łatwością mogła strzelić jeszcze kilka kolejnych, choć i te, które padły, byłyby ozdobą niejednego wieczora „prawdziwej” Ligi Mistrzów. Eto’o, wykorzystujący świetne zagranie Marqueza, idące uliczką między pokaźną grupą piłkarzy obu drużyn. Xavi, uderzający tuż przy słupku. Henry, przerzucający piłkę nad bramkarzem po znakomitym podaniu Iniesty do Eto’o i odegraniu z pierwszej piłki tego ostatniego. Znowu Kameruńczyk, tym razem z podania Iniesty… Najbardziej przypominało to po prostu lekcję futbolu; lekcję udzielaną przez – przypomnijmy o tym, zanim rozpoczniemy tradycyjne narzekania – mistrzów Europy i supergwiazdy współczesnej piłki. Lekcję niewątpliwie wartą odrobienia przed meczami o Puchar UEFA.

Akcje Wisły toczyły się zbyt długo: zawsze ktoś musiał się zatrzymać, poświęcić chwilę na opanowanie piłki, a wtedy bez wysiłku dobiegało do niego dwóch piłkarzy Barcelony, zaś kiedy próbował odgrywać bez przyjęcia – podawał wprost pod nogi przeciwnika. Pamiętacie, jak w 39. minucie przebijający się na połowę gospodarzy Sobolewski zwolnił i zaczął się rozglądać? Skończyło się stratą, wyprowadzeniem kontry przez Katalończyków i uderzeniem wracającego do formy Henry’ego – wówczas jeszcze w boczną siatkę.

Nie mam ochoty, ale też i nie widzę powodów do wyśmiewania Wiślaków. Podobał mi się Junior Diaz, nie miałem zastrzeżeń do Cantoro i do cały czas szukającego miejsca między obrońcami Barcelony Pawła Brożka. Mariusz Pawełek mógł obronić strzał Xaviego, ale przecież mógł nie obronić w kilku innych sytuacjach. Może szkoda, że nie zagrali agresywniej, nawet gdyby mieli zapłacić za to serią żółtych kartek. I że przez większą część meczu nie udawał się pressing, że nie biegali więcej. Ale czy mogli biegać więcej, skoro Piotr Brożek walczył ze skurczami już na 10 minut przed końcem? Tyle się mówiło, że to zespół kataloński nie jest przygotowany do sezonu, że Guardiola nie wie jeszcze, jak go ustawiać, że w Barcelonie trwa wciąż przebudowa… Ale to była Barcelona, nie Beitar.

Za całe podsumowanie wystarczy stwierdzenie, że najlepszymi z Polaków byli kibice, przez długie minuty najgłośniejsi na Camp Nou. Jak mawiał Jerzy Pilch, nie jest to wiele, ale zawsze jest to coś.

Co się dzieje w Manchesterze?

Tym razem mam na myśli ten drugi Manchester, choć dzień po zdobyciu Tarczy Wspólnoty i na tydzień przed rozpoczęciem sezonu, w którym przyjdzie bronić mistrzostwa, wypadałoby zacząć od Manchesteru United. Tyle że podopieczni sir Alexa z pewnością sobie poradzą, a i w polskiej blogosferze nie brakuje stron omawiających ich losy w sposób co najmniej kompetentny.

Co innego z City. Rok temu wydawało się, że kibice tej drużyny wygrali los na loterii: klub kupił bogacz, nie żałujący pieniędzy ani na piłkarzy, ani na sztab szkoleniowy, do którego ściągnięto Svena Gorana Erikssona. Przeszłość bogacza była wprawdzie kłopotliwa (parę zdań o tym – w jednej z poprzednich dyskusji na blogu), ale w końcu kibice rzadko interesują się polityką, a już zwłaszcza polityką na drugim końcu świata. „Jak tam było, tak tam było: po co do tego wracać i psuć dobrą robotę, którą może u nas zrobić” – taki ton dominował początkowo na forach fanów MC. Potem jednak w Manchesterze coraz częściej dyskutowano o tym, co właściwie dobrego zrobił dla klubu pan Shinawatra. OK, zatrudnił Erikssona i dał mu pieniądze na transfery, ale po roku go zwolnił. OK, ściągnął na jego miejsce Marka Hughesa: świetne posunięcie, bo Walijczyk to menedżer młody, ambitny i coraz powszechniej doceniany (mówiło się nawet, że to on może zastąpić Awrama Granta w Chelsea). Wygląda jednak na to, że po upływie zaledwie dwóch miesięcy Hughes ma dość pracy dla Thaksina Shinawatry.

Oczywiście oficjalnie wszystko jest w porządku, działacze się uśmiechają, menedżer udziela wywiadów, ale za kulisami klubowi specjaliści od p.r. gorączkowo usiłują powstrzymać rozszerzanie się plotek. Co wiemy na pewno: że pan Shinawatra nie pojechał do Tajlandii na proces w sprawie korupcji i że w związku z tym mało prawdopodobne jest uwolnienie jego zamrożonej w tamtejszych bankach fortuny. Co wiemy prawie na pewno: że milioner zastanawia się nad wycofaniem z angielskiej piłki, a w każdym razie nad odzyskaniem części zainwestowanych w nią pieniędzy. W ubiegłym tygodniu reprezentujący go działacze podjęli rozmowy z Sunderlandem i Tottenhamem na temat oddania tym klubom Stephena Irelanda i Vedrana Corluki. Kłopot w tym, że zrobili to za plecami Marka Hughesa.

Relację insidera z tych wydarzeń czyta się jak scenariusz filmu akcji. Najpierw chorwacki obrońca nie pali się do transferu (przecież menedżer jeszcze niedawno mówił mu, jak bardzo na niego liczy), rusza jednak do Londynu na rozmowy z Tottenhamem. Wtedy dowiaduje się o tym Hughes: wetuje odejście Corluki, który przerywa rozmowy i udaje się do Glasgow na mecz MC z Celticem. Ludzie Shinawatry mówią menedżerowi, że oferta Tottenhamu jest zbyt dobra, by ją odrzucić: natychmiast po meczu Chorwat wraca na południe i kontynuuje negocjacje. Porozumienie zostaje osiągnięte. W czasie, kiedy w Manchesterze trwa sesja zdjęciowa drużyny przed nowym sezonem, Corluka przechodzi w Londynie testy medyczne i podpisuje kontrakt – z czym Hughes ostatecznie się godzi.

To znaczy nieostatecznie: po upływie kilkunastu godzin zarząd MC wycina menedżerowi ten sam numer i bez jego wiedzy akceptuje ofertę Sunderlandu dotyczącą Irelanda. Upokorzony i wściekły Walijczyk deklaruje, że skoro tak, on również odchodzi. Przerażeni działacze próbują odkręcić oba transfery – i na stronie MC pojawia się informacja, że Corluka po rozmowie z menedżerem decyduje się zostać. Kilka godzin później dementuje ją agent piłkarza. Źródła w Tottenhamie twierdzą, że wszystkie dokumenty są podpisane i że w razie czego klub gotów jest pójść do sądu…

Czy ta historia brzmi jak wyssana z palca? W gazetach czytam, że absencja Shinawatry na procesie w Bangkoku może mieć dla City poważne konsekwencje. Tajlandzki Sąd Najwyższy wydał nakaz aresztowania, zapewne niedługo usłyszymy o wszczęciu procedury ekstradycyjnej, za przestępstwa podatkowe skazano już żonę tajskiego biznesmena. A im więcej zamieszania wokół właściciela klubu, im więcej informacji o jego kłopotach finansowych i o próbach sprzedaży zawodników, tym trudniej się dziwić, że piłkarze czują się coraz mniej pewnie. Dziś usłyszeliśmy, że przedłużenia kontraktu odmówił świetny młody pomocnik Michael Johnson.

Szkoda: jeszcze parę dni temu myślałem, że Manchester City będzie jednym z poważniejszych kandydatów do walki o pierwszą czwórkę. Świetny menedżer, grupa doświadczonych zawodników, których wypierają ze składu młode wilki, właściciel z wielkim portfelem – wydawało się, że są wszystkie składniki potrzebne do sukcesu. Teraz mam poczucie, że większe szanse na powalczenie o Ligę Mistrzów może mieć Portsmouth z Crouchem i Defoe’m w ataku, no i – jak zawsze i jak nigdy – Tottenham.

Przez ostatnie dni toczyła się tu rozmowa o kupowaniu klubu. W jej trakcie ktoś przypomniał, jak na znak protestu przeciw sprzedaży Manchesteru United rodzinie Glazerów grupa kibiców tego klubu postanowiła założyć własny FC United of Manchester. Ciekawe, czy w mieście powstanie również FC City of Manchester.

PS AKTUALIZACJA Dzień po opublikowaniu tego tekstu BBC podała, że władze Premier League mogą przeprowadzić dochodzenie, czy właściciel Manchesteru City jest osobą godną kierowania klubem w związku z zarzutami korupcji, jakie postawiono mu w Tajlandii. Dowiadujemy się także coraz więcej o zamieszaniu w samym klubie.

 

Kup klub

„Uruchomiliśmy niedawno projekt kupimyklub.pl i stale szukamy możliwości promocji tego projektu wśród internautów będących sympatykami futbolu” – napisał do mnie jeden z założycieli strony kupimyklub.pl. Zapewnia, że cel jest szczytny: „Chcielibyśmy dzięki składkom użytkowników zbudować prawdziwy klub piłkarski, w którym kibice mieliby wpływ na najważniejsze decyzje”. I dodaje, że gdybym zechciał napisać o tym na blogu, byłaby to z pewnością doskonała promocja.

Pisać piszę, ale czy będzie to promocja – nie wiem. Od blisko półtora roku, czyli od czasu kiedy Will Brooks założył w podobnym celu MyFootballClub, nie opuszczają mnie wątpliwości.

Pomysł Brooksa był genialnie prosty: każdego z odwiedzających jego stronę internetową proszono o wpłatę 35 funtów, a suma tych „składek” miała umożliwić przejęcie kontroli nad którąś z angielskich drużyn. Na wyłożenie niewielkiej kwoty, a tym samym wykupienie udziału w wirtualnym początkowo klubie, zdecydowało się ok. 27 tysięcy ludzi z ponad 80 krajów. Ich pieniądze pozwoliły na kupno Ebbsfleet United, grającego w Blue Square Premier League, czyli na poziomie piątej ligi. „Po raz pierwszy w historii futbolu kibice otrzymują szansę przejęcia kontroli nad zawodowym klubem piłkarskim, zarówno na boisku, jak i poza nim” – ogłaszała społeczność MyFootballClub. I dalej: „Każdy udziałowiec będzie miał równe prawo głosu przy decyzji o wyborze pierwszej jedenastki, transferach i zarządzaniu klubem”.

Moje wątpliwości pojawiły się właśnie w tym miejscu. Oczywiście w czasach, kiedy biznesmeni z dalekich stron przejmują kolejne drużyny, inicjatywa Brooksa wydaje się stwarzać niepowtarzalną okazję odzyskania choć cząstki „naszej gry”. Z drugiej strony danie każdemu z „udziałowców” prawa głosu przy wyborze pierwszego składu uniemożliwia jakąkolwiek pracę szkoleniowcom. W końcu jak ma ocenić przydatność zawodnika człowiek, który nie ogląda treningów, mieszka na drugim końcu świata i choć ma do piłki wielkie serce, to zna się na niej w sposób umiarkowany? „Najpierw piosenkarze, potem tancerze, na końcu prawi obrońcy” – kpił Sachin Nakrani w „Guardianie”, porównując pomysł głosowania na pierwszą jedenastkę do wyłaniania zwycięzców jakiegoś „Tańca z gwiazdami”.

W przypadku Ebbsfleet nie zdecydowano się pójść na całość – menedżer Liam Daish zamiast zgodzić się na demokrację wybrał jej pozorowanie. I bardzo dobrze: poprzez głosowania kibiców nad ustalaniem składu czy transferami nie da się rządzić klubem. Zresztą zaufanie „udziałowców” do Daisha (moi rówieśnicy mogą go pamiętać z występów w reprezentacji Irlandii pod wodzą Jackiego Charltona) zaprocentowało pierwszym sukcesem: w maju na Wembley Ebbsfleet zdobyło FA Trophy, angielski puchar dla drużyn grających na poziomie od piątej do ósmej ligi. Wielu „współwłaścicieli” zdecydowało się przyjechać na mecz finałowy, niemała część oglądała transmisję online. Polecam lekturę tekstu z „Daily Telegraph”, opublikowanego w przeddzień tamtego spotkania. To był moment, w którym moje wątpliwości znacznie zmalały.

Co nie znaczy, że całkowicie zniknęły. Pytanie bowiem, ilu z tych, dla których kupno udziału w klubie ma być przedłużeniem zabawy w „Fantasy Football” albo gry w Championship, pardon: Football Managera, pozostanie wiernych przedsięwzięciu dłużej niż rok? Przed nowym sezonem (zaczyna się w ten weekend) Ebsfleet rozegrało mecze towarzyskie z Charltonem i Milwall. Oba przegrało, ale nie o wynik mi teraz idzie, tylko o frekwencję. Charlton i Milwall to znane drużyny, więc na trybunach pojawiło się blisko 2 tys. widzów, pojedynek z Mainstone United oglądało już tylko niecałe 600 osób. To jeszcze jeden kłopot: podziału kibiców na tych dawnych, którzy towarzyszyli drużynie gdy nazywała się Gravesend & Northfleet, i tych nowych, „wirtualnych”. Choć pewnie nie ma co przesadzać, skoro „wirtualni” przynoszą ze sobą pieniądze, w ślad za nimi idą sponsorzy, Ebsfleet się rozwija…

Czyli może kupowanie klubu ma jednak sens? Warto dodać, że kupimyklub.pl nie jest jedynym „dzieckiem” MyFootballClub: podobne pomysły pojawiły się m.in. we Francji, Danii, Brazylii, Hiszpanii i Rumunii, za każdym razem przybierając nieco inne formy. A że na razie zapowiedzi Polaków brzmią ogólnie, może część zgłaszanych tu zastrzeżeń nie znajdzie w ich przypadku zastosowania. Pojawią się jednak inne problemy. Jak np. znaleźć drużynę, która nigdy nie handlowała meczami? Skąd wziąć trenera o czystych rękach? Jeśli to naiwne pytania, niech pojawi się inne: jak księgować podarunki wręczane sędziom?

PS O sprawie wspomina także Football Freak. Do niego też napisali?

Księga niepokoju

Kto rządzi światem piłki? I co rządzi tymi, którzy rządzą światem piłki? Temat przewija się przez moje ostatnie wpisy, a odpowiedź, jakiej byłbym skłonny ostatecznie udzielić, powinna w zasadzie brzmieć optymistycznie: futbolem nie rządzą ludzie od pieniędzy i polityki, nie rządzi Roman Abramowicz ani Sepp Blatter. Że nie rządzą, niestety, kibice, wiemy właściwie od zawsze, podobnie jak wiemy, że na szczęście nie rządzą media. Rządzą piłkarze.

Od ilu to już tygodni obserwujemy transferowy serial z Garethem Barrym w roli głównej? Pierwsze zwiastuny miały miejsce w kwietniu, oficjalnie o zainteresowaniu Liverpoolu dowiedzieliśmy się w maju, potem Aston Villa odrzucała kolejne oferty, a Barry coraz bardziej otwarcie mówił o pragnieniu odejścia. W pewnym momencie poszło na ostro: piłkarz zarzucił menedżerowi Martinowi O’Neillowi, że choć deklaruje wolę zatrzymania go w klubie, to nie znalazł czasu na rozmowę, mimo iż znalazł czas na komentowanie Euro 2008 w BBC. W odpowiedzi Aston Villa pozbawiła swojego kapitana dwutygodniowych zarobków i czasowo odsunęła od treningów pierwszej drużyny. Następnie Barry wrócił na boisko i zaczął nawet pojawiać się w sparringach, a niedługo później usłyszeliśmy, że Liverpool nie wywiązał się z umowy, mówiącej o zawarciu porozumienia z Aston Villą do 31 lipca. Przedwczoraj na stronie zespołu z Birmingham przeczytałem jednak, że do transferu piłkarza może dojść także po tym terminie, bo on sam bardzo sobie tego życzy. „Mam na głowie cały klub i potrzebuję ludzi, którzy naprawdę chcą w nim grać” – mówi Martin O’Neill, tłumacząc, dlaczego – choć niechętnie – jest w stanie wyobrazić sobie życie bez człowieka, który w ciągu ostatnich lat był podporą drużyny.

Podobny problem stanął przed Juande Ramosem, zgadzającym się na sprzedaż Robbiego Keane’a, i kupującym parę dni później Davida Bentleya (tu przechodzimy do pytania numer dwa, czyli co rządzi tymi, którzy rządzą piłką). Zarówno Keane, jak i Bentley nie ukrywają, że zmiana klubu nie oznacza jedynie awansu sportowego i – z pewnością – finansowego, ale również przejście do drużyny, której kibicują od dziecka. Nie wiem oczywiście, jak wiele w ich wypowiedziach strategii piarowskiej, adresowanej zarówno do wielbicieli nowej, jak i starej drużyny („sami rozumiecie: to jedyna propozycja, której nie mogłem odrzucić”), ale mimo tego zastrzeżenia muszę przyznać, że obaj brzmią wiarygodnie – i to też w zasadzie powinno brzmieć optymistycznie. W każdym razie obaj postawili na swoim niezależnie od tego, co myślą o tym dotychczasowi pracodawcy.

Do końca okienka transferowego jeszcze prawie miesiąc, a już mamy tyle do omówienia. Czy ten świat nie zwariował, skoro Tottenham kolejny raz płaci 17 milionów za piłkarza praktycznie bez doświadczenia na arenie międzynarodowej (mecze towarzyskie, nawet w reprezentacji Anglii, pomijam), a 28-letni, czyli niemłody już Irlandczyk odchodzi z Londynu za ponad 20 milionów? A żeby użyć innych przykładów: czy 38-letni Brad Friedel jest wart 2 miliony? Czy warto płacić 16 milionów za prawego obrońcę, nawet gdy ten obrońca nazywa się Bosingwa, a inwestorem jest Chelsea? No i ile pieniędzy trzeba wydać na utrzymanie w Premiership? W ciekawym artykule na łamach „Independenta” Glenn Moore zwraca uwagę, że Sunderland wydał w ubiegłym roku 50 milionów na transfery, a mimo to do końca walczył o pozostanie wśród najlepszych. Owszem: kluby dostają potężne wsparcie od telewizji, ale te dotacje wkrótce mogą przestać równoważyć wydatki. A z tegorocznego raportu Deloitte o finansach w piłce wynika kolejne potwierdzenie tezy, że piłkarze są tu najważniejsi: coraz większą część klubowych wydatków pochłaniają ich pensje (średnia w Premiership wynosi 63 proc.). Pytanie, czy jak tak dalej pójdzie, nie trzeba będzie przypominać sobie lekcji upadku Leeds i światem piłki nie zacznie rządzić komornik… Skromny pomocnik księgowego w Lizbonie odczuwa coraz większy niepokój, nawet jeśli jego idole mają się coraz lepiej.

PS Dziękuję za wszystkie miłe słowa i porady pod wpisem „urlopowym”. Wieści docierały dzięki wyprawom do kawiarenek internetowych i nadużywaniu służbowej komórki z dostępem do internetu.

Berbatow, Keane i jedenaście rzeczy, których nie dowiem się podczas urlopu

Fatalna historia: wyjazd w głuszę, z dala od cywilizacji i, co gorsza, z dala od internetu; najbliższe dwa tygodnie będą czasem domysłów i niepewności. Pal licho, że nikt mnie nie poinformuje, czy Legia awansuje do Pucharu UEFA i co będzie z Wisłą. Pal licho inne Przeklęte Problemy: jakie właściwie drużyny rozpoczną rozgrywki polskiej ekstraklasy (wiem, że rozpoczęcie już za 7 dni, ale przecież w tej dziedzinie niczego nie można być pewnym: ktoś się będzie odwoływał, komuś – ptaszki ćwierkają, że Cracovii – w ostatniej chwili coś wyciągną…), czy zastrajkują sędziowie i kto będzie budował Stadion Narodowy? Gdzie zagra Ebi, a gdzie Roger, o Borucu nie wspominając? Wytrzyma Beenhakker z PZPN-em? Opublikuje któryś z polskich reprezentantów książkę o nieudanym Euro?

Powtarzam: pal licho problemy polskiej piłki. Nie dalej jak siedem godzin temu sir Alex powiedział, że Ronaldo zostaje jednak w Manchesterze. Nie dalej jak godzinę temu prezes Tottenhamu poinformował o złożeniu skargi do Premier League w związku z nielegalnym kaptowaniem Keane’a i Berbatowa przez Liverpool i MU, zwracając przy tym uwagę na niebywałą hipokryzję przedstawicieli tej ostatniej drużyny (tyle narzekali na postępowanie Realu w sprawie Ronaldo, a robią to samo). Sam oczywiście nie pamięta, jak wykorzystał niedzisiejsze przepisy przy okazji transferu 16-letniego Johna Bostocka z Crystal Palace…

W tym łańcuchu pokarmowym nie ma niewinnych: Real chce się pożywić daniem z Manchesteru, Manchester tuczy się na Tottenhamie, ten sięga po potrawę z Crystal Palace, ciekawe, na kim to wszystko odreaguje Simon Jordan. A przy okazji obserwujemy kompromitację twierdzenia, że piłkarze to „współcześni niewolnicy”. Jak kilka miesięcy temu mówił Arsene Wenger i jak dziś sugeruje Daniel Levy, tak naprawdę to piłkarze rządzą. Jeśli będą chcieli odejść, nie sposób będzie ich zatrzymać, bo też i po co zatrzymywać ludzi, którzy nie przykładają się do treningów albo rozkładają atmosferę w szatni. Słowa prezesa Tottenhamu i gorzki wywiad Martina O’Neilla w sprawie Garetha Barry’ego pokazują, że jedyne, co można zrobić w takim przypadku, to negocjować wysokość odstępnego. Piłkarzom wierzyć nie można: Aleksander Hleb, który w październiku mówił, że chce zakończyć karierę w Arsenalu, dziewięć miesięcy później był już w Barcelonie.

Wszystko wyjaśni się zapewne w najbliższych dniach, ale w najbliższych dniach ja będę odcięty od świata. Najchętniej nie jeździłbym na wakacje, a jeśli to nie w miejsca pozbawione internetu. Przeglądanie gazet w pobliskich sklepach zwykle daje marne rezultaty: najważniejsze z mojego punktu widzenia informacje podawane są petitem, jeśli w ogóle. W końcu kogo z Włochów, Francuzów czy Słowaków obchodzi jakiś pomniejszy transfer w lidze angielskiej? Pisania upokarzających esemesów do znajomych, żeby weszli na stronę klubu i sprawdzili wiadomości, nie znoszę. Zostaje wymykanie się chyłkiem z towarzystwa i wielokilometrowa wyprawa do kawiarenki internetowej. Nie sprzyja to budowaniu więzi z resztą grupy, ale co tam… Wszystkie wakacje ostatnich lat oznaczają to samo nerwowe dopytywanie w różnych mieścinach o dostęp do sieci, a potem pospieszne czytanie wszystkiego naraz: wieści transferowych, relacji ze sparingów, komentarzy sfrustrowanych kolegów-kibiców, teraz dojdzie jeszcze zaglądanie na własnego bloga. Wiem: można jeździć na wakacje jesienią, ale przecież wtedy liga gra już w najlepsze.

Zostawiam Was na dwa tygodnie. Jeśli Berbatow, Keane, Lampard czy Barry zmienią barwy klubowe, dowiecie się o tym przede mną. Jeśli ktoś kupi Arszawina albo Van der Vaarta – usłyszycie o tym pierwsi. Ja będę w tym czasie zaklinał rzeczywistość, powtarzając, że Robbie nam tego nie zrobi, i samemu nie wierząc w to, co mówię.

Szkółka niedzielna

Najpierw znajdujesz w internecie kontakt do kogoś, kto przedstawia się jako były piłkarz, a obecny poszukiwacz talentów dla Chelsea. Rozmawiacie o futbolowej przyszłości twojego nastoletniego syna: facet oferuje mu wyjazd na staż do Londynu, z opłaconymi kosztami podróży i pobytu, a jedyny warunek, jaki musisz spełnić, to niewielka w obliczu przyszłych zysków opłata rejestracyjna. Spotykacie się w przyzwoitym hotelu, spisujecie umowę na firmowym papierze klubu, a gdy jest już po wszystkim, wręczasz mu te banalne parę tysięcy dolarów.

Jeszcze jedna historia z gatunku dotyczącego, jak by powiedział Sepp Blatter, „współczesnych niewolników”. Tym razem jednak jesteśmy nieporównanie bliżej naruszeń prawa niż w przypadku biednego Ronaldo, bezwzględnie wyzyskiwanego na plantacji bawełny okrutnego Fergusona. Oto BBC urządziła prowokację dziennikarską by pokazać, jak w Afryce wygląda wyciąganie pieniędzy od ludzi, dla których jedyną szansą na wyrwanie się z biedy wydaje się piłkarska kariera jednego z członków rodziny. Ogłaszający się w internecie oszuści podszywają się pod przedstawicieli klubów Premiership, szukających nowych talentów do swoich szkółek piłkarskich – i żądają pieniędzy w zamian za obietnice testów czy staży.

Widzimy to na własne oczy: wysłannik BBC podczas rozmowy z rzekomym przedstawicielem Manchesteru United podaje się za ojca młodego napastnika z Ghany. Mowa jest o dwuletnim pobycie nastolatka na Wyspach, padają miłe słowa, okrągłe obietnice, w końcu na stole pojawiają się dokumenty z logo MU. Fałszerstwo szyte wyjątkowo grubymi nićmi, bo w papierach znajduje się informacja, że należy je przesłać do… Matta Busby’ego. Na ogół jednak wystarcza: marzący o karierze Adebayora czy Drogby biedacy nie orientują się w strukturze brytyjskich klubów i nie znają prawa, uniemożliwiającego im uzyskanie pozwolenia na pracę w Wlk. Brytanii bez wcześniejszego rozegrania odpowiedniej liczby meczów w reprezentacji swojego kraju (nie mówię już o tym, że kluby nie żądają raczej pieniędzy od piłkarzy, z którymi zamierzają podpisać kontrakt).

Piszę o tym z dwóch powodów. Po pierwsze, kilkanaście miesięcy temu oglądałem już efekty innego śledztwa dziennikarskiego BBC, w którym wysłannik stacji wcielił się w rolę przedstawiciela amerykańskiego biznesmena zainteresowanego inwestowaniem w piłkę i w tej roli poznającego menedżerów, agentów i działaczy. Tu uderzenie było mocniejsze i szło znacznie wyżej: dwóch filmowanych ukrytą kamerą agentów oskarżyło o przyjmowanie łapówek menedżera Boltonu Sama Allardyce’a, widzieliśmy także dyrektora ds. młodzieży w Chelsea Franka Arnesena, nielegalnie kaperującego 15-letniego juniora Middlesbrough. Innymi słowy: za każdym razem, kiedy wchodzimy w świat piłki nieco głębiej – i to nie tylko tej naszej, pezetpeenowskiej – znajdujemy się bardzo daleko od szkółki niedzielnej, niezależnie od tego jak prezentowałaby się ona w reklamach FIFA.

Powód drugi jest bodaj poważniejszy: nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby afrykański proceder uruchomić tu, nad Wisłą, nabrałoby się mnóstwo rodaków.

Ronaldo, Blatter, Bostock

Przyczyną całego zamieszania jest genialny ponoć nastolatek John Bostock (wczesne próbki jego nieprzeciętnego talentu można znaleźć na YouTubie, miniportret – w archiwum „Daily Mail”). Kapitan reprezentacji Anglii U-17, w pierwszym składzie Crystal Palace zadebiutował w wieku 15 lat, najpierw jako rezerwowy, potem – piłkarz wyjściowej jedenastki. Dziś jest przyczyną transferowej burzy, której pierwsze grzmoty usłyszeliśmy w maju, a która rozszalała się na dobre przedwczoraj.

Najpierw zagrzmiało: kiedy Bostock skończył 16 lat, nie podpisał kontraktu z Crystal Palace. Później – właśnie w maju – ogłosił, że przechodzi do Tottenhamu. W myśl przepisów jego nowy klub powinien wypłacić poprzedniemu odszkodowanie za wyszkolenie piłkarza – pytanie tylko, w jakiej wysokości. Ponieważ kluby nie zdołały się porozumieć, sprawę rozstrzygnął niezależny trybunał Football League. Jego posiedzenie odbyło się dwa dni temu: ustalono, że Tottenham zapłaci Palace 700 tys. funtów, a suma może wzrosnąć do 1,25 miliona, w zależności od postępów, jakie Bostock zrobi w drużynie z Premiership.

No i huknęły pioruny, bo słynący z niewyparzonej gęby Simon Jordan, prezes i właściciel Crystal Palace, oświadczył mediom, że czuje się obrabowany i sponiewierany przez „panel półgłówków”; że orzeczenie trybunału to skandal, kompletnie rozmijający się z rzeczywistą wartością młodego piłkarza. Jordan ujawnił, że już w wieku 14 lat chłopcem interesowały się Barcelona i Chelsea, a oferta tej drugiej – w wysokości 900 tys. funtów – została przez Crystal Palace odrzucona. W dodatku – gardłował dalej – niewiele starszy od Bostocka, niewiele bardziej doświadczony i być może nawet mniej uzdolniony Aaron Ramsey przeszedł z Cardiff do Arsenalu za pięć milionów (tam zadziałały prawa rynku, tu – ponieważ Bostock nie ma jeszcze 17 lat – można było odwołać się do trybunału).

Nawet jako kibic Tottenhamu muszę przyznać, że Jordan ma prawo być wściekły. Słuszny pomysł międzynarodowych władz piłkarskich, nakazujący wypłacanie macierzystym klubom zdolnych juniorów odszkodowań za szkolenie, musi wziąć w łeb, jeśli rozsądzający spory trybunał nie bierze pod uwagę realiów rynkowych. Crystal Palace domagało się od Tottenhamu 4,5 miliona: 2 miliony z góry, pół miliona po podpisaniu przez Bostocka pierwszego w pełni profesjonalnego kontraktu (na razie chłopak trafia do akademii) i kolejne dwa miliony po 40 występach w pierwszym składzie drużyny z Premiership. „Jeśli zagrasz 40 meczów w drugiej linii Tottenhamu, jesteś wart 15-20 milionów, nie 4,5 miliona” – mówił Jordan w BBC, zwracając uwagę, że nie żądał zbyt wiele.

To jeszcze jeden temat ocierający się o przyszłość angielskiej piłki: czy mniejszym klubom opłaca się w ogóle inwestować w pracę z młodzieżą, skoro i tak wydają swoich wychowanków na żer bogaczom? Wyobraźcie sobie, że przez osiem lat szkolicie talent na miarę Beckhama, Manchester United podkupuje go wam za kilkaset tysięcy, by po kilku latach zarobić na nim kilkadziesiąt milionów…

Inna sprawa, czy tym najzdolniejszym opłaca się zmieniać klub w tak młodym wieku. Bostock był wiosną graczem dorosłej drużyny Crystal Palace i miał możliwość zdobywania doświadczeń „w boju” o prawdziwą stawkę: o awans do Premiership. W Tottenhamie trafia znów między juniorów, czyli robi krok w tył – choć warunki treningu i, oczywiście, dochody będzie miał nieporównanie lepsze. To coraz częstszy przypadek: najpierw słyszymy o kupnie przez drużynę z ekstraklasy genialnego ponoć nastolatka, później nie wytrzymuje on konkurencji z piłkarzami pierwszego składu (presja wyniku jest tak duża, że trenerzy nie mogą sobie pozwolić na wpuszczanie kogoś na boisko jedynie w celu zbierania doświadczeń), po dwóch-trzech latach zatrzymuje się w rozwoju i wraca do któregoś z klubów niższych lig. Zjawisko kłopotliwe także dla trenerów reprezentacji Anglii: przyszłych kadrowiczów wypierają z tutejszych drużyn obcokrajowcy.

Czytam w ostatnich dniach o nierównościach występujących we współczesnej piłce, ba: nawet o współczesnym niewolnictwie (niewolnictwo za 100 tys. tygodniowo, na podstawie kontraktu podpisanego świadomie kilkanaście miesięcy temu: w dzisiejszych czasach można, jak widać, powiedzieć wszystko i przy pomocy każdej metafory…), i mam poczucie utraconej miary. Owszem, świat futbolu to nie oaza ekonomii społecznej, ale dowodem na to jest raczej przejście Bostocka do Tottenhamu niż ewentualne pozostanie Cristiano Ronaldo w Manchesterze United.

Taki sobie trener

Właściwie to zabawne, że w Polsce tyle się mówi o kompleksie cudzoziemca: cóż powiedzieć o Anglikach po pierwszej konferencji prasowej Luisa Felipe Scolariego w roli menedżera Chelsea? Dziennikarze chwalili nawet jego garnitur i krawat, nie zapominając rzecz jasna o zaskakująco dobrej angielszczyźnie i pewności siebie akurat takiej, jaka wydaje się potrzebna w tym fachu (dolne rejony Mourinho, górne Granta). Presja? Jaka presja? Nie macie pojęcia, co to znaczy być trenerem Brazylii. Drogba? Na 200 procent zostaje (i wierz tu gazetom…). Lampard, o którego stara się Inter? Zostaje, chce ze mną pracować. Terry? Zajrzał wczoraj do mojego pokoju, powiedział „Nazywam się John Terry”, a ja odpowiedziałem: „Znam cię, będziesz moim kapitanem”. Steve Clarke? Wciąż pracuje w sztabie szkoleniowym. Abramowicz (pardon: Scolari mówi „pan Roman”)? Chce, żebyśmy grali piękny futbol, ale żeby osiągnąć wynik nie zawsze można sobie na to pozwolić. Cristiano Ronaldo? Nigdy nie doradzałem mu zmiany klubu. „Special One”? Owszem, jestem wyjątkowy dla przyjaciół i rodziny, ale trener ze mnie taki sobie (Scolari prezentuje firmowy uśmiech Gene’a Hackmana).

W sumie odpowiedzi, jakie wszyscy chcieliby usłyszeć – niewątpliwy sukces i znacząca poprawa wizerunku klubu po sezonie bez trofeów i gorszącym rozstaniu z Avramem Grantem. Moi przyjaciele kibicujący Chelsea powinni być zachwyceni, a moi przyjaciele kibicujący Tottenhamowi – odczuwać lekką zazdrość (kiedy wreszcie Juande Ramos wypowie jakieś zdanie po angielsku?).

Co nie znaczy oczywiście, że Scolari rozwiał wszystkie nurtujące nas wątpliwości. Ja np. od paru dni zastanawiam się nad zestawieniem środka pomocy Chelsea w najbliższym sezonie. Przyjmijmy nawet, że nowy menedżer nie zamierza sprowadzać Kaki (choć władze Milanu są innego zdania): czy Deco, Ballack i Lampard mogą występować razem na boisku? Kto będzie wspierał taką trójkę ze skrzydeł, a kto zabezpieczał tyły? Jak bym nie liczył, także przy założeniu, że w ataku będzie grał osamotniony Drogba, wychodzi jakieś sześć osób w drugiej linii.

Kolejne pytania z gatunku tych, które dziś nie padły: czy Deco nie jest zbyt delikatny jak na Premiership? Wyobrażacie go sobie w konfrontacji z Deanem Windassem? Dalej: czy najważniejsi piłkarze tej drużyny nie są odrobinkę za starzy? I czy Scolari zna się na rynku transferowym? Bo jeśli tak, to dlaczego w Chelsea pojawiają się, lub mają się pojawić (Kaka? Robinho?), wyłącznie znani mu z reprezentacji Brazylijczycy i Portugalczycy?

Tak, wiem: kierując drużynami narodowymi pokazał, że potrafi podporządkować zespołowi największe nawet indywidualności. Ale akurat z trójki Ballack-Lampard-Deco każdy może i powinien być liderem, a nie piłkarzem występującym od czasu do czasu albo wchodzącym z ławki za kolegę. W dodatku Scolari ma jeszcze Makelele, Essiena i Mikela, Joe Cole’a i Maloudę, Wrighta-Philipsa i Kalou: wszyscy oni też muszą grać, a jeśli nie będą… Prasa na Wyspach zakochuje się łatwo, ale równie łatwo o tej miłości zapomina.

PS Skoro o Chelsea, odrobina autopromocji: polecam świeżutki wywiad z niżej podpisanym na Chelsea Poland Blog.

Prawda, że brednia

„To może być jeden z największych hitów transferowych w historii naszej ligowej piłki. Niewykluczone, że nowym piłkarzem Wisły Kraków zostanie słynny Mohamed Kallon” – pisze „Dziennik”, a czytelnik przeciera oczy ze zdumienia. Najpierw dlatego, że dopiero co w innej gazecie znalazł informację, że przy Reymonta nie zanosi się na wielkie transfery. Potem dlatego, że w krótkim skądinąd tekście policzył sobie wszystkie „może”, „prawdopodobnie”, „niewykluczone”. Przedstawiciel Wisły, dyrektor sportowy Jacek Bednarz, pojawia się wprawdzie w artykule, ale jako ktoś, kto odmawia komentarza (ciekawe, czy w ogóle był pytany). Jest za to wypowiedź kogoś, kto podaje się za agenta Kallona i kto mówi, że jest w kontakcie z działaczami pewnego polskiego klubu, po czym tajemniczo dodaje „wszystko jest możliwe”. W sumie, po odjęciu spójników i biogramu piłkarza a la wikipedia, z tekstu „Dziennika” nie zostaje… nic.
Informację o Kallonie i Wiśle zawdzięczam komentarzowi zwz do wpisu, w którym bawiłem się w pisanie depeszy o rzekomym transferze do Cracovii Henrika Larssona. Problem w tym, że tu nie mamy do czynienia z żartem i że w pisaniu o transferach polskie gazety coraz mocniej upodabniają się do angielskich – szkoda, że do tabloidów. Mechanizm wydaje się zrozumiały: ponieważ przez następne tygodnie kupowanie piłkarzy będzie głównym tematem kibicowskich dyskusji, nic prostszego wyjść naprzeciw zapotrzebowaniu zmyślając odpowiednią historyjkę, podkręcając lid, fabrykując wypowiedź piłkarza lub dzwoniąc do kompletnie niewiarygodnego agenta… Cytowalność zapewniona, bo zanim zainteresowany klub informację zdementuje, powtórzą ją inne gazety i portale, podchwycą kibice, i tak zamiast „tematu z d… wyjętego” (w redakcji „Faktu” tak się ponoć mówi o wiadomościach typu wieloryb płynący w górę Wisły) mamy „transfer z d… wyjęty”.
Zwracam uwagę na tekścik z „Dziennika”, bo po pierwsze, chodzi o poważną gazetę – w tym przypadku lekceważenie inteligencji czytelnika jest wyjątkowo irytujące. Po drugie, mimo iż w ciągu najbliższych tygodni przeczytamy takich historii dziesiątki, myślę, że warto je wyławiać i co jakiś czas publicznie wołać „sprawdzam” – zwłaszcza, jeśli chodzi o kreatywność polskich dziennikarzy, a nie o przepisywanie gazet zagranicznych (w tym ostatnim przypadku też można by zresztą przyjąć pewne kryteria: nie cytować np. tabloidów, czekać na stanowisko klubu lub zainteresowanego piłkarza, nie dawać wiary agentom). Minimum rzetelności wydaje mi się metoda stosowana przez stronę internetową SkySports: w swoim Transfer Centre umieści każdą wiadomość, ale opatrując ją ikoną wyrażającą ocenę prawdopodobieństwa: uścisk dłoni to transfer dokonany, waga – prawdopodobny, komiksowe „dymki” – spekulacje, plotki i historie wyssane z palca.
Poczynań Wisły Kraków nie śledzę bardzo uważnie, więc wolałem się upewnić: wysłałem esemesa do szefa działu sportowego „Gazety Wyborczej” w Krakowie, towarzyszącego drużynie na zgrupowaniu w Austrii. „To brednia z tym Kallonem, prawda?” – zapytałem. „Prawda, że brednia” – odpowiedział Andrzej Klemba.

Angielski Arszawin, polski Owen

Chciałbym mieć ich problemy – myślałem sobie niedługo po tym, jak Leo Beenhakker stanął przed Sanhedrynem, kiedy czytałem podsumowanie mistrzostw Europy w wykonaniu Henry’ego Wintera. Zdaniem jednego z najbardziej cenionych w Anglii dziennikarzy piszących o futbolu, na turnieju pełnym „wspaniałych goli, płynnej gry, szybkich podań, wyśmienitego przygotowania fizycznego, wielkich namiętności i okropnej obrony”, tak naprawdę nie brakowało żadnego Anglika; żaden z tych niewiarygodnie popularnych, w wieku dwudziestu paru lat publikujących autobiografie, świetnie opłacanych gwiazdorów Manchesteru United, Liverpoolu czy Chelsea nie znalazłby miejsca wśród piłkarzy wybijających się na Euro.

No może jeden Rio Ferdinand miałby tu czego szukać, zważywszy, ile podczas turnieju obserwowaliśmy błędów środkowych obrońców. Poza tym mizeria: Anglicy nie mają porządnego bramkarza, dobrych ofensywnych pomocników, zwłaszcza grających szeroko, i klasycznego środkowego napastnika – nie mają Casillasa, Iniesty i Pawluczenki… Anglicy łatwo tracą piłkę – gdy na Euro królowały drużyny potrafiące się przy niej utrzymać. Anglicy wciąż nie znaleźli piłkarzy grających między liniami – obrony i pomocy, jak Senna, oraz pomocy i ataku, jak Arszawin czy Ballack. Anglicy nie stanowią drużyny – nawet jeśli kilku indywidualnie imponuje techniką.

Chciałbym mieć ich problemy – myślałem sobie w kontekście nie milknącej debaty o przyczynach polskiej klapy. Oglądamy wszyscy Premiership, podziwiamy Rooneya, Gerrarda, Terry’ego, gdyby to było realne nie wahalibyśmy się ani chwili w proponowaniu polskiego obywatelstwa Hargreavesowi, Defoe, Downingowi, obu Cole’om… Oni mają być za słabi na podbijanie Europy? Ale skoro tak, to czego oczekiwać od grupy, którą zabrał do Austrii Leo Beenhakker, i czego oczekiwać od jej następców?

Daleki jestem od idealizowania Holendra. Nie zamierzam twierdzić, że podczas mistrzostw Europy ani razu się nie pogubił. Ale myślę sobie, że to, iż zamiast o własnych błędach mówi teraz o słabych stronach systemu szkolenia w Polsce, braku infrastruktury etc., ma jeszcze inny powód niż naturalna skądinąd niechęć arystokraty do tłumaczenia się przed przedstawicielami plebsu. Ten awans, to fantastyczne zwycięstwo nad Portugalią w Chorzowie i to wyrównanie w 87. minucie rewanżu w Lizbonie w pewien sposób zafałszowały obraz rzeczywistości. I choć zawsze można dywagować w duchu „Championship Managera”, że wystarczyłoby wymienić Łobodzińskiego na Jelenia albo inaczej dobrać piłkarzom treningi, pardon: jednostki treningowe, to być może pożyteczniej byłoby zobaczyć ciągłość między marnym występem Polaków na Euro a brakiem szkolnych boisk z prawdziwego zdarzenia.

Naprawdę, jakkolwiek zabrzmi to belfersko: bez inwestycji w to, co po angielsku nazywa się grassroots (kłania się rządowy program „Orlik”), ale też bez masowych wyjazdów polskich trenerów na staże w zagranicznych klubach, bez budowy przyzwoitych obiektów treningowych, ale też bez systemu wyławiania i formowania najmłodszych talentów, o wyeliminowaniu korupcji nie wspominając, rozmowa o tym, czy gdyby nie błędy Beenhakkera Żurawski czy Krzynówek mogliby podbić Euro, mija się po prostu z celem. Nie widzę powodów, żeby nie wierzyć Winterowi: Euro nie podbiliby nawet Lampard i Terry.