W pisaniu o Arsenalu ze wszystkich sił próbuję zachować bezstronność i obiektywizm, ba: z racji kibicowania Tottenhamowi staram się być hiperobiektywny. Gdy w poprzedniej rundzie Pucharu Anglii z rozgrywkami żegnała się ukochana ma drużyna, było dla mnie jasne, że powinno to być dla niej dobrodziejstwem. Cele na sezon były od początku jasno określone: powrót do Ligi Mistrzów, próba powalczenia w – traktowanej serio zarówno przez menedżera, jak klubowych speców od marketingu – Lidze Europejskiej. Puchary krajowe to raczej dodatek, okazja do utrzymania w meczowym rytmie zawodników spoza pierwszej jedenastki. Wyjazdową porażką z Leeds nikt się nie przejmował dłużej niż kilka pomeczowych godzin.
Dlaczego w przypadku Arsenalu niemal odruchowo myślimy inaczej? Dlaczego kilkanaście godzin po pucharowej porażce z Blackburn mielibyśmy ochotę zaprowadzić menedżera Kanonierów, a przede wszystkim kilkunastu jego podwładnych, do psychoterapeuty? Dlaczego zakładamy, że odpadnięcie z Pucharu Anglii nie jest trywialną wpadką do zapomnienia, tylko fragmentem znacznie dłuższej serii wpadek (łącznie z tą grudniową, z czwartoligowym Bradford w Pucharze Ligi)? Czy dajemy się nakręcić angielskim dziennikarzom, na zmianę grzmiącym bądź lamentującym, jakimi to Kanonierzy stali się frajerami, zarówno na rynku transferowym, jak na boisku? Ulegamy ich statystycznej obsesji, powtarzając, że osiem lat bez jakiegokolwiek trofeum to cholernie dużo i że od siedemnastu lat, a inaczej mówiąc: nigdy za kadencji Wengera nie zdarzyło się, by Arsenal przegrał w Pucharze Anglii u siebie z klubem z niższej ligi (w dodatku z klubem, który w Championship na wyjeździe wygrał zaledwie dwa razy, a przed rokiem w Premier League przegrał Emirates 7:1)? Powtarzamy klisze, że tej drużynie brakuje nie talentu, tylko charakteru? Że nie można w każdym meczu czekać na błysk Wilshere’a i Walcotta? Że z perspektywy kibica trudno sobie wyobrazić coś gorszego od patrzenia na spuszczone głowy piłkarzy, popatrujących na siebie ukradkiem z nadzieją, że może odpowiedzialność weźmie na siebie ktoś inny?
Wiem, miałem już o Kanonierach nie pisać. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia z jakimś piramidalnym nieporozumieniem. Że Wengerowi w ocenie angielskich dziennikarzy (ale też, niestety, kibiców klubu) wolno mniej niż np. Villas-Boasowi. Że oceniając Arsenal mają wciąż w tyle głowy tamtych niezwyciężonych – podobnie jak oceniając Tottenham wychodzą od czasów, w których dostarczał on niejednej uciechy fanom z Emirates czy Highbury. Tamtej drużyny nie ma. Osiem lat w piłce to epoka. Bazując na aktualnych możliwościach, fani Arsenalu i opisujący go dziennikarze nie powinni myśleć o wygrywaniu Ligi Mistrzów, sięganiu po mistrzostwo czy zdobywaniu krajowych pucharów: zadanie na ten sezon jest jedno, dokładnie takie samo jak w przypadku Tottenhamu. Awansować do Ligi Mistrzów po raz kolejny. Nie dać się wyprzedzić rywalowi z dzielnicy. Będę konsekwentny i napiszę to samo, co w przypadku Tottenhamu: odpadnięcie z Pucharu Anglii powinno być dla Arsenalu dobrodziejstwem.
Zaklinam rzeczywistość? Rzecz w tym, że widziałem dziesiątki takich meczów jak wczorajsze spotkanie z Blackburn. Przewaga grającego na luzie faworyta. Kolejne pudła tegoż. Nogi rywali coraz mniej miękkie. W końcu nadarzająca się okazja tamtych i gol. 70 proc. posiadania piłki i 16 strzałów, goście odpowiadają raz i wygrywają. W koszykówce niemożliwe, ale to jest futbol, nie koszykówka. Hiszpanii też się może zdarzyć.
„Teraz najważniejsze jest skupienie się na następnym meczu. To dobra okazja do pokazania, że mamy charakter i że mamy w składzie mężczyzn, którzy potrafią walczyć jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” – mówił wczoraj Wenger. Zgoda, zbyt wiele razy wypowiadał takie zdania, żeby dziennikarze i kibice dali się przekonać. Może więc trzeba spróbować od innej strony. Powiedzieć „spokojnie, to tylko Arsenal” – tylko, że Arsenal AD 2013. Przywrócić proporcje. Zobaczyć na boisku Artetę, Diaby’ego, Podolskiego i Giroud, a nie tęsknić za Vieirą, Fabregasem, Henrym i van Persiem. Pogodzić się z faktem, że Kanonierzy odpadną także z Ligi Mistrzów. Najważniejsze pytanie brzmi, co dalej: co się wydarzy za dwa tygodnie w derbach Londynu z Tottenhamem i co się wydarzy później. Ja wciąż uważam, że Kanonierzy zrealizują swój cel i wywalczą miejsce w pierwszej czwórce na koniec sezonu. Bez van Persiego, tak jak przed rokiem udało się bez Fabregasa.
W sezonie 2013/14 będzie można zacząć od nowa.
PS Swoją drogą na Blackburn znów warto zwrócić uwagę. Pod Michaelem Appletonem – piątym menedżerem w ciągu siedmiu miesięcy, wliczając dwóch tymczasowych – jeszcze nie przegrali, do miejsc barażowych tracą niewiele. Na stare śmieci udało się sprowadzić Davida Bentleya, angielskim boiskom przypomina się też inny mający coś do udowodnienia zawodnik – powrócony z Turcji, świetny na Euro 2008 Colin Kazim-Richards. Kapitalnie broni młody Jake Kean, mnóstwo bramek strzela Jordan Rhodes, wciąż można liczyć na Pedersena czy Danna. Ten się śmieje (z właścicieli klubu), kto się śmieje ostatni?
PS 2 Liverpoolu ze Swansea z racji redakcyjnych i nieredakcyjnych obejrzeć nie mogłem; żałuję i postanawiam się poprawić. A Chelsea powinna przedłużyć kontrakt z Frankiem Lampardem…
PS 3 Arsenalem zajął się też Rafał Stec. Pięknie się z nim różniąc, dodałbym do tego, co powyżej dwie rzeczy. Primo, pucharowe przegrywanie z małymi jest normą nie tylko kanonierską, ręka do góry, kibice drużyn, których podobne wpadki omijają. Secundo, ciekawy tekst dziś przeczytałem Adama Bate’a. Pod rozwagę, przy dyskutowaniu tamtych przewag Wengera i obecnych atutów wymienianego wśród potencjalnych następców Laudrupa.