Archiwa tagu: Frank

Micky Van de Ven: w tej grze chodzi o chwałę

Ja wiem, nikt o zdrowych zmysłach nie oglądał tego meczu, w końcu o tej samej porze Bayern wygrywał na wyjeździe z Paris Saint-Germain, a Liverpool u siebie z Realem. Może nawet i te spotkania wielu sobie odpuściło, w końcu to jakiś wtorkowy wieczór w listopadzie, dopiero czwarta kolejka Ligi Mistrzów, a nie któryś z wiosennych ćwierć- czy półfinałów, gdy wszystko stoi już na ostrzu noża. Nawet w północnym Londynie na Tottenham Hotspur Stadium na mecz z Kopenhagą stawiło się zaledwie 49 565 osób, mimo iż obiekt pomieści teoretycznie 62 850 widzów, a mecze Champions League nie należą tu bynajmniej do wieloletniej rutyny. 

Rywal teoretycznie słaby, ale i z takimi Tottenham ostatnio fanów nie rozpieszczał. Nastroje po sobotnich derbach z Chelsea jeszcze gorsze. I coraz więcej głosów, że ten obiekt – świątynia kapitalizmu pod wezwaniem nieświętego Daniela – drużynie nie służy. Że ludzie przyjeżdżają tutaj z dalekich krajów, żeby zapoznać się z jeszcze jedną typowo angielską rozrywką, ale niekoniecznie zdzierając sobie przy tym gardło we wspieraniu piłkarzy. „Czy to jest biblioteka?” – wołali dziś doprawdy głośno kibice z Danii.

W sobotę fani wybuczeli przegrywającą drużynę już kiedy schodziła na przerwę, wybuczeli ją także po meczu, a i w trakcie okazywali, jak bardzo są nieusatysfakcjonowani jej postawą. To dlatego Micky van de Ven i Djed Spence zlekceważyli Thomasa Franka, który po ostatnim gwizdku oczekiwał, że zostaną na boisku i podziękują kibicom za, ekhem, doping. Konferencja prasowa przed meczem z Kopenhagą była głównie o tym. Dziennikarze usłyszeli, że obaj zawodnicy pojawili się w niedzielę w gabinecie trenera. Że przeprosili. Że wszystko to dlatego, że naprawdę im zależało.

No ale ja przecież nie o tym miałem pisać. Nie o tym, że to 4:0 z Kopenhagą (goli powinno być więcej – Richarlison dwa razy trafił w poprzeczkę, z czego raz z karnego, Kolo Muani też zmarnował dwa kapitalne podania Simonsa) stanowiło całkiem niezłą odpowiedź na wiele zarzutów pod adresem trenera i piłkarzy. Żadna z bramek nie padła po stałym fragmencie. Oprócz fantastycznych akcji oskrzydlających Udogiego z Odobertem po lewej stronie, sporo było prostopadłych podań, nie tylko grającego najlepszy mecz w Spurs Simonsa (cztery wykreowane szanse, z czego dwie duże, jedna asysta), ale także Bentancura. Wyprowadzanie piłki od obrony nie było żadnym problemem, wysokie odbiory również. Jeszcze przy stanie 0:0 naprawdę przyjemnie się na to patrzyło.

No ale ja przecież naprawdę nie o tym miałem pisać, tylko o tym, jak błysk indywidualnego geniuszu potrafi nagle odmienić opowieść o całym sezonie. Jak wszystkie te rozmowy o tym, że futbol na nowo staje się tak bardzo ustrukturyzowany, iż pozbawia zawodników kreatywności i polotu, blakną nagle przy tej jednej jedynej akcji tegoż Micky’ego van de Vena z 64. minuty meczu.

Wiem oczywiście, że porównania do wyróżnionego w 2020 roku Nagrodą Puskasa gola Heung-Min Sona narzucają się same, ale Van de Ven przebiegł jeszcze większy dystans: wystartował z linii własnego pola karnego, a potem pędził z piłką przez całe boisko, wchodząc w gąszcz rywali i zostawiając ich za sobą, by w końcu wyjść przed bramkarza i pokonać go silnym strzałem. Dziesięć kontaktów z piłką, jeden sprint… „Czułem, jakby Messi wcielił się w Van de Vena” – powiedział potem Frank, obracając przy okazji w żart ów incydent z soboty. A może raczej w Garetha Bale’a, odjeżdżającego Maiconowi tą samą lewą flanką w pamiętnych meczach z Interem?

Nie, ja chciałem raczej przypomnieć czasy, których sam pamiętać nie mogę, ale do których odwołanie pozwoli mi podkreślić fakt, że w ten zwykły listopadowy wtorek na pustawym stadionie w starciu dwóch drużyn z problemami wydarzyło się coś naprawdę niezapomnianego. Jeden z najważniejszych cytatów w historii Tottenhamu, powracający np. na stadionowych banerach, ale także w nazwie jednego z kibicowskich podkastów, pochodzi od legendarnego kapitana drużyny z lat 60., Danny’ego Blanchflowera. „W tej grze chodzi o chwałę, o rozmach i styl, o wyjście na boisko, żeby nastrzelać mnóstwo bramek, a nie żeby czekać na to, co zrobi rywal, umierając przy tym z nudów” – powiedział piłkarz, który pod Billem Nicholsonem dał temu klubowi mistrzostwo i puchar kraju. W tej grze chodzi o chwałę. W tym klubie o nią chodzi. Wspaniałe to było, Micky; jeszcze wspanialsze niż tamta interwencja w Bilbao, nawet jeśli nie dało jeszcze (może już nigdy nie da) żadnego pucharu.

Bez serc, bez ducha, Tottenhamu derby

Bawiłem się w trakcie tego meczu gorzej niż Alex Ferguson podczas negocjacji transferowych z Danielem Levym, a jak pamiętacie legendarny Szkot mówił, że targowanie się z byłym prezesem Tottenhamu było gorsze niż operacja biodra. Poza świetną grą Vicario w bramce (w bramce, podkreślam, bo pożytku z jego dalekich wykopów było tyle, co kot napłakał – inna sprawa, że Włoch odpowiadał aż za jedną trzecią podań Spurs w tzw. ostatniej tercji) drużyna, której kibicuję, nie dostarczyła mi ani jednego powodu do satysfakcji, jakiej mógłbym oczekiwać od spotkania derbowego. Zrozumiałbym przecież porażkę po jakiejś jeździe bez trzymanki, nawet niekoniecznie tak ekstremalnej, jak tamto 1:4, które zakończyło miodowe miesiące Ange’a Postecoglou w północnym Londynie. Zrozumiałbym przegraną po meczu, w którym zobaczyłbym energię i pasję. Zrozumiałbym klęskę, jeśli jej smak osłodziłby mi doskonały występ golkipera rywali. W sumie zrozumiałbym i wybaczyłbym wszystko, gdybym choć przez moment miał poczucie, że piłkarze Spurs wiedzą, co robią; że ich dość bezładne błąkanie się po boisku ma do czegoś prowadzić. Niczego podobnego nie dostałem.

Początkowo Thomas Frank postawił na ustawienie 4-2-2-2 i tłumaczył przed pierwszym gwizdkiem, że wybrał piłkarzy, którzy będą aktywnie pressować i dużo biegać. Załóżmy przez chwilę, że tak właśnie miało być i że jego pomysł rozsypał się na skutek wypadku losowego – trafiony piłką w głowę już w szóstej minucie Bergvall musiał opuścić boisko, a na jego miejsce wszedł Xavi Simons. Jasne: to, co prezentował Holender w ciągu kolejnej godziny, zanim i on został zmieniony, pokazało, że jeszcze długo nie będzie fizycznie gotów na wymogi Premier League; antologii tych momentów, w których odbija się od rywali albo gdy mając piłkę w dobrym miejscu wstrzymuje atak, zagrywa do tyłu, a w dodatku zbyt krótko, najbardziej nie chciałbym teraz zobaczyć. Ale przecież Simons nie jest jedynym zawodnikiem, od którego można by oczekiwać kreatywności – o wchodzeniu w pojedynki, podkręcaniu tempa, pressingu i innych rzeczach, które kojarzą nam się z derbami nie wspominając.

O tym, że przez cały mecz Tottenham był w stanie nazbierać 0,05 gola oczekiwanego (przy xG Chelsea 2,92 – Vicario naprawdę uratował Spurs przed blamażem…) przeczytaliście już pewnie parę razy, w końcu od czasu gdy zbiera się te statystyki, czyli od sezonu 2012/13, gorszych ten klub i ten trener nie mieli. O tym, że w całym 2025 roku u siebie wygrali w Premier League zaledwie cztery razy pewnie też już mogło się Wam obić o uszy. W trakcie lutowej wizyty na meczu z City sam mogłem się przekonać, że w tej świątyni kapitalizmu, jaką jest Tottenham Hotspur Stadium, chętniej się konsumuje niż kibicuje. Ale czasami przecież – nawet podczas tych szalonych derbów pod Postecoglou, kiedy grając w dziewiątkę gospodarze ustawiali linię obrony na połowie boiska – owi konsumenci dawali się jednak porwać i zaczynali zdzierać gardła. Powtórzmy: tu nie chodzi o przegraną, tylko o postawę. Nawet osławione rzuty rożne i dalekie wyrzuty z autu nie były dziś dla Chelsea najmniejszym problemem – Sanchez łapał wszystko i dalekim wyrzutem rozpoczynał kolejne ataki gości. Chelsea, zauważmy na marginesie, miała dotąd problem z bronieniem się przy stałych fragmentach…

Thomas Frank powtarza jak mantrę, że w nowej pracy zamierza stopniowo dokładać kolejne cegiełki. Że uszczelnił defensywę. Że – wraz z Andreasem Georgsonem – nauczył piłkarzy schematów rozegrania stałych fragmentów. Że na płynny, ofensywny futbol, w którym wszyscy instynktownie wiedzą, co robić, także przyjdzie czas. Wyniki na wyjazdach go bronią. Miejsce w tabeli broni go również, zważywszy, że poprzednik skończył na siedemnastym. Ale patrząc na takie mecze jak dzisiejszy (a wcześniej na porażkę z Bournemouth i cudem uratowany remis z Wolves) i widząc też, jak schodzący z boiska po ostatnim gwizdku Spence i Van de Ven nie podają ręki trenerowi, trudno nie stawiać pytania o kryzys tożsamości. Czy pragmatyzm Franka rymuje się z „To dare is to do”?

Gol dla gości był efektem ciągu prezentów – od Spence’a, któremu odebrał piłkę Caicedo, od Simonsa, którego zbyt krótkie podanie wsadziło Van de Vena na minę, od Van de Vena wreszcie, ale nawet prezenty byłbym w stanie wybaczyć, gdybym miał poczucie, że były efektem jakiegoś odważnego zamysłu, a nie bezradności. 

Może i Frank wystawił piłkarzy, którzy potrafią dużo biegać – Sarr potrafi na pewno. Problem w tym, że wystawił takich, którzy pod jego rządami zdają się zapominać, że poza bieganiem istnieje też rozgrywanie piłki. Porro, Bentancur, w sumie oni wszyscy wiedzieli kiedyś, i to całkiem niedawno, jak to jest: zagrać celne podanie do przodu bez przyjęcia. Nawet Kudus, który rozpoczął ten sezon fantastycznie, wygląda na przemęczonego. Kolo Muani? Był w powietrznych pojedynkach osamotniony, a drugie piłki padały łupem graczy Chelsea.

Jasne: kontuzje Maddisona, Kulusevskiego i Solanke stanowią okoliczność łagodzącą. Jasne: zanim skończyło się na Simonsie, klub zagiął parol na Gibbsa-White’a i Ezego, Jasne: na lewym skrzydłe miał biegać Savinho, którego jednak City ostatecznie nie sprzedało. Jasne: ofensywny kwartet w zasadzie zaczyna w tym składzie od zera. Jasne, to dopiero pierwsze miesiące pracy – Pochettino w Tottenhamie, Arteta w Arsenalu potrzebowali więcej czasu. Z drugiej strony jednak, to przecież były derby z Chelsea, naprawdę kiepski moment na zbiorowy blackout.

Lads, it’s Tottenham. Nikt nie psuje sobotniego wieczoru równie skutecznie.

Co krzesze Thomas Frank

„Z wzajemnością, drogi Tomku, z wzajemnością”. Tak pewnie pomyślał niejeden z kibiców Tottenhamu oglądając pomeczowy wywiad Thomasa Franka w BBC, podczas którego duński trener wyznał, że zaczyna zakochiwać się w swoim nowym klubie. Co do mnie jednak, dużo bardziej interesująca wydała mi się jego pomeczowa wypowiedź dla klubowej telewizji, a właściwie ten jej fragment, w którym opowiedział o akcji mogącej – z jego perspektywy przynajmniej – zdefiniować cały rozpoczęty dopiero co sezon. Była mniej więcej osiemdziesiąta minuta meczu, trwała faza przejściowa, w której Manchester City szturmował na bramkę Vicario, za chwilę Micky van de Ven miał rzucić się na ziemię, by zablokować strzał rywala – ale tym, co spodobało się Frankowi, był widok jego dziesięciu podopiecznych wracających sprintem w kierunku własnej bramki. „Miałem ciary – mówił. – Jasne, że to dopiero początek rozgrywek, jasne, że wszyscy uwielbiamy piękną grę i strzały w okienko – i o nie też będzie chodziło, ale ten powrót… Wow… Czuję, że w ten sposób wygramy wiele meczów”.

Znowu ten Jonhson

No i właściwie tych parę zdań mogłoby wystarczyć za całe podsumowanie wyjazdowego zwycięstwa Tottenhamu nad Manchesterem City. Nawet jeśli z pewnego oddalenia mogło się ono wydawać rutynowe, bo nawet Tottenhamowi w kryzysie przeciwko temu rywalowi grało się zwykle dobrze, to przecież w nowym sezonie, pod nowym szkoleniowcem historia tej rywalizacji pisze się właściwie od nowa.

Przepis Franka na wygrywanie z City Guardioli różni się zresztą istotnie od przepisu Postecoglou, o panach Conte, Espirito Santo czy Mourinho nie wspominając. Nowy trener Tottenhamu może wprawdzie – jak jego co bardziej pragmatyczni poprzednicy – przywiązywać wagę do gry defensywnej i podkreślać na każdym kroku (również wczoraj) znaczenie czystego konta; subskrybenci klubowych mediów z upodobaniem patrzyli w trakcie okresu przygotowawczego na zajęcia, w których nie tylko Van de Ven w pełnym biegu rzucał się blokować strzały na maleńkie bramki. Może też mówić o roli stałych fragmentów gry. Zarazem jednak podkreśla znaczenie odwagi – tej, z którą drużyna ani myślała na Etihad bronić dwubramkowego prowadzenia, a jeśli, to za pomocą prób zdobycia trzeciej bramki, do czego zresztą w drugiej połowie było całkiem blisko, zwłaszcza w trakcie akcji, po której Brennan Johnson huknął gdzieś wysoko ponad bramkę Trafforda zamiast obsłużyć podaniem któregoś z szarżującego wraz z nim kolegów.

Tu właściwie wypada otworzyć nawias w wątku bardziej generalnym: niewielu jest zawodników wywołujących tak sprzeczne opinie wśród kibicowskiej bazy, jak właśnie Brennan Johnson. Kiedy się na niego patrzy z wysokości trybun, można mieć zastrzeżenia zarówno do skuteczności, z jaką podejmuje próby dryblingu, jak do szybkości, z którą decyduje się na podania do kolegów. W walce o odbiór piłki Porro ma dużo więcej wsparcia od Kudusa niż Spence od Johnsona. W meczu z MC Walijczyk złapał jeszcze niepotrzebną żółtą kartkę za odkopnięcie piłki. Zarazem przecież pierwszą akcję bramkową Tottenhamu wykończył wczoraj równie nieomylnie, jak wykończył ostatnią przed tygodniem. W sumie w 87 meczach dla Spurs atakujący ze skrzydła Johnson ma już 25 goli, a do tego 18 asyst; dla porównania grający głównie na środku ataku Richarlison ma w 93 meczach 22 gole i 11 asyst.

Pressing jako rozgrywający

Wracając zaś do kwestii zasadniczych: trzeba się zacząć przyzwyczajać do faktu, że na każdego kolejnego rywala Tottenham Franka będzie miał nieco inny pomysł. Przed wyjazdem na Etihad powszechnie spodziewano się np. powtórki z ustawienia wypróbowanego podczas meczu o Superpuchar  z PSG: ustawienia z trójką obrońców, z Danso u boku Romero i Van de Vena. Nic takiego się nie wydarzyło, za to piłkarze Spurs chętnie rozpoczynali rozgrywanie akcji od Vicario, zachęcali rywali do pressingu, a potem próbowali szybko zagrywać piłkę za wysoką linią obrony City. Tak padł pierwszy gol: futbolówka od Porro, zgranie Sarra do wybiegającego za plecy rywali Richarlisona, który następnie obsłużył podaniem Johnsona – ale skrupulatny Frank podkreślał po meczu, że podobnych prób było wcześniej już kilka.

Kolejny pomysł – przynoszący kolejnego gola – to oczywiście pressing. W kontekście niepowodzenia naznaczającego ostatnie dni kibiców Tottenhamu, a związanego z podchodami transferowymi pod Eberechiego Eze, który wybrał ostatecznie swój ukochany klub z dzieciństwa, na pomeczowej konferencji przywołano Frankowi cytat z Jurgena Kloppa, mawiającego, że najlepszym rozgrywającym w futbolu jest właśnie skuteczny nacisk na rywala. Na co Frank powiedział, że musi w takim razie wysłać do Kloppa esemesa, a następnie wygłosił swoje credo.

Wiemy oczywiście już z czasów jego pracy z Brentford, że lubi grać agresywnym, wysokim pressingiem, ale wczoraj – podobnie zresztą jak przez długie minuty meczu z PSG – wyglądało to naprawdę imponująco. Każdy piłkarz odpowiedzialny za konkretnego rywala, co powodowało, że nieraz widzieliśmy Romero daleko na połowie City, kiedy Haaland próbował cofać się po piłkę (po jednej z takich akcji faul Norwega dał Tottenhamowi rzut wolny, zakończony strzałem Porro). Agresywny doskok do przeciwników, zwłaszcza w wykonaniu wszechobecnego Sarra – to jego nacisk na Nico Gonzaleza przy próbie rozegrania futbolówki przez Trafforda przyniósł w efekcie drugiego gola: tym razem akcję wykańczał najbardziej defensywny gracz drugiej linii Tottenhamu Joao Palhinha.

Trzy psy Franka

KIedy sędzia zagwizdał po raz ostatni, postanowiliśmy, wzorem Thomasa Franka, oddać się celebracji życia. Przy kieliszku wina próbowaliśmy, jak to często w tym domu bywa, dobierać lekturowe tropy do tego, co właśnie obejrzeliśmy. Po zwolnieniu Postecoglou mity greckie trzeba było zostawić na boku, ale co w takim razie z literatury duńskiej, skoro większość baśni Andersena kończy się raczej smutno? I Jerzy zaczął wówczas mówić o trzech psach z „Krzesiwa”: jeden miał, niczym Bentancur, oczy jak filiżanki, drugi, niczym Sarr właśnie, jak młyńskie koła, ale trzeci – musiał nim być Palhinha – miał oczy tak wielkie jak Okrągła Wieża w Kopenhadze.

Ryzykowne porównanie, ale wierzę, że Frankowi by się spodobało. Po Palhinhi widać jeszcze, że przez ostatni rok grał mało, a tego lata trenował niewiele, ale z każdym kolejnym meczem jego obecność w środku pola Tottenhamu potężnieje; rzekłbyś: ten człowiek oddycha wślizgami, ale u jego boku Bentancur imponuje spokojem, a Sarr wybieganiem. Oczywiście: kochamy w tym klubie błyskotliwych, kreatywnych rozgrywających, tęsknimy za Maddisonem i mamy poczucie, że Eze nieźle by tu pasował, ale i bez postaci tego typu Tottenham potrafi strzelać gole i łamać opór rywali.

Pytanie tylko, jak długo tak będzie. Nawet poprzedni sezon drużyna zaczęła przyzwoicie i długo trzymała się czołówki, ale konieczność godzenia rywalizacji w Premier League i Lidze Europy rychło zaowocowała plagą kontuzji. Może sobie Thomas Frank podkreślać rolę w dzisiejszej wygranej Kudusa i Palhinhi, którzy do klubu dołączyli latem, ale w porównaniu z innymi zespołami czołówki (i mając świadomość odejścia Sona) transferów jest wciąż za mało. Widać to było zresztą aż nadto wyraźnie w poprzednich meczach: młodzi Gray czy Bergvall może i poradzili sobie z Burnley, ale rywalizacja z PSG zdecydowanie ich przerosła. Są w tej drużynie pozycje wciąż nieobsadzone („dziesiątka” na pierwszym miejscu) albo takie, w których uraz jednego zawodnika spowoduje wyrwę nie do zasypania.

Daniel Levy ma tydzień na zrobienie tego, czego nie zrobił przez dwa miesiące. Wiemy, że nie tak to powinno wyglądać, ale przy tylu zmianach akurat to w Tottenhamie nie może się zmienić. Podobnie jak wygrywanie z Manchesterem City oczywiście.

Po operacji „Superpuchar”

Ach tak, wiem oczywiście, jak funkcjonują dziś media społecznościowe. Jak łatwo wydawać w nich radykalne sądy i utwierdzać się w opiniach, zwłaszcza takich, do których zdążyliśmy już przywyknąć. „Lads, it’s Tottenham”, „Spursy”, jak można wypuścić dwubramkowe prowadzenie, zarówno w końcówce meczu, jak i w karnych, oto właśnie całe koguty, nic tylko rosół na nich ugotować.

Otóż nie, mówcie sobie, co chcecie, ale ja nie kupuję tej narracji. Ja przez godzinę z okładem oglądałem w wykonaniu Tottenhamu mecz bliski ideału. Nawet jeśli znaleźliśmy się na drugim biegunie od pełnego emocji Angeballu, jeśli racjonalność stałych fragmentów mogła bić laboratoryjnym wręcz chłodem, to chyba tej racjonalności i chłodu drużyna potrzebowała po dwóch latach jazdy bez trzymanki.

Thomas Frank zwykł mówić w trakcie tego okresu przygotowawczego, że chciałby drużynę bardziej ustrukturyzować, zarówno w defensywie, jak w ofensywie: w fazach pierwszej i drugiej, związanych z konstruowaniem akcji i kontrolą gry, oraz w fazie trzeciej, podczas której dochodzi już do wykończenia. Że chciałby, żeby piłkarze wiedzieli, kiedy sięgnąć po wysoki pressing, kiedy po średni blok, a kiedy bronić własnego pola karnego – i taką właśnie drużynę dziś oglądałem. Może w końcówce nie starczyło już sił, może zabrakło doświadczenia trenerowi, który w wielkich europejskich rozgrywkach stawia dopiero pierwsze kroki, może kluczowe okazało się zejście zmęczonego, ale dającego wcześniej defensywie ekstra zabezpieczenie Palinhi (dla młodego Graya rywalizacja z pomocnikami PSG była ewidentnie za trudna…), a może po prostu inaczej być nie mogło, kiedy rywale zdobyli już bramkę kontaktową i tak zwane momentum uległo zasadniczej zmianie – ale chyba żadnemu futbolowemu ekspertowi nie przyjdzie do głowy wyśmiewanie efektów zaledwie miesięcznej pracy Thomasa Franka w północnym Londynie. On użył wprawdzie – w kontekście zmiany ustawienia – porównania medycznego, ze operacja się udała, ale pacjent, niestety, zmarł, był jednak dla siebie zbyt surowy. Zresztą także Luis Enrique przyznawał po meczu, że Tottenham zasłużył na dużo więcej i był lepszą drużyną, tylko że „futbol czasami bywa nie fair”.

Rozumne tu było wszystko – począwszy od ustawienia z trójką obrońców Danso-Romero-Van de Ven, fenomenalnym w walce o piłkę tercetem środkowych pomocników Palinha-Bentancur-Sarr i znakomicie współpracującym z przodu duetem Richarlison-Kudus. Rozumny był pressing, który już w pierwszej minucie zakończył się strzałem Porro nad poprzeczką. Rozumne były intensywność i agresja, rozumne – i z żelazną konsekwencją realizowane – krycie jeden na jednego; w pierwszej połowie bodaj raz tylko Romero spóźnił się przy wyjściu za schodzącym nisko po piłkę Dembelem; w notatkach z tamtej fazy spotkania mam Spence’a wygrywającego pojedynki z Hakimim, odbiory Sarra, Kudusa, Bentancura, Richarlisona… Nawiasem mówiąc: kiedy ostatnio Brazylijczyk rozegrał tak dobry mecz i tak dobrze wyglądał fizycznie?

W sumie to w ogóle nie chce mi się już dodawać frazy o rozumności stałych fragmentów, które nie tylko przyniosły Tottenhamowi oba gole, ale nieraz jeszcze siały spustoszenie w polu karnym PSG (Danso miał okazję na 3:0, ale trafił w boczną siatkę). Bodaj większą frajdę od trafienia Van de Vena sprawiły mi okoliczności, w których doszło do rzutu wolnego, po którym Holender dał drużynie prowadzenie: walka o piłkę Kudusa, utrzymanie się przy niej i wymuszenie na paryżanach faulu. Oglądając ten mecz, oglądałem futbol inteligentny i inteligentnych piłkarzy, świadomych powierzonych im zadań i konsekwentnie je realizujących.

Tylko ta zmiana Palinhi na Graya nie daje mi spokoju. Oczywiście trudno było się spodziewać – zwłaszcza po tym, jak przed tygodniem w trakcie sparingu z Bayernem Portugalczyk ewidentnie odstawał od drużyny, jeśli idzie o przygotowanie fizyczne – że rozegra pełne 90 minut. Chodzi mi raczej o to, że można ją potraktować jak symbol sytuacji kadrowej Tottenhamu, w której jedynym jakościowym zmiennikiem gracza pierwszej jedenastki był dzisiaj – powracający zresztą po kontuzji – Solanke. Rezerwowi PSG wchodzili na boisko, by strzelać gole, rezerwowi Tottenhamu – by nabierać doświadczenia. Po ciężkiej kontuzji i operacji Maddisona, w trakcie rekonwalescencji Kulusevskiego, na trzy doby przed rozpoczęciem sezonu Premier League, drużyna błaga o wzmocnienia.

Jeśli więc już musicie powydawać trochę radykalnych sądów i poutwierdzać się w opiniach o Tottenhamie w mediach społecznościowych, skupcie się na prezesie Levym. Nawet jeśli zatrudnił szkoleniowca, który nadąża za rywalami merytorycznie, nie wyposażył go na czas w zawodników, dzięki którym mógłby tych rywali prześcignąć.