Archiwa tagu: Wenger

Siódme niebo

„Ileż to razy, gdy byłem młody i naiwny, opuszczałem jakieś spotkania na oko bezbarwne i na rozum bez znaczenia i zawsze się okazywało, że na tych trzeciorzędnych sparingach działy się rzeczy wstrząsające i niepoczytalne: jakieś monstrualne wyniki, jakieś niebywałe ekscesy, jakieś krwawe porażki stuprocentowych faworytów, jacyś kuwejccy szejkowie na płycie”. To Pilch, notatka zrobiona podczas mundialu w RPA. Pasuje jak ulał do wczorajszego wieczora.

Nie, nie jestem już młody i naiwny, i właśnie dlatego zdarza mi się czasem opuścić jakieś spotkanie na oko bezbarwne i na rozum bez znaczenia. W dodatku nie żałuję, bo przecież gdybym nie opuszczał, nie stworzyłbym w życiu żadnego realnego związku – poza związkiem z innymi piłkomaniakami oczywiście. Trotyl, choroby dzieci, niedopite wino z poniedziałku, usprawiedliwień byłoby aż nadto, ale nie zamierzam się usprawiedliwiać. Po prostu wstaję przed świtem, czytam hedjalny, oglądam skrót, rozsyłam wici za płytą z całym meczem i próbuję zracjonalizować nieracjonalizowalne.

Racjonalizacja pierwsza: gdyby nie gol Walcotta zdobyty w doliczonym czasie gry jeszcze przed przerwą, comebacku Arsenalu by nie było. Niesamowite, jak w takim momencie wszystko zaczyna się zmieniać: jedni nagle zaczynają tracić grunt pod nogami, inni nieoczekiwanie go odzyskują, a trener-melancholik w szatni rozpala to, co było już ugaszone (spuszczoną głowę fatalnego przez całe spotkanie Koscielnego po samobóju widzieliście, zakładam). Niewykluczone oczywiście, że podobny przebieg wydarzeń miałby miejsce, gdyby Kanonierzy zeszli na przerwę z wynikiem 4:0, a strzelili pierwszą bramkę tuż po wznowieniu gry…

Pisałem dopiero co o meczu Szwecji z Niemcami, nabijając się trochę z książki „Postfutbol” i znalezionej w niej frazy: „To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach”. Hm… Arsenal strzelał bramki w 47. minucie pierwszej połowy, 89. i 95. minucie spotkania (na 3:4 i 4:4), a potem w 121. i 123. (na 5:6 i 5:7). Jeden mecz i aż pięciokrotna falsyfikacja tez trójki autorów „Postfutbolu”, jeden miesiąc i tych falsyfikacji mamy dużo więcej. Bóg futbolu, którego lubimy w takich sytuacjach przywoływać, upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi sobie z naszych marzeń przez cały mecz. Nawet kiedy klasowa drużyna prowadzi 3:0, ostateczny wynik nie jest przesądzony. Owszem, finały Champions League ze Stambułu, kiedy Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce przegrywał z Milanem właśnie trzema bramkami, czy z Monachium, kiedy MU odrobił straty w starciu z Bayernem, przeszły do legendy, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, tylko dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Dziś Chelsea gra z Manchesterem United, Liverpool ze Swansea, a Norwich z Tottenhamem i jazda bez trzymanki jest równie prawdopodobna jak wczoraj. „W tym sporcie musi chodzić o chwałę, o zdobywanie pucharów, a nie o zadowolenie księgowych z czwartego miejsca i awansu do Ligi Mistrzów” – napisał w „Daily Telegraph” Henry Winter.

Czy w takich sytuacjach możemy i powinniśmy rozmawiać o błędach defensywy? Odpuszczonym kryciu? Pomyłkach młodego bramkarza? A może raczej analizować wołanie „We want our Arsenal back!”, które dochodziło z trybun Madejski Stadium? Dostali Arsenal z powrotem, a może raczej nigdy go nie stracili, w sensie absolutnej nieprzewidywalności tej drużyny. Otóż to: nagle zaczynam rozumieć mój mocno dwuznaczny, jak na kibica Kogutów, flirt z Kanonierami. Przecież to nie jest tak, że powinniśmy ich zestawiać z Barceloną. Już bardziej pasowałoby porównanie z Tottenhamem właśnie. Odkąd z nią żyję, poza nielicznymi wyjątkami, ukochana ma drużyna robi mi właśnie takie rzeczy. Pięknie do przodu, bez głowy z tyłu, prowadziliśmy do przerwy 3:0 z MU czy MC, ale i tak przegraliśmy. Przegrywaliśmy 4:0 z Aston Villą i zremisowaliśmy. Wygrywaliście 4:0 z Newcastle i zremisowaliście. Witajcie, kochani, w północnym Londynie. Wam też przydałyby się darmowe badania serca.

Może dlatego tak lubię teksty i książki o taktyce? Może dlatego tęsknię za ideą piłki nożnej jako nauki ścisłej, w której wszystko jest obmyślone w najdrobniejszych szczegółach przez trenerów-analityków (Gianni Brera powiedział, że idealny mecz powinien się zakończyć wynikiem 0:0…), a poziom koncentracji poszczególnych piłkarzy pozostaje niezmienny, niezależnie od wyniku? Pamiętacie, jak się zżymałem na fakt, że po strzeleniu przez Tottenham trzeciego gola na Old Trafford drużyna nie potrafiła utrzymać piłki choć przez kilkadziesiąt sekund, tylko natychmiast dała sobie strzelić bramkę kontaktową? Niemożliwe, cholera. Są mecze, w których krew uderza do głowy trenerom i piłkarzom do tego stopnia, że ci ostatni rzucają w trybuny swoje koszulki po zakończeniu regulaminowego czasu, nieświadomi, że czeka ich jeszcze dogrywka. Właśnie taki mecz wczoraj odbył się w Pucharze Ligi.

Puchar Ligi… Jeszcze parę lat temu olewany przez większość menedżerów i dalej uznawany za „puchar rezerwowych”, a jednak dostarczający nam niewiarygodnych rozrywek. Nowy sponsor powinien być zachwycony: o szczegóły mniejsza, będziemy ten mecz pamiętać. Nie chciałbym być tylko w skórze Briana McDermotta, którego drużyna w pierwszej połowie wygrywała wszystkie pojedynki jeden na jeden i strzelała piękne bramki (główka Hunta, strzał Leigertwooda…), a i tak przegrała. Jak po czymś takim odbudować morale i pozbierać ekipę do walki o utrzymanie w lidze?

Co do skóry Wengera zaś: niezależnie od wszystkiego, co wydarzyło się potem, wypada zauważyć, że to rzeczywiście było najgorsze 45 minut Arsenalu za jego kadencji, jakby ilustrujące wszystko, co zostało powiedziane podczas i wokół ubiegłotygodniowego dorocznego spotkania akcjonariuszy. Piłkarze bez serc, bez ducha, ruszający się jak muchy w smole i niewidzący siebie nawzajem. Tracone bramki po akcjach prościutkich do zneutralizowania (wiem, miałem niczego nie analizować, ale skoro nie oglądałem na żywo, teraz widzę lepiej). Dośrodkowanie na długi słupek. Nieprecyzyjne wybicie na róg. Nie ta ręka bramkarza i brak kogokolwiek przy strzelcu do zablokowania uderzenia. Jeszcze jedno niezablokowane dośrodkowanie i niepilnowany napastnik. Dziury na skrzydłach, boczni obrońcy bez wsparcia. Człapanie w środku pola. Koszmar.
Koszmar do zapomnienia, wynik nie do zapomnienia. Trener w piekle, ale kibice w siódmym niebie. Już widzę T-shirty fanów Arsenalu z napisem: „Byłem tam, kiedy Chamakh przelobował bramkarza” albo: „Widziałem, jak Arszawin biegał przez 120 minut”. Z najlepszym na boisku Walcottem koszulki bym nie robił, dopóki nie podpisze nowego kontraktu.

Kanonierom, ku pokrzepieniu serc

Najrozsądniejsze są, jak zawsze, kobiety. Amy Lawrence napisała właśnie w „Guardianie”, że dostać 23 miliony funtów za kruchego jak szkło 29-latka, mającego w dodatku zaledwie 10 miesięcy do końca kontraktu, i zastąpić go trzema ofensywnymi zawodnikami z trzech czołowych lig i reprezentacji Europy – to znakomity interes.

Przyjaciołom Kanonierom polecam lekturę jej tekstu ku pokrzepieniu serc, bo sam poczułem się pokrzepiony. Przyznaję: myślałem dotąd o syndromie klubów „dwa do przodu, trzy do tyłu” – takich, których menedżerowie i prezesi projektują rozwój poszczególnych zawodników na sezon, dwa albo nawet trzy do przodu, cierpliwie i ostrożnie wprowadzając ich do pierwszego składu, by w końcu czynić piłkarzami kluczowymi, kapitanami drużyny itd., i którym nigdy nie jest dane nasycić się spełnieniem własnych koncepcji. Wiecie, jak to jest: już, już wydaje się, że zespół jest gotowy, nieszczelna obrona została wypełniona, a przynajmniej menedżer ma w końcu asystenta, który umie pozbierać ją do kupy na boisku treningowym, niedawny młodziak wyrósł na klasowego bramkarza, a napastnik osiągnął życiową formę, ale nagle traci kluczowego rozgrywającego – czy nawet dwóch, jak to się stało z Arsenalem przed dwunastoma miesiącami. Sam jako kibic Tottenhamu bywałem w podobnych sytuacjach (w końcu to Arsenal zabrał nam Campbella, inni odebrali Berbatowa i Keane’a, wiele lat wcześniej Klinsmanna czy Gascoigne’a, za chwilę odejdzie Modrić…), więc również wiem, co to znaczy. Wenger mówił zresztą o tym raz czy drugi, okres przygotowawczy do poprzedniego sezonu określając najgorszym w historii swojej pracy na Highbury i Emirates. „Jeśli kiedyś trafię do piekła, myślę, że jakoś dam sobie radę, bo nauczyłem się cierpieć” – wyznawał.

Tym razem jednak odejście van Persiego nie zastało go nieprzygotowanym. „Arsene wie”, zwykli mówić fani Arsenalu, więc uznajmy, że od pierwszego, zdumiewającego skądinąd oświadczenia Holendra, iż nie zgadza się z metodami, jakimi klub zamierza kroczyć naprzód, przygotowywał się na nieuniknione. Zamiast van Persiego ma nie tylko Giroud, ale też Podolskiego i Cazorlę – co pozwala mu się nie martwić nierówną formą Gervinho czy kontuzjami Walcotta. Tym razem nie wychodzi z okienka osłabiony; nawet jeśli odejdzie także Song, zastąpi go pewnie jakimś innym silnym fizycznie pomocnikiem, np. M’Villą (w odwodzie ma też Frimponga). To jest, myślę, inny Wenger: pozbawiony złudzeń co do lojalności piłkarzy, których niańczył na własnej piersi i którzy po kolei odchodzili za większą kasą czy większą, a przynajmniej szybszą szansą na sportowy sukces. Wyobrażam sobie, jak tego lata myślał o odchodzeniu Cole’a, Henry’ego, Vieiry, Anelki, Adebayora, Toure, Nasriego i Fabregasa, każdego z nich u szczytu albo przed szczytem swoich piłkarskich możliwości – i jak pod wpływem tych myśli zmienił w końcu politykę. Nie buduje drużyny na rok 2015, tylko na teraz – a nadal buduje ją roztropnie: porównajcie pieniądze, które wydał na Cazorlę i Podolskiego z tymi, które padają w kontekście odejścia Stevena Fletchera z Wolves.

Trzymam za tego nowego Wengera kciuki tak samo, jak trzymałem za starego. Owszem, łatwiej by było myśleć o walce – tak jest – o mistrzostwo Anglii, mając w ataku van Persiego, zwłaszcza van Persiego z ostatnich półtora roku, ale po tym, jak Holender szukając dla siebie alibi podważył ambicje klubu i kompetencje jego menedżera, po prostu nie było innej drogi. Trudno obciążać Wengera winą za chciwość współczesnej młodzieży.

A Robin van Persie w MU? Owszem, zarobi te sto tysięcy funtów więcej tygodniowo. Powinien jednak przemyśleć historię Dymitara Berbatowa, który na Old Trafford nigdy nie osiągnął formy z White Hart Lane. Powinien też zastanowić się, czy jego nowemu klubowi wystarczy pieniędzy na postać tak naprawdę istotniejszą niż kolejny napastnik: na kreatywnego rozgrywającego w stylu jego kolegi z reprezentacji, Wesleya Sneijdera. Od dawna uważam, że nie supersnajpera potrzebuje dziś MU: Bułgara litościwie pomijając, w klubie są przecież także Hernandez i Welbeck, a i Rooneya można by zapytać, gdzie po tym transferze przyjdzie mu operować: w parze z Holendrem czy za nim? Co wtedy z Kagawą? Czy i tym razem Rooney zgodzi się grać drugie skrzypce, jak niegdyś przy Ronaldo? Kto, poza skrzydłowymi, będzie na nich pracował w pomocy?

No dobra, nie są to zmartwienia kibiców Arsenalu. Na koniec powiem więc tylko, że dla tegorocznych planów i Kanonierów, i Czerwonych Diabłów ani odejście, ani przyjście van Persiego nie wydaje mi się kluczowe. Myśl rozwinę w zapowiedzi sezonu. To już pojutrze…