1. Najprościej byłoby pewnie spróbować załatwić rzecz jakimś żartem, powiedzieć na przykład, że prawdziwą wartość drużyny Mauricio Pochettino zweryfikuje już we środę Burnley, a w sobotę Crystal Palace (co zresztą zawsze może się okazać boleśnie prawdziwe). Albo przypomnieć któryś z przegranych na tym stadionie meczów z wcześniejszej fazy sezonu, ze Stoke, West Bromwich albo z Newcastle. Zauważyć, że rzeczy, które niepokoiły w ich trakcie, dotyczące kwestii naprawdę elementarnych, jak choćby właściwe przygotowanie do rozegrania meczu, bynajmniej nie zniknęły (kiedy Newcastle szykowało się już do rozegrania zabójczej akcji natychmiast po wznowieniu gry, piłkarze Tottenhamu sznurowali jeszcze buty, poprawiali getry i gawędzili ze sobą; dziś zanim za kontuzjowanego Masona wszedł Dembele, trzeba było grać w dziesiątkę przez pięć minut, a Belg w tym czasie dopiero zakładał ochraniacze, wciągał koszulkę itd.). Powiedzieć, że błąd Fazio przy prostym wyprowadzaniu piłki, przy stanie 4:1, był skandaliczny – i że nie był to pierwszy taki błąd tego obrońcy w tym sezonie, ba: nawet w tym meczu, w 25. minucie, jego podobna strata zakończyła się minimalnie niecelnym strzałem Oscara. Wtrącić przy okazji coś o stracie Bentaleba, po której Fazio desperacko powstrzymał akcję Hazarda. Marudzić na serię dogodnych sytuacji, jakie miała Chelsea zarówno przy stanie 4:2 (strzał Azplicuety, obroniony przez Llorisa), jak 5:2 (zanim trafił Terry, były okazje Ramiresa, Costy i Ivanovicia). Lękać się, że forma przyszła za wcześnie i że długo grać w tym tempie nie będzie się dało (zwłaszcza, że oprócz Premier League są jeszcze puchary – dla Tottenhamu mecz z Chelsea był już 31. w sezonie); wspomnieć na przykład, że u drużyn mistrza Mauricio Pochettino, Marcelo Bielsy, kryzys przychodzi zwykle późną wiosną. W ogóle znaleźć jak najwięcej dziur w całym, żeby na koniec sezonu, kiedy znów do miejsca czwartego zabraknie punktu czy dwóch, nie cierpieć nadmiernie. Jeszcze w trakcie meczu Rafał Stec zacytował mi zdanie z książki „Futbol jest okrutny” „okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna wychodzi na prowadzenie – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało” – w tym przypadku chodziłoby o rozciągnięcie chwili na kilka, góra kilkanaście tygodni. Czytaj dalej
Archiwa tagu: Tottenham

Połowa MU, połowa Tottenhamu
„W drugiej połowie nie chodziło o futbol – chodziło o przetrwanie”, powiedział Louis van Gaal po meczu Tottenham-MU i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zdanie to opisywało nie tylko drugą połowę spotkania z White Hart Lane, ale całą w gruncie rzeczy kolejkę, rozegraną zaledwie dwie doby po poprzedniej i pełną nieoczekiwanych wyników, z których najbardziej zdumiewający był oczywiście remis Manchesteru City na własnym boisku z Burnley. „Jest naukowo dowiedzione, że pełna regeneracja w okresie 48 godzin jest niemożliwa” – kontynuował Holender, przypominając, że FIFA i UEFA wykluczają możliwość grania co dwa dni, choć z drugiej strony to przecież jego decyzją było wystawienie dokładnie tej samej wyjściowej jedenastki po upływie zaledwie 43 godzin od zakończenia poprzedniego meczu (w historii MU zdarzyło się to po raz pierwszy od października 2012 – przez 85 kolejek kolejni menedżerowie Czerwonych Diabłów nie wahali się rotować składem). Dla porównania: Mauricio Pochettino wymienił aż czterech piłkarzy, a piąty, Benjamin Stambouli, grał w meczu z Leicester tylko jedną połowę – nic dziwnego, że z każdą minutą drugiej połowy przewaga Tottenhamu stawała się coraz wyraźniejsza; gospodarze po prostu byli w stanie biegać, gdy goście już tylko człapali.
Co nie zmienia faktu, że po pierwszych 45 minutach Manchester United mógł prowadzić nawet pięcioma bramkami: gospodarzy ratowały słupek, poprzeczka, minimalny spalony, a przede wszystkim doskonały Hugo Lloris, broniący strzały Younga, Falcao czy Rooneya oraz powstrzymujący będącego już sam na sam z nim van Persiego (załączony obrazek to wszystkie uderzenia MU z pierwszej połowy). Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że na tle wymagającego bądź co bądź rywala było to najlepsze 45 minut MU, jakie oglądałem w tym sezonie. Działało wszystko: trójka obrońców (jeszcze) nie popełniała błędów, Valencia i Young jako cofnięci skrzydłowi siali spustoszenie po obu stronach boiska, w środku Carrick ograniczał przestrzeń Eriksenowi, a Mata z Rooneyem dosłownie sterroryzowali Stamboulego i Masona. Wszystko, co działo się w środkowej strefie MU, było przedniej marki: rozciągające grę podania Maty i rajdy w poszukiwaniu przestrzeni między polami karnymi Rooneya, podania do napastników i ich zdolność do uwalniania się spod krycia Vertonghena czy Fazio – zabrakło jedynie goli.
Jako się rzekło jednak w drugiej połowie Tottenham zdołał przejąć kontrolę nad meczem – i tu z kolei należałoby może mówić o najlepszych 45 minutach gospodarzy w tym sezonie na tle wymagającego bądź co bądź rywala. O założonym wyżej pressingu, kolejnych odbiorach na połowie MU, a po przejściu gości na ustawienie 4-4-2 – już totalnej dominacji podopiecznych Mauricio Pochettino; gdyby Ryan Mason wykorzystał doskonałe podanie Kane’a albo gdyby Eriksen zdołał przyjąć długą piłkę za plecami obrońców MU (ewentualnie gdyby sędzia podyktował karnego za to, jak Rooney sprowadził Kane’a do parteru przy jednym z rzutów rożnych), odwrócenie ról mogło być całkowite.
Warto w tym kontekście wspomnieć o przygotowaniu fizycznym piłkarzy Tottenhamu. Mecz z MU był już ich trzydziestym spotkaniem w tym sezonie: 19 razy grali w Premier League, 3 razy w Pucharze Ligi i 8 razy w Lidze Europy, co wiązało się z podróżami do Grecji, Turcji, Serbii czy na Cypr. Dla porównania – goście mają za sobą dopiero 20 meczów (19 w Premier League i jeden w Pucharze Ligi); dziesięć spotkań mniej, średnio o dwa miesięcznie, a jaka różnica w świeżości… Nie wiem, oczywiście, czy podopieczni Pochettino nie spuchną w kwietniu, jak to zdarzało się w przeszłości drużynom mentora trenera Tottenhamu, Marcelo Bielsy – na razie jednak w każdym meczu biegają dużo więcej od rywali, a najlepszym symbolem ich, by użyć ulubionego słowa argentyńskiego trenera, „filozofii”, może być Harry Kane, nieustannie zbiegający do boków w oczekiwaniu na podania, próbujący rozpoczynać pressing na bramkarzu i obrońcach rywala, ale także świetnie podający kolegom (trzy wykreowane sytuacje; zobaczcie obrazek). Na puentę powiedzmy zatem, że Tottenhamowi do końca chodziło o futbol; kwestia przetrwania stanie na porządku dziennym w Nowy Rok podczas meczu z Chelsea.
Tradycyjna porażka
Owszem, ostatni raz wygrali mecz ligowy na Stamford Bridge w 1990 roku, kiedy aż sześciu piłkarzy obecnej wyjściowej jedenastki jeszcze nie było na świecie. Owszem, przegrali jak zwykle w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Tym razem jednak nie mam ochoty z nich szydzić ani nie wstydzę się za nich. Była w tym meczu walka, była myśl trenerska, przez pierwsze dwadzieścia minut realizowana z zaskakującym powodzeniem.
Nie zamierzam się oczywiście przesadnie rozwodzić nad tymi dwudziestoma minutami – a zwłaszcza nad minutą trzecią, w której grający wówczas wysokim pressingiem goście odebrali Chelsea piłkę, Mason odegrał na skrzydło, skąd poszło dośrodkowanie na głowę Kane’a, którego strzał ominął wprawdzie Courtois, ale zatrzymał się na spojeniu słupka z poprzeczką. Faktem jest, że gola nie było, podobnie jak kilka minut później po kolejnym odbiorze na połowie rywala i minimalnie niecelnym uderzeniu Harry’ego Kane’a. Tottenham grał szybciej niż w poprzednich spotkaniach, swobodnie wymieniał piłkę, a nade wszystko: odbierał ją i wyprowadzał groźne kontry. To było to, o czym mówił Pochettino od początku sezonu – było, ale się skończyło.
Poza Chirichesem na prawej obronie (pilnować Hazarda – misja niemożliwa, ale przecież wracający po ponadrocznej przerwie Walker rozegrał dopiero godzinę w meczu młodzieżówki, a Naughton i Dier nie poradziliby sobie lepiej; Rumun przynajmniej dośrodkowywał w pole karne Courtois), trudno mieć wątpliwości co do doboru i ustawienia drużyny. Wychowankowie: Kane, Mason, Bentaleb walczyli do upadłego. Nawet przy niekorzystnym wyniku goście pokazywali się z dobrej strony, cierpliwie wydziergując swoje kolejne akcje, a Jose Mourinho mówił po meczu, że wynik był dla rywala zbyt surowy. Problem w tym, że wszystkie gole dla Chelsea padły po indywidualnych błędach piłkarzy Tottenhamu. Przy pierwszym Hazarda nie upilnowali Lennon z Chirichesem, Drogba fantastycznie zastawił się przed Fazio i odegrał piłkę koledze, a Lloris przepuścił uderzenie Belga. Przy drugim Lloris wykopał piłkę wprost pod nogi Hazarda, który oddał ją Oscarowi, ten zaś Drogbie. Przy trzecim przegrana rywalizacja Vertonghena z Remym w polu karnym była wręcz komiczna.
Użalanie się nad sekwencją wydarzeń między 19 a 22 minutą (przy dwubramkowym prowadzeniu Chelsea sprawę należało uznać za definitywnie zamkniętą) mija się oczywiście z celem. Lepiej po prostu oddać sprawiedliwość ekipie Mourinho. Po pierwsze, zachwycając się jej pracowitością, organizacją gry obronnej i skutecznością pressingu (napatrzeć się nie mogłem na to, jak między obrońcami i pomocnikami Tottenhamu uwija się Willian, a przecież statystyki defensywne nabijali wszyscy gracze drugiej linii, z Fabregasem włącznie; tego, że Matić będzie miał sześć przechwytów i sześć wybić, mogliśmy się spodziewać, ale pozostali nie byli gorsi). Po drugie, zachwycając się jej skutecznością: kiedy już miała dobre sytuacje, to je po prostu wykorzystała. Po trzecie, doceniając jej możliwości manewru: zawieszonego za pięć żółtych kartek Diego Costę zastąpił dziś Drogba, strzelił bramkę i zszedł, więc w jego miejsce pojawił się Remy, który również zdobył gola; w przerwie Cahilla zastąpił Zouma i również zaprezentował się dobrze.
Od tygodni szkoleniowcy drużyn przeciwnych szukają sposobów na rozmontowanie tej nienagannie funkcjonującej maszyny – i od tygodni obchodzić się smakiem. Od tygodni wszyscy powtarzają, że sprawa mistrzostwa Anglii jest przesądzona – pytanie tylko, czy w marszu po tytuł Chelsea przegra jakiś mecz i czy przebije barierę stu punktów.
Soldado saudade
532 minuty bez gola, a wciąż gra, i to w pierwszym składzie – nie można powiedzieć, żeby trener nie był cierpliwy. 65 minut we wczorajszym meczu Ligi Europy z Partizanem, naznaczonych kolejnymi pudłami w naprawdę dogodnych sytuacjach (w pierwszej połowie wystarczyło przyłożyć nogę do dośrodkowania, w drugiej – przenieść piłkę ponad bramkarzem w sytuacji sam na sam po świetnym podaniu Lennona; nawet w akcji, która ostatecznie zakończyła się golem Stamboulego, Francuz musiał dobijać strzał Hiszpana, który trafił w słupek), a trybuny znów zgotowały mu owację na stojąco – nie można powiedzieć, żeby kibice nie byli cierpliwi. Tylko media są bezlitosne, ale może trudno im się dziwić: Roberto Soldado kosztował Tottenham 26 milionów funtów i w ciągu półtora roku w 47 meczach zdobył tylko 13 bramek, z czego zaledwie sześć w Premier League – i aż cztery z tych sześciu z rzutów karnych. W tym sezonie zdarzyło mu się spudłować także z karnego, zresztą w kluczowym momencie meczu z Manchesterem City (gdyby strzelił, z 2:1 zrobiłoby się 2:2, piłkarze Mauricio Pochettino po raz drugi w tym spotkaniu odrobiliby straty i kto wie, co byłoby dalej). Jeśli pobieżnie przejrzeć agencje fotograficzne, będą w nich dominowały obrazy zawodnika kryjącego twarz w dłoniach, kręcącego głową z niedowierzaniem, klęczącego i walącego pięścią w murawę po kolejnej niewykorzystanej sytuacji. Co się stało z Hiszpanem, który podczas 101 meczów w Valencii strzelił aż 59 bramek, a doliczając występy w Getafe w czterech kolejnych latach zdobywał co najmniej 20 goli na sezon? Dlaczego w Anglii wciąż mu nie idzie? Czy na jego karierze w Tottenhamie trzeba już położyć krzyżyk, a Mauricio Pochettino spróbuje w styczniu kolejnego zajazdu na Southampton, skąd wyciągnął właśnie cenionego szefa skautów Paula Mitchella, i kupi Jaya Rodrigueza?
Istnieje oczywiście odpowiedź banalna i często w takich razach powtarzana: wielu napastników w trakcie udanej skądinąd kariery wpada do podobnego dołka. Starają się, jak mogą, dochodzą do pozycji, strzelają, ale nic z tego nie wynika. Przechodzą trudne chwile w życiu prywatnym (żona Soldado niedawno poroniła), nie sprzyja im chaos w klubie (w ciągu krótkiego wszak pobytu w Londynie Hiszpan pracuje już z trzecim trenerem). W przypadku Soldado długo można było zresztą mówić, że poza pechem przed bramką gra dobrze: że znakomicie uczestniczy w rozegraniu, że widzi więcej niż np. Adebayor i jest o niebo lepszy technicznie niż Kane (ten zdecydowanie do dołka nie wpadł, przeciwnie: udaje mu się wszystko…). Że asystuje przy golach kolegów (pięć razy w w poprzednim sezonie), i to nieraz na sposób wizjonerski: wciąż mam przed oczami, jak podaje do Adebayora w pierwszym meczu pod Timem Sherwoodem, z Southamptonem. Teraz widać jednak, że presja, jaka na nim ciąży – presja, żeby wreszcie do cholery coś strzelić – wpływa także i na ten aspekt jego gry. Polując na bramki, Soldado zaczyna się spieszyć: podejmuje złe decyzje i traci partnerów z oczu – w tym sezonie zanotował tylko jedną asystę.
Ale istnieje odpowiedź bardziej skomplikowana – że mianowicie system, jaki próbuje zaprowadzić w Tottenhamie Mauricio Pochettino (i jaki stosował również Andre Villas-Boas), nie sprzyja wydobyciu z Hiszpana tego, co najlepsze. W czasach pobytu w Valencii Soldado był lisem pola karnego, w wielu przypadkach po prostu dostawiając nogę do piłki zagranej ze skrzydła, czyhając na dobitki i błąd obrońców. W Tottenhamie, gdzie odwróceni skrzydłowi zazwyczaj schodzą do środka, a boczni obrońcy – Naughton i Rose – dośrodkowują fatalnie, gra skrzydłami szwankuje (zwłaszcza na White Hart Lane, które – jak wiadomo – jest jednym z węższych boisk w Premier League). Jako jedyny napastnik Soldado jest boleśnie izolowany, często gra tyłem do bramki i trudno mu wejść w pole karne (stąd tak często próbuje strzałów z dystansu). Owszem: próbuje wybiegać na pozycję, owszem: czeka na prostopadłe podania, ale zanim np. robiący kolejne kółeczko Dembele zdecyduje się zagrać piłkę w jego kierunku, obrońcy będą już tego świadomi i zdążą go odciąć od podania.
Mówiąc jeszcze inaczej: Soldado jest kiepski, bo cały Tottenham jest kiepski. Grajcie szybciej i szerzej, dajcie mu więcej podań, a zacznie strzelać bramki.

Mourinho nie mierzy w rekordy
1. Zabójcza prostota Chelsea
Tym razem niepotrzebne były „dwa autobusy”, które – wedle słów Brendana Rodgersa – Chelsea zaparkowało tutaj w maju. Niepotrzebny okazał się geniusz dryblingu Edena Hazarda, podobnie zresztą jak asysty grającego z kontuzją (co ujawnił po meczu Jose Mourinho) i uważnie pilnowanego przez Hendersona Cesca Fabregasa. Żeby doprowadzić do wyrównania po tym, jak Emre Can dość szczęśliwie strzelił bramkę dla Liverpoolu, wystarczył – jak to często bywa ostatnio w przypadku gry przeciwko drużynie Brendana Rodgersa – stały fragment gry; do strzelenia bramki zwycięskiej zaś – akcja, od której właściwie można by zacząć tekst o trenerskiej filozofii Jose Mourinho. Po odbiorze na własnej połowie Willian zagrał precyzyjne, kilkudziesięciometrowe podanie do pędzącego lewą stroną Azplicuety, który, tyleż przy pomocy techniki, co siły wyprzedził Coutinho i dośrodkował w pole karne, gdzie do piłki odbitej przez Mignoleta dopadł Diego Costa, który – znowuż – włożył w swój strzał tyleż techniki, co siły… Zabójcza prostota, z akcentem na „zabójcza”.
Oczywiście, że Liverpoolowi należał się karny po ręce (o ile nie dwóch…) Cahilla. Gdyby sędzia go podyktował, i gdyby Gerrard doprowadził do wyrównania, kontynuowalibyśmy pewnie dyskusję na temat Chelsea jako drużyny nie tak nieprzemakalnej, jak stereotypy o Mourinho każą myśleć. Ale sędzia ręki nie zauważył, Liverpool przegrał i po jedenastu kolejkach traci do lidera piętnaście punktów, my zaś zauważmy, że przez większą część spotkania goście kontrolowali sytuację, a Thibaut Courtois poza jednym strzałem Sterlinga nie miał właściwie okazji do poważnego bronienia. Mnie najbardziej podobała się praca Maticia w środku pola, inspirującego resztę kolegów do pressingu i pozbawiania gospodarzy piłki jeszcze na ich połowie (zobaczcie podsumowanie samych wślizgów Chelsea); imponował także zapędzający się aż pod bramkę Liverpoolu Ivanović i kontrolujący własną strefę obronną Terry. Grę gospodarzy można, niestety, podsumować punktując kolejny słaby mecz Balotellego, wiele niecelnych podań Gerrarda, zagubienie w grze obronnej Lovrena (dlaczego nie Toure, skoro tak dobrze radził sobie przeciwko Realowi i skoro szansę otrzymał inny dobrze grający w Madrycie zawodnik – Can?) oraz zmianę Coutinho i Cana na Allena i Boriniego, która wywołała furię kibiców z The Kop. Mignolet robił, co mógł, próbując naprawić błędy kolegów przy rogu dającym Chelsea wyrównanie, ale jego ostatnie zagranie w meczu – próba podania, która zakończyłaby się rzutem rożnym dla gości, gdyby sędzia się nie zlitował i nie zakończył spotkania – również mogłoby robić za podsumowanie formy Liverpoolu w ostatnich tygodniach. W bodaj pięciu pomeczowych tekstach dziennikarzy angielskich znalazłem zdanie, że Brendan Rodgers nie wie ani tego, jaki jest jego najlepszy skład, ani tego, w jaką zestawić go formację.
Czy Chelsea zakończy sezon bez porażki? Zważcie, że na wyjazdach wygrali już z Liverpoolem i Evertonem, a z MU i MC zremisowali (w obu przypadkach będąc blisko wygranej). Zważcie też (nie potrafię o tym nie myśleć, kiedy słyszę od piłkarzy Tottenhamu, jak potrafi ich sparaliżować przypadkowo stracony gol…), jak kompletnie niespeszeni są podopieczni Mourinho w momencie, gdy rywal obejmuje prowadzenie. Ale w dyskusję o „niezwyciężonych” nie mam ochoty wchodzić – przecież nawet jeśli zdarzy im się potknięcie na boisku jakiejś Swansea czy QPR, nie powstrzyma to ich marszu po mistrzostwo. Jose Mourinho nie w śrubowanie rekordów mierzy – liczy się zabójcza prostota.
2. Czy Mata pozostanie rezerwowym
Patrząc na pracujących w defensywie Chelsea Oscara i Hazarda myślałem o Macie. Układałem bowiem w tych dniach, przyznaję z właściwą sobie szczerością, tekst o hiszpańskim rozgrywającym MU: o tym, dlaczego ostatecznie nie poszło mu w Londynie, mimo iż zanim do klubu przyszedł Mourinho dwukrotnie wybierano go tam piłkarzem roku, i dlaczego wiele wskazuje na to, że nie pójdzie mu również w Manchesterze. Na kilka ostatnich spotkań Manchesteru United Mata przestał być wszak piłkarzem wyjściowej jedenastki, oddając pozycję za plecami van Persiego Rooneyowi, a przy tym, że swoje miejsce na boisku otrzymał Fellaini, że wrócił Carrick, a gdzieś przecież musi grać di Maria – nie wyglądało to optymistycznie również na przyszłość. Jednym z rozlicznych problemów MU (plaga kontuzji, pomieszanie w defensywie…) jest i ten: akcje rozgrywane bez charakteryzującej zwykle ten klub szybkości, a przy wszystkich zaletach Hiszpana on również do najszybszych nie należy. A skoro miejsce na „dziesiątce” zajmuje Rooney, skoro po prawej więcej szybkości może zaoferować Januzaj, czy nie czas pomyśleć o przeprowadzce do jakiejś innej ligi, najlepiej takiej, gdzie tempo gry nie jest aż tak oszałamiające?
Owszem: w meczu z Crystal Palace Mata wszedł z ławki rezerwowych i strzelił piękną bramkę. Louis van Gaal zauważył jednak, że wprowadzenie Hiszpana nie wiązało się ze zmianą taktyki ani ustawienia – i że dawał mu w trakcie tego sezonu wystarczająco wiele okazji do wykazania się przydatnością dla drużyny. Nie jest więc bynajmniej powiedziane, że po kolejnej w tym sezonie przerwie na kadrę Mata zagra w meczu z Arsenalem od pierwszej minuty.
Znalezienie odpowiedniego ustawienia nie tylko zdziesiątkowanej kontuzjami obrony (jedenasty wariant w sezonie!), ale także drugiej linii MU pozostaje rebusem, którego van Gaal jeszcze nie rozwiązał. Fellaini i Blind – lub Fellaini i Carrick – to ostatnia odpowiedź, z Januzajem i di Marią po bokach oraz Rooneyem za plecami van Persiego. Pomijając już kwestię przyszłości Maty: w tym systemie przygasł świetny wcześniej (ale grający wówczas po lewej stronie pomocy ustawionej w diament) Angel di Maria, a poza tym Czerwone Diabły strzelają mniej bramek. Tak, wiem, że van Gaal odpowiedziałby na to, że również mniej tracą, zwłaszcza w ostatniej fazie meczu – ale nadmierne celebrowanie jednobramkowego zwycięstwa z Crystal Palace byłoby chyba przesadą.
Dziwność tego sezonu polega jednak na tym, że mimo najsłabszego od lat początku MU w Premier League, sytuacja Czerwonych Diabłów drużyny w tabeli pozostaje względnie komfortowa: skoro do czwartego miejsca są tylko dwa punkty straty, a przerwa na reprezentację daje czas na wyleczenie kolejnych zawodników, wypada wierzyć van Gaalowi, że do maja będzie to wyglądało zupełnie inaczej.
3. Aguero i Sanchez, czyli listki figowe
Zwłaszcza, że inni także mają kłopoty. Weźcie Manchester City i Arsenal. Wspomnijcie błędy i kontuzje obrońców (przeciwko QPR nie mógł zagrać Kompany, a lista niezdolnych do gry w obozie Kanonierów jest aż za dobrze znana – dziś w Arsenalu Chambers gubił się jak ostatnio Mangala w MC), dziury w drugiej linii, chwile dekoncentracji bramkarzy (jakim szczęściarzem okazał się Joe Hart, że przepisy wymusiły na sędzim powtórkę jego wybicia i nieuznanie bramki Austina), wypuszczane z rąk prowadzenia, menedżerów pod presją – także po fatalnych meczach w tygodniu, w Lidze Mistrzów. Jeśli, jak wszystko na to wskazuje, MC odpadnie z Champions League już w fazie grupowej, Manuel Pellegrini może stracić pracę na Etihad; na Emirates coraz wyraźniej słychać głosy, że aby zrobić krok naprzód i ponownie liczyć się w walce o mistrzostwo kraju, nie powinno się przedłużyć umowy z Arsenem Wengerem. Gdzie byłyby oba zespoły, gdyby nie dwaj superstrzelcy: autor dwunastu bramek Aguero i zdobywca ośmiu goli Sanchez? I czy ktoś w ogóle zamierza w tym sezonie gonić Chelsea?
4. Tottenham, czyli minuta ciszy
Na ten temat wypowiem się gruntownie w innym miejscu. Będą gorzkie żarty, nie zabraknie analizy decyzji prezesa Levy’ego o zwolnieniu poszczególnych trenerów, pojawi się podsumowanie polityki transferowej z czasów po odejściu Garetha Bale’a, trzeba będzie przyjrzeć się także taktyce, którą wdrożył (a może raczej której nie wdrożył) Mauricio Pochettino. Tymczasem poprzestańmy na konkluzji, że dzisiejszego popołudnia na White Hart Lane najbardziej udała się minuta ciszy, upamiętniająca poległych w obronie ojczyzny.

Wielki Louis, wielki Jose, największy Sam
1. Tylko nie mówcie, że hit rozczarował. Między meczem MU i Chelsea, rozegranym na tym samym stadionie jesienią ubiegłego roku, a spotkaniem, które obejrzeliśmy dzisiaj, ziała przepaść od pierwszych minut, w których Chelsea zaatakowała i błyskawicznie stworzyła dwie groźne okazje. Tamtego pojedynku Mourinho trochę się jeszcze obawiał, trochę nie miał wiary w możliwości świeżo objętej wówczas drużyny, a trochę brakowało mu piłkarzy, których ma do dyspozycji teraz – w każdym razie zamurował bramkę i wykastrował mecz z wszelkich emocji. Dziś – z zabezpieczającym obronę świetnym Maticiem, ale też z Fabregasem i tymi, którzy imponowali już przed rokiem, Hazardem, Oscarem czy Willianem, mógł się pokusić o grę bardziej otwartą.
Jako się rzekło już przed południem w tekście dla Sport.pl, Chelsea ma dziś najbardziej zrównoważoną drużynę w Premier League: po stracie piłki broni się w sposób uporządkowany, zaczynając pressing od napastnika (warto zobaczyć tzw. heatmap Drogby – ile 36-letni napastnik Chelsea się nabiegał, wracając także do własnej strefy obronnej). Nawet kiedy rywalowi udaje się przedrzeć przez zasieki – jak w pierwszej połowie van Persiemu po fenomenalnym podaniu Januzaja – za plecami obrońców czuwa Thibaut Courtois. Owszem, trener Michniewicz ma rację pisząc na Twitterze, że Jose Mourinho stworzył potwora (inni komentatorzy przywołują jako kontekst dla mówienia o dzisiejszej Chelsea „niezwyciężony” Arsenal z sezonu 2003/04). Do 94. minuty meczu potwór wydawał się niezniszczalny.
Z punktu widzenia kibiców angielskiej piłki należałoby dodać: na szczęście nie okazał się niezniszczalny, bo przecież chcielibyśmy do maja przeżyć jeszcze trochę emocji. Ale też chyba nikt się nie spodziewał błędu akurat Branislava Ivanovicia. Normalnie Serb należy do najpewniejszych punktów drużyny, a tutaj, w niezbyt jeszcze groźnej sytuacji sfaulował di Marię, ryzykując rzut wolny, czerwoną kartkę, a w ślad za nią to najgorsze – własną nieobecność przed bramką Courtois przy stałym fragmencie gry. To Ivanović pilnował w poprzednich starciach w polu karnym Fellainiego…
Oczywiście w tamtym momencie równie dobrze mogłoby być po meczu, gdyby sędzia Dowd zachował się tak, jak w podobnych sytuacjach zachowuje się wielu jego kolegów (np. Michael Olivier po faulu Shawcrossa w meczu Stoke ze Swansea): dał Chelsea rzut karny albo po tym, jak bardzo słaby skądinąd Marcos Rojo wywracał Johna Terry’ego, albo po faulu Chrisa Smallinga na Ivanoviciu. Chaos był imieniem obu stoperów MU nie tylko w tej sytuacji, a symbolem szwankującej wciąż organizacji obrony Czerwonych Diabłów było krycie Drogby przez o głowę niższego Rafaela.
Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że Louis van Gaal nie odrobił zadania domowego. Mając nieustanne kłopoty ze zdrowiem piłkarzy (dziś nie zagrali m.in. Falcao, Herrera i Jones), wydelegował do gry w środku pola Marouane’a Fellainiego i przez spore fragmenty meczu Belg w zasadzie wyłączył z gry Cesca Fabregasa (tylko 11 podań Hiszpana w całej pierwszej połowie), a w ostatniej minucie to po jego strzale odbita piłka trafiła pod nogi van Persiego. Statystyki pokazują, że to Fellaini nabiegał się najwięcej (ponad 12 kilometrów, 70 sprintów) – i właśnie o to chodziło van Gaalowi, który z całą szczerością przyznawał, że choć woli pracować z zawodnikami bardziej kreatywnymi, to w Anglii liczą się również kondycja i siła. Kreatywny Mata niestety nadal zawodzi, dlatego udaną decyzją była zmiana w drugiej połowie ustawienia na 4-4-2 i wydelegowanie do gry u boku van Persiego młodego Wilsona; w końcówce di Maria i Januzaj wpisali się w dobre tradycje manchesterskich skrzydłowych i w ogóle wyglądało to trochę tak, jakby duch drużyny Fergusona nie całkiem jeszcze z Old Trafford wyparował. Z pewnością tak dobrze jeszcze w tym sezonie nie grali.
2. Pamiętacie jeszcze te tygodnie po zakończeniu poprzedniego sezonu? Wieści o ultimatum, jakie właściciele West Hamu przekazali Samowi Allardyce’owi, że najwyższy czas, aby drużyna zaczęła grać efektownie? Że nie chodzi już tylko o utrzymanie w lidze, ale o to, by gra Młotów zaczęła cieszyć oko kibiców? Że w świetle zbliżającej się przeprowadzki na stadion olimpijski trzeba myśleć o zapełnianiu trybun, ergo: zapewnianiu widzom rozrywki na odpowiednim poziomie?
Wakacje upływały pod znakiem spekulacji, czy Allardyce jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Owszem: objął drużynę po spadku z Premier League i wrócił z nią do ekstraklasy, owszem: potrafił ją w ekstraklasie utrzymywać (poprzedni sezon skończyli na bezpiecznym 13. miejscu), ale momentami wyglądało to jak Bolton z czasów, gdy prowadził go ten sam menedżer (wrażenie analogii powiększał jeszcze kapitan obu drużyn Kevin Nolan): z dośrodkowaniami na głowę rosłego napastnika, z rozpychaniem się łokciami w walce o piłkę, słowem naprawdę nic przyjemnego. Upubliczniony na stronie West Hamu komunikat o „konstruktywnych” rozmowach na temat przyszłości drużyny, w których zarząd korzystał z uwag kibiców; komunikat wspominający, że drużyna powinna grać bardziej atrakcyjny futbol, można było czytać jako przestrogę: nasza cierpliwość się wyczerpuje, drogi Samie, zaczekamy jeszcze kilka miesięcy, a potem powiemy „sprawdzam”. Szczerze mówiąc, po rozpoczęciu sezonu od porażki u siebie z Tottenhamem, odpadnięciu z Pucharu Ligi w meczu z Sheffield United, i kolejnej wpadce u siebie, tym razem z Southamptonem, wydawało się, że wiszący nad głową menedżera miecz zaraz opadnie.
Ale właściciele wytrzymali nerwowo i oto kolejny raz mogą sobie gratulować cierpliwości. W gruncie rzeczy błyskawicznie nowy styl gry West Hamu przełożył się na wyniki (szczerze mówiąc już z Tottenhamem powinni byli wygrać; sukces gości był więcej niż szczęśliwy), a Premier League otrzymała nowe gwiazdy, z najjaśniejszą, sensacyjnie wynalezioną w drugiej lidze francuskiej postacią Diafry Sakho. Jeśli nie porównywać jego przywitania z ligą angielską (sześć goli w sześciu startach) z furorą, jaką zrobił przed dwoma laty w Swansea Michu, należałoby właściwie sięgnąć do porównań z czasów, gdy to Arsene Wenger miał w małym palcu wiedzę o lidze francuskiej i ściągał do Anglii te nikomu nieznane Anelki.
Czasami się zastanawiam, co by było, gdyby w West Hamie od początku sezonu mógł grać Andy Carroll. Myślę jednak, że zastanawiam się niesłusznie. Że podobnie jak wszyscy ulegałem wizerunkowi Allardyce’a-brutala, a tymczasem w jego wielkim ciele kryła się dusza subtelna i wrażliwa, spragniona czystego futbolowego piękna. Tak, tak, trochę żartuję, ale sygnały, że Wielki Sam zawsze był innowatorem, napływały z jego sztabu szkoleniowego od dawna – w Anglii był jednym z pierwszych, którzy korzystali z nowinek technicznych, Pro Zone’ów i innych takich. Do historii Premier League ostatnich lat przechodziły również mecze, w których potrafił wystrychnąć na dudka taktycznych guru: Jose Mourinho (oskarżającego go później o XIX-wieczny futbol), Andre Villas-Boasa (jako pierwszy obnażył słabości tyleż wysoko ustawionej, co nieruchawej linii obrony Tottenhamu), a w tym sezonie także Brendana Rodgersa i Manuela Pellegriniego. W taktycznych słowniczkach pojawiło się już pojęcie „środkowego skrzydłowego” na określenie pozycji w West Hamie Stewarta Downinga – przed rokiem plątający się gdzieś przy linii bocznej Anglik wrzucał niezliczone piłki w pole karne z efektem dość umiarkowanym, teraz jego kreatywność znacząco wzrosła.
Napastnicy West Hamu nie mogą się nachwalić współpracy z zatrudnionym do pracy z nimi świetnym przed laty snajperem Teddym Sheringhamem, a osobnym tematem powinno być drugie przyjście do Premier League Alexa Songa. Tyle pisano o tym, że Arsenalowi przeszedł koło nosa powrót Fabregasa, chciałoby się więc zapytać: a Song? Widzieliście jego walki z Fernando czy z Yayą Toure? Widzieliście jego udane odbiory, potem rajdy, a wreszcie próbę zagrania raboną? A widzieliście, jak radzi sobie przed linią obrony Kouyate? Jak z przodu wspomnianego Sakho uzupełnia szybki jak wiatr Enner Valencia? Jak obaj nie zapominają o obronie (od początku sezonu naliczono im 17 wślizgów i 10 przechwytów; nie znajdziecie napastnika z równie dobrymi statystykami w grze obronnej jak Sakho, tak samo jak nie znajdziecie napastnika z taką ilością sprintów)? Można? Można! Ani się obejrzymy, jak wielki Sam stanie się faworytem do przejęcia po Royu Hodgsonie reprezentacji Anglii.
3. A siedem sekund, które wstrząsnęły Tottenhamem? Pamiętam pewien poniedziałkowy wieczór, w którego trakcie Jamie Carragher i Gary Neville przeanalizowali początek ubiegłorocznego pogromu Tottenhamu z rąk Manchesteru City (po fatalnym błędzie Llorisa rywal objął prowadzenie w 15. sekundzie) nie tyle pokazując samą akcję, co omawiając zachowanie podopiecznych wówczas jeszcze Andre Villas-Boasa przed pierwszym gwizdkiem. Za moment miał się rozpocząć jeden z najważniejszych meczów sezonu (chociaż nie, właściwie powinienem wycofać to „jeden z najważniejszych” – przecież podobny brak koncentracji byłby naganny w każdym spotkaniu), a siedmiu czy ośmiu piłkarzy Tottenhamu zajmowało się jeszcze poprawianiem sznurowadeł i ochraniaczy… Z podobnym frajerstwem mieliśmy do czynienia podczas derbów północnego Londynu kilka sezonów wcześniej: znakomicie grający przez prawie całą pierwszą połowę Tottenham stracił bramkę natychmiast po wznowieniu gry od środka: w kilkanaście sekund zrobiło się po meczu. „Tato, musisz kibicować jakiejś innej drużynie” – niech zdanie mojego siedmioletniego syna posłuży za cały komentarz do tego, co kibice Tottenhamu musieli znieść tego popołudnia.
Dlaczego Pochettino nie cieszył się z gola Lameli
Najbardziej we wczorajszej bramce Erika Lameli podobał mi się kompletny brak reakcji Mauricio Pochettino. Wokół euforia i wrzawa, piłkarze w niedowierzaniu kręcą głowami, Ben Davies zasłania sobie oczy, nawet asystenci trenera Tottenhamu klaszczą, a jemu nie drgnął ani jeden muskuł w twarzy. Oczywiście: gdzieś w głębi duszy musiał być zadowolony, że jego zespół strzelił drugą bramkę, że przez resztę meczu będzie się grało łatwiej, pewnie także że Erik Lamela egzorcyzmuje demony ścigające go w poprzednim sezonie. Od wczoraj o argentyńskim skrzydłowym nie będzie się już mówiło jako o tyleż kosztownym, co niespełnionym następcy Garetha Bale’a – od wczoraj będzie on autorem jednej z najpiękniejszych bramek roku, głównym kandydatem do nagrody Puskasa. Sami wiecie, co się działo na serwisach typu Youtube czy Vine jeszcze w trakcie pierwszej połowy meczu Tottenhamu z Asterasem.
A jednak Mauricio Pochettino nie cieszył się ani wówczas, ani później. Po pierwsze, fakt, że Lamela uderzał lewą nogą w sytuacji proszącej się o uderzenie prawą, każe pytać o wytrenowanie tejże prawej. Po drugie, szkoleniowiec Tottenhamu, zwolennik myślenia systemowego i ciężkiej pracy – zarówno na treningach, jak w trakcie spotkań – wyżej oceniłby zapewne gola będącego kopią wypracowanego w klubowym ośrodku schematu niż błysk indywidualnego geniuszu.
Po trzecie, fenomenalna bramka Lameli odwraca uwagę od Harry’ego Kane’a, ciężko pracującego wychowanka Tottenhamu, który zdobył wczoraj pierwszego hat-tricka w klubowej karierze. Każda z bramek Kane’a była inna: pierwszą zdobył po precyzyjnym uderzeniu zza pola karnego, przez gąszcz nóg i po odbiciu od wewnętrznej strony słupka. Druga była dobitką strzału Dembele: Kane wykazał się snajperskim instynktem, błyskawicznie startując do wypuszczonej przez bramkarza futbolówki. Trzecią strzelił głową. Jeśli zsumować statystyki z tego sezonu (zgoda: młody Anglik gra przede wszystkim z gry w pucharach, ze słabszymi rywalami), nie ma piłkarza Tottenhamu, który miałby na koncie tyle bramek i asyst. To ostatnie słowo wydaje się ważne, bo Kane coraz przytomniej uczestniczy w rozegraniu. Na grę w roli jedynego napastnika jest w jego przypadku za wcześnie (wciąż miewa kłopoty z przyjęciem piłki), ale w duecie z Adebayorem czy Soldado, albo – jak wczoraj – cofnięty za plecy snajpera, wypada świetnie.
Po czwarte, zalewająca internet fala zachwytów nad Lamelą odwraca uwagę od rzeczywistych zmartwień trenera, czyli powtarzających się wciąż błędów w grze obronnej Tottenhamu. To był tylko Asteras, siódma drużyna greckiej ekstraklasy, a przecież jej piłkarze aż cztery raz potrafili znaleźć się za plecami wysoko ustawionej defensywy gospodarzy. Fakt, że żadnej z tych sytuacji nie wykorzystali, Tottenham zawdzięcza tyleż błyskawicznym wyjściom Llorisa (raz, jak wiadomo, spóźnił się z interwencją: na trzy minuty przed końcem, przy stanie 5:0, przewrócił szarżującego rywala i wyleciał z czerwoną kartką), a także fenomenalnej interwencji Francuza po jednym ze strzałów, co swoim fatalnym celownikom. Podobne błędy w ustawieniu, podobne braki szybkościowe Kaboula i Vertonghena (Fazio będzie pauzował po czerwonej kartce z meczu z MC), w Premier League obnażane są z całą bezwzględnością.
Oto dlaczego Mauricio Pochettino nie śmiał się w czwartkowy wieczór i oto dlaczego nie przeczytacie tu – fascynującej skądinąd – historii magicznej sztuczki zwanej rabona. O Eriku Lameli myślę z uznaniem nie dlatego, że potrafi strzelać takie gole. W sobotę, w trakcie meczu z MC, to po jego stracie Aguero strzelił pierwszą bramkę, to po jego interwencji we własnym polu karnym Frank Lampard wymusił karnego. Zmieniony wówczas po godzinie, miał wszelkie powody, żeby przystępować do spotkania z Asterasem z nadwątloną wiarą we własne umiejętności. Trzeba mieć wiele wewnętrznej siły, żeby zdecydować się na coś takiego: wyobraźcie sobie zresztą, że Lamela (mając piłkę podaną jak na tacy, dużo miejsca, teoretycznie proste uderzenie prawą nogą) pudłuje…
MC-Tottenham, gry i zabawy dziecięce
No więc gdyby nie te dwa dzieciaki, zbzikowałbym do reszty. Zanim się pojawili, przed ważnymi meczami zdarzały mi się nieprzespane noce, z kompulsywnym przepowiadaniem sobie składów i ustawień taktycznych, a w końcu ze wstawaniem gdzieś o trzeciej czy czwartej, by sobie te składy i ustawienia narysować; z obgryzaniem paznokci, czytaniem niezliczonej liczby zapowiedzi, komentarzy, wywiadów, w chwilach desperacji nawet z oglądaniem starych meczów. Wszystko po to, żeby wytrzymać nerwowo: skrócić oczekiwanie, zmniejszyć napięcie i podsycić nadzieję, że tym razem w końcu się uda.
Doświadczenie ojcostwa okazało się w tym (i nie tylko w tym) sensie ratujące. Występuje Tottenham na Etihad, zaledwie rok po tym, jak stracił na tym stadionie sześć bramek (do których wypada doliczyć pięć wpuszczonych na White Hart Lane)? Chcesz się przekonać, ile tak naprawdę dzieli twoją drużynę od elity? Zdołałeś już zapomnieć o tym, jak męczyłeś się dwa tygodnie temu z Southamptonem? Wszystko to nie ma znaczenia: masz do ogarnięcia dwa kinderbale, z czego drugi wypada poza miastem, w miejscu o dziwo z kiepskim zasięgiem telefonii komórkowej, więc skupiasz się na tym, by ubrać ich ciepło, nie zapomnieć prezentów, zdążyć na miejsce, a potem zamiast na ekran smartfona, patrzeć w stronę podwórka przed domem, czy haratający na nim w gałę młodzieńcy będą jeszcze potrafili wsiąść o własnych siłach do samochodu. Kiedy wreszcie znajdujesz się w zasięgu, sprawdzenie wyniku i zmierzenie się z rzeczywistością jest jakoś łatwiejsze do zaakceptowania niż podczas oglądania na żywo. Polecam każdemu, kto chce piłkę nie tylko przeżyć, ale i zrozumieć, by spróbował kiedyś tej metody: nie oglądać bezpośredniej transmisji, sprawdzić wynik, a potem obejrzeć mecz z odtworzenia. Być może łatwiej niż w emocjach czasu rzeczywistego dostrzeże wtedy, w jakich proporcjach na ostateczny wynik sumują się myśl trenerska, indywidualny geniusz pojedynczego piłkarza, sędziowskie pomyłki, zwykły przypadek, szczęście i pech.
W moim przypadku mówimy, rzecz jasna, o mierzeniu się z realiami kibicowania Tottenhamowi. Co oznacza przyglądanie się efektownym, acz jakże często nieskutecznym atakom i straszliwej obronie; konfrontowanie się z wyjątkowo częstymi błędami arbitrów i jeszcze częstszymi indywidualnymi błędami piłkarzy, a dodatkowo jeszcze – z robieniem za tło zawodnikom, którzy akurat tego dnia, akurat przeciwko Tottenhamowi, postanowili rozegrać jedno z najlepszych spotkań w życiu (żeby nie sięgać po oczywisty w kontekście wczorajszego dnia przykład Sergio Aguero, wspomnijmy ubiegłoroczny popis Tima Krula w bramce Newcastle – zwłaszcza, że ma wrócić na White Hart Lane w najbliższą niedzielę). Oraz, co być może czyni rzecz najgorszą: nieustanne zadawanie pytań, co by było gdyby. Co by było, gdyby przy stanie 0:0 trafił Mason, gdyby sędzia nie podyktował karnego za rzekomy faul Lameli na Lampardzie (albo dopatrzył się spalonego Lamparda przy pierwszym golu Aguero), gdyby Soldado strzelił karnego tak, jak strzelał w poprzednim sezonie (niewykorzystana szansa na wyrównanie w drugiej połowie była niewątpliwie tak zwanym punktem zwrotnym spotkania), gdyby w ogóle w Tottenhamie grał napastnik klasy Aguero…
Widząc popis argentyńskiego napastnika wielu sprawozdawców postanowiło po meczu zająć się właśnie skutecznością Roberto Soldado. Niby trudno się dziwić: jeden strzela cztery gole, drugi żadnego. Obaj kosztowali swoje kluby ogromne pieniądze, a w przypadku Hiszpana „stopa zwrotu” z transakcji okazała się relatywnie niewielka. Nic to, że w ciągu tych kilkunastu miesięcy pobytu w Anglii nie bardzo mógł liczyć na przyzwoity serwis ze strony zawodników z drugiej linii; nic to, że miał w tym czasie trzech trenerów: kiedy wczoraj Hiszpan nie strzelił z karnego wyrównującej bramki przy stanie 2:1 dla City, narracja wielu sprawozdawców ułożyła się sama. Ja zaś, oglądając ten mecz post factum i wiedząc już, jak się skończył, mogłem zobaczyć m.in., ile jest wart Soldado uczestniczący w konstruowaniu akcji swojej drużyny. Piłkę pod presją utrzymywał wszak doskonale, kolegów dostrzegał w sposób dla Adebayora nieosiągalny. To po jego świetnym podaniu Mason wyszedł sam na sam z Hartem; po jego jeszcze lepszym podaniu bramkę strzelił Eriksen, a strzał, który z trudem obronił Hart w drugiej połowie (nie mam na myśli karnego), pokazał, że także ze snajperskim instynktem napastnika Tottenhamu jest wciąż nieźle. Statystyki pokazują trzy okazje wykreowane, dziesięć celnych podań w strefie obronnej MC i dziesięć podań do przodu. Naprawdę dobry mecz napastnika, gdyby tylko (gdyby…) wykorzystał karnego…
Z dwóch kozłów ofiarnych Tottenhamu bronię więc Soldado. Z Kaboulem będzie dużo trudniej, wiadomo: jest bezpośrednio odpowiedzialny za utratę dwóch goli. Także tu muszę jednak zauważyć, że podczas meczów z Arsenalem (zwłaszcza) i z Southamptonem nowy kapitan Tottenhamu grał bardzo dobrze, i że na Etihad sytuacji nie ułatwiał mu fakt, iż po raz pierwszy miał grać w duecie z – debiutującym w Premier League – Federico Fazio. O tym, że Argentyńczyk ma braki szybkościowe, przekonywaliśmy się już podczas meczów Ligi Europejskiej – perspektywa, że to on, a nie Vertonghen, będzie musiał radzić sobie z Aguero, przerażała już przed meczem. Spodziewał się Pochettino, że w MC zagra raczej Dżeko? Vertonghen wrócił z meczów reprezentacji Belgii zmęczony? Inaczej nie potrafię wytłumaczyć decyzji o rozbiciu pary stoperów, która w ostatnich meczach ewidentnie złapała wspólny język. Argentyński menedżer Tottenhamu jest kolejnym, po Andre Villas-Boasu, trenerem Tottenhamu, który przekonuje się, że aby grać wysoką linią obrony, trzeba mieć piłkarzy szybszych i przytomniejszych; to chyba nie przypadek, że Kaboul i Vertonghen zaimponowali w meczu z Arsenalem, kiedy ich drużyna broniła się zdecydowanie głębiej, i to chyba nie przypadek, że bez Belga Kaboul gra w tym sezonie kiepsko – zarówno z West Hamem, Sunderlandem, jak z West Bromwich. Do spółki z Fazio – zawodnikiem broniącym w podobnym stylu i, jak widać po faulach w polu karnym, z podobnymi uderzeniami gorącej krwi do głowy – Kaboul chwilami wyglądał właśnie jak chłopiec z kinderbalu.
Inna sprawa, że na Aguero w takiej formie nie poradziliby nie tylko Kaboul, nie tylko Fazio i nie tylko Vertongen. Weźmy pierwszego gola: kąt był dość ostry, Lloris osłaniał niemal całą bramkę, w polu karnym było już kilku piłkarzy, ale nic to: napastnik, o którym Manuel Pellegrini mówi, że jest jednym z trzech-czterech najlepszych na świecie i którego Mauricio Pochettino porównuje do Mozarta, trafił w to jedyne miejsce, przez które piłka mogła znaleźć drogę do siatki. A to, jak gubił obrońców, jak przyspieszał i zwalniał, jak wymieniał klepki z Davidem Silvą, z jaką siłą uderzał z dystansu, z jaką swobodą strzelał i podawał zarówno lewą, jak prawą nogą… No kibicuj tu człowieku, Tottenhamowi, kiedy musi się mierzyć z takim graczem. Ile rekordów pobije w Anglii, skoro w zaledwie 95 meczach strzelił już dla City w Premier League 61 bramek (średnia – jeden gol na 108 minut – jest lepsza nawet niż Thierry’ego Henry’ego, który strzelał średnio co 122 minuty)?
Nie wiem, czy jest sens uruchamiać całą tę gadkę o pozytywach, jakie ujawniły się podczas tego spotkania. O współpracy Soldado-Eriksen, o świetnej postawie Llorisa, o tym, że Mason grał jak stary, piłki odbierał (zasługa przy golu Eriksena), podawał do przodu i groźnie strzelał; o tym, że Tottenham tym razem nie murował bramki, tylko podszedł do meczu zdecydowanie bardziej pozytywnie. Tyle razy to robiłem, że tym razem chyba sobie daruję. W każdym razie nie opowiedziałem dzieciakom szczegółowo o tym meczu. Wolałem odwrócić ich uwagę błyskotliwą narracją o ostatnich siedmiu minutach meczu QPR-Liverpool (z anegdotą o Harrym Redknappie, którego już rozpoznają, zdolnym biegać więcej od Adela Taarabta) oraz opowieścią o pogromie Sunderlandu z rąk Southamptonu (z zapewnieniem, że takie wyniki niewiele w gruncie rzeczy znaczą:że zawsze są wypadkami przy pracy, o czym kibice przekonują się od razu w następnym meczu). A co zrobię, jeśli jednak im się przypomni i zapytają jutro w porannym korku? Zamierzam przeprowadzić długi wywód na temat tego, że angielska ekstraklasa to taka liga, w której poza Chelsea w zasadzie żadna z drużyn nie potrafi się bronić i że dlatego właśnie Chelsea zostanie mistrzem Anglii – choćby nie wiem ile goli zdobył jeszcze Sergio Aguero.

Arsenal-Tottenham, remisowe satysfakcje
1. A teraz spróbujcie być przez chwilę szczerzy i przyznajcie: to nieprawda, że w derbach chodzi przede wszystkim o to, żeby wygrać i pognębić największego rywala. W derbach chodzi przede wszystkim o to, żeby rywal was nie pognębił. Tego boicie się najbardziej (życie kibica wszak ufundowane jest na lęku, temat, który stale tu badamy…), więc choć w waszych marzeniach pojawia się, owszem, zdobycie mistrzostwa kraju na boisku tamtych albo odrobienie w drugiej połowie dwubramkowej straty z pierwszych 45 minut i sensacyjne w tych okolicznościach zwycięstwo, tak naprawdę wolicie nie przeżywać podobnych uniesień zbyt często. Remis w sam raz pozwala zachować równowagę.
Co do mnie, odkryłem tę prawidłowość tak dawno, że zacząłem unikać oglądania meczów derbowych. Opisywałem już wyprawę na Turbacz, odbywaną za kadencji Andre Villas-Boasa, gdy gol Adebayora pozwolił objąć prowadzenie na Emirates, potem napastnik ten wyleciał z czerwoną kartą, Kanonierzy zaczęli strzelać bramki, AVB dokonał odważnych zmian, gra na kilkanaście minut się wyrównała, Tottenham strzelił jeszcze jednego gola, ale ostatecznie skończyło się tak zwaną ambitną porażką, która przecież mimo ambicji nie boli ani trochę mniej. Od tamtej pory starałem się wymyślać sobie na czas meczów z Arsenalem najrozmaitsze zajęcia (wczoraj miał to być na przykład gruntowny reset akwarium), ale ostatecznie złamałem się: nie dość, że obejrzałem, to jeszcze obejrzałem z dziećmi, mimo iż poprzysiągłem sobie oszczędzać ich przed zbyt częstym konfrontowaniem się z prawdą, że tata kibicuje aż takim, jak mówią, „słabiakom”. Wystarczy, że widzieli, jak przegrywamy z West Bromwich.
2. Mauricio Pochettino też miał chwilowo dość ambitnych porażek: ustawił swoją drużynę defensywnie. Akcja, która przyniosła Tottenhamowi bramkę, była chyba jedynym przykładem mającego cechować jego podopiecznych wysokiego pressingu (Eriksen przycisnął Flaminiego na połowie gospodarzy, odebrał mu piłkę, którą przejął Lamela, błyskawicznie odgrywający do wychodzącego za plecy Gibbsa Chadliego, a Belg uderzył w długi róg bramki Szczęsnego) — poza tym Tottenham cofał się bardzo głęboko, oddawał Arsenalowi inicjatywę i czekał na okazje do kontry. Już w pierwszej połowie nadarzyło się ich z pięć, ale wtedy jeszcze uczestniczący w nich zawodnicy podejmowali złe decyzje: niecelnie podawali bądź strzelali.
Pochettino trafił wreszcie ze składem: na środku obrony zabrakło będącego królem chaosu Chirichesa (zastąpił go Vertonghen i od razu Kaboul poczuł się pewniej: nowy kapitan Tottenhamu od kilku sezonów nie grał tak dobrze, jak wczoraj), po prawej stronie biegał Kyle Naughton, dla którego jest to bardziej naturalna pozycja niż dla Erika Diera (bramki, które strzelił Dier w dwóch pierwszych meczach, zapewniły mu miejsce w wyjściowej jedenastce, ale widać było, że jako prawy obrońca nie czuje się komfortowo i to jego błąd dał karnego Liverpoolowi). Poprawę gry obronnej Tottenhamu widać było zwłaszcza przy stałych fragmentach gry; tak chwalony Lloris poza świetną rzeczywiście interwencją po główce Mertesackera, bronił raczej rutynowo; Rose, Vertonghen, Kaboul, Naughton, a przed nimi Capoue – tu naprawdę nie było do kogo się przyczepić.
3. Najciekawszy był jednak ligowy debiut klubowego wychowanka, 23-letniego już Ryana Masona, który sześć lat po wejściu z ławki podczas meczu o Puchar UEFA z Nijmegen otrzymał wreszcie szansę od pierwszej minuty. Historia Masona jest trochę podobna do losów Androsa Townsenda — i można ją czytać zarazem jako pochwałę systemu wypożyczeń. Przez wszystkie te lata wszechstronny Mason (w młodzieżówce Tottenhamu grywał w ataku, w sezonie 2008/09 strzelając 29 goli w 31 meczach, generalnie uważany jest za ofensywnego pomocnika, ale bywa ustawiany także jako pomocnik defensywny) próbował pokazać się kolejnym trenerom podczas kolejnych okresów przygotowawczych, potem zaś tułał się po wypożyczeniach.
Napisałem „można ją czytać jako pochwałę systemu wypożyczeń”, bo nie wszyscy chłopcy wychowywani w cieplarnianych warunkach akademii zespołu Premier League potrafią odnaleźć się w szatni zespołu drugiej czy trzeciej ligi, o ubogim hoteliku, gdzie trzeba wypożyczać garnek do gotowania makaronu, nie wspominając. Niejeden talent tu przepadł, podczas gdy w macierzystym zespole na miejsce, które mógłby zająć, sprowadzano za grube miliony jakiegoś przeciętniaka z zagranicy.
Podobnie jak Townsend (a także Caulker czy Obika), Ryan Mason spędził wiele miesięcy w Yeovil, a w poprzednim sezonie miał bardzo udany epizod w Swindon. Podczas tegorocznych wakacji, kiedy część piłkarzy odpoczywała jeszcze po mundialu, pojechał z Tottenhamem na tournée do Kanady i USA – i był jednym z najlepszych w drużynie. A że wcześniej miał u Pochettino czystą kartę, wydawało się jasne, że dostanie szansę; gdyby nie kontuzja, debiutowałby w Premier League pewnie już w sierpniu, a tak dopiero wejście z ławki we wtorkowym meczu Pucharu Ligi z Nottingham Forest – i gol, który odmienił losy tamtego meczu – otworzyło mu drogę do występu w derbach Londynu.
4. U takich trenerów jak Mauricio Pochettino przepustką do składu jest nie tyle indywidualny talent, co zdolność adaptowania się do wymagań trenera. Oto, dlaczego swoją szansę w tak ważnym spotkaniu otrzymują Mason czy Capoue, a nie o ileż efektowniejsi, wydawałoby się, a w dodatku opromienieni sławą występów na mundialu Dembele czy Paulinho. Oto, dlaczego z przodu wciąż gra Chadli, a pierwszym rezerwowym jest Lennon, Andros Townsend zaś nadal czeka w odwodzie. O talencie Chadliego do gry pozycyjnej pisał wczoraj Michael Cox, zestawiając go z innym nieefektownym, ale niezbędnym dla systemu Barcelony graczem – Pedro Rodriguezem. Że Belg ma słabe punkty, zobaczyliśmy już w pierwszej połowie, kiedy zepsuł najlepszą okazję dla Tottenhamu, będąc już przed Szczęsnym i uderzając obok bramki (wtedy szarżował z lewej strony i musiał uderzać słabszą, lewą nogą), ale obsesjonaci taktyki zauważyliby w tym miejscu, że od wykończenia ważniejszy był sam fakt, że Chadli wiedział, w którym momencie znaleźć się w którym miejscu. O niebo błyskotliwszy Townsend zapewne nie miałby problemów z trafieniem już przy pierwszej okazji, ale pytany przez dziennikarzy, dlaczego siedzi na ławce, mówi, że trener oczekuje od niego lepszego czytania gry i że trochę czasu upłynie, zanim w pełni się przystosuje.
Kluczem do sukcesu w derbach była bowiem właśnie dyscyplina taktyczna. Każdy z piłkarzy wiedział, co robi, ograniczając Kanonierom przestrzeń między liniami obrony i ataku (okazję do rozegrania z pierwszej piłki, w trójkącie, gospodarze mieli bodaj tylko raz). Jak to ujął Ian Macintosh, z frazy „Arsenal zdominował posiadanie piłki, nie stwarzając klarownych sytuacji bramkowych”, każdy dziennikarz opisujący tę drużynę, powinien zrobić sobie skrót klawiszowy. Ramsey, Oxlade-Chamberlain i Wilshere operowali w tej samej strefie, pogłębiając panującą tam ciasnotę, a kiedy jeszcze schodził tam Welbeck – w polu karnym nie było już nikogo.
Zauważcie: dopiero po wejściu Sancheza zaczęło się kotłować na lewym skrzydle Arsenalu (na prawym skądinąd bardzo dobrze radził sobie odważnie wchodzący pod pole karne Tottenhamu Calum Chambers), a sytuacja, w której Oxlade-Chamberlain wyrównał, była chyba pierwszą, w której po złym wybiciu Lameli Sanchez ściągnął na siebie dwóch gospodarzy, oddał piłkę przed pole karne do Cazorli, po którego dośrodkowaniu-strzale, odbitym przez Kaboula, na piątym metrze znalazło się czterech Kanonierów, Vertongen skupił się na Welbecku, który komicznie skiksował, a Rose na wszelki wypadek znalazł się na linii bramkowej i strzelec gola był już kompletnie niepilnowany. Wcześniej, że pozwolę sobie na tę ryzykowną frazę, w grze Arsenalu niemal nie było penetracji.
5. Remis w derbach, jakkolwiek (patrz pierwszy akapit) w gruncie rzeczy satysfakcjonuje obie strony, nie jest bynajmniej przełomowy. Arsenal, choć nadal pozostaje niepokonany w Premier League i choć kolejny raz potrafił odrobić straty w końcówce, stracił kolejnych kontuzjowanych i wciąż ma problem z przekładaniem przewagi na gole.
Nic jednak nie wskazuje na to, żeby Tottenham przestał mieć analogiczny kłopot. Wczorajsze derby oglądało się trochę podobnie, jak ubiegłotygodniowy mecz Tottenham-WBA – tym razem cofnięte i kontrujące Koguty wystąpiły w roli ekipy z West Midlands. Mecze, w których piłkarze Pochettino będą mogli pozwolić sobie na grę z kontry, pozostaną jednak rzadkością, podobnie jak — obawiam się — mecze, w których wysoki pressing będzie się Kogutom udawał w stopniu satysfakcjonującym ich trenera. Kluczem może tu być na razie rozczarowujący w tym sezonie Christian Eriksen: na forach kibiców Tottenhamu forma Duńczyka jest dyskutowana równie intensywnie, jak postawa Ozila na forach fanów Arsenalu; być może także w meczach, podczas których drużyna z White Hart Lane ma kontratakować, bardziej przydatny byłby Soldado niż Adebayor.
6. Najważniejsze jednak zostawię na koniec: remis na Emirates nie powinien przesłaniać prawdy o tym, że dystans między dwiema drużynami z północnego Londynu znów jest ogromny. Czasy, w których dziennikarze na początku każdego sezonu wróżyli zmianę hierarchii, a w kombinowanych jedenastkach, które układali przed derbami, więcej było piłkarzy Tottenhamu, należą do przeszłości. Pamiętacie zapewne, jak Andre Villas-Boas mówił po derbowym zwycięstwie, że rywale są na „negatywnej spirali w dół”, jego podopieczni zaś spoglądają do góry. I co? I nie ma już Villas-Boasa, tak samo jak nie ma Bale’a, Modricia czy van der Vaarta (wszyscy oni przykładali rękę do nielicznych derbowych sukcesów), a Vertonghen mówi, że nie podpisze nowego kontraktu. To Arsenal kupuje Sancheza z Barcelony czy Ozila z Realu i choć możemy się zżymać na Wengera, że nadmiaru ofensywnych pomocników nie równoważy graczami dbającymi o defensywę, zakupy te pokazują, po której stronie północnego Londynu są dziś pieniądze i siła przyciągania najlepszych.
Francuski menedżer, analizując tę kwestię przed meczem, podstawową różnicę między Arsenalem i Tottenhamem widział w przychodach ze stadionu, przynoszących jego klubowi, bagatela, o 60 milionów funtów więcej rocznie (a wypada doliczyć premie za grę w Lidze Mistrzów). Zanim tę różnicę uda się zniwelować, minie jeszcze kilka dobrych lat; niewykluczone zresztą, że Chelsea i Liverpool przebudują swoje obiekty szybciej. Jakkolwiek jest mi więc przyjemnie, żeśmy w sobotę nie przegrali, nie mam wielkich złudzeń: także w tym sezonie to Wy, siostry i bracia w północnolondyńskim wirusie lokujący swe uczucia na Emirates, będziecie się śmiali ostatni.
Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea
Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea zaczął się jak każdy inny dzień i nic nie wskazywało na to, że skończy się nadzwyczajnie. Wstałem rano i zanim zabrałem dzieci do muzeum (co wbrew pozorom ma dla piłkarskiej opowieści znaczenie, bo muzeum leży niedaleko stadionu i dzieci po raz pierwszy w życiu usłyszały, w jakim narzeczu mogą witać ich miasto przyjeżdżający ze stolicy sympatycy sportu, na naszych oczach konwojowani przez kilkanaście wozów policyjnych), obejrzałem powtórkę meczu Aston Villi z Arsenalem. Obejrzałem i pomyślałem, że gdybym nie pisał o tym w kółko (ostatnio po meczu Ligi Mistrzów w Dortmundzie), kolejny raz rozpisałbym się pewnie o Özilu: o tym, ile daje Arsenalowi zarezerwowanie niemieckiemu rozgrywającemu centralnej pozycji i jak fajnie wygląda wtedy jego współpraca ze schodzącym do skrzydeł Welbeckiem. Czy Arsene Wenger odkrył wreszcie Amerykę, czy zmiana spowodowana była wyłącznie tym, że dać odpocząć Jackowi Wilshere’owi, zobaczymy, ale pierwszy w tym sezonie gol i asysta dostarczają mocnych argumentów, żeby nie marnować Niemca przy linii bocznej. „On woli grać w środku, ale potrafię wymienić pewnie z dziesięciu moich piłkarzy, którzy mogliby powiedzieć to samo” – mówi o Özilu Arsene Wenger, a ja słuchając tych słów jeszcze raz zastanawiam się nad sensem kupowania ofensywnych środkowych pomocników, żeby wystawiać ich na skrzydle (przy niekupowaniu defensywnych pomocników…). Inna sprawa, że i podczas meczu z AV zobaczyliśmy tę twarz Arsenalu, która w ostatecznym rozrachunku przeszkadza Kanonierom osiągać sukcesy na miarę rzeczywistych ambicji fanów. Bezsensowne kilkudziesięciometrowe podanie Ramseya w tył i w poprzek boiska, w zamierzeniu zapewne efektowne i dowodzące technicznego kunsztu, było dramatycznie niecelne i przyniosło Aston Villi aut w pobliżu pola karnego gości. Podobnie jeden z wykopów Szczęsnego, prosto pod nogi Delpha: niemal identyczne przypadki analizowali przed tygodniem Jamie Carragher i Gary Neville w „Monday Night Football”, i za każdym razem chodziło o koncentrację.
Oczywiście jako kibic innej drużyny z północnego Londynu słabe mam w ten niedzielny wieczór papiery do krytykowania Arsenalu. Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był bowiem dniem jednego z najgorszych występów Tottenhamu od czasów schyłkowego Villas-Boasa (za Sherwooda również spuszczano nam lanie, ale wówczas grzeszyliśmy głównie taktyczną naiwnością, nie brakiem pasji). Intensywny, wysoki pressing? Błyskawiczne tempo rozgrywania akcji? Raczą państwo żartować: raczej przekonanie, że w starciu z drużyną zamykającą tabelę bramki strzelą się same, a im dalej w mecz, tym mniej pomysłów na rozmontowanie szyków stacjonującego na własnej połowie rywala. Tylko jeden celny strzał na bramkę w trakcie całego spotkania, gol stracony ze stałego fragmentu gry, rozkojarzony Chiriches w obronie, mnóstwo niedokładności i trybuny letargiczne równie przerażająco jak piłkarze – doprawdy, wolałbym już, żeby mój klub przegrywał tak jak Everton z Crystal Palace (kolejne niespodziewane zdarzenie dnia, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea…), owszem – nawet jeśli, jak Tim Howard i nieasekurujący go obrońcy, popełniając proste błędy, to przynajmniej wkładając wiele serca w próbę odrobienia strat, a w pierwszej połowie pokazując dużo więcej ochoty do gry, niż Tottenham w trakcie całych 90 minut.
Klęsk i nadzwyczajnych zdarzeń podczas dnia, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, było dużo więcej. Zaraz jak tylko wyszliśmy z muzeum, a sympatycy sportu ze stolicy gramolili się już do przydzielonego im sektora, w Leicester zaczynał się mecz gospodarzy z Manchesterem United. To, co wydarzyło się w trakcie pierwszej połowy – asysta Falcao przy bramce van Persiego, cudowne, porównywalne jakością z wczorajszym trafieniem Jelavicia dla Hull, uderzenie di Marii – zdawało się mówić, że Czerwone Diabły są już we właściwym rytmie, jednak nie: podczas drugiej połowy ujrzeliśmy znów Moyesowskie upiory, niezdolne do bronienia, ale też do utrzymania się przy piłce. To pierwsze można jakoś zrozumieć, w kontekście kontuzji Evansa i czerwonej kartki Blacketta, drugie – znacznie trudniej, zwłaszcza gdy się pamięta, że przed czwartą bramką dla Leicester piłkę na rzecz de Laeta stracił Juan Mata. W tym sensie Louis van Gaal ma rację, uchylając się od rozmowy na temat sędziowskich błędów: Rojo czy Rafael dawali się ogrywać także bez nich.
Zaiste: dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był to dziwny dzień. Jeżeli istniał sposób na rozmontowanie maszyny Jose Mourinho, wcześniej tak konsekwentnie uniemożliwiającej grę mistrzów Anglii, że na myśl przychodził jedynie popis taktycznego kunsztu trenera Chelsea, zademonstrowany na tym stadionie przed rokiem, to musiał on mieć charakter – jak powiedział po meczu Mourinho – nie taktyczny, tylko „emocjonalny”. Mógł sobie Manuel Pellegrini mówić o „mentalności małej drużyny” i zestawiać defensywną postawę Chelsea z postawą Stoke, ale dowodzi to raczej jego bezradności. Wyjątkowemu lepiej się tak łatwo nie podkładać: przekręcanie imienia czy nazwiska jest wprawdzie metodą, którą już stosował we Włoszech czy w Hiszpanii, można więc powiedzieć, że się powtarza, ale z „pana Pellegrino” niewątpliwie śmiał się ostatni.
Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, pozwala wyobrazić sobie rzeczy niewyobrażalne. Nawet taką, że Steven Gerrard, legenda, ikona i kapitan Liverpoolu, przestaje grać w wyjściowej jedenastce. Szukając sposobów na poprawę gry tej drużyny (poza ogarnięciem omylnej i słabo się komunikującej defensywy) i analizując statystyki meczu z West Hamem (liczby wślizgów, dryblingów, wykreowanych sytuacji), ławka dla Gerrarda wydaje się oczywistym rozwiązaniem.
Co poza tym? W osobnym tekście o Newcastle nie byłoby postulatu zwolnienia Pardew. Ulloa jako nowy Michu – oby ta eksplozja trwała dłużej niż jeden sezon. Niko Krajnczar, czyli u Redknappa starzejesz się wolniej. Dzień, w którym Frank Lampard strzelił przeciwko Chelsea, był w gruncie rzeczy normalnym dniem w Premier League: wydarzyły się same rzeczy niepoczytalne i niespodziewane.