Archiwa tagu: Liverpool

Siedem linii Brendana Rodgersa

Ma 39 lat. W zawodowej piłce kariery nie zrobił z racji kłopotów z kolanem, szybko poświęcił się więc pracy trenerskiej. Zaczynał z juniorami Reading, gdzie jako dwudziestolatek musiał zrezygnować z grania, później Jose Mourinho zaprosił go do Chelsea, w której najpierw pracował z młodzieżą, a potem z drużyną rezerw. Pierwszą dorosłą drużyną w menedżerskim życiorysie Brendana Rodgersa, wyprowadzoną na przełomie 2008 i 2009 r. ze strefy spadkowej w pierwszej lidze, było Watford. W Reading poszło mu już gorzej: po zaledwie pół roku pracy rozstał się z dawnym klubem za porozumieniem stron, i dopiero oferta ze Swansea okazała się przełomowa: Rodgers awansował z walijskim klubem do Premier League i wbrew wszelkim spodziewaniom zdołał się w niej utrzymać. Ba: tylko gorszy stosunek bramek pozbawił go miejsca w górnej połowie tabeli.

Wikipedyjna informacja nie mówi wszystkiego. Tym, co w ciągu zakończonego przed dwoma tygodniami sezonu zachwyciło kibiców Premier League (a co w ciągu miesięcy wcześniejszych zdumiewało widzów Championship, kojarzonego zwykle z długą piłką i waleniem po kościach), była walijska odmiana tiki-taka. Obsesjonaci statystyk od miesięcy alarmowali, że Swansea jest w ścisłej czołówce najlepiej podających klubów Europy, a Leon Britton jest dokładniejszy niż Xavi (do obsesjonatów statystyk należą, jak wiadomo, amerykańscy właściciele Liverpoolu…). Pisałem w styczniu o niezwykłym zaiste paradoksie: trzon tej drużyny stanowią Brytyjczycy, mający w dodatku za sobą grę w niższych ligach, a czujący techniczny futbol tak, jakby byli Hiszpanami. Skoro przyswojenie takiej kultury gry jest wykonalne w peryferyjnym jak na standardy Premier League klubiku, dlaczego nie próbować przeszczepić jej także na polski grunt? W tym miejscu powinienem właściwie zrobić dygresję na temat ogłoszonej w tych dniach reformy rozgrywek juniorskich w Anglii, polegającej na tym, że młodsze roczniki grać będą na mniejszych boiskach, co oznacza częstszy kontakt z piłką, więcej podań itd. – daruję sobie jednak, bo przecież mówimy o przejściu Brendana Rodgersa do Liverpoolu.

Można spojrzeć na tę decyzję, jak na przejaw kryzysu wielkiego niegdyś klubu: wybierając menedżera osiem lat temu, ówcześni właściciele klubu z Anfield rozważali kandydatury Rafy Beniteza i Jose Mourinho, obu świeżo po pucharowych triumfach Valencii i Porto. Teraz najpoważniejszym kontrkandydatem Rodgersa, egzaminowanym przez Johna W. Henry’ego w amerykańskiej siedzibie Fenway Sports Group, był inny dawny szkoleniowiec Swansea, równie młody i równie, hmmm, nieutytułowany Roberto Martinez.

Ale można w wyborze Rodgersa widzieć raczej przejaw wizji i długiego planowania. Amerykanie nie stawiali na popularność, jaką zapewniłaby im wśród kibiców kolejna nostalgiczna nominacja (w miejsce „króla Kenny’ego” sprowadzić np. „księcia Rafę”, czyli człowieka, który wygrał Liverpoolowi Ligę Mistrzów) albo nominacja celebrycka (Guardiola, Capello, Klopp czy de Boer…). Podjęli ryzyko zatrudnienia kogoś, kto na europejskich salonach nie był jeszcze nigdy, ale kto może po paśmie rozczarowań nadać klubowi nowy impet. Pieniędzy na piłkarzy wydano w Liverpoolu co niemiara (120 milionów za „nowych Amerykanów”), czas teraz na kogoś, kto zdoła z tych piłkarzy wycisnąć to, co najlepsze. Brendan Rodgers, ze swoimi siedmioma liniami, filozofią gry podaniami, jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce i wysokiego pressingu, powinien przypaść do gustu takim ludziom jak Gerrard, Suarez, Henderson czy świetny technicznie Agger (gorzej już z Carrollem; Roy Hodgson mówił niedawno na treningu, że jeśli masz wielkiego napastnika z przodu, nie musisz grać podaniami…). Dla Reiny, Jose Enrique, Maxiego czy Suareza frajdą będzie szkoleniowiec mówiący po hiszpańsku. Ale Rodgers zapewni także swoim piłkarzom gigantyczne wsparcie merytoryczne: jak wielu młodych szkoleniowców lubi i umie posługiwać się programami komputerowymi do analizy formy poszczególnych zawodników, nie chowa się jednak – jak mówiono złośliwie o Villas-Boasu w Chelsea – za stertami dvd. Przeciwnie: to, jak umiejętnie łączy bycie kumplem z byciem wodzem podglądał nie tylko u Jose Mourinho, ale także na stażach w Barcelonie i Sevilli, a nawet u legendarnego Rinusa Michelsa. Frank Lampard senior, z którego rad przyszły menedżer Liverpoolu korzystał podczas pracy w Watford i Reading, mówi, że potrafi z piłkarzami śmiać się i żartować, ale przede wszystkim jest mistrzem komunikacji i planowania.

Ktoś taki z pewnością nie wystraszy się „grupy trzymającej władzę” na Anfield. O jego charakterze wiele mówi przecież fakt, że przed tygodniem odmówił uczestniczenia w „konkursie piękności”, jaki ogłosili właściciele Liverpoolu: nie chciał wziąć udziału w przesłuchaniach kandydatów na trenera jako jeden z wielu, a nie jedyny, świadom ryzyka, że życiowa szansa może przejść mu koło nosa. I to, że nie zgodził się na pracę w duecie ze zbyt mocnym dyrektorem sportowym (mówiło się o Luisie van Gaalu). Kiedy piszę te słowa, nie wiem, jak na jego nominację zareagują wielkie duchy Anfield, typu Alana Hansena, ale myślę, że nawet jeśli będą kręcić nosem, nie zrobi to na nim wrażenia.

Nie dajcie się nabrać: jak wielu pięknych zdań Brendan Rodgers nie wypowiedziałby teraz o oglądanych z dziadkiem w dzieciństwie programach Match of the Day z Liverpoolem Paisleya czy Fagana, zaprowadzi na Anfield swoje porządki, a Gerrard czy Carragher nie staną się dla niego tym, czym dla Villas-Boasa byli Terry czy Lampard. „Lubię być odpowiedzialny za swoje przeznaczenie” – mówił w jednym z wywiadów; w tym, z którego pochodzi moje ulubione zdanie, że jeśli nie jesteś przy piłce, nie masz szans na strzelenie gola.

Właściwy człowiek na właściwym miejscu we właściwym czasie.

PS Gdyby ktoś pytał, podczas Euro będę oczywiście blogował jak szalony.

Detronizacja

„Pełen nienajlepszych przeczuć wypowiadam życzenie, aby Kenny Dalglish nigdy nie szedł sam” – pisałem w styczniu 2011, kiedy uważany za zbawcę Szkot wracał na Anfield Road. Dominująca wówczas w angielskich mediach narracja była narracją o powrocie króla, i to o powrocie w godzinie największej potrzeby. Nic to, że Dalglish przestał być menedżerem Liverpoolu 20 lat wcześniej, że jego ostatnia poważna praca zakończyła się zwolnieniem, a przez następne 10 lat, kiedy to i owo się jednak w futbolu zmieniło, nie miał z tym zawodem nic wspólnego. Najważniejsze, że był klubową legendą, człowiekiem, który „ma Liverpool w sercu” i który dla pokolenia dominującego dziś na Fleet Street był idolem z czasów młodości. Chóru dziennikarzy witających go z zachwytem mogliby pozazdrościć Beatlesi w najlepszych latach.

W gruncie rzeczy i ja miałem wszelkie powody, by życzyć mu sukcesu. Ja także pamiętałem go z dzieciństwa, ja także pozostawałem w głębi duszy sentymentalnym chłopcem, układającym po cichu opowieści o powrocie do utraconej Arkadii i „dokończeniu niedokończonych spraw”. Ja także męczyłem się niewymownie, kiedy slogany o wspaniałej tradycji jednego z najwspanialszych klubów świata wypowiadali właściciele z Ameryki, szkoleniowcy z Hiszpanii czy piłkarze z Argentyny. A jednak coś mi nie pozwalało uwierzyć w realizację szczęśliwego scenariusza. Populizm, o który podejrzewałem podejmującego decyzję Johna W. Henry’ego? Zniechęcające przykłady innych „mesjaszy”, wracających po latach na stare śmieci: Keegana i Shearera w Newcastle czy Hoddle’a w Tottenhamie? „Może mój kłopot polega tak naprawdę na tym, że martwię się o wizerunek samego Dalglisha, rzucony na szalę w tak niesprzyjającym momencie i postawiony tym razem nie naprzeciwko drużyny złożonej z oldskulowych Anglików, Walijczyków i Szkotów w stylu Barnesa, Rusha czy Hansena, którym niczego nie trzeba tłumaczyć, ale gromady młodych multimilionerów z całego świata, którzy może nie wiedzą dobrze, kim byli Bob Paisley czy Joe Fagan? – pisałem wówczas. – Gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z zabawnym paradoksem: pozostając sentymentalnym chłopcem i z sentymentalnych powodów stawiam pod znakiem zapytania coś, co innych sentymentalnych chłopców zachwyca…”.

Darujcie obszerne autocytaty. Nie mają dowodzić mojego geniuszu, przeciwnie: mają tłumaczyć, dlaczego w sierpniu 2011 przegiąłem w drugą stronę, wróżąc Liverpoolowi wicemistrzostwo. Bo przecież wtedy, w sierpniu, wszystko wyglądało fantastycznie. Pamiętajmy, że między styczniem a majem 2011 zespół Dalglisha osiągnął formę, która – gdyby nie kiepskie pół sezonu pod Royem Hodgsonem – pozwoliłaby mu grać w Lidze Mistrzów (wśród ogranych wówczas przez Liverpool były, a jakże, najlepsze wtedy w lidze zespoły Chelsea i MU). Pamiętajmy też, że w lecie to on dokonał najgłośniejszych transferów. Piłkarzy już w Premier League sprawdzonych, będących – jak Adam, Downing czy Jose Enrique – podporami swoich poprzednich klubów lub ich wschodzącymi gwiazdami, jak Henderson. Wszyscy wiemy, jak się to skończyło, ale wtedy w sierpniu, nie tylko na mnie robiło to wrażenie.

A jak się skończyło? Kupiony za 20 milionów Downing nie strzelił gola i nie zaliczył asysty w żadnym ligowym meczu, choć walił niemiłosiernie po słupkach czy poprzeczkach. Adam i Henderson grali nierówno, Jose Enrique zgasł… Najdroższy z nich wszystkich Andy Carroll zbyt często się leczył, by móc tak naprawdę zabłysnąć, choć były mecze, w których radził sobie wyśmienicie i jego powołanie do reprezentacji Anglii na Euro wydaje mi się oczywistością. Drużyna wygrywała za rzadko i zdecydowanie za często przegrywała, Anfield przestało być twierdzą… W sumie, jak na 120 wydanych milionów, ósme miejsce w lidze trudno uznać za satysfakcjonujące, nawet jeśli klub wygrał Puchar Ligi i zagrał w finale Pucharu Anglii. Niby za transfery odpowiadał zwolniony już wcześniej Damien Comolli, ale kiedy Francuz odchodził, Dalglish nie zostawił złudzeń: Comolli wydawał pieniądze za jego wiedzą czy wręcz na jego życzenie.

Powód pierwszy detronizacji jest więc trywialny: po takich wydatkach Liverpool powinien bić się o Ligę Mistrzów, a nie tułać się w środku tabeli (powinien też, co tu kryć, grać lepszy futbol – poprawa w porównaniu z czasami Roya Hodgsona była niewielka). Powód drugi to oczywiście afera Suareza, podczas której w obronie niedobrej sprawy Dalglish rzucił na szalę nie tylko swoje dobre imię, ale i dobre imię klubu. „Kampania koszulkowa” (koledzy z drużyny i menedżer nosili T-shirty z hasłami popierającymi oskarżonego o rasizm Urugwajczyka) była błędem, a wygłoszone w porę przeprosiny pozwoliłyby zapewne uniknąć ośmiomeczowej dyskwalifikacji i Liverpool nie traciłby swojego najlepszego piłkarza na jedną piątą sezonu. Nade wszystko jednak: z amerykańskiej perspektywy, z perspektywy ludzi odpowiedzialnych za światowy wizerunek klubu, za wartość jego marki, wplątanie całej drużyny w obronę rasisty (sorry: tak to zostało odebrane) było moralną i piarowską katastrofą.

Rzecz jasna zakochani w „Królu Kennym” angielscy dziennikarze bronią go w tej kwestii, uważając – jak rozumiem – że powinien był otrzymać poradę i wsparcie od kompetentnego w kwestiach medialnej strategii przedstawiciela klubowej hierarchii, a i sami Amerykanie mogli szybciej zareagować. Piszą również, że Dalglish dostał za mało czasu i próbują (robi tak np. Martin Samuel w „Daily Mail”) zasłaniać 37 punktów straty do lidera i 17 punktów straty do czwartego miejsca Pucharem Ligi, skądinąd ledwo wygranym w starciu z pierwszoligowym Cardiff. Chóru zachwyconych nie ma już tylu, co w czasach Beatlesów, ale Dalglish wciąż może liczyć na traktowanie godne, powiedzmy, Paula McCartneya. Alan Hansen mówi nawet, że Szkot stracił pracę, bo był dla Amerykanów „zbyt wielki”. Przecież to jakaś paranoja.

Owszem, „Król Kenny” miał pecha: dyskwalifikacja Suareza, kontuzje Carrolla, Gerarda, a przede wszystkim znakomitego przed rokiem Lucasa, wydatnie zmniejszyły siłę zespołu.  Tu jednak wracamy do punktu wyjścia: po to kupował Adama czy Hendersona (a mógł przecież kupić niemal każdego innego pomocnika z Anglii i z kontynentu…), żeby nie mieć kłopotów w środku pola. Po to nie sprzedawał Maxi Rodrigueza, żeby wystawiać go, kiedy nie szło Downingowi. Po to ściągał Steve’a Clarke’a, żeby mieć się kogo poradzić. Itp., itd. Przy tej skali inwestycji, naprawdę trudno Dalglisha bronić.

Kto zastąpi zdetronizowanego króla? Z medialnych przecieków wysnuć można trzy scenariusze. Pierwszy, z mojej perspektywy niezwykle atrakcyjny, choć – myślę – mało prawdopodobny, to powierzenie legendarnego klubu któremuś z przedstawicieli trenerskiej „nowej fali”: Roberto Martinezowi, Paulowi Lambertowi lub Brendanowi Rodgersowi. Drugi, bardziej realistyczny, to sięgnięcie na półkę z fachowcami typu Martin O’Neill czy zwłaszcza opromieniony tytułem menedżera roku Alan Pardew. Trzeci to poszukiwanie wielkiego nazwiska z kontynentu. Paradoks polega na tym, że mimo kilku chudych lat Liverpool pozostaje śpiącym gigantem, a jego właścicieli stać na płacenie pensji interesującej nawet dla Jose Mourinho. „Wyjątkowy” pewnie skusić się nie da, podobnie jak Jurgen Klopp, ale pozostają jeszcze bezrobotni Andre Villas-Boas czy Rafa Benitez, pod którym drużyna ocierała się przecież o mistrzostwo Anglii i za którym, o dziwo, wielu kibiców zdążyło zatęsknić. Sprawą zupełnie osobną, ale przecież dla funkcjonowania klubu równie ważną, co znalezienie odpowiedniego menedżera, jest wypełnienie dziur po innych zwolnionych: dyrektorze sportowym i szefie P.R, a zapewne także znalezienie dyrektora wykonawczego silniejszego niż Ian Ayre. O sprawie nowego stadionu nie wspomnę, i tak w Liverpoolu mamy dziś jeden wielki plac budowy.

Przedostatnia niedziela

Niech mi wybaczą kibice Chelsea (ale też: MU, MC, Arsenalu czy Tottenhamu…), bo ten ogromniaście wielki wpis muszę zacząć od pytania, dlaczego Puchar Anglii tak dramatycznie stracił na znaczeniu. Na temat despektu, jaki spotkał najstarsze rozgrywki piłkarskie świata, napisano w ostatnich dniach  sporo, koncentrując się jednak głównie na fakcie zorganizowania ich finału jeszcze przed zakończeniem sezonu ligowego, kiedy uwaga większości widzów skupiona jest bardziej na tym, kto zostanie mistrzem, kto zagra w Lidze Mistrzów, kto spadnie itd. Sam mam poczucie, że zaczynając od meczu na Wembley występek tego bloga składa hołd cnocie, byle szybciej przejść do tego, co z mojej (naszej) perspektywy najważniejsze: kwestii pierwszej czwórki w ligowej tabeli.

Nie znaczy to oczywiście, że nie byłem poruszony, słuchając „Abide with me” albo obserwując kapitanów Chelsea i Liverpoolu przedstawiających swoje drużyny gościowi honorowemu finału, Jimmy’emu Armfieldowi (byłem poruszony tym bardziej, że po raz pierwszy finał FA Cup oglądał ze mną mój starszy syn, dzięki czemu wszystkie rytuały objaśniane mu rytuały zyskały dla mnie nieoczekiwaną świeżość). Nie kwestionuję także, że dla takiego Kenny’ego Dalglisha (z Harrym Redknappem skądinąd byłoby pewnie podobnie) był to najważniejszy dzień w roku, no ale wiadomo: Kenny czy Harry to relikty innej epoki. Owszem, Drogba uwielbia Wembley, owszem, Terry czy Lampard znają historię tych rozgrywek i swojego klubu, a i Roberto di Matteo wygrywał dwukrotnie Puchar Anglii jako piłkarz (raz zresztą strzelając na tym stadionie gola), ale nie oszukujmy się: priorytetem dla trenera Chelsea i jego starej gwardii jest Liga Mistrzów. Podejrzewam nawet, że wczorajszy skład londyńczyków wydawał się mocny jedynie dlatego, że część z tych piłkarzy i tak nie zagra w Monachium, zawieszona za kartki.

O samym finale Pucharu Anglii nie ma się co rozpisywać, zwłaszcza że sędziowie nie pomylili się podczas oceny, czy po uderzeniu przez Carrolla piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową. Przed meczem wydawało się, że Dalglish kombinował dobrze: że ustawienie za Suarezem szybkich Bellamy’ego, Downinga i Gerrarda pozwoli rozmontować wolną obronę Chelsea. Nic podobnego się nie stało, ale moim zdaniem dlatego, że po serii błędów Spearinga, Skrtela i Reiny Ramires (skądinąd: świetny sezon tego piłkarza…) strzelił gola dla Chelsea – w zasadzie w pierwszej interesującej akcji meczu przypominającego wcześniej spotkanie dwóch ostrożnie obwąchujących się psów. Liverpool musiał zmienić taktykę i kiedy zaczął grać dwójką napastników przestał być tłem dla rywala, a prawdziwym przełomem było pojawienie się na boisku Andy’ego Carrolla. Czy Dalglish popełnił błąd, nie wystawiając Anglika od pierwszej minuty? Wiem, że wydarzenia ostatniej półgodziny skłaniają do odpowiedzi pozytywnej, pamiętajmy jednak: to był mecz finałowy, w którym pierwotna taktyka Liverpoolu podporządkowana była przede wszystkim zabezpieczaniu tyłów. Gdyby nie kontra Chelsea i gol Ramiresa, gdyby w meczu dłużej utrzymywał się wynik remisowy, być może Suarez znalazłby w którymś momencie trochę miejsca na wymanewrowanie Terry’ego. Carroll wchodził przy stanie 2:0, kiedy jedni byli już nastawieni na bronienie, drudzy zaś na gonienie wyniku: od pierwszej minuty wcale nie musiał być aż tak groźny.

Co powiedziawszy, w poczuciu spełnionej powinności zapominam o Pucharze Anglii do stycznia, kiedy to dzięki występom zespołów amatorskich w trzeciej rundzie, dostarcza mi on największych emocji. Liga: tu się toczy prawdziwa gra. Tytuł, awans do Ligi Mistrzów i utrzymanie. Oraz – jak w przypadku takiego West Bromwich dziś czy Norwich wczoraj – własne dobre imię. Piłkarze Hodgsona i Lamberta (jasny punkt na firmamencie trenerskim, obok Pardew i Rogersa) osiągnęli przecież w tym sezonie nie tylko to, co mieli osiągnąć, ale dużo więcej. Teoretycznie mogli już myśleć o wakacjach, a do ostatnich chwil walczyli o wynik w meczach, w których decydowała się kwestia trzeciego miejsca i ligowego bytu ich rywali. Mam, oczywiście, wielką nadzieję, że Roy Hodgson wyrządzi przysługę pokonanemu w wyścigu o posadę selekcjonera Anglików Harry’emu Redknappowi i za tydzień urwie punkty również Kanonierom…

Co tu gadać, nieprawdopodobny sezon. Kiedy wreszcie się skończy, trzeba będzie postawić pytanie nie tylko o marne sędziowanie, ale także o to, dlaczego w tak wielu klubach kompletnie posypała się praca z obrońcami i co spowodowało, że menedżerowie MU czy Arsenalu nie zapanowali nad chaosem w końcówkach spotkań z Evertonem czy Norwich. Skąd niewiarygodne wpadki drużyn z czołówki: MC z Sunderlandem, MU z Blackburn i Wigan, Arsenalu i Tottenhamu z Norwich i QPR (a Kanonierów także z Wigan…), Chelsea z Aston Villą itd., itp. Michael Cox ćwierknął dziś na twitterze, że MC i MU nie zasługują na mistrzostwo, a Arsenal i Tottenham na Ligę Mistrzów – i coś w tym jest, może wyjąwszy fakt, że Manchester City dowiódł swojej wyższości w bezpośrednich pojedynkach z MU (ale też potrafił, w rozstrzygającym momencie, wygrać z Newcastle…). Wiem, że zaledwie miesiąc temu ogłaszałem klapę mistrzowskich aspiracji drużyny Manciniego i że został jej jeszcze ten jeden ostatni krok za tydzień, a Alex Ferguson już rozpoczął swoje mind games, przypominając, jak nieetycznie sąsiedzi pozbyli się obecnego menedżera QPR (to z walczącym o utrzymanie klubem Marka Hughesa MC zagra w przyszły weekend…), ale dziś – co również przyznał sir Alex – to oni obiema rękami ściskają puchar za zwycięstwo w Premier League.

Niesamowity ten Yaya Toure, prawda? Kiedy Tevez czy Balotelli stroili fochy, kiedy przygasł Silva, to on – wraz z Kompanym, Barrym czy Hartem – wziął na siebie odpowiedzialność za losy manchesterskiego wyścigu. To zaiste paradoksalne: kiedy dziś patrzę wstecz na cały sezon, widzę że właśnie ci zawodnicy, bardziej niż supersnajperzy, zaprowadzili City aż tak daleko. Ileż to razy dzięki ich heroizmowi zespół nie tracił bramki albo tracił o jedną mniej niż przeciwnik. A dziś jeszcze najważniejszy z nich zapewnił gole… Manciniego trzeba pochwalić za znakomitą zmianę: de Jong za Nasriego to nie był ruch defensywny, przeciwnie: uwolniony przez Holendra od zadań przed własną linią obrony Yaya Toure mógł wreszcie ruszyć do przodu. W wybieraniu piłkarza roku też mieliśmy niejeden zwrot akcji (David Silva długo nie miał sobie równych), a Robin van Persie dołożył wczoraj kolejne dwie bramki, ale z pewnością można powiedzieć, że pomocnik MC zmieściłby się na pudle.

W kwestii sezonu Tottenhamu, jak w kwestii jego dzisiejszego meczu z AV, szklanka pozostaje w połowie pełna. Jest (i – tfu, odpukać – powinno być) czwarte miejsce, ale przecież mogłoby być trzecie. Jest remis, wywalczony w dziesiątkę, po odrobieniu jednobramkowej straty, ale w meczu, podczas którego rywal niemal nie zagroził bramce Friedela, a gola zdobył fuksem, po potężnym rykoszecie; i w którym piłkarze Redknappa nawet grając w osłabieniu mieli miażdżącą przewagę. Weźmy statystyki: posiadanie piłki 37,2-62,7 proc., strzały 2-14, podania 291-491, rogów Tottenham bił ze 20… Jak to często w przypadku mojej drużyny: dobra gra, fajne akcje do linii pola karnego i brak wykończenia. Szkoda, że wpadł gol dla gospodarzy, bo w szybkim ataku z Lennonem i Bale’m grałoby się o wiele łatwiej niż goniąc wynik w ataku pozycyjnym. I szkoda, że kiedy drużyna była w gazie, a z Newcastle dochodziły wieści o prowadzeniu MC, Redknapp nie zdecydował się na wpuszczenie (rozebranego już i stojącego przy linii) Jermaina Defoe, a potem zdjął jeszcze van der Vaarta i wprowadził w jego miejsce Parkera. W końcu tak czy inaczej ostatni mecz wygrać trzeba, stosunek bramek jest lepszy niż Newcastle, a walka toczyła się o miejsce trzecie. Ktokolwiek skończy na czwartym, dobrym występem w Monachium Chelsea może odebrać mu Ligę Mistrzów. A wtedy szklanka okaże się boleśnie pusta.

PS Ćwierknąłem w trakcie meczu Arsenalu z Norwich, że niesamowita pewność siebie wyniosła Wojciecha Szczęsnego tam, gdzie jest, i żeby pójść wyżej, potrzebuje pokory. Czuję, że zdanie powinienem rozwinąć, ale może zrobię to jakoś bliżej Euro. W największym skrócie: podziwiam Polaka za to, jak się odnalazł na boiskach Premier League, jak od pierwszego meczu wrzeszczał na starszych i utytułowanych kolegów, jak z tego głównie powodu przeskoczył w klubowej hierarchii lepiej wyszkolonego technicznie, ale słabszego psychicznie Fabiańskiego. Szczęsny nie pęka, wierzy w siebie, uwielbia rywalizować, i wszystko to są niezbędne składniki przepisu na wielkiego zawodnika. Kłopot w tym, że czasem czuje się zbyt pewny. Pamiętam mecz z Tottenhamem, sprzed roku, kiedy wsławił się dwoma ostrymi wejściami w bohatera chwili, Garetha Bale’a (a sławę mołojecką powiększył puszczonym okiem do obrońców):  kilkanaście minut później spróbował powtórzyć sztuczkę z Aaronem Lennonem i dał Tottenhamowi karnego. Wrócę do tematu, jako się rzekło…