Ma 39 lat. W zawodowej piłce kariery nie zrobił z racji kłopotów z kolanem, szybko poświęcił się więc pracy trenerskiej. Zaczynał z juniorami Reading, gdzie jako dwudziestolatek musiał zrezygnować z grania, później Jose Mourinho zaprosił go do Chelsea, w której najpierw pracował z młodzieżą, a potem z drużyną rezerw. Pierwszą dorosłą drużyną w menedżerskim życiorysie Brendana Rodgersa, wyprowadzoną na przełomie 2008 i 2009 r. ze strefy spadkowej w pierwszej lidze, było Watford. W Reading poszło mu już gorzej: po zaledwie pół roku pracy rozstał się z dawnym klubem za porozumieniem stron, i dopiero oferta ze Swansea okazała się przełomowa: Rodgers awansował z walijskim klubem do Premier League i wbrew wszelkim spodziewaniom zdołał się w niej utrzymać. Ba: tylko gorszy stosunek bramek pozbawił go miejsca w górnej połowie tabeli.
Wikipedyjna informacja nie mówi wszystkiego. Tym, co w ciągu zakończonego przed dwoma tygodniami sezonu zachwyciło kibiców Premier League (a co w ciągu miesięcy wcześniejszych zdumiewało widzów Championship, kojarzonego zwykle z długą piłką i waleniem po kościach), była walijska odmiana tiki-taka. Obsesjonaci statystyk od miesięcy alarmowali, że Swansea jest w ścisłej czołówce najlepiej podających klubów Europy, a Leon Britton jest dokładniejszy niż Xavi (do obsesjonatów statystyk należą, jak wiadomo, amerykańscy właściciele Liverpoolu…). Pisałem w styczniu o niezwykłym zaiste paradoksie: trzon tej drużyny stanowią Brytyjczycy, mający w dodatku za sobą grę w niższych ligach, a czujący techniczny futbol tak, jakby byli Hiszpanami. Skoro przyswojenie takiej kultury gry jest wykonalne w peryferyjnym jak na standardy Premier League klubiku, dlaczego nie próbować przeszczepić jej także na polski grunt? W tym miejscu powinienem właściwie zrobić dygresję na temat ogłoszonej w tych dniach reformy rozgrywek juniorskich w Anglii, polegającej na tym, że młodsze roczniki grać będą na mniejszych boiskach, co oznacza częstszy kontakt z piłką, więcej podań itd. – daruję sobie jednak, bo przecież mówimy o przejściu Brendana Rodgersa do Liverpoolu.
Można spojrzeć na tę decyzję, jak na przejaw kryzysu wielkiego niegdyś klubu: wybierając menedżera osiem lat temu, ówcześni właściciele klubu z Anfield rozważali kandydatury Rafy Beniteza i Jose Mourinho, obu świeżo po pucharowych triumfach Valencii i Porto. Teraz najpoważniejszym kontrkandydatem Rodgersa, egzaminowanym przez Johna W. Henry’ego w amerykańskiej siedzibie Fenway Sports Group, był inny dawny szkoleniowiec Swansea, równie młody i równie, hmmm, nieutytułowany Roberto Martinez.
Ale można w wyborze Rodgersa widzieć raczej przejaw wizji i długiego planowania. Amerykanie nie stawiali na popularność, jaką zapewniłaby im wśród kibiców kolejna nostalgiczna nominacja (w miejsce „króla Kenny’ego” sprowadzić np. „księcia Rafę”, czyli człowieka, który wygrał Liverpoolowi Ligę Mistrzów) albo nominacja celebrycka (Guardiola, Capello, Klopp czy de Boer…). Podjęli ryzyko zatrudnienia kogoś, kto na europejskich salonach nie był jeszcze nigdy, ale kto może po paśmie rozczarowań nadać klubowi nowy impet. Pieniędzy na piłkarzy wydano w Liverpoolu co niemiara (120 milionów za „nowych Amerykanów”), czas teraz na kogoś, kto zdoła z tych piłkarzy wycisnąć to, co najlepsze. Brendan Rodgers, ze swoimi siedmioma liniami, filozofią gry podaniami, jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce i wysokiego pressingu, powinien przypaść do gustu takim ludziom jak Gerrard, Suarez, Henderson czy świetny technicznie Agger (gorzej już z Carrollem; Roy Hodgson mówił niedawno na treningu, że jeśli masz wielkiego napastnika z przodu, nie musisz grać podaniami…). Dla Reiny, Jose Enrique, Maxiego czy Suareza frajdą będzie szkoleniowiec mówiący po hiszpańsku. Ale Rodgers zapewni także swoim piłkarzom gigantyczne wsparcie merytoryczne: jak wielu młodych szkoleniowców lubi i umie posługiwać się programami komputerowymi do analizy formy poszczególnych zawodników, nie chowa się jednak – jak mówiono złośliwie o Villas-Boasu w Chelsea – za stertami dvd. Przeciwnie: to, jak umiejętnie łączy bycie kumplem z byciem wodzem podglądał nie tylko u Jose Mourinho, ale także na stażach w Barcelonie i Sevilli, a nawet u legendarnego Rinusa Michelsa. Frank Lampard senior, z którego rad przyszły menedżer Liverpoolu korzystał podczas pracy w Watford i Reading, mówi, że potrafi z piłkarzami śmiać się i żartować, ale przede wszystkim jest mistrzem komunikacji i planowania.
Ktoś taki z pewnością nie wystraszy się „grupy trzymającej władzę” na Anfield. O jego charakterze wiele mówi przecież fakt, że przed tygodniem odmówił uczestniczenia w „konkursie piękności”, jaki ogłosili właściciele Liverpoolu: nie chciał wziąć udziału w przesłuchaniach kandydatów na trenera jako jeden z wielu, a nie jedyny, świadom ryzyka, że życiowa szansa może przejść mu koło nosa. I to, że nie zgodził się na pracę w duecie ze zbyt mocnym dyrektorem sportowym (mówiło się o Luisie van Gaalu). Kiedy piszę te słowa, nie wiem, jak na jego nominację zareagują wielkie duchy Anfield, typu Alana Hansena, ale myślę, że nawet jeśli będą kręcić nosem, nie zrobi to na nim wrażenia.
Nie dajcie się nabrać: jak wielu pięknych zdań Brendan Rodgers nie wypowiedziałby teraz o oglądanych z dziadkiem w dzieciństwie programach Match of the Day z Liverpoolem Paisleya czy Fagana, zaprowadzi na Anfield swoje porządki, a Gerrard czy Carragher nie staną się dla niego tym, czym dla Villas-Boasa byli Terry czy Lampard. „Lubię być odpowiedzialny za swoje przeznaczenie” – mówił w jednym z wywiadów; w tym, z którego pochodzi moje ulubione zdanie, że jeśli nie jesteś przy piłce, nie masz szans na strzelenie gola.
Właściwy człowiek na właściwym miejscu we właściwym czasie.
PS Gdyby ktoś pytał, podczas Euro będę oczywiście blogował jak szalony.